poniedziałek, 28 stycznia 2019

Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 1 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)


Jan Ciechanowicz

Geniusze wojny

(Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi
polskiego pochodzenia w armiach obcych)











Warszawa 2017



  
Redaktor Dorota Wadiak



Copyright by Jan Ciechanowicz








Wydanie trzecie



Wydanie pierwsze: Siemianowice Śląskie 2013

Wydanie drugie: Warszawa 2017

















SPIS TREŚCI



Rozdział I

















































Generał, który zna się na wojnie,
jest kowalem losu swego narodu.
Sun Tzu





Mężczyzna jest stworzony do wojny.

Fryderyk Wilhelm Nietzsche





Jeśli wróg nie poddaje się,
jest unicestwiany.
Iosif Stalin



 

 

 

 

 

 

Rozdział I



OKRES SPRZED
II WOJNY ŚWIATOWEJ

 

 



WSTĘP


Przekleństwa i błogosławieństwa wojny



W indyjskiej „Mahabharacie”, której początku ponoć powinno się szukać przed ponad ośmioma tysiącami lat, znajdujemy znamienne słowa: „Światem rządzi konieczność walki. Nawet bogowie zabijali wrogów. Bez zabijania nikt istnieć nie może. Wojna utrzymuje porządek świata... Niszczenie wrogów stanowi zasługę rycerza i króla. Nie śmierć w łóżku, ale śmierć na polu bitewnym przynosi im chwałę. Nagrodą bohatera jest żywot w świecie wiekuistym”... W tzw. „Zwoju wojennym” ułożonym przez Esseńczyków czytamy, że oto „Bóg Izraela wyjął miecz i skierował go przeciwko wszystkim narodom świata”, prócz „narodu wybranego”, rzecz jasna... Wojna zawsze stanowiła jedno z głównych zajęć gatunku Homo sapiens, i to w takim stopniu, że można zaryzykować twierdzenie, że jest ona naturalnym stanem ludzkości, o którym ongiś Plautus powiedział, a później Tomasz Hobbes powtórzył: „bellum omnium contra omnes”. Jako stan naturalny, a więc normalny, wojna nie koniecznie jest czymś zasługującym na potępienie, gdyż wszystko, co realne, jest też w jakiś sposób konieczne. Konieczność zaś powinna być opisywana, nie zaś potępiana. [Heraklit z Efezu (ok. 544-484 p.n.e.) miał napisać: „Należy wiedzieć, że walka jest czymś powszechnym, a czymś sprawiedliwym niezgoda i że wszystko powstaje z walki i konieczności”. Także chiński filozof Sun Tzu (544-496 p.n.e.) w dziele „Sztuka wojny” zaznaczał: „Zwierzęta, które mają kły, rogi, pazury i szpony, jeśli nie ma miedzy nimi waśni, żyją w zgodzie. Kiedy się jednak zdenerwują, wtedy walczą... Wojna ma potężne znaczenie dla narodu; jest ona sprawą życia i śmierci, decyduje o jego istnieniu”].
Wbrew pozorom wojny nie prowadzi się dla ideałów – choć osoby naiwne mogą tak właśnie sądzić – lecz dla zysku w tej czy innej postaci. Dlatego Cicero zauważał: „Pecunia nervus belli” („pieniądz jest nerwem wojny” – jakkolwiek mielibysmy te słowa rozumieć), a Quintillianus dodawał: „Tolle pecuniam, bella sustuleris” – „znieś pieniądz, a zniesiesz wojnę”...
Walka jednak prowadzi często do rozwoju i ujawnienia najpiękniejszych cech duszy ludzkiej, czego nie da się powiedzieć generalnie o stanie zastoju.

„Święty pokoju, tę masz wadę w sobie,
Że ludzie radzi zgnuśnieją przy tobie”
(Jan Kochanowski).

Okoliczność, że na wojnie ludzie nie tylko walczą i zwyciężają, ale też przegrywają i giną, nie stanowi argumentu przeciwko stanowi wojny, to samo bowiem dzieje się także w stanie pokoju, który, nawiasem mówiąc, jest tak naprawdę nie pokojem, lecz stanem wojny utajonej, wojny w stadium inkubacji, i przygotowaniem do kolejnego wybuchu walki otwartej. Kto tego nie rozumie, jest człowiekiem bardzo naiwnym, podobnie jak ten, kto zżyma się na myśl o śmierci, która przecież stanowi nieodłączny element życia, umożliwiający wciąż na nowo odrodzenie, rozwój i rozkwit procesu witalnego.
Powtórzmy więc z naciskiem za Carlem von Clausewitzem, że wojna nie należy do zjawisk zależnych od dobrej lub złej woli tych czy innych osób, stanowi po prostu obiektywne zjawisko społeczne, nieuchronnie zachodzące przy zbiegu określonych okoliczności. Jest jednym z najpospolitszych sposobów rozwiązywania nabrzmiałych przeciwieństw i konfliktów socjalnych. W około 14,5 tysiącach dotychczas prowadzonych wojen zginęło ponad 4 miliardy ludzi. Nieraz walka jest nieunikniona, a „przeznaczonego losu – jak powiada Herodot – nawet Bóg nie może odmienić”. Dlatego też Carl von Clausewitz pisał: „Wojna jest aktem stosunków pomiędzy ludźmi. Nie należy ona do dziedziny sztuk lub nauk, lecz do zjawisk życia społecznego. Jest to konflikt wielkich interesów, krwawo rozcinany i tym tylko różny od innych. Lepiej niż do jakiejkolwiek sztuki da się ona porównać do handlu, który jest również konfliktem ludzkich interesów i czynności. O wiele bliższą wojnie jest polityka, którą ze swej strony można uważać za handel na większą skalę. Polityka jest poza tym łonem, z którego wyrasta wojna; w niej ukrywają się zaznaczone już główne zarysy wojny, jak właściwości istot żywych w ich płodzie”.
W rozdziale pierwszym pt. „Co to jest wojna?” swego wiekopomnego dzieła tenże autor notował: „Wojna nie jest niczym innym, jak rozszerzonym pojedynkiem. Zamiast zaś traktować jako całość niezliczoną liczbę pojedynków, z jakich składa się wojna, wyobraźmy sobie lepiej dwóch zapaśników. Każdy z nich stara się zmusić przeciwnika przemocą fizyczną do spełnienia swojej woli, a najbliższym jego celem jest powalenie przeciwnika i uczynienie go przez to niezdolnym do stawiania dalszego oporu.
Wojna jest tedy aktem przemocy, mającym na celu zmuszenie przeciwnika do spełnienia naszej woli.
Przemoc uzbraja się w wynalazki sztuki i nauki, aby stawić czoło przemocy. Nieznaczne, zaledwie godne wzmianki ograniczenia, które nakłada samej sobie pod nazwą praw międzynarodowych, towarzyszą jej nie osłabiając w istocie jej siły. Przemoc, i to przemoc fizyczna (moralna bowiem nie istnieje poza pojęciem państwa i prawa) jest tedy środkiem, gdy celem jest narzucenie swej woli wrogowi. Aby cel ten osiągnąć, musimy wroga rozbroić – i to stanowi bezpośredni cel działań wojennych. Ten cel bezpośredni przesłania niejako istotną przyczynę wojny i odsuwa ją jako coś, co nie należy do wojny właściwej.
Dusze miłosierne mogłyby może łatwo mniemać, że możliwe jest sztuczne rozbrojenie lub powalenie przeciwnika bez zadawania zbyt wielu ran – i że do tego powinna zmierzać sztuka wojenna. Choć brzmi to bardzo pięknie, jednak błąd ten należy sprostować, w rzeczach bowiem tak niebezpiecznych jak wojna najgorsze są właśnie błędy wypływające z dobroduszności. Ponieważ użycie przemocy fizycznej w całej pełni nie wyklucza bynajmniej współdziałania rozumu, przeto ten, kto użyje tej przemocy bezwzględnie, nie szczędząc krwi, osiągnie przewagę nad nie postępującym podobnie przeciwnikiem. W ten sposób narzuca on przeciwnikowi metodę działania – i tak obaj posuwają się aż do ostateczności bez ograniczeń, poza wzajemną przeciwwagę.
Taki jest właściwy pogląd na tę sprawę i byłoby rzeczą bezcelową, a nawet wprost dążeniem opacznym, aby powodując się odrazą do surowej natury wojny zamykać oczy na jej istotę”.
Wojna wymaga niesłychanie twardego i dzielnego charakteru człowieka. „Bohaterstwo żołnierza manifestuje się bardziej w tym, że się odważnie ginie w boju, niż w tym, że się pokonuje wroga” – powiada Jamamoto Cunetomo w dziele „Hugakure”. Natomiast spazmatyczne i godne pogardy trzymanie się życia za wszelką cenę prowadzi wprost do zdrady, dezerterstwa i upodlenia. Dlatego też dezerterów rozstrzeliwuje się podczas wojny na miejscu.
Carl von Clausewitz w dalszym ciągu swych rozważań stwierdza: „Jeśli wojny ludów cywilizowanych są znacznie mniej okrutne i niszczące niż ludów nieoświeconych, to przyczyną tego jest zarówno wewnętrzny, jak i wzajemny stan społeczny tych państw. Z tego stanu i stosunków wynika wojna, jej warunki, rozmiary i napięcie. Czynniki te nie stanowią jednak istoty wojny, tylko jej dane, bo do właściwej filozofii wojny nie można bez popełniania absurdów wprowadzać zasady umiarkowania.
Walka między ludźmi składa się właściwie z dwóch różnych pierwiastków: z wrogiego uczucia i wrogiego zamiaru. Ten ostatni pierwiastek, jako najogólniejszy, uczyniliśmy cechą naszego określenia. Istotnie, nie można sobie bez wrogiego zamiaru wyobrazić nawet najpierwotniejszego, graniczącego z instynktem uczucia nienawiści, gdy natomiast jest wiele wrogich zamiarów całkowicie lub przynajmniej w stopniu poważniejszym pozbawionych nienawiści. U dzikich ludów przeważają zamiary powstałe z uczucia, u cywilizowanych natomiast – z rozsądku; różnica ta jednak nie tkwi w samej istocie barbarzyństwa czy cywilizacji, lecz w towarzyszących im okolicznościach, instytucjach itd. Toteż różnica ta nie występuje bez wyjątku wszędzie, tylko w większości przypadków. Słowem, nawet najbardziej cywilizowane ludy mogą zapałać najgorętszą, wzajemną nienawiścią.
Widzimy z tego, jak błędnym byłoby uważanie wojny wśród ludów cywilizowanych za zwyczajny przejaw rozsądku ich rządów i wyobrażać ją sobie jako coraz bardziej pozbawioną namiętności. Gdyby tak było, nie potrzebowałaby ona w końcu wcale rzeczywistych mas walczących, lecz tylko ich stosunkowego zestawienia i zamieniałaby się w rodzaj algebraicznego działania.
Teoria zaczęła już nawet zwracać się w tym kierunku, gdy zjawiska ostatnich wojen sprowadziły ją na właściwą drogę. Skoro wojna jest aktem przemocy, to tym samym należy do sfery uczucia. Uczucie to jest albo tej wojny przyczyną, albo też wypływa z niej w większym czy mniejszym stopniu, a stopień ten nie zależy od poziomu cywilizacji, lecz od wagi i trwałości wrogich interesów.
Jeśli tedy widzimy, że ludy cywilizowane nie mordują jeńców, nie burzą miast i kraju, to dzieje się tak dzięki temu, że rozum, wywierając coraz większy wpływ na sposób wojowania, nauczył stosować w życiu skuteczniejsze środki przemocy, niż te pierwotne przejawy instynktu.
Wynalezienie prochu i postępujący coraz bardziej rozwój broni palnej wykazują już dostatecznie, że dążność do zniszczenia przeciwnika, tkwiąca w samym pojęciu wojny, nie została w żadnym razie przez rozwój cywilizacji ani wstrzymana, ani też uchylona.
Powtarzamy tedy: wojna jest aktem przemocy, a przy stosowaniu jej nie ma granic. Obaj przeciwnicy usiłują uchwycić inicjatywę w swoje ręce, powstaje wzajemne oddziaływanie, które z natury rzeczy musi prowadzić aż do ostateczności. Jest to pierwsze oddziaływanie wzajemne i pierwsza ostateczność, jaką napotykamy w naszych rozważaniach.
Celem działania wojennego jest obezwładnienie wroga”... [Warto w tym miejscu przypomnieć słowa Tytusa Liwiusza, iż „warunki pokoju dyktuje nie ten, kto o pokój prosi, lecz ten, kto go daje”. Należy więc zdecydowanie walczyć do zwycięskiego konca].
„Jeśli przeciwnik ma spełnić naszą wolę, musimy postawić go w położeniu bardziej niekorzystnym niż postawiłaby go ofiara, jakiej od niego żądamy. Strony ujemne tego położenia nie mogą oczywiście być przemijające, a przynajmniej nie powinny wydawać się takie, gdyż w przeciwnym wypadku nieprzyjaciel wyczekałby stosowniejszej chwili i nie byłby skłonny do ustępstw. Każda zmiana tego położenia, wywoływana dalszymi działaniami wojennymi, powinna – przynajmniej w świadomości nieprzyjaciela – wypaść na jego niekorzyść. Najgorszym położeniem, w jakim prowadzący wojnę znaleźć się może, jest całkowita bezbronność. Jeśli tedy chcemy za pomocą działań wojennych zmusić przeciwnika do spełnienia naszej woli, musimy go albo rzeczywiście rozbroić, albo postawić w położenie grożące mu prawdopodobnym rozbrojeniem. Wynika stąd, że rozbrojenie lub pokonanie wroga, jakkolwiek je nazwiemy, powinno być zawsze celem działania wojennego”.
Posiadanie silnych formacji wojskowych stanowi nieraz rękojmię pokoju. Król Prus Fryderyk II Wielki (1712-1786) w dziele „Anty-Machiavelli” pisał: „Liczne wojska, potężne armie, które w naszych czasach utrzymują książęta w gotowości tak podczas pokoju, jak wojny, przyczyniają się także do zabezpieczenia państw, powściągają ambicję sąsiednich książąt; są to miecze obnażone, które zmuszają innych do trzymania mieczy w pochwach”.
W dalszym ciągu swych wywodów Clausewitz notuje: „Chcąc pokonać przeciwnika musimy wysiłek własny mierzyć jego siłą oporu. Siła ta jest wynikiem działania pewnych czynników nie dających się rozdzielić. Są to mianowicie: zasób posiadanych środków i napięcie siły woli.
Zasób posiadanych środków można określić, gdyż opiera się on (chociaż niecałkowicie) na liczbach, jednak napięcie siły woli określić o wiele trudniej; ocenić je można chyba tylko według siły motywów wojny. Jeśli przypuścimy, że oceniliśmy z dostatecznym prawdopodobieństwem siłę oporu przeciwnika, to możemy wymierzyć wysiłek własny i uczynić go takim, aby przeważał siłę oporu albo, jeśli to przekracza naszą możność, możliwie największym. Przeciwnik jednak czyni to samo; wynika stąd nowe wzajemne wzmaganie się wysiłków, które znowu w teorii powinno doprowadzić do ostateczności. Jest to trzecie oddziaływanie wzajemne i trzecia ostateczność, jaką napotykamy.


Obyczaje wojenne bywają różne. Waleczny król Egiptu Sezostrys III (ok. 1878-1840 przed nową erą) słynął jako świetny żołnierz i dowódca. „Jeżeli natrafił na jakiś lud dzielny i mocno przywiązany do swej wolności, wznosił słupy w jego kraju, które na piśmie podawały imię Sezostrysa i jego ojczyzny, i głosiły, jak swą potęgą ów lud podbił. Które zaś miasta bez walki i trudu zajął, i tam wypisywał na słupach to, co i mężnym ludom, a prócz tego kazał jeszcze na nich wyryć srom żeński, chcąc przez to zaznaczyć ich tchórzostwo” – podaje w „Dziejach” Herodot. W rozdziale zaś poświęconym Scytom dodaje, że u tego ludu młody wojak, gdy po raz pierwszy pozbawiał życia swego przeciwnika, musiał wypić duży kubek jego krwi; uważano bowiem, że wtedy duch zabitego zaczyna wspomagać swego zwycięzcę. Scytowie odsiekali też głowy zabitym przez siebie wrogom, przytraczali je do siodeł, a następnie odwozili i okazywali królowi, za co byli odpowiednio wynagradzani.
Syberyjscy Oroczowie i Jukagirzy podczas działań wojennych nigdy nie ruszali dzieci i kobiet przeciwnika, które były – zgodnie z ich obyczajem wojskowym – nietykalne. Nie dążyli też do wyniszczenia możliwie największej liczby wrogów; uważali za dobre, gdy ilość strat własnych i przeciwnika była mniej więcej równa, bogowie bowiem nie lubią zbytniego przelewu krwi. Inaczej dawni Litwini – podczas wypraw na Polskę wymordowywali bez rezty właśnie dzieci, starców i kobiet, a część mężczyzn palili masowo na stosach, część gonili w niewolę, zostawiając po sobie spopieloną pustosz. Hellenowie z kolei grzebali własnych i cudzych poległych z jednakowymi honorami wojskowymi i odprawiali modły oraz nabożeństwa żałobne po wszystkich ofiarach wojny. Natomiast samurajowie japońscy podczas II wojny światowej reanimowali pradawny zwyczaj polegający na wycinaniu wątroby dopiero co zabitemu wrogowi i zjadaniu jej na surowo, co miało dodawać animuszu do walki; Niemcy z kolei wymyślając pojęcie „wojny totalnej” planowo i świadomie bombardowali spokojne wsie i miasta polskie czy białoruskie, aby ludność odnośnych krajów sterroryzować, zastraszyć, kompletnie wyniszczyć.
O perskim królu Cyrusie napisał Herodot w „Dziejach” m.in. co następuje: „Wielki król wyrusza na wyprawę dobrze zaopatrzony w środki żywności, a nawet wodę wiezie z rzeki Choaspes, która płynie koło Suz, bo król pije wodę tylko z tej rzeki, z żadnej innej. Dlatego idą za królem, dokądkolwiek on ciągnie, bardzo liczne wozy czterokołowe, zaprzężone w muły, i przewożą w srebrnych naczyniach przegotowaną wodę z tejże rzeki”... Już bowiem wówczas wierzono, że wyroby ze srebra bronią swego właściciela przed złymi duchami i przykrościami losowymi; uważano również, iż srebro przyzwyczaja się do swego właściciela i nie lubi trafiać do obcych rąk, jak też, że w okresie pełni księżyca warto je położyć na okno, aby wypoczęło i nabrało nowych mocy magicznych. Na statkach rzucano do pojemników z wodą srebrne monety, które chroniły płyn przed zepsuciem i gniciem. Srebrne monety i płytki przykładano do ran i miejsc poparzonych, jakby wiedziano – tak jak dziś – że jony srebra zabijają około 650 gatunków bakterii chorobotwórczych i gnilnych. Łacińska nazwa srebra „argentum” pochodzi z sanskrytu, w którym „arg” znaczy „jasny”. W okresie sprzed drugiego wieku przed Chrystusem srebro ceniono wyżej niż złoto i kosztowało ono znacznie drożej.
Obyczaje wojskowe więc naprawdę są bardzo różne. W indyjskiej „Mahabharacie” czytamy: „Jak się zachować względem zwyciężonych nieprzyjaciół na wojnie? – Opornych łamać, pokornych przebaczać... Wojownik nie powinien być okrutny, rannych niechaj nie zabija, błagającym o łaskę niechaj życie daruje”...
W XIII wieku Edward I, król Anglii, wkroczył do Walii jako kontynuator wieloletnich walk o hegemonię nad tym skrawkiem ziemi. Wojna przybrała charakter przewlekły, walijscy partyzanci nękali po nocach angielskich rycerzy, a ci z kolei we dnie wymordowywali całe wsie przeciwnika, nie oszczędzając dzieci ani starców czy niewiast. Taka wojna mogła trwać w nieskończoność, co nie wyglądało nęcąco dla żadnej z zaangażowanych stron. Walijczycy postawili królowi Anglosasów warunek: „Przyjmiemy mianowanego przez Ciebie władcę pod trzema warunkami: powinien być urodzony w Walii; musi być szlachetnie urodzony; nie mówi ani po angielsku, ani po francusku”. Król się zgodził i zaprosił nazajutrz przywódców klanów walijskich do swego obozu. Gdy ci się zjawili, monarcha wyszedł do nich trzymając w ramionach jakieś maluśkie dziecko. „Oto – rzekł – wasz król: urodził się przed dwoma tygodniami w Walii; jest szlachetnego pochodzenia, bo to mój syn; nie mówi ani po angielsku, ani po francusku”... Walijczycy byli dośc rozsądni, by docenić mądrość króla Anglii, tym kompromisem wojna została zakończona.
W 1830 roku anglosascy przesiedleńcy otoczyli ze wszystkich stron wyspę Tasmania i ruszyli kołem z bronią ku centrum, strzelając po drodze ze sztucerów do wszystkiego, co się poruszało, a przede wszystkim – do ludzi. Ku końcowi pierwszego dnia zastrzelono cztery tysiące tasmanijskich wilków oraz sześć tysięcy rdzennych mieszkańców. Gdy w dziupli jakiegoś dużego drzewa zauważono coś żywego, podłożono ładunek wybuchowy: po eksplozji na ziemi zobaczono sześć rozszarpanych zwłok dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Jedna z dziewczynek oddychała, „cywilizowani” Anglicy rzucili się na nią z nożami i byliby zadźgali także to dziecko, ale ktoś zawołał, że to przecież ostatnia żywa Tasmanijka. To dziecko – jako jedyne! – „prawdziwi Europejczycy” oszczędzili, wykurowali i złożyli w darze gubernatorowi Nowej Południowej Walii. Ten zaś nakazał wychowywać ją razem ze swymi córkami (co za „kulturalny” gest!) i się okazało, że ostatnia Tasmanijka była nader uzdolnioną pod względem muzycznym, matematycznym, językowym, tak iż dzieci gubernatora pod żadnym względem nie mogły za nią nadążyć. Ostatnia Tasmanijka zmarła bezpotomnie, stawiając niejako kropkę w jednym z wielu zbrodniczych „holocaustów”, popełnionych przez krwiożerczą Europę na ludach Afryki, Azji, Australii, Oceanii i Polinezji.


Gdy się spojrzy na dzieje ludzkości, to się widzi, że wojna i walka są regułą, a pokój raczej bardzo rzadkim wyjątkiem.

„Pokój – szczęśliwość, ale bojowania
Byt nasz podniebny” –

stwierdzał Mikołaj Sęp-Szarzyński, ukazując ludzkie życie jako walkę. Nawiązywał w ten sposób do idei Hioba: „Bojowanie jest żywot człowieka na ziemi” i do Seneki: „Żyć znaczy walczyć” („Vivere est militare”). Wojna i podbój odgrywają wielką rolę w życiu ludzi. W 1689 roku John Locke w dziele „Dwa traktaty o rządzie” pisał: „Rządy nie mogą inaczej powstać jak za zgodą ludu, a państwa tylko na zgodzie tej mogą się opierać... Jednak zamęt ambicji tak bardzo pochłaniał świat, że w zgiełku wojen wypełniających znaczną część historii ludzkości zgoda ta stała się ledwo zauważalna. Stąd wielu myli zgodę ludu z siłą zbrojną i traktuje podbój jako jeden ze sposobów powstania rządu. A przecież podbój jest tak daleki od ustanowienia jakiegokolwiek rządu, jak zburzenie gmachu od wzniesienia nowego. Rzeczywiście, często zdarza się, że nowy fundament wspólnoty powstaje przez zburzenie dotychczasowego, jednak bez zgody ludu nigdy nie można ustanowić nowej wspólnoty.
Co do tego, że napastnik, który wstępuje w stan wojny z innymi i niesłusznie narusza ich uprawnienia, poprzez taką niesprawiedliwą wojnę nigdy nie może nabyć uprawnień wobec zwyciężonych, będą zgodni wszyscy, którzy nie będą zakładać, iż zbójcy czy piraci są uprawnieni do panowania nad kimkolwiek, skoro dysponują do tego wystarczającą siłą, ani też, że ludzi zobowiązują obietnice siłą taką wymuszone. Czyż zbójca wdzierając się do mego domu i przykładając mi nóż do gardła miałby uzyskać w ten sposób dokument zobowiązujący do przekazania mu mego majątku? Czyż dawałoby mu to jakiekolwiek roszczenia do niego? Właśnie takie to roszczenie, oparte na własnym mieczu, ma niesprawiedliwy zdobywca, kiedy siłą zmusza mnie do podległości”. Trochę dziwnie brzmią powyższe słowa w ustach obywatela jednego z najbardziej grabieżczych państw w dziejach ludzkości; tym nie mniej nie ulega wątpliwości, że wiele rządów powstaje właśnie na skutek podboju, grabieży i zajęcia cudzego terytorium przemocą. Wojny np. wybuchają nieuchronnie przy każdym rozpadzie jakiegoś imperium. Stają się nieuniknione, gdy naród ongiś mężny i waleczny staje się zniewieściały, gnuśny i leniwy, ponieważ takie państwa gromadzą zazwyczaj w okresie wcześniejszym mnóstwo bogactw, które potem nęcą chciwych sąsiadów i prowokują ich do wszczęcia działań zaczepnych. Nie powinno się poddawać takiemu rozprężeniu.
Lepszymi żołnierzami są mieszkańcy ziem bardziej surowych, zmuszających do wysiłku i dokonujących naturalnej selekcji elementu bardziej twardego. „W łagodnych krajach zwykle rodzą się niewieściuchy; bynajmniej nie jest właściwością tej samej ziemi wydawać wspaniałe plony i zarazem tęgich wojowników” (Herodot z Halikarnasu).


Każda wojna stanowi ostry sprawdzian możliwości organizacyjnych, ekonomicznych, pracowniczych, psychicznych, intelektualnych, charakterologicznych narodu. Jeśli te możliwości są słabe, naród przegrywa wojnę szybko i w sposób żenujący: głównodowodzący i wyżsi oficerowie uciekają za granicę, dowódcy liniowi porzucają swe oddziały na polu boju i po cichu w nocy udają się do domu, żołnierze masowo są brani do niewoli.
W ósmej i ostatniej księdze swego dzieła „O wojnie” Carl von Clausewitz ponownie powraca do swej ulubionej tezy o tym, że wojna jest narzędziem polityki, i bardzo trafnie wywodzi: „Przy tym rozdźwięku, w jakim znajduje się istota wojny w stosunku do interesów poszczególnego człowieka i społeczności ludzkiej, musieliśmy dotychczas rozglądać się to na jedną, to na drugą stronę, aby żadnego z tych sprzecznych elementów nie pokrzywdzić, wobec rozdźwięku, powtarzamy, który zakorzeniony jest w człowieku samym i którego filozoficzny rozum poszukujący prawdy również rozwiązać nie może. Teraz chcemy poszukać tej jedności, w którą w życiu praktycznym te sprzeczne elementy się łączą, częściowo wzajemnie się neutralizują. Tę jedność pokazalibyśmy od razu, gdyby nie było konieczne wyraźne uwypuklenie tych właśnie sprzeczności i rozpatrzenie wszystkich elementów oddzielnie. Ta jedność jest pojęciem, że wojna jest tylko pewną częścią działalności politycznej, a więc bynajmniej niczym samodzielnym.
Co prawda wiemy, że wojna zostaje wywołana przez stosunki polityczne rządów i narodów, ale zwykle wyobrażamy sobie, że z chwilą wybuchu wojny wszelkie stosunki ustają i wytwarza się zupełnie inny stan, który podlega tylko własnym prawom.
W związku z tym twierdzimy: wojna jest niczym innym, jak dalszym ciągiem polityki przy użyciu innych środków. Mówimy: przy użyciu innych środków i tym samym równocześnie twierdzimy, że stosunki polityczne na skutek wojny samej nie ustają i nie zmieniają się w coś zupełnie innego, lecz w istocie swej nadal istnieją niezależnie od tego, jaki kształt przyjmą środki, którymi wojna się posługuje. Główne kierunki, w jakich rozwijają się wypadki wojenne i z nimi wiążą, są wytycznymi liniami polityki prowadzonej poprzez wojnę aż do pokoju. I czy byłoby to inaczej do pomyślenia? Czy ustają wówczas noty i stosunki dyplomatyczne poszczególnych narodów i rządów? Czy wojna nie jest tylko innego rodzaju pismem i mową ich myśli? Ma ona co prawda swoją własną gramatykę, ale nie ma własnej logiki, tzn. własnego sposobu prawidłowego myślenia.
Wojny nie można więc nigdy oddzielić od polityki, a jeżeli to przy rozważaniach gdziekolwiek się przydarzy, zrywają się do pewnego stopnia wszelkie powiązania i powstaje jakaś rzecz bezmyślna i bezcelowa.
Ten sposób pojmowania byłby nawet wówczas konieczny, gdyby wojna była całkowicie wojną, całkowicie nieokiełznanym elementem wrogości, gdyż wszystko na czym się wojna opiera i co określa jej kierunki zasadnicze: własna potęga i potęga nieprzyjaciela, sprzymierzeńcy, różny charakter narodów i rządów itp., czy wszystko to nie ma natury politycznej i czy nie zależy ściśle od całej polityki, więc niemożliwością jest je rozłączyć? Ale ten sposób pojmowania będzie w dwójnasób tak konieczny, jeżeli pomyślimy, że rzeczywista wojna nie jest takim do ostateczności konsekwentnym dążeniem, jakim zgodnie z jej pojęciem być powinna. Jest tylko połowicznością, sprzecznością samą w sobie i jako taka nie może stosować się do swoich własnych praw, lecz musi być traktowana jako część pewnej innej całości – a tą całością jest polityka.
Polityka, posługując się wojną, unika wszelkiego ścisłego wnioskowania, które wynika z istoty wojny. Mało troszczy się o ostateczne możliwości i trzyma się tylko najbliższych prawdopodobieństw. Jeżeli przez to wkradnie się w tę działalność dużo niepewności, staje się ona pewnego rodzaju grą i wówczas polityka każdego gabinetu żywi do siebie zaufanie, że w tej grze przewyższy przeciwnika zręcznością i przenikliwością.
W ten sposób polityka czyni z przemożnego elementu wojny zwykłe narzędzie, ze straszliwego miecza bojowego, który powinien być wzniesiony oburącz i z całą siłą żywotną aby uderzyć jeden jedyny tylko raz, lekką poręczną szpadę, a czasami rapier, którym wykonuje na przemian pchnięcia, finty i parady.
W ten sposób rozwiązuje się sprzeczności, w które wojna uwikłała z natury rzeczy bojaźliwego człowieka – jeżeli chcemy to uznać za rozwiązanie.
Jeżeli wojna należy do polityki, to przybiera ona jej charakter. Im potężniejsza i większa staje się polityka, tym potężniejsza i większa będzie wojna, by w środku wnieść się na wyżyny swej absolutnej postaci.
Przy tym sposobie pojmowania nie mamy więc potrzeby tracenia z oczu wojny w jej absolutnej postaci; przeciwnie – jej obraz powinien zawsze tworzyć tło.
Tylko w tym ujęciu wojna staje się znowu jednością, tylko w ten sposób można wszystkie wojny znowu traktować jako zjawiska jednego rodzaju i tylko tak możemy znaleźć właściwy i dokładny punkt widzenia, z którego mają wypływać i być osądzane wielkie zamiary.
Co prawda polityka nie wnika głęboko w szczegóły wojny, nie według jej wymogów wystawia się czujki lub kieruje patrole, ale tym bardziej decydujący jest jej wpływ na planowanie całej wojny, kampanii, a często i samej bitwy.
Dlatego też nie spieszyliśmy się z postawieniem tego punktu widzenia na samym początku. Przy rozpatrywaniu poszczególnych zagadnień niewiele by nam to pomogło, a nawet do pewnego stopnia rozpraszałoby naszą uwagę. Przy planie wojny i kampanii ten punkt widzenia jest nieodzowny.
W ogóle w życiu nie ma nic ważniejszego, niż znalezienie punktu widzenia, z którego wszelkie zagadnienia należy rozpatrywać i oceniać i którego się ściśle trzymać. Z jednego tylko bowiem punktu widzenia można tę masę zjawisk jako całość ogarnąć – i tylko stałość punktu widzenia może uchronić nas od sprzeczności.
Jeżeli przy planowaniu wojny niedopuszczalny jest podwójny lub różnoraki punkt widzenia, z którego można by rozpatrywać sprawy bądź to okiem żołnierza, bądź administratora, bądź polityka, pytamy się, czy tedy polityka koniecznie musi być tym, czemu wszystko inne ma być podporządkowane.
Zakłada się, że polityka łączy w sobie i uzgadnia wszystkie interesy wewnętrznego kierownictwa, również i interesy ludzkości i wszystko to, co filozoficzny rozum w ogóle mógłby poruszyć. Polityka bowiem nie jest niczym innym jak po prostu rzecznikiem wszystkich tych interesów w stosunku do innych państw. To, że mają one fałszywy kierunek, który może służyć przede wszystkim ambicji, prywatnym interesom i próżności rządzących, nie należy do niniejszych rozważań, gdyż w żadnym przypadku sztuka wojenna nie jest tym, co można by uważać za jej nauczyciela. Tu możemy uważać politykę jedynie za reprezentanta wszystkich interesów całego społeczeństwa.
Kwestią otwartą pozostaje jeszcze, czy przy planowaniu wojny polityczny punkt widzenia powinien ustąpić miejsca czysto wojskowemu (jeżeli taki w ogóle jest do pomyślenia), tzn. całkowicie zniknąć lub się jemu podporządkować, czy też ma być dominujący; a wojskowy powinien mu się podporządkować.
To, że z chwilą rozpoczęcia wojny polityczny punkt widzenia miałby całkowicie zniknąć, byłoby do pomyślenia tylko w przypadku, gdyby wojny były prowadzone jedynie z czystej nienawiści i były walką na śmierć i życie. W rzeczywistości są one niczym innym, jak wyrazem polityki samej, jak to wyżej wykazaliśmy.
Podporządkowanie politycznego punktu widzenia wojskowemu byłoby absurdalne, gdyż wojnę stworzyła polityka. Polityka jest inteligencją, wojna zaś tylko narzędziem, a nie odwrotnie. Pozostaje więc jedynie konieczność podporządkowania punktu widzenia wojskowego politycznemu punktowi widzenia.
Przypomnijmy sobie istotę rzeczywistej wojny: każdą wojnę należy przede wszystkim ujmować według prawdopodobieństwa jej charakteru i jej głównych zarysów, tak jak one wypływają z politycznych wielkości i stosunków. Często, a w naszych czasach możemy nawet twierdzić, że najczęściej, wojna powinna być traktowana jako organiczna całość, od której poszczególne człony nie dadzą się oddzielić, gdzie każda pojedyncza czynność powinna zlewać się z całością i wynikać z idei tej całości. Wówczas będzie zupełnie pewne i jasne, że naczelnym punktem widzenia dla kierowania wojną, z którego biorą swój początek główne linie, nie może być żaden inny, tylko polityczny punkt widzenia.
Wynikające z niego plany są jak z jednego odlewu. Pojmowanie i ocena są łatwiejsze, naturalniejsze, przekonywanie silniejsze, motywy bardziej zadowalające, a historia zrozumialsza.
Z tego punktu widzenia spór między interesami politycznymi a wojennymi nie leży już w istocie rzeczy, a tam, gdzie się rodzi, wynika z braku rozsądku. To, że polityka postawiłaby wojnie żądania, których ta nie mogłaby wykonać, byłoby przeciwne naturalnemu, koniecznemu założeniu, że polityka zna narzędzie, którym się chce posługiwać. Jeżeli jednak polityka oceni prawidłowo przebieg wydarzeń wojennych, to jest to wyłącznie jej sprawa. I tylko jej sprawą może być ustalenie, które wydarzenia i jaki kierunek wypadków odpowiadają celowi wojny.
Jednym słowem sztuka wojenna z jej najwyższego punktu widzenia staje się polityką, oczywiście polityką, która zamiast pisać noty – stacza bitwy.
Z tym poglądem kłóci się niedopuszczalne i wręcz szkodliwe mniemanie, według którego wielkie wydarzenie wojenne lub jego plan ma podlegać czysto wojskowej ocenie. Co więcej, jest absurdem przy opracowywaniu planu wojny udawanie się do rady wojskowej, aby oceniała sytuację z czysto wojskowego punktu widzenia, jak to często się stosuje. Jednak jeszcze bardziej absurdalne jest wysuwane przez teoretyków żądanie przekazania posiadanych środków wojennych do dyspozycji wodza, aby ten na ich podstawie sporządzał czysto wojskowy plan wojny lub kampanii. Również ogólne doświadczenie uczy, że mimo wielkiej różnorodności i rozwoju dzisiejszej wojskowości zasadnicze wytyczne wojny zawsze ustalały gabinety, tzn. czynnik – wyrażając się technicznie – wyłącznie polityczny, a nie wojskowy.
Mieści się to całkowicie w istocie rzeczy. Żaden z niezbędnych dla wojny zasadniczych planów nie może być sporządzony bez uwzględnienia stosunków politycznych. I właściwie mówimy zupełnie coś innego, aniżeli zamierzamy powiedzieć, jeśli opowiadamy – jak to się często zdarza – o szkodliwym wpływie polityki na kierowanie wojną. Ganimy wówczas nie wpływ, a samą politykę. Jeżeli polityka jest dobra, tzn. osiąga swój cel, może oddziaływać na wojnę w jej sensie tylko korzystnie. Tam zaś, gdzie to oddziaływanie oddala nas od celu, należy dopatrywać się źródła jedynie w wadliwej polityce.
Tylko wówczas, gdy polityka obiecuje sobie po pewnych wojennych środkach i krokach, niezgodnych z ich istotą skutków, może ona swoimi decyzjami wywrzeć szkodliwy wpływ na wojnę. Tak jak ktoś, kto w obcym języku, którego jeszcze nie opanował, czasem w dobrej myśli może wyrazić się niewłaściwie – tak polityka często narzucić może rzeczy, które nie odpowiadają jej własnym zamierzeniom.
Takie sytuacje zdarzały się często, dlatego odnosi się wrażenie, że pewna znajomość dziedziny wojskowej nie powinna być obca kierownictwu politycznemu.
Zanim pójdziemy dalej, musimy wpierw zabezpieczyć się przed pewną fałszywą interpretacją, o którą bardzo łatwo. Jesteśmy dalecy od tego, aby uwierzyć, że zagrzebany w aktach minister wojny lub uczony inżynier, a nawet dzielny na froncie żołnierz mogą być dobrymi ministrami tylko dlatego, że władca państwa sam nim nie jest – lub innymi słowy – w żadnym wypadku nie chcemy twierdzić, że znajomość dziedziny wojskowej powinna być jego główną cechą. Wspaniała, tęga głowa, silny charakter, oto zasadnicze cechy dobrego ministra wojny. Znajomość dziedziny wojskowej da się dobrze w inny sposób uzupełnić. Francja nie miała nigdy gorszych doradców w swoich wojennych i politycznych poczynaniach, niż za czasów braci Belleisle i księcia Choiseul, chociaż cała trójka była dobrymi żołnierzami.
Jeżeli wojna ma całkowicie odpowiadać zamierzeniom polityki, a polityka być dostosowana do środków wojennych, tam gdzie mąż stanu i żołnierz nie są w jednej osobie, dobrze jest mianować naczelnego wodza członkiem gabinetu, tak aby mógł brać udział w posiedzeniach w ważnych dla państwa chwilach. Jest to możliwe tylko wówczas, kiedy rząd znajduje się w pobliżu teatru wojennego, gdyż tylko wtedy można te sprawy załatwić bez straty czasu.
Gdy miejsce naczelnego wodza zajmuje w gabinecie inny wojskowy, wpływ jego jest wysoce niebezpieczny i rzadko dochodzi do zdrowego, porządnego działania. Przykład Francji, kiedy Carnot w latach 1793, 1794 i 1795 kierował sprawami wojny z Paryża, jest zupełnie nie do przyjęcia, gdyż terror może służyć tylko rządom rewolucyjnym.
Zakończmy ten fragment pewnym rozważaniem historycznym.
W dziewięćdziesiątych latach ubiegłego (XVIII) stulecia nastąpiły owe znamienne przeobrażenia w europejskiej sztuce wojennej. Najlepsze armie uznały część swojej sztuki wojennej za bezskuteczną i doszło do sukcesów, których wielkość przerastała wszelkie dotychczasowe pojęcia. Wydawało się oczywiste, że wszystkie złe obliczenia obciążają sztukę wojenną. Zrozumiałe, że z przyzwyczajenia wtłoczona w wąskie ramy pojęć, została zaskoczona przez możliwości, które leżały poza tymi ramami, lecz oczywiście nie poza ramami istoty tych rzeczy.
Obserwatorzy o szerokich horyzontach przypisywali to zjawisko ogólnemu wpływowi, który polityka od setek lat wywierała na sztukę wojenną, po większej części na jej niekorzyść, przez co ta stała się połowiczna i często sprowadzała walkę do walki pozornej. Ten fakt był prawdziwy, ale błędem było uważać go za coś przypadkowego, za okoliczność, której można było uniknąć.
Inni sądzili, że wszystko można wytłumaczyć chwilowym wpływem indywidualnej polityki Austrii, Anglii itd.
Czy jest jednak prawdą, że właściwe zaskoczenie, którym poczuła się dotknięta inteligencja, przypisać należy kierowaniu wojną, a nie samej polityce? Tzn. mówiąc naszym językiem: czy nieszczęście powstało na skutek wpływu polityki na wojnę, czy na skutek fałszywej polityki?
Przyczyn niebywałego wpływu rewolucji francuskiej na zewnątrz należy szukać oczywiście nie tylko w jej nowych środkach i poglądach na kierowanie wojną, lecz przede wszystkim w całkowicie zmienionej sztuce państwowej i administracyjnej, w charakterze rządu, w nastrojach ludności itd. To, że inne rządy patrzyły na te nowe i przytłaczające rzeczy pod złym kątem widzenia, że chciały utrzymywać równowagę zwykłymi środkami i siłami – to wszystko błędy polityki.
Czy można było przyznać się do tych błędów z punktu widzenia czysto wojskowego pojęcia wojny i je naprawić? Nie. Gdyby nawet rzeczywiście istniał strateg obdarzony jasnym poglądem również na rzeczywistość polityczną, który chciałby wyprowadzić wszystkie skutki jedynie z istoty wrogiego elementu i na tej zasadzie prorokować odległe możliwości, zupełnie niemożliwe byłoby przychylenie się do takiego czysto myślowego systemu. (...)
A więc raz jeszcze: wojna jest narzędziem polityki i z konieczności musi mieć jej charakter i mierzyć jej miarą. Kierowanie wojną w jej głównych zarysach jest więc polityką, która zamienia pióro na miecz, nie przestając jednak rozumować według swych własnych praw.
Potwierdzeniem słuszności powyższych wywodów są też słowa generalissimusa Józefa Stalina: „Wojna jest zawsze. Różnica polega tylko na tym, czy się strzela, czy nie. Także w czasie pokoju trwa wojna”... I w ogóle całe życie kosmosu i przyrody to nieustanne starcia, mordy, zabory i zniszczenia.


Zwykłemu człowiekowi może wydać się to zaskakujące, ale jest tak naprawdę, że u podłoża wojen tkwi też jedna z fundamentalnych potrzeb natury ludzkiej, mianowicie: potrzeba rozrywki i zapierającej dech w piersi zabawy. Socjolog Ludwik Gumplowicz twierdził, że faktyczną przyczyną niektórych wojen jest seksualna neofilia mężczyzn, bo właśnie wojna daje nieograniczone możliwości gwałcenia kobiet na podbitym terytorium, a przez to zresztą przenoszenia swych genów tam, gdzie w sytuacji pokoju one by nigdy nie dotarły. Może więc na tym polega też, z reguły kompletnie zapoznawany, biologiczny aspekt wojny jako zjawiska już nie tylko czysto społecznego. A co myśli na temat ludycznego charakteru wojny wielki jej filozof Carl von Clausewitz?
Jeśli spojrzymy – pisze – na subiektywny charakter wojny, to znaczy na te siły, przy pomocy których trzeba ją prowadzić, to musi się ona wydać nam grą w jeszcze wyższym stopniu. Żywiołem, w jakim rozgrywa się wojna jest niebezpieczeństwo; a jakaż z sił duchowych jest w niebezpieczeństwie najdostojniejsza? Odwaga. Wprawdzie odwagę można pogodzić z mądrym obliczeniem, ale są to rzeczy różne i należące do różnych dziedzin duszy; natomiast ryzyko, ufność w szczęście, śmiałość, zuchwalstwo – są to tylko przejawy odwagi. A wszystkie te dążności duszy szukają niepewności, bo ona jest ich żywiołem.
Widzimy zatem, że z góry już czynnik absolutny, tak zwany matematyczny, nie znajduje nigdzie trwałego oparcia w obliczeniach sztuki wojennej i że od razu wdziera się tu cała gra możliwości, prawdopodobieństw, szczęścia i nieszczęścia, przewijająca się przez wszystkie większe i mniejsze nitki tej tkaniny i ze wszystkich dziedzin działalności ludzkiej najbardziej upodabnia wojnę do gry w karty.
Na ogół odpowiada to duchowi ludzkiemu.
Aczkolwiek rozsądek nasz dąży zawsze do jasności i pewności, to jednak duch nasz czuje często pociąg do niepewności. Zamiast przeciskać się rozumem po wąskiej ścieżce filozoficznego badania i logicznych wniosków, by wreszcie, na pół przytomnie, dojść tam, gdzie czujemy się obco, gdzie opuszczamy co wszystko dotąd znane – duch nasz chętniej przebywa wyobraźnią w krainie przypadków i szczęścia. Zamiast ciasnej konieczności opływa on tu w bogactwa możliwości. Podniecona nimi odwaga nabiera polotu, a ryzyko i niebezpieczeństwa stają się żywiołem, w który duch ludzki rzuca się jak śmiały pływak w nurt rzeki.
Czy teoria ma go tu opuścić i iść dalej wygodnie drogą bezwzględnych wniosków i prawideł? Wówczas byłaby dla życia nieużyteczna. Teoria powinna uwzględniać również pierwiastek ludzki i dozwolić przejawić się także i odwadze, śmiałości, a nawet zuchwalstwu. Sztuka wojenna ma do czynienia z żywą siłą i moralnymi czynnikami; wynika stąd, że nie może nigdzie osiągnąć pewności i bezwzględności. Pozostaje więc zawsze wiele miejsca dla rzeczy przybliżonych – i to zarówno w sprawach wielkich, jak i małych. I gdy po jednej stronie stoi niepewność, po drugiej musi pojawić się odwaga i wiara w siebie, aby wypełnić tę lukę. Im większa jest odwaga i wiara w siebie, tym większy stopień niepewności jest dopuszczalny. Są to więc czynniki na wojnie bardzo ważne. Teoria powinna przeto stanowić takie tylko prawa, które dozwalałyby poruszać się swobodnie tym niezbędnym i najszlachetniejszym spośród cnót wojennych we wszelkich ich stopniach i odmianach. I w ryzyku tkwi też mądrość, a nawet ostrożność, tylko nieco odmiennej marki.
Wojna jest jednak zawsze poważnym środkiem do poważnego celu.
Taka jest wojna, takim wódz, który ją prowadzi, taka teoria, która ją kształtuje. Ale wojna nie jest spędzaniem czasu, nie prowadzi się jej tylko dla przyjemności ryzykowania i wygrywania, ani też jako dzieła bezinteresownego zapału. Jest ona poważnym środkiem do poważnego celu. Cała barwność przypadkowych zdarzeń, wszelkie porywy namiętności, odwagi, fantazji, zapału, w jakie się wojna przystraja – są tylko właściwościami tego środka. Wojna jakiejś zbiorowości – całych narodów, a zwłaszcza narodów cywilizowanych – wypływa zawsze w danej sytuacji politycznej; wywołują ją tylko pobudki polityczne. Jest ona przeto czynem politycznym. Gdyby wojna była tylko skończonym, nieskrępowanym, bezwzględnym przejawem siły, jak to wnioskować by należało z jej abstrakcyjnego pojęcia, to wówczas, wywołana przez politykę, musiałaby zająć jej miejsce jako zdarzenie całkiem od niej niezależne, usunąć ją i kierować się tylko własnymi prawami. Wtedy wojna podobna byłaby do miny, która wybuchając nie zdoła przybrać innego kierunku ani też nie da się pokierować gdzie indziej niż tam, gdzie ją zawczasu skierowały przygotowania pierwotne. Tak też w rzeczywistości ujmowano dotychczas tę sprawę, ilekroć brak harmonii pomiędzy polityką a kierownictwem wojny prowadził do takich rozważań. Naprawdę jednak tak nie jest i wyobrażenie to jest zupełnie błędne. Wojna rzeczywista, jak to już widzieliśmy, nie jest nigdy tak gwałtowna, aby się wyładować od razu. Przeciwnie, jest ona działaniem sił, które nie rozwijają się całkiem jednakowo i równomiernie. Napięcie ich raz wystarcza do pokonania oporu, jaki im stawia bezwład i tarcie, kiedy indziej zaś znowu jest zbyt słabe, aby się przejawić w działaniu. Wojna jest tedy jakby pulsowaniem gwałtowności – to silniejszym, to znów słabszym – i wyładowuje swoje napięcia oraz wyczerpuje swe siły to szybciej, to znów wolniej. Innymi słowy: wojna prowadzi do celu szybko albo powoli, ale zawsze trwa dość długo, aby jeszcze podczas jej trwania mógł się ujawnić wpływ zdolny nadać jej ten czy inny kierunek, a zatem poddać ją woli kierującego nią intelektu. Jeśli zaś uprzytomnimy sobie, że wojna wypływa z celu politycznego, to wyda się nam zupełnie naturalne, że ta pierwsza pobudka, która powołała ją do życia, pozostaje przodującym, najwyższym względem również i podczas jej rozgrywania. Ale ten cel polityczny nie jest przez to jeszcze despotycznym prawodawcą. Musi on przystosować się do natury użytych środków i wskutek tego często ulega zmianie, zawsze jednak pozostaje tym, co przede wszystkim należy uwzględnić. Polityka przewija się tedy przez całą akcję wojenną i wywiera na nią nieustanny wpływ w granicach, jakie jej zakreśla natura sił wyzwalających się podczas wojny.
Tak więc widzimy, że wojna jest nie tylko czynem politycznym, lecz i prawdziwym narzędziem polityki, dalszym ciągiem stosunków politycznych, przeprowadzeniem ich innymi środkami. Pozostaje więc wojnie, jako jej charakterystyczna cecha odrębna, natura stosowanych przez nią środków. Sztuka wojenna w ogólności, a wódz w każdym poszczególnym przypadku, mogą wymagać, aby kierunek i dążności polityki nie były sprzeczne z tymi środkami. Wymaganie to poważne, ale jakkolwiek w pewnych wypadkach wpływa ono zasadniczo na dążności polityczne, to jednak powoduje tylko pewną ich zmianę. Cel polityczny bowiem jest celem, wojna zaś – środkiem, a środka bez celu nie można sobie nigdy wyobrazić.
Im wznioślejsze, im silniejsze są pobudki wojny, im bardziej ogarniają cały byt narodów, im potężniejsze jest napięcie poprzedzające wojnę, tym bardziej wojna zbliża się do swej formy oderwanej, tym bardziej chodzi o zwalczenie nieprzyjaciela, tym ściślej łączy się cel wojenny z zamiarem politycznym i tym bardziej występuje jej strona wyłącznie wojskowa, a mniej polityczna. Im słabsze natomiast są pobudki i napięcia, tym trudniej uzgodnić siłę, ten naturalny kierunek żywiołu wojennego, z linią nakreśloną przez politykę. Wtedy wojna z konieczności odchyla się coraz bardziej od swego naturalnego kierunku, a cel polityczny różni się coraz bardziej od celu wojny doskonałej, która nabiera coraz więcej cech politycznych.
Aby jednak nie wprowadzić czytelnika w błąd, musimy dodać, że przez tę naturalną dążność wojny rozumiemy tu nie dążności rzeczywiście ścierających się sił, tylko dążność filozoficzną, logiczną, wyobrażając sobie np. wszystkie uczucia i namiętności walczących. Wprawdzie i one mogą być w pewnych przypadkach obudzone do takiego stopnia, że z trudnością można je utrzymać w ramach politycznych, przeważnie jednak takiej sprzeczności nie będzie. Samo istnienie tak silnych dążeń musi wywołać powstanie odpowiednio szeroko zakrojonego planu działania. Gdzie plan ten skierowany jest ku celom drobnym, tam dążenia mas są tak nikłe, że trzeba je raczej podniecać, niż powstrzymywać.
Jeżeli jest prawdą, że przy jednym rodzaju wojny polityka pozornie zanika, przy innym zaś występuje bardzo wyraźnie, to jednak twierdzić można, że oba rodzaje są równie polityczne. Jeśli bowiem politykę pojmujemy jako rozum praktyczny państwa uosobionego, to wśród różnych sytuacji, jakie się mogą wytworzyć, mogą się zdarzyć i takie, które z natury swojej spowodują wojnę pierwszego rodzaju. Tylko o ile przez politykę będziemy rozumieli nie wszechstronną rozwagę, ale utarte pojęcie unikającego siły, ostrożnego, przebiegłego, a często i nieuczciwego mędrkowania, to takiej polityce istotnie bardziej odpowiada drugi rodzaj wojny.
Widzimy tedy, że wojnę należy traktować w każdym razie nie tylko jako coś samodzielnego, lecz jako narzędzie polityki – i tylko ten pogląd chroni nas od pozostania w sprzeczności z całą historią wojen. Ta zaś jedynie pozwoli nam, niby w wielkiej księdze, odnaleźć właściwe zrozumienie wojny. Pogląd ten wykazuje nam poza tym, jak rozmaite są wojny ze względu na istotę swych motywów i okoliczności, z których powstają.
Pierwszym, najważniejszym, najbardziej decydującym sądem, jaki wydać powinien mąż stanu i wódz, jest uświadomienie sobie, czy zamierzoną wojnę trafnie przewiduje, czy też może uważa ją za coś takiego albo też czy nie pragnie jej uczynić czymś takim, czym wojna z natury danych okoliczności stać się nie może. Jest to pierwsze, najogólniejsze ze wszystkich zagadnień strategicznych”. [Przypomnijmy, że Tytus Liwiusz ostrzegał: „Lepszy i pewniejszy jest pewny pokój niż marzenia o zwycięstwie; on jest w twoim ręku, ono zaś w ręku Boga”.].
Wojna jest tedy – kontynuuje Clausewitz – nie tylko istnym kameleonem, zmieniającym po trosze w każdym poszczególnym wypadku swoją naturę, ale też i ogólnie biorąc, ze względu na panujące w niej dążności, stanowi dziwną trójcę złożoną z pierwotnej gwałtowności żywiołu, nienawiści i wrogości, co należy uważać za ślepy popęd naturalny, dalej, z gry prawdopodobieństwa i przypadku, czyniących z wojny swobodną czynność duchową, wreszcie zaś z właściwości podrzędnej – narzędzia politycznego, przez co podlega zwykłemu rozsądkowi.
Pierwsza z tych trzech stron zwraca się ku narodowi, druga ku wodzowi i jego wojsku, trzecia zaś – przeważnie do rządu. Namiętności, jakie mają rozgorzeć na wojnie, muszą już istnieć w narodach samych. Zakres, jaki obejmuje gra odwagi i talentu w dziedzinie prawdopodobieństwa i przypadku, zależy od właściwości wodza i wojska, natomiast zamiary polityczne są wyłącznie sprawą rządu.
Te trzy dążności, które tworzą tyleż różnych reguł, tkwią głęboko w naturze przedmiotu i zarazem w różnych rozmiarach. Teoria, która by chciała jedną z nich pominąć lub ustalić pomiędzy nimi jakiś dowolny stosunek, wpadłaby natychmiast w taką sprzeczność z rzeczywistością, że już przez to samo należałoby ją uważać za obaloną.
Zadaniem teorii jest tedy utrzymać się w równowadze między tymi trzema pojęciami, niby między trzema punktami przyciągania.


W ciągu 5 000 lat świadomej historii ludzkości tylko 292 lata są uważane za te, w których jakoby nie było wojen. W tym okresie wybuchło 15 600 mniej lub bardziej krwawych wojen, które pochłonęły życie 3,66 mld osób.
Nie ma drugiej istoty na ziemi, która by z równą zawziętością co Homo sapiens prześladowała przedstawicieli własnego gatunku. Przez 40 tys. lat historii człowiek rozumny głowił się, jak bardziej efektywnie zabijać drugiego człowieka. Motorem wojen były: zazdrość o bogactwo, chęć posiadania cudzej ziemi, interesy dynastyczne władców, ich wzajemna nienawiść, chęć zdobycia sławy, różnice etniczne, religijne i kulturowe, strach przed obcymi, a najczęściej mieszanina różnych przyczyn. Z rozwojem sztuki wojennej wiązała się organizacja społeczeństw, wynalazczość, architektura, ubiór, nawet rozwój literatury. Nie do końca ma rację Tacyt, gdy twierdzi, że w sprawach wojskowych największą siłę ma przypadek (los) („in rebus bellicis maxime dominatur fortuna”); więcej racji ma Józef Piłsudski, podkreślający rolę dowódców wojskowych i postawę żołnierzy. Wojny wynosiły lub pogrążały w niebycie całe cywilizacje. Historycy twierdzą, że najstarszym dowodem na to, że człowiek toczył wojny, są mury Jerycha pochodzące sprzed 7000 lat przed Chrystusem. Skoro istniały mury wysokości około czterech metrów, to znaczy, że ktoś miasto atakował. Pierwszy wizerunek wojownika i zwycięskiego wodza pochodzi z ok. 3100 r. p.n.e. – to faraon Menes, który zjednoczył Górny i Dolny Egipt. W 2525 r. p.n.e. doszło do pierwszego opisanego konfliktu zbrojnego miedzy państwami-miastami, Lagarem i Ummą w Sumerze. Opis tej pierwszej wojny znaleziono na tzw. stelli sępów. Od tego czasu minęło ćwierć tysiąclecia i w 2280 r. p.n.e. władca Akadu Sargon I Wielki zorganizował pierwszą zawodową armię liczącą około 5,5 tys. ludzi. Pół tysiąca lat później pojawił się władca, który stworzył państwo podporządkowane armii: żyjący ok. 1750 r. p.n.e. Hammurabi zorganizował scentralizowaną administrację, której rolą było pobieranie podatków na armię i pobór żołnierzy. W latach 1504-1450 p.n.e. faraon Totmes III podbił niemal cały Bliski Wschód. W jego armii istniał już podział na formacje żołnierzy uzbrojonych we włócznie, topory i maczugi. Armia egipska przejęła od ludów Mezopotamii rydwany, które były pierwszą formą wykorzystania zwierząt do walki, a nie do transportu.
Wszystko to jednak były dziecięce igraszki w porównaniu z dobą dzisiejszą.
Obecnie ta passa trwa, ludzkość co roku wydaje na zbrojenia około 500 mld dolarów, z czego gros (ponad 400 mld) – USA, jedyny kraj, który użył broni nuklearnej – i to przeciwko ludności cywilnej! – w Japonii, Iraku i Jugosławii, jak też jedyny kraj, który od 1978 roku miał w oficjalnej doktrynie wojskowej plan doszczętnego zgładzenia narodu i państwa polskiego przez zlikwidowanie Polski bombami wodorowymi w przypadku wybuchu trzeciej wojny światowej (tzw. „doktryna Brzezińskiego”).


Jednym z najbardziej genialnych dowódców wojskowych, mężów stanu i myślicieli w dziejach ludzkości był Temuczyn, znany powszechnie jak Czyngis-chan, czyli Wielki Chan (1155-1227). Miał niebieskie oczy i rude włosy, a jednak dowodził wojskami zwanymi „mongolskimi”. Prawdopodobnie po mieczu i po kądzieli był Aryjczykiem. I nie on był pierwszym, ani ostatnim spośród tych, których Bóg obdarzył geniuszem, czyli darem nie partykularnym, lecz uniwersalnym, którzy oddali swój geniusz w służbę cudzemu narodowi. Gdy chłopiec miał paręnaście lat, zamordowano mu ojca. Gdy chłopiec podrósł, pomścił śmierć rodzica: z czaszki mordercy kazał zrobić czarę na wino, a jego towarzyszy wyrznąć co do ostatniego. Tak też uczyniono.
Na pozór był to zwykły człowiek: dość wysoki blondyn o dużych niebieskich oczach, o pociągłej twarzy obramowanej dużą rudą brodą. Jego niezliczone błyskotliwe zwycięstwa nad Chińczykami, Rusią, dziesiątkami innych walecznych narodów graniczyły z cudem. Dlatego mongolska legenda opowiada o pozaziemskim pochodzeniu Czyngis-chana, o jego niepokalanym poczęciu.
O wielkości tego człowieka mówi m.in. okoliczność, że został autorem „Jasy”, „promieniującej spokojem i pomyślnością na poddanych”. W 1206 roku ten rycerski kodeks kultury ałtajskiej został ogłoszony podczas kurułtaju, czyli powszechnego zgromadzenia narodu mongolskiego. „Jasa” zaczynała się słowami: „Nakazujemy wszystkim wierzyć w Jedynego Boga, Stworzyciela nieba i ziemi, jedynego nadawcę bogactwa i biedy, życia i śmierci, posiadającego wszechmoc we wszystkich sprawach”. I dalej: „Ludzie różnej wiary powinni żyć w spokoju. Jesteśmy braćmi... Świat jest doskonały, gdy nim kieruje Bóg”. Całe życie osoby i narodu bazuje na godności i sumieniu.
W wojsku Czyngis-chana dozwolone było odprawować obrzędy i rytuały wszystkich religii. „Wystarczy bowiem całą duszą wierzyć w Boga, a zwycięstwo jest pewne”. W oddziałach mongolskich służyły tysiące Chrześcijan (Anglików, Franków, Genueńczyków), muzułmanów. W średniowieczu pod mianem „Mongoł”, Mogoł”, Mongał” rozumiano nie jakiś jeden etnos, lecz wszystkie narody zjednoczone pod chorągwią Jedynego Boga. W 1206 roku pan Ałtaju zwrócił się do swych poddanych: „Naród, który związał swój los ze mną przeciwko wszystkim, naród, który swą potężną myślą wsparł moc mojej myśli – ten naród, czysty jak górski kryształ, chcę, aby się odtąd nazywał Keke-Mongoł”, czyli „Niebiańskie szczęście”.
Wnuk Czyngis-chana, Batu-chan miał 330 tysięcy wojska, a Mongołów w nim było 4 tysiące. „Jasa” nakazywała oszczędzać miasta i kraje, jeśli ich mieszkańcy dobrowolnie się poddawali. Gdziekolwiek Mongołowie przychodzili, jedno z najpierwszych ich rozporządzeń zawsze dotyczyło wolności wyznania: kara śmierci (zakopanie żywcem do ziemi) za jakąkolwiek profanację jakiejkolwiek świątyni, należącej do jakiegokolwiek wyznania, za jej okradzenie lub ewentualnie za ucisk czy obrazę kapłana.
„Jasę” cechowała niezwykła surowość i rygoryzm moralny. Karę śmierci przewidywano za: oszustwo, zdradę, zabójstwo, kradzież, cudzołóstwo, ucieczkę z pola walki, dezercję, plotkarstwo i oszczerstwo, podsłuchiwanie innych ludzi, fałszywe donosicielstwo, nieudzielanie pomocy potrzebującemu. Autor „Jasy” wychodził ze słusznego założenia, że bez precyzyjnych praw i bez ich skrupulatnego wykonywania państwo się pogubi, zachwieje i zaniknie, a naród się rozproszy. Dlatego sprawiedliwości w kraju należy strzec jak źrenicy oka. I tak się działo, a to przyciągało i prowadziło do zwycięstw.


Jeśli chodzi o historię wojskowości w Europie, to ma ona swe najwspanialsze źródła – jak cała kultura europejska – w starożytnej genialnej Helladzie.
Kiedy podczas wojen peloponeskich sprzymierzeni ze Spartą Grecy szemrali, że Sparta znów przysłała zbyt szczupłe wojska, król Sparty Agesilaos zwrócił się do zebranych wojowników, aby powstali kowale, krawcy, garncarze. A gdy wymienił niemal wszystkie zawody i gdy już wszyscy sprzymierzeni stali, na ziemi siedzieli już tylko sami Spartanie – wojownicy. Armie państw greckich miały charakter milicji (choć w każdej z nich dbano o szkolenie wojskowe, np. w Atenach uczono walki w szkołach zwanych palestrami), natomiast Spartanie byli wojownikami niemal przez całe życie. Już w dzieciństwie uczono ich nie tylko sztuki walki, ale i tego, że nawet przegrywając wojnę trzeba się starać o uratowanie honoru.
Spartańskich wojowników (spartiatów) było zawsze za mało. Bo choć Sparta była państwem podporządkowanym armii, to ze względu na nieustanną obawę przed wewnętrznym powstaniem podbitej ludności – helotów – nigdy nie została użyta w całej sile.
Formalnie wszyscy spartiaci byli sobie równi (homoioi), a ich życie podporządkowane państwu i wojnie. Każde spartańskie niemowlę musiało być zaniesione przed oblicze starszyzny – ona decydowała, czy będzie z niego wojownik. Dzieci ułomne porzucano w górach. Po siedmioletnim wychowaniu u rodziców dziecko przysposabiano do służby wojskowej. Uczono odporności na ból, spania na ziemi, znoszenia głodu, uczono pisania, czytania, umiejętności zwięzłego wysławiania się i kłamstwa. Młodzi spartiaci kształcili się we władaniu bronią m.in. podczas napadów na wsie helockie. Do 60 roku życia Spartanin był wojownikiem. Armię tworzyło sześć mor (do 1000 żołnierzy). 300 hippeis tworzyło doborowy oddział – gwardię królewską (choć nazywani byli „jazdą”, byli najczęściej ciężką piechotą). Na wojnę spartiata szedł razem ze służącym – helotą, który niósł jego tarczę i ekwipunek (nie miał prawa dotykania broni). Według przekazów, w czasie marszu żołnierze recytowali rytmiczną poezję. Wojna przez Spartan była traktowana jak święta, na bitwę ubierali się w najlepsze stroje. Jednak w odróżnieniu od Ateńczyków nie dążyli do podbojów. Spartanin nawet po ślubie (od wieku lat 20) życie spędzał w koszarach w gronie mężczyzn. Zawsze musiał uczestniczyć w zbiorowym skromnym posiłku, dotyczyło to również dwóch spartańskich królów (gdy król Agis prosił o posiłek do pałacu, „stołówka” mu go odmawiała). Małżeństwo było nakazane przez państwo – kawalerów zmuszano do biegania nago po rynku. Narzeczoną wybierano m.in. w ten sposób, że młodzieniec musiał ją wskazać spośród zamkniętych w ciemnym pokoju, bez prawa zamiany.
Największą hańbą Spartanina było tchórzostwo w czasie bitwy. Tego, który wycofał się z walki, każdy Spartanin mógł bić po twarzy. Ubierano go w kolorowy, kobiecy, hańbiący strój i pozbawiano praw obywatelskich. W 480 p.n.e. w walce z Persami pod Termopilami zginęło 300 Spartan, którzy nie wycofali się z armią grecką, gdyż zabraniało im tego prawo. Pogrom przetrwało dwóch żołnierzy: Pantites, który natychmiast się powiesił, i Aristodemos, który poległ rok później w bitwie pod Platejami – dokonując cudów waleczności, zmazał hańbę. Źródłem rozkładu Sparty były straty w wojnie peloponeskiej (choć była to wojna dla niej zwycięska). Żołnierze armii spartańskiej nie różnili się zasadniczo uzbrojeniem od innych greckich hoplitów. Wszyscy nosili na tarczy literę „lambda” i charakterystyczną czerwoną krótką pelerynę.
Spartanie byli mistrzami zarówno w prowadzeniu wojen, jak i w eugenice, które to dwie sztuki są ze sobą zresztą ściśle związane.
Plutarch pisze w żywocie Likurga, prawodawcy, który – jeśli wierzyć legendzie – był twórcą ustroju Sparty. „Jeśli starszemu mężowi mło­dej kobiety spodobał się jakiś piękny i dzielny młodzieniec, to mógł on, upewniwszy się co do jego zalet, wprowadzić go w jej łoże, aby napełnił ją szlachetnym nasieniem, płodząc dziecko uważane za własne dziecko małżonków. Z kolei zacny mężczyzna mógł przekonać męża płodnej i cnotliwej kobiety, by pozwolił mu się z nią zejść i spłodzić znakomite potomstwo, jak ktoś, kto sieje na żyznej glebie”.
Dziecko spłodzone przez męża lub godnego zastępcę było od niemowlęctwa hartowane: już noworodka kąpano w winie lub lodowatej wodzie. Od dwunastego do osiemnastego roku życia chłopcy żyli skoszarowani pod dowództwem dwudziestoletniego oficera. Przez cały ten czas kąpali się tylko parę razy w roku. Dostawali bardzo mało jedzenia i musieli kraść, by nie umrzeć z głodu. Taka kradzież nie była w oczach Spartan niczym złym: uważali oni, że człowiek, który nie potrafi upilnować własnego mienia, jest sam sobie winien. Wielką hańbą jednak okrywał się chłopiec, który dał się przyłapać na kradzieży. Podziw starożytnych budziła historia chłopca, który ukradł małe­go liska i trzymał go pod płaszczem. Zwierzę przegryzło małemu złodziejowi brzuch i zjadło mu trzewia, on jednak nie dał po sobie poznać, że coś mu dolega, nie chcąc, by kradzież wyszła na jaw. W czasie posiłków oficer zadawał swym podkomendnym rozmaite pytania. Jeśli ktoś udzielił złej lub zbyt rozwlekłej odpowiedzi, czekało go bolesne uderzenie w kciuk. Może tu należy szukać źródła zwięzłości, z której zawsze słynęli Spartanie (jeszcze dziś krótką wypowiedź nazywamy lakoniczną, od ojczyzny Spartan – Lakonii). Bicie wytwarzało zapewne odruch warunkowy i gdy dorosły już Spartanin zamierzał wdać się w dygresję lub pofolgować elokwencji, swędzenie kciuka przywoływało go do porządku. Niechęć Spartan do krasomówstwa była szczególnie widoczna w stosunkach dyplomatycznych. Pozostali Grecy nazywali często członków poselstwa wysłanego do innego miasta „mówcami”, uważając, że ich głównym zadaniem jest olśnienie gospodarzy potokiem wymowy. Kiedyś podobno posłowie z wyspy Samos przybyli do Sparty, by prosić o pomoc wojskową. Wysłuchawszy ich bardzo długich przemówień, Spartanie odpowiedzieli:
– To, co mówiliście na początku, zdążyliśmy już zapomnieć, a tego, co mówiliście na końcu, nie rozumiemy, bo nie pamiętamy początku. Poseł z innego miasta zakończył rozwlekłą mowę pytaniem:
– I co mam powiedzieć tym, którzy mnie przysłali?
– Powiedz im – odrzekli Spartanie –że ty z wielkim trudem zmusiłeś się, by wreszcie przestać mówić, a my – by ci do końca nie przerywać.
Tematem licznych anegdot są stosunki Spartan z Filipem Macedońskim, ojcem Aleksandra Wielkiego. Pewnego razu do Filipa przybył poseł ze Sparty. Król, który oczekiwał wielkiego, uroczystego poselstwa, zawołał z wściekłością: – Cóż to? Spartanie ośmielają się przysyłać do mnie jednego posła? – Jednego, bo do jednego! – odpowiedział spokojnie wysłannik Sparty, pokazując tym samym, że Filip nie powinien oczekiwać od jego miasta nie tylko zbędnych posłów, lecz również zbędnych słów. Pokonawszy Greków pod Cheroneją, Filip wysłał do Sparty list z zapytaniem, czy chcą, by zjawił się w ich mieście jako wróg, czy jako przyjaciel. Odpowiedź brzmiała: „Ani, ani”.
Podziw dla Sparty widać w utworach różnych czasów, w tym również w dziele, w którym zdrowy rozsądek nie pozwalałby się go spodziewać. Mamy na myśli biblijną I Księgę Machabejską, przedstawiającą walkę Żydów w II wieku przed Chrystusem z panowaniem Seleucydów, którzy próbowali na­rzucić siłą ludowi Izraela grecką kulturę i religię.
Znajdujemy tam list wysłany rzekomo przez króla Sparty Arejosa do arcykapłana Oniasza: „Jak wynika z pewnego dokumentu, Spartanie i Żydzi są braćmi, pochodzącymi z rodu Abrahama. Dowiedziawszy się o tym, prosimy was, byście napisali, jak wam się powodzi. My zaś wam oświadczamy, że wasze bydło i mienie należy do nas, a nasze do was”. Na ten list, będący przykładem spartańskiej zwięzłości, adresaci odpowiadają później. Inny już arcykapłan, Jonatan, pisze, że Żydzi cenią sobie przyjaźń z niedawno odnalezionymi braćmi i wspominają Spartan we wszystkich modlitwach. Wyjaśnia też, że tak długo zwlekali z odpowiedzią, gdyż nie chcieli wciągać przyjaciół w toczone przez siebie wojny. Trudno uwierzyć, by rzeczywiście Spartanie nagle „odkryli”, że pochodzą od Abrahama.
Ale że Żydzi byli zafascynowani kulturą grecką i zupełnie byli jej ulegli, że cała moralno-polityczna doktryna judaizmu w swej najważniejszej i najpiękniejszej warstwie to lekko zmodyfikowany platonizm, o tym wiedzą wszyscy od czasu opublikowania świetnych książek Wilamowitza-Möllendorfa i Tadeusza Zielińskiego. Stąd też owa sympatyczna mistyfikacja żydowskich autorów I Księgi Machabejskiej, miłośników i kontynuatorów hellenizmu.
W późniejszym okresie Grecja wydała jednego z najbardziej genialnych dowódców wszechczasów. Aleksander Macedoński, gdy miał zaledwie 18 lat, niespodziewanym atakiem jazdy pod Cheroneą przechylił szalę zwycięstwa na stronę Macedonii. Filip II, jego ojciec, powiedział wówczas: „Macedonia jest dla ciebie za mała”. Miał rację, niebawem okazało się, że Macedonia jest za mała dla nich obu. Filip został zamordowany przez zamachowca (być może jego syn odegrał w spisku jakąś rolę), a Aleksander w ciągu krótkiego życia podbił ogromną część znanego ówczesnym Grekom świata, docierając na wschodzie nawet poza jego krańce. Aleksander – wychowanek Arystotelesa, wielbiciel poezji Pindara (kazał zburzyć Teby, ale pozostawił dom poety), urodziwy i inteligentny – od początku uważał siebie za człowieka wybranego. W pięć lat rozbił największe ówczesne mocarstwo – Persję. Następnie dotarł do Indii. Przejął, ku niezadowoleniu swoich towarzyszy broni, obyczaje Wschodu i żądał dla siebie czci boskiej. Zmienne nastroje króla, który częstokroć spędzał czas na pijaństwach i otaczał się magami i wróżbitami, kosztowały życie kilku jego przyjaciół, m.in. najwybitniejszego wodza, Parmeniona. W pijanym stanie Aleksander podpalił pałac królów perskich w Persepolis. Zmarł prawdopodobnie na gorączkę malaryczną w Babilonie. Dzięki jego podbojom kultura hellenistyczna rozprzestrzeniła się na ogromne obszary.


Znakomitymi uczniami Greków zostali Rzymianie, równi geniuszem swym nauczycielom w wielu dziedzinach, a w sferze wojskowości bodaj nawet ich przewyższający.
W klasycznej armii rzymskiej służyli wolni obywatele w wieku od 17 do 45 lat. Ze służby zwalniano tych, którzy uczestniczyli w dziesięciu wyprawach pieszych lub 20 konnych. Od IV w. p.n.e. żołnierze rzymscy otrzymywali żołd. W II w. p.n.e. konsul Mariusz przeprowadził wielkie reformy, wprowadzając armię zawodową (służba w piechocie trwała 20 lat), w której mógł służyć każdy wolny obywatel imperium. Armia rzymska używała machin oblężniczych, budowano systemy dróg i mostów, aby żołnierze mogli szybko się poruszać. Część machin oblężniczych, na przykład wieże, budowano ze składanych elementów, które dowożono na pole bitwy. Rzymianie budowali obwarowane obozy w kształcie prostokąta (z czterema bramami).
Najistotniejszą funkcję sprawowali w armii centurionowie – podoficerowie, którzy ćwiczyli i walczyli wraz ze swoimi żołnierzami. To oni byli solą armii i przechowywali „ducha legionów”. W armii rzymskiej panowała drakońska dyscyplina. Stosowano wiele rodzajów kar: od nagan, przez zabranie żołdu po karę śmierci. Za spanie na warcie czekał sąd wojskowy. Oficerowie – trybuni zazwyczaj wydawali winowajcę w ręce kolegów, którzy go bili do nieprzytomności lub kamienowali. Jeśli mimo wszystko przeżył, nie mógł wrócić do wojska i w rodzinne strony. Podobnie karano centuriona, który niedbale sprawdzał warty. Ucieczka z pola bitwy lub niewykonanie rozkazu karane były śmiercią. Konsul miał prawo ukarać te oddziały, które jego zdaniem zawiodły. Wówczas ścinano co dziesiątego żołnierza, czyli „dziesiątkowano” oddział.
Najwyższą nagrodą dla wodza był triumf – uroczyste wejście do Rzymu po zwycięskiej kampanii. W czasach Augusta Rzym miał pod bronią około 125 tysięcy wojska w 28 legionach.
Wojna w Rzymie była klasycznym przedłużeniem polityki. Nawet ówczesnych ludzi zdumiewało jej wyjątkowe okrucieństwo. Opór wobec Rzymu był zazwyczaj uzasadnieniem rzezi. Jak zwraca uwagę historyk Polibiusz, Scypion Afrykański – wódz uważany za „humanitarnego” – po zdobyciu Kartaginy nakazuje wyrżnąć wszystkich mieszkańców, nawet zwierzęta domowe, m.in. psy. Na polu bitwy Rzymianie mordują wszystkich i nie zezwalają na pogrzeb, pozostawiając trupy krukom. W Grecji uważano to za świętokradztwo. Po bitwie pogrzebanie zwłok, swoich czy wroga, było obowiązkiem. Nieprzyjacielski wódz – obojętne, skapitulował czy został wzięty do niewoli w boju – był mordowany po triumfie rzymskiego wodza w Rzymie. Tak się działo w praktyce, choć mądry Sallustiusz ostrzegał: „Nadmierne wyniszczenie zwyciężonego przeciwnika nie tyle sprzyja wzrostowi potęgi zwycięzców, ile ich niepewności”. Buta Rzymian była jednak bezprecedensowa.
Brytyjski historyk William Harris pisze: „Niewiele jest społeczeństw równie okrutnych w walce, a zarazem o równie rozwiniętej kulturze politycznej”, jak dawna Roma.
Rzymianie budowali swoje imperium powoli i systematycznie. Wódz macedoński Pyrrus, który toczył z nimi wojny, powiedział, że Rzymianie błyskawicznie się uczą. Rzeczywiście, natychmiast przejmowali wynalazki innych. Przykładem jest znów Scypion Afrykański, który pokonał wodza kartagińskiego Hazdrubala pod Bekulą (208 r. p.n.e.) sposobem, jaki wobec Rzymian zastosował pod Kannami inny wielki Kartagińczyk – Hannibal (247-183 p.n.e.). Był to jeden z największych wodzów starożytności. Należał do wybitnego rodu kartagińskiego Barkidów. Z dochodzącym do potęgi Rzymem wojował już jego ojciec, Hamilkar. Syn przysiągł mu, że będzie walczył z Rzymem do ostatnich swoich dni. Wiedząc, że Rzym dysponuje przewagą na morzu, postanowił zaatakować go od północy, idąc przez Hiszpanię i Galię, czyli dzisiejszą Francję. Przejście jego wojsk przez Alpy (w 218 r. p.n.e.) było na owe czasy niebywałym osiągnięciem. Przełęcz, przez którą prawdopodobnie przeszedł, odkryto ponownie dopiero w późnym średniowieczu. Stracił połowę armii i niemal wszystkie słonie bojowe (według najnowszych badań eskapadę przetrwał tylko jeden słoń), ale pojawił się na żyznej i niebronionej nizinie Padu. Hannibal zwyciężył w bitwach nad Jeziorem Tyrazymejskim (218 r. p.n.e.), gdzie wciągnął wojska konsula Flaminiusza w zasadzkę, rozbijając doborowe siły Rzymu, i pod Kannami (w 216 r. p.n.e.). Jednak Rzym wystawiał wciąż nowe armie (powołano pod broń nawet 17-latków i niektórych niewolników), a siły Hannibala topniały (politycy kartagińscy wysyłali wojsko do obrony Hiszpanii i do walk na Sardynii). Mimo że nie przegrał żadnej bitwy w Italii, musiał wracać do zagrożonej Kartaginy. Przegrał w bitwie pod Zammą i skapitulował. Ścigany przez Rzym i zagrożony, popełnił samobójstwo.
Po zwycięstwie nad Kartaginą kolejne podboje były już tylko kwestią czasu. Rzymianie opanowali Grecję. Gajusz Juliusz Cezar zdobył dla Rzymu Galię i wziął w opiekę Egipt. W 49 r. p.n.e., po przeprowadzeniu wojskowego zamachu stanu, on i jego następcy przekształcili Rzym w państwo rządzone przez tych, którzy dysponowali siłą militarną – cesarzy. Imperium bardziej groziły wojny domowe (m.in. wojny prowadzone przez Cezara z Pompejuszem i wojny o sukcesję po nim) oraz bunty niż ataki z zewnątrz. Za czasów cesarza Augusta pojawiła się gwardia pretoriańska – przyboczna ochrona cezara, która w przyszłości sama kreowała władców.
Rzym wydał plejadę genialnych dowódców, a bodaj największym wśród nich był właśnie Gajusz Juliusz Cezar (102-44 p.n.Ch.), wielki mąż stanu i strateg, wielokrotny pogromca Germanów, Gallów i swych wewnętrznych przeciwników; autor Historii wojen galijskich. (Wprowadził w 44 roku p.n.e. kalendarz juliański, zwany tak na jego cześć, podobnie jak miesiąc lipiec (po angielsku „July”, po niemiecku „Juli”, po rosyjsku „ijul”, po węgiersku „Julius” itd.).
Mimo ogromnych zasług dla państwa padł ofiarą ludzkiej zawiści i nikczemności, zasztyletowany przez najbliższego przyjaciela Marcusa Juniusa Brutusa, dla którego uczynił przedtem wiele dobrego, a który wziął udział w sprzysiężeniu skierowanym przeciwko imperatorowi. (Nawiasem mówiąc był to jeden z wielu w dziejach przypadków, gdy ludzie odpłacali wielkim mężom stanu czarną niewdzięcznością za ich zasługi dla państwa i narodu. Na przykład Karol XII, bohaterski król Szwecji, także został skrytobójczo zastrzelony przez własnych oficerów 30 listopada 1718 roku, podczas oblężenia twierdzy norweskiej Frederickshalle).
Rzym za czasów pierwszych cezarów zaczął chronić swoje granice limesami – systemem murów i warowni – oddzielającym „sferę dobrobytu” imperium od „barbarzyńców”. Były to niewysokie mury lub palisady ze strażnicami (strażnice przesyłały sygnały dymne). Z biegiem czasu usposobienie Rzymian jakby łagodniało, a oni sami skłaniali się ku poglądowi, że „każdą wojnę łatwo rozpętać, lecz bardzo trudno jest ją zakończyć; jej początek i koniec nie leżą we władzy tego samego człowieka; zacząć ją może każdy, nawet tchórz, lecz skończy się ona – gdy będzie na to wola zwycięzców” (Sallustiusz).
Ostatnimi wielkimi podbojami dynastii antonińskiej (98-180) było podbicie Mezopotamii, Asyrii i naddunajskiej Dacji. W tej części Europy Rzymianie najdalej na północ doszli do Trenczyna w dzisiejszej Słowacji. Ostateczną przyczyną upadku cesarstwa zachodniorzymskiego w V wieku był rozpad armii (w której służyło coraz więcej barbarzyńców) oraz ataki Germanów i koczowników z Azji, czyli elementu obcego rasowo i kulturowo, co zawsze jest groźne w skutkach.


Oczywiście, szereg wybitnych dowódców wojskowych posiadały też kraje azjatyckie, takie w szczególności, jak Chiny, Japonia, Indie, Wietnam, Korea, Mongolia.
Wielkim strategiem był np. Czyngis-chan (1155-1227), genialny władca państwa Mongołów. Za jego panowania w latach 1206-1227 wojska mongolskie zrealizowały podboje na nie spotykaną dotąd skalę, podbijając w całości lub w części Chiny na wschodzie, Ruś, Armenię i Gruzję na zachodzie. Dotarły też później do Europy, a zatrzymały się dopiero po zwycięskiej dla nich, lecz wykrwawiającej, bitwie pod Legnicą (9 kwietnia 1241 roku) z rycerstwem polskim.
Pewnego razu Czyngis-chan zapytał swoich generałów, na czym – ich zdaniem – polega prawdziwe szczęście. Nie zadowoliła go żadna z otrzymanych odpowiedzi i rzekł: „szczęście polega na pokonaniu swoich wrogów, na pędzeniu ich przed sobą, na odbieraniu im ich dóbr, na rozkoszowaniu się ich rozpaczą, na gwałceniu ich żon i córek”.
Ten sam człowiek, gdy nie był jeszcze Czyngis-chanem, a tylko 9-letnim Temuczynem, ciosem noża w plecy zabił swego rodzonego brata za to, że ów odebrał mu złapaną na wędkę rybkę. Bezwzględność i okrucieństwo, brak szacunku dla życia ludzkiego stanowią bardzo często spotykane zjawiska na wojnie.
Niejako ich przeciwwagę stanowią wzniosłe zasady rycerskie, obowiązujące m.in. w wojsku japońskim, którego etos jest oparty na trzech cnotach: wierność, waleczność, obowiązkowość. Teoretyk samurajstwa Judzan Dajdodzi (1636-1730) w księdze „Budo-Siosinsiu” pisał: „Każdy samuraj, wielki czy mały, o wysokiej randze czy niskiej, powinien przede wszystkim myśleć o tym, jak spotkać nieuchronną śmierć. Jaki by on ni był mądry i utalentowany, jeśli jest beztroski i niedostatecznie panuje nad sobą, i właśnie dlatego, stanąwszy znienacka twarzą w twarz ze śmiercią, gubi się – wszystkie jego poprzednie dokonania tracą wszelką wartość, a ogół ludzi przyzwoitych będzie nim gardził; na jego pamięci zaś na zawsze pozostanie niezniszczalne piętno hańby.
Gdy samuraj idzie do boju, dokonuje odważnych i wzniosłych czynów, okrywa sławą swe dobre imię, to postępuje tak tylko dlatego, że swe serce nastroił na śmierć. Jeśli jest mu sądzone rozstać się z życiem, a przeciwnik pyta go o imię, musi głośno i wyraziście udzielić odpowiedzi, i z uśmiechem na ustach pożegnać życie, nie okazując najmniejszej oznaki lęku. Jeśli zaś jest ciężko ranny, tak iż żaden lekarz już nie może mu pomóc, to – jak przystoi samurajowi – musi, będąc jeszcze przytomnym, odpowiedzieć na wszystkie pytania dowódców i towarzyszy, opowiedzieć, jak został zraniony, po czym spokojnie, bez wszelkich ceregieli i emocji, spotkać śmierć.
Dokładnie tak samo również w okresie pokoju wytrwały samuraj, stary bądź młody, lecz dotknięty chorobą, powinien okazywać twardy charakter i zdecydowanie, spokojnie żegnając się z życiem”. Zanim to nastąpi, powinno się pożegnać dowództwo i podziękować mu za doznane dobrodziejstwa, przepraszając też niejako towarzyszy broni za taki, a nie inny wyrok losu. Zwracając się zas do młodych samurajów powinno się im powiedzieć, że najważniejszymi rzeczami w życiu są wierność i obowiązek, przy których trzeba zawsze nieugięcie trwać do końca. Następnie powinno się pożegnać rodzinę i pocieszyć ją uwagą, że wyroki losu są nieodwracalne, a każdy, kto się narodził, musi też nieuchronnie kiedyś umrzeć.
„Przed śmiercią słowa człowieka winny być słuszne i stanowcze. Jakże żałosny jest ten, kto wciąż nie potrafi uznać, iż jego choroba jest nieuleczalna i wciąż zamartwia się myślami o śmierci; kto się cieszy, gdy mu ludzie mówią, że wygląda lepiej, a martwi się, gdy słyszy, ze jest mu gorzej; a przy tym dokucza lekarzom i błaga o nieprzydatne (w takich przypadkach) modlitwy, wciąż przebywając w stanie niepokoju i zakłopotania. Gdy siły go zostawiają, nikomu nic nie mówi i spotyka śmierć jak pies czy kot. Staje się tak dlatego, że nie chciał on stale pamiętać o śmierci, lecz wciąż od niej uciekał i myślał, że będzie żył wiecznie, kurczowo trzymając się swej egzystencji. Ten, kto z tego rodzaju tchórzliwym usposobieniem idzie do boju, nie umrze śmiercią sławną, ukoronowany aureolą wierności... Żołnierz wypełniony duchem samurajskim powinie umieć godnie umrzeć również na własnym łożu”...


Oręż polski należał ongiś do najsłynniejszych w Europie, że przypomnimy tutaj tylko parę sławnych jego dokonań. I tak w bitwie pod Grunwaldem 15 lipca 1410 roku liczące około 32 tysiące wojska polsko-rusko-litewskie zadały ciężką klęskę doborowym oddziałom krzyżackim, w szeregach których walczyło około 27 tysięcy najlepszych rycerzy z całej Europy Zachodniej. Walijski historyk Norman Davies pisze w swej syntetycznej historii Polski (God’s Playground, 1981) o bitwie pod Grunwaldem: „27 tysięcy rycerzy krzyżackich, wliczając w to zagranicznych gości, wspieranych przez moździerze, stawiało czoła różnorodnemu zbiorowisku 39 tys. Polaków, Czechów, Litwinów, Żmudzinów, Rusinów, Tatarów i Wołochów. W końcu tego dnia prawie połowa krzyżackich rycerzy zginęła. Wielki Mistrz został zabity. 14 tys. jeńców zostało wziętych dla okupu.
8 września 1514 roku w bitwie pod Orszą oddziały polsko-białoruskie w liczbie 35 tysięcy odniosły zdecydowane zwycięstwo nad 80 tysiącami żołnierzy rosyjskich, biorąc do niewoli 5 tysięcy spośród nich.
Z kolei 27 września 1605 roku pod Kircholmem hetman Chodkiewicz na czele 3800 jazdy litewskiej rozbił 10 800 Szwedów, dowodzonych przez ich króla Karola IX.
4 lipca 1610 roku pod Kłuszynem Stefan Żółkiewski na czele oddziału liczącego 6,5 tys. żołnierzy w pięciogodzinnej walce rozbił 35-tysięczną armię rosyjską Dymitra Szujskiego, potem zastępy wojewody Wołujewa i wszedł zwycięsko do Moskwy, obierając sobie za rezydencję dumny Kreml.
W słynnej bitwie między armią rosyjską a francuską pod Borodino 7 września 1812 roku licząca 135 tysięcy armia Napoleona starła się ze 120-tysięczną armią Kutuzowa. Francuzi w zasadzie wygrali tę bitwę, ale stracili 44% stanu liczebnego, w tym jednego marszałka i 46 generałów; Rosjanie stracili 40% składu osobowego, w tym 24 generałów. Po obu stronach walczyli w tej bitwie Polacy: po stronie Napoleona nieśmiertelną chwałą okryły się legiony Jana Henryka Dąbrowskiego; po stronie rosyjskiej generałowie Rajewski, Czaplic, Niewiarowski oraz kilkanaście tysięcy oficerów i żołnierzy polskich, którzy otrzymali za bohaterstwo wykazane w tej bitwie rosyjskie ordery i medale. „Nauki wojskowe kwitnęły w Polsce stale – nawet wtenczas, kiedy zostaliśmy pozbawieni własnego państwa i własnej armii... U wielu Polaków uważanym to było za obowiązek, żeby się kształcić w sztuce wojennej, ze względu na obowiązek wyzyskiwania wszelkiej sposobności do walki z państwami zaborczymi” (Feliks Koneczny, Polskie Logos a Ethos, t. 1).


Zadziwiającą dynastię w dziedzinie wojskowości stanowili w XIX wieku panowie Hurkowie, znakomicie uzdolniona rodzina litewsko-białorusko-polska, pieczętująca się własnym herbem szlacheckim.
Za protoplastę rodu jest brany Hurko Aleksandrowicz Romejko, namiestnik smoleński około roku 1539, którego potomkowie posiadali dobra dziedziczne przede wszystkim w województwie witebskim. Prawnuk Hurki Romejki, Andrzej (ur. około 1600) był uczestnikiem rosyjsko-litewskiej wojny 1654-1667, zraniony trafił do niewoli moskiewskiej i tam później zmarł. Jego linia wygasła w XIX wieku, natomiast linia jego rodzonego brata Józefa Hurki istnieje do dziś, ale należy do szlachty rosyjskiej. Właśnie z tej linii pochodził imponujący szereg działaczy wojskowych Imperium Rosyjskiego: Józef Hurko (1782-1857), generał-lejtnant, senator; Włodzimierz Hurko (1795-1852), generał od infanterii, od 1845 szef sztabu Korpusu Kaukaskiego; Józef Hurko (1828-1901), generał-feldmarszałek, pogromca wojsk tureckich na Bałkanach, oswobodziciel Bułgarii, później generał-gubernator Petersburga, Odessy, Warszawy, członek Rady Państwa. Według jednego z wybitnych grafologów J. Morgensterna, który zbadał charakter pisma feldmarszałka I. Hurki, usposobienie jego wyglądało następująco: „Płomienność natury. Umiejętność poddania sobie innych. Samodzielny, twardy, w razie konieczności sięga po okrucieństwo. Szybko ocenia ważność swych intencji i w miarę możności je realizuje. Żelazna wola i rzadkie panowanie nad sobą. Wierny swemu obowiązkowi; nie zmienia decyzji. Gorący, surowy. Lubi prawdę, szorstki, gwałtowny, wytrawny w sztuce wojskowej. Nie uznaje sytuacji bez wyjścia. Szybki w podejmowaniu decyzji, umie rozkazywać. Męstwo. Przed nikim nie zrzeka się swych zasad. Realizm. Przytomność umysłu. Prawdziwość. Nieobecność krótkowzroczności tam, gdzie trzeba widzieć daleko, dbając o dobro ojczyzny. Surowy stosunek do swego obowiązku. Religijność. Nie traci przytomności umysłu w chwili krytycznej. Dobroć”.
Włodzimierz Hurko (1863-1931), od 1902 do 1917 zastępca ministra wojny Cesarstwa Rosyjskiego, później działacz emigracyjny; Bazyli Hurko (1864-1937), generał od kawalerii (1916), w latach 1899-1902 oficer armii Burów walczących z Wielką Brytanią o niepodległość Afryki Południowej, podczas I Wojny Światowej dowódca Pierwszej Armii Frontu Północnego oraz Osobnej Armii Frontu Południowo-Zachodniego; Dymitr Hurko (ur. 1872) generał-major, podczas I Wojny Światowej dowódca pułku huzarów, szef sztabu korpusu, w 1917 roku dowódca Frontu Zachodniego.
Polski Słownik Biograficzny (t. X, s. 112) donosi tylko o Bronisławie Hurko (1897-1951), oficerze francuskiej i polskiej floty morskiej, uczestniku podczas II wojny światowej „bitwy o Atlantyk”, kawalerze orderów Francji, Wielkiej Brytanii i Polski za męstwo wykazane w walce z Niemcami.


Być może warto w tym miejscu przypomnieć także okoliczność, iż w żyłach ostatniej dynastii cesarskiej Rosji płynęła poważna domieszka krwi polskiej. A zaczęło się od tego, że 15 kwietnia 1684 roku na pograniczu dzisiejszej Łotwy, Estonii i Rosji, czyli w Inflantach Polskich, w rodzinie szlachcica Samuela Skowrońskiego, urodzonego w województwie mińsko-litewskim i przez szereg lat będącego na usługach Jana Kazimierza Sapiehy, przyszła na świat śliczna córeczka, której podczas chrztu nadano imię Marty. Jej matka, jak można wnioskować z treści niektórych przekazów archiwalnych, pochodziła z domu Wesołowskich. Rodzice bardzo wcześnie umarli na dżumę, a dziewczę wychowywało się w domu ciotki – Anny Marii Wesołowskiej; gdzie je zwano Katarzyną, ponieważ takie imię otrzymała podczas komunii świętej. Gdy sierota nieco podrosła, oddano ją do posługiwania w domu pastora Glucka w Marienburgu (obecnie Aluksne w obrębie Państwa Łotewskiego).
W 1702 roku rosyjskie wojska feldmarszałka Szeremietiewa zagarnęły, szwedzki wówczas, Marienburg, oddany następnie żołnierzom do pełnej dyspozycji. Pijana uzbrojona czerń wymordowała więc prawie całą ludność miasta wziętą do niewoli: „w połon mużeska i żenska poła i robiat nieskolko tysiacz”. Wśród nielicznych, jakimś cudem z rzezi ocalałych, osób znalazła się rodzina i domownicy pastora Glucka, w tym Marta Katarzyna Skowrońska. Po kilku dniach krwawej orgii pastor złożył wizytę Szeremietiewowi, upraszając carskiego satrapę o zlitowanie się i uwolnienie pozostałych przy życiu mieszkańców miasta. Dowódcy nie to jednak było w głowie, gdyż w oko mu wpadła wielce urodziwa i „rasowa” służąca Patora, którą zaraz sobie od duchownego „wypożyczył” i „wział w plen”, czyli – jak twierdzą złośliwi znawcy – zaprowadził ją do swej alkowy. W zasadzie dziewczyna miała szczęście, gdyż nie została ani zgwałcona, ani przebita bagnetem, ani zastrzelona, jak setki jej rówieśnic. Niewiadomo też tak naprawdę, czy feldmarszałek zmusił ją do uległości, gdyż niebawem Skowrońską „wypożyczył” od Szeremietiewa generalissimus Mienszykow (o którym będzie mowa w dalszym ciągu naszej książki). Jesienią zaś 1703 roku panna Skowrońska wpadła w oko carowi Piotrowi I, którego serce podbiła od pierwszego wejrzenia i któremu w ciągu następnego roku powiła dwóch synów. Po kolejnych czterech latach partnerstwa z władcą Rosji Marta Katarzyna nawróciła się na prawosławie z nadaniem imienia Jekatierina, a ponieważ jej ojcem chrzestnym został carewicz Aleksy (starszy syn Piotra I), nadano jej „otczestwo” (paternalik) „Aleksiejewna” i przy okazji nazwisko – „Michajłowa”, gdyż cesarz Piotr I, jeżdżąc po Europie incognito przybierał to właśnie miano. Stosunki między kochankami były najściślejsze i najserdeczniejsze. W 1712 roku władca i młodsza od niego o 12 lat Katarzyna zawarli związek małżeński, w trakcie trwania którego przyszło na świat jedenaścioro dzieci, spośród których nie zmarły w dzieciństwie tylko dwie dziewczynki, późniejsze cesarzowe: Elżbieta i Anna. W 1724 roku Piotr I oficjalnie koronował swą żonę na cesarzową Wszechrosji. Na jej cześć ustanowiono order Świętej Katarzyny i nazwano na Uralu miasto Jekatierinburg. Potomkowie Marty Skowrońskiej w linii prostej rządzili Imperium Rosyjskim w okresie od 1762 do 1917 roku. Znamienne, że cesarzową Katarzynę I w państwie moskiewskim niezmiennie uważano za cudzoziemkę („inostrankę”) niemal nielegalnie zasiadającą na tronie i po cichu miano jej za złe, iż nie była rodowitą Rosjanką.
Ponieważ cesarski dwór rosyjski spokrewnił się w międzyczasie z mnóstwem rodów monarszych Europy, także dziś krew polskiej szlachcianki Marty Katarzyny Skowrońskiej płynie w żyłach m.in. aktualnie panującej w Wielkiej Brytanii dynastii Windsorów (Sachsen-Koburgów).


Nie brakło znakomitych osób, w tym żołnierzy polskiego pochodzenia, także w Niemczech. O jednym z najwybitniejszych w książce Za zachodnią miedzą (Warszawa 1973, s. 66-69) Stanisław Szenic odnotował: „Będzie heraldyczną sensacją, że polskiego pochodzenia jest również sławny pruski feldmarszałek Hans David Ludwig hrabia York von Wartenburg. Był on, jak wiadomo, jeszcze jako generał von York, twórcą konwencji podpisanej z generałem rosyjskim Dybiczem w dniu 30 grudnia 1812 roku w Taurogach, na mocy której armia pruska opuściła Napoleona i podniosła broń przeciwko Francuzom. Generał von York głosił, że jego przodkowie przywędrowali na Pomorze z Anglii.
Niemiecki historyk Johann Gustaw Droysen swoją trzytomową monografią Das Leben des Feldmarschalls Grafen York von Wartenburg (Żywot feldmarszałka hrabiego Yorka von Wartenburg) zaczyna takim oto wywodem:
„Według tradycji rodzinnej ojczyzną Yorków jest Anglia. Tam kwitnie ród hrabiów Hardwicke, chociaż dawne z nimi pokrewieństwo [niemieckich Yorków] potwierdza jedynie herb – niebieski krzyż św. Andrzeja na srebrnej tarczy oraz dewiza «nec cupias nec metuas». Za czasów Cromwella nastąpiło oddzielenie się niemieckich obecnie Yorków. Katolicy i wierni stronnicy Stuartów wyemigrowali po ich pierwszym upadku wraz z rodziną Leslie do Szwecji, a za Karola XII przybyli na wschodnie wybrzeże pruskie. Małżeństwo stało się powodem zmiany religii. Stąd też zapewne własnością ich stała się mała wioska Gussow lub Gustkow na wschodnim Pomorzu, którą, zdaje się, posiadał jeszcze ojciec Yorka.”
Do drugiego tomu monografii Droysen dodał aneks nr 10 zatytułowany „Über Yorks Familie” („O rodzinie Yorka”), w którym usiłuje dowieść, że rodzinna tradycja, jakoby feldmarszałek York był potomkiem znakomitej angielskiej rodziny, choć poparta jedynie rzekomym wspólnym herbem, ma jednak cechy wiarygodności. W rzeczywistości przeczą temu dane przytoczone przez niego. Feldmarszałek mógł dokumentarnie wywieść swych przodków do dziadka, którym był Jan Jarken Gustkowski, kaznodzieja protestancki w Rowen na Pomorzu. W księdze tej parafii figuruje jego własnoręczny zapis o objęciu urzędu predykanta: „Anno 1713 den 12 Nov., nämlich Dom. 22 post Trin., bin ich Johannes Jarcken Gustkowski [...] zu Rowen instituirt worden.” Zapis w języku niemieckim zdaje się świadczyć, że był Niemcem.
W dniu 26 kwietnia 1714 roku Gustkowski poślubił Annę Zofię Birr, najstarszą córkę pastora Michała Birra z Damm. Zmarł w roku 1736. Pozostawił pięciu synów i córkę. Czwarty z rzędu syn, Dawid Jonathan, ur. 7 lipca 1721, wstąpił, używając już skróconego nazwiska von Jork (przez J, a nie przez Y) do armii Fryderyka II. W 1747 roku był chorążym, w 1752 porucznikiem, w czasie wojny siedmioletniej został kapitanem. Żonaty był z Marią Pflug, córką rzemieślnika z Poczdamu. Ich synem jest feldmarszałek York. Dla wyczerpania genealogicznych danych warto może jeszcze zauważyć, że według źródeł niemieckich feldmarszałek urodził się 26 września 1759 roku w Poczdamie, według źródeł polskich natomiast w zaścianku szlacheckim Gustkow w powiecie bytowskim, gdzie jego ojciec posiadał niewielką zagrodę, o której wspomina również Droysen.
Z danych przytoczonych przez Droysena wynika, że feldmarszałek York jest potomkiem rodziny polskiej Gustkowskich. Zajrzyjmy jeszcze do herbarza Emiliana von Żernicki-Szeliga Der polnische Adel. Oto co pisze:
„Jarken h. Gryf – Pommerellen 1607. W herbie obok gryfa mają biegnącą ukośnie w prawo srebrną sfalowaną belkę. Zwani także Jorken, Joricke, Gorka, Gurk, Jork, York, Skorken, Schurikon, Scuirken. Jedna gałąź nazywała się Gustkowski – potem tylko York – służyła w armii pruskiej, otrzymała w 1814 hrabiowski tytuł pruski jako York von Wartenburg z herbem angielskiej rodziny York.”
Pommerellen jest to niemiecka nazwa części Pomorza, w której m.in. leży ziemia lęborsko-bytowska. Jarken-Gustkowscy byli tam już osiadli w 1607 roku, a więc na kilkadziesiąt lat przed upadkiem Stuartów i bez mała na sto lat przed wtargnięciem Karola XII na południowe wybrzeże Bałtyku. Herb angielski Yorków feldmarszałek von York otrzymał dopiero w akcie nadającym mu tytuł hrabiowski. Wtedy też przydzielono mu jako donację rozległe dobra Małą Oleśnicę na Śląsku.
Nie można ustalić, kiedy narodziła się legenda o rzekomym angielskim pochodzeniu polskich Jarken-Gustkowskich. Legendy heraldyczne należą do najbardziej niedorzecznych. Nie wiadomo, czy feldmarszałek von York, którego ojciec pisał się jeszcze przez J, a nie przez Y, był tak całkowicie przekonany o angielskim pochodzeniu rodziny Jarken-Gustkowskich. Niewątpliwie wierzyli w to jego potomkowie, wśród których był hr. Piotr York von Wartenburg, kuzyn hr. Stauffenberga, za udział w spisku przeciwko Hitlerowi skazany na śmierć. Na rozprawie osławiony prezes Trybunału Ludowego Freisler wytknął mu podobno „wrogie” angielskie pochodzenie.
My zaś na kanwie rozważań o germanizowaniu się polskich rodzin szlacheckich możemy zgodnie z prawdą ustalić, że protoplastów zasłużonej dla Prus i Niemiec arystokratycznej rodziny York von Wartenburg należy szukać w zapadłym kaszubskim zaścianku Gustkowie.
Wystarczy przejrzeć pruskie wykazy stanu służby wojskowej, tzw. „Preussische Militär-Ranglisten”, aby się przekonać, że tysiące oficerów polskiego pochodzenia biło się mężnie i przelewało krew za swoją nową ojczyznę. Studiowanie tych wykazów doprowadziłoby zapewne do dalszych podobnie zaskakujących ustaleń jak w przypadku feldmarszałka Yorka von Wartenburg.
W Niemieckiej Republice Federalnej podjęto, zaniechane po drugiej wojnie światowej, wydawanie znanych na całym świecie gotajskich kalendarzy genealogicznych. Prawa wydawnicze dawnej firmy Justus Perthes, która te kalendarze wydawała, przejęła firma C. A. Starke w Limburgu. Kalendarze wydaje pod zmienionym tytułem Genealogisches Handbuch des Adels. Utrzymano w nich w zasadzie dawny układ, zastosowano jednak ściślejsze kryteria naukowe. Zyskały również dużą poczytność, nazywa się je nawet wprost „Neuer Gotha” – nowy kalendarz gotajski.
Wydano już kilkadziesiąt tomów Genealogisches Handbuch des Adels. Bieżący tom, trzydziesty piąty serii ogólnej, wydany w roku 1965, poświęcony jest rodzinom posiadającym tytuł hrabiowski. Znalazł się w nim również artykuł odnoszący się do rodziny Yorck von Wartenburg. Nie podtrzymano już mętnych wywodów o rzekomym jej angielskim pochodzeniu. Nie postawiono jednak kropki nad i, nie stwierdzono jej polskiego pochodzenia. Podano mianowicie, że feldmarszałek Ludwik hrabia Yorck von Wartenburg jest synem kapitana Davida Jonathana von Jork (Yorck), który był „pommerellischer adeliger Herkunft”, czyli pomorskiego szlacheckiego pochodzenia.
W słownictwie heraldycznym określenie takie jest co najmniej nieścisłe. Zresztą w kalendarzach gotajskich nie było używane, operowały one zawsze pojęciem „szlachty polskiej”.
W omawianym tu tomie trzydziestym piątym, wśród 58 rodzin hrabiowskich znalazło się aż 11 rodzin polskich. Zgodnie z przyjętymi zasadami, przy określaniu pochodzenia rodzin wymienianych w gotajskich herbarzach, stwierdza się wyraźnie, że są szlachtą polską, oraz podaje się używany przez nich herb.
W artykule o Yorckach nieodzowne więc było ustalenie, że jest to dawna szlachecka rodzina polska nosząca nazwisko Jarken-Gustkowski i pieczętująca się herbem Gryf”.
Innym słynnym niemieckim żołnierzem polskiego pochodzenia był generał Bronikowski.
Hrabia Ernest zur Lippe w Allgemeine Deutsche Biographie (t.III, s. 355), wydawanej przez Komisję Historii przy Królewskiej Akademii Nauk, pisze: „Johann von Bronikowski, ur. 1679, dymisjonowany z pełnymi honorami w 1747 w stopniu generała-majora i szefa regimentu, umarł w 1765. Jest twórcą (Stammvater) huzarów pruskich i reprezentuje ich szwedzko-polskie prapoczątki (Urelement). Niestety, nie umieszczono jego nazwiska na tablicach honorowych na cokole pomnika Fryderyka Wielkiego w Berlinie. Zasługi Bronikowskiego przypomniano jednakże w 1871 roku z okazji obchodu jubileuszowego 150-lecia istnienia huzarów «pruskich». Tytuł «ojciec huzarów» (Husarenvater), przyznany Zietenowi, odnosi się do umownego (confidentielle) znaczenia jego osoby w armii pruskiej od czasu bitwy pod Torgawą.
Gdy mowa o twórcach rodzajów broni w armii pruskiej, nie można pominąć księcia Fryderyka Wilhelma Pawła Radziwiłła, ur. 19 marca 1797 r. w Berlinie i tamże zmarłego 5 sierpnia 1870 roku. Był on synem księcia Antoniego i księżniczki Ludwiki Pruskiej, bratanicy króla Fryderyka II. Książę Wilhelm Radziwiłł był generałem piechoty, szefem inżynierów i naczelnym inspektorem twierdz państwa pruskiego. Jest on twórcą tzw. „Ingenie-Truppen” w armii pruskiej, nowoczesnego wówczas rodzaju broni. Odegrały one ważną rolę w trzech zwycięskich wojnach Prus, przeciwko Danii, Austrii i Francji. Król Wilhelm I, późniejszy cesarz niemiecki, w przeddzień wyruszenia na front w 1870 roku, udał się oficjalnie do ciężko chorego księcia Wilhelma Radziwiłła, aby złożyć mu publiczne podziękowanie za znakomite zorganizowanie pruskich wojsk saperskich. W uznaniu tych zasług został on właścicielem pułku Erstes Pionierregiment, stacjonowanego w Królewcu.


W XX wieku oręż polski odnotował szereg pięknych zwycięstw, jak np. w sierpniu 1920 roku pod Warszawą nad Rosją Sowiecką, czy w maju 1945 (wspólnie z sojusznikami) nad Niemcami hitlerowskimi. Ciekawym fenomenem w tym okresie był udział szeregu wybitnych dowódców polskiego pochodzenia w walkach zarówno po stronie radzieckiej (marszałkowie Rokossowski, Sokołowski, Jakubowski, Malinowski i in.), jak i po niemieckiej (feldmarszałek Manstein-Lewiński). Ci pierwsi, stojący na czele wielomilionowej armii rosyjskiej, byli prawdziwymi „geniuszami wojny” i tylko dzięki nim ZSRR tę wojnę wygrał.
Ciekawe jednak, że np. Anthony Livesey w książce Wielcy dowódcy i ich bitwy (London 1987; Warszawa 1994), w ogóle nie wspomina o tych naprawdę wielkich żołnierzach, choć sławi m.in. tych, którzy wówczas przegrali, jak Erwin Rommel czy Friedrich Paulus. Jest to jeden z wielu przykładów skrajnego antysłowiańskiego rasizmu historiografii zachodniej, podobnie jak książka Michaela Lee lanninga 100 największych dowódców wszech czasów (polskie wydanie Warszawa 1998), w której znalazło się miejsce dla króla Zulusów Czaki, sułtana Saladyna, Chiang Kai-sheka czy Kurta Studenta, ale nie dla marszałków Rokossowskiego, Malinowskiego, Jakubowskiego, Sokołowskiego, których zwycięstwa nad Niemcami nie miały sobie równych w dziejach wojskowości. W naszej książce chcielibyśmy przybliżyć czytelnikowi polskiemu także te sylwetki, aby nieco zrównoważyć wykoślawioną perspektywę widzenia historiografii tzw. zachodniej. Z drugiej strony, ciekawie jest poznać życiorysy tak znakomitych mistrzów sztuki wojennej, jakimi byli owi pogromcy Trzeciej Rzeszy.


Janusz Sikorski w książce Zarys historii wojskowości powszechnej do końca XIX wieku (Warszawa 1975, s. 8-9) pisze: „Przez pojęcie „sztuka wojenna”, w ścisłym tego słowa znaczeniu, należy rozumieć strategię, sztukę operacyjną i taktykę (...). Inaczej mówiąc, „sztuka wojenna” obejmuje sposoby wojskowego przygotowania i prowadzenia wojny jako całości, poszczególnych operacji i walk... Jednakże zakres pojęcia „sztuka wojenna” nie zawsze był jednakowy. Z tych trzech części składa się niejako współczesna sztuka wojenna. Natomiast we wcześniejszych okresach: w starożytności, w średniowieczu, sztuka wojenna obejmowała w zasadzie strategię i taktykę. Było to uwarunkowane wieloma czynnikami, a przede wszystkim faktem, iż taktyka była wówczas w stanie realizować cele strategiczne. Wynik jednej bitwy przesądzał często losy całej wojny. Na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy zwiększył się rozmach prowadzonych wojen, kiedy na teatrach działań wojennych pojawiły się armie masowe, uzbrojone w nowoczesne środki walki, przedłużył się czas prowadzenia działań, wzrosły zadania poszczególnych armii, wówczas rozstrzygnięcie wojny w jednej bitwie stało się niemożliwe. W tych warunkach zaistniały przesłanki powstania sztuki operacyjnej, która miała teraz stanowić ogniwo pośrednie pomiędzy strategią i taktyką. Dopiero bowiem szereg walk (bojów) powiązanych jedną wspólną myślą, prowadzonych dla osiągnięcia jednego celu, co z biegiem czasu otrzymało nazwę „operacji”, mógł przynieść osiągnięcie celu strategicznego”.
Na przykładzie realizacji pomysłów strategicznych tak znakomitych dowódców jak marszałek Rokossowski i jemu podobni, widzi się właśnie, jak zadziwiającym i fascynującym zjawiskiem jest wielka „sztuka wojenna”.
Ludzie zawsze marzyli i zawsze będą marzyć o świecie bez wojen. Ale jest to marzenie podobne do marzenia o życiu bez śmierci, czy o nurcie rzeki bez rwącego ruchu. Tak nigdy nie było i tak nigdy nie będzie.
Ludzie od dawna żywią nadzieję, że uda się w końcu urzeczywistnić ideał braterstwa między ludami. Narody przywołują w swoich pragnieniach stan, kiedy wojna przestanie być prawem rządzącym stosunkami międzynarodowymi, kiedy wzajemne stosunki między społeczeństwami będą regulowane na drodze pokojowej – kiedy wszyscy będą wspólnie pracowali przy realizacji tego samego dzieła i żyli tym samym życiem. Mimo że aspiracje te są częściowo neutralizowane przez cele społeczeństwa, do którego należymy, są one bardzo żywe i stają się coraz silniejsze. Urzeczywistniłyby się tyko wówczas, gdyby ludzie utworzyli jedno społeczeństwo, podporządkowane tym samym prawom. Podobnie bowiem jak konflikty indywidualne powstrzymać można wyłącznie za pomocą regulujących działań społeczeństwa obejmującego jednostki, konflikty międzypaństwowe dałoby się powściągnąć jedynie za pomocą regulujących działań społeczeństwa, w którego skład wchodziłyby wszystkie inne. Jedyną siłą, zdolną zmniejszyć egoizm grup, jest siła innej grupy, która je obejmuje”. (Emile Durkheim, O podziale pracy społecznej, Warszawa 1999, s. 509-510). Te słowa wybitnego żydowskiego socjologa, wypowiedziane na samym początku XX wieku, są wykładnią specyficznej – i kompletnie błędnej – „filozofii pokoju”, wyznawanej przez bardzo wielu polityków w różnych krajach. Błędność tej koncepcji polega na tym, że uważa się, iż stworzenie ponadnarodowego rządu światowego i wprowadzenie (nieuchronnie krwawe i katastroficzne!) jego dyktatury umożliwi wyeliminowanie wojen między państwami (które zostaną zniesione). I owszem państwa można zlikwidować. Ale narodów i społeczeństw zniwelować się nie da nawet przez przymusową hybrydyzację i narzuconą multikulturowość, stanowiącą przecież tylko barwną maskę potwornej unifikacji, standaryzacji i schematyzacji społeczności polietnicznych. Ludzkość z istoty swej jest różnorodna (pod wieloma względami, w tym pod względem interesów partykularnych jej części) i żadnym sposobem nie da się zglajchszaltować. Doświadczenia monopolistycznego kapitalizmu, marksistowskiego komunizmu, hitlerowskiego faszyzmu, amerykańskiego imperializmu są pod tym względem jednakowe: nasuwają wniosek o tym, że ludzkości się nie da zapędzić do jednej owczarni żadnymi kłamstwami, żadną manipulacją, żadną przemocą. Zawsze ona była i zawsze pozostanie wewnętrznie różnorodną, a więc też wewnętrznie niespójną, a także skonfliktowaną jednością przeciwieństw. Wojny zaś były i pozostaną jedną z naturalnych form współistnienia społeczeństw i regulacji ich stosunków między sobą. Forma ta jest nie tylko nieuchronna, lecz wręcz konieczna jako swoisty mechanizm regulatywny, przywracający zachwianą w drodze rozwoju pokojowego równowagę.
Marzenie o wyeliminowaniu wojen jest równie piękne jak marzenie o wyeliminowaniu przestępczości z życia społecznego, czy zjawiska śmierci z życia osobniczego ludzi. Jest też równie jak one nierealne, a nawet nad wyraz szkodliwe, gdyż może prowadzić do prób jego urzeczywistnienia w polityce praktycznej, co jest możliwe wyłącznie na drodze masowego ludobójstwa, straszliwego i permanentnego przelewu krwi oraz do skoszarowania całej ludzkości i do uśmiercania lub przymusowej marginalizacji szeregu „niegodnych życia” ludów, narodowości i narodów. – Perspektywa jeszcze gorsza niż wizja ciągle ze sobą mniej lub bardziej łagodnie ścierającej się ludzkości. Zastosowanie takiego „leku” w tym przypadku byłoby (i już jest) czymś gorszym niż sama choroba; tylko szalony lekarz leczy ból głowy przez jej ucięcie. Wojny są złem koniecznym i nieuniknionym, jak choroby, cierpienia, śmierć. Są jednak też czymś wciąż na nowo ludzkość odnawiającym i oczyszczającym. Gdyby zniknęły, ich brak oznaczałby, być może, śmiertelną martwicę wielu żywotnie ważnych organów ciała ludzkości, a w końcu jego obumarcie w straszliwych konwulsjach i piekielnej agonii pod uciskiem stalowego jarzma narzuconego przez miłośników „wiecznego pokoju”. Ten ostatni bowiem osiąga się dopiero, gdy się znajdzie na cmentarzu. Dopóki zaś trwa życie i ruch, trwa też walka i wojna, będąca formą – jednym z kształtów – istnienia wszystkiego, co żyje. Wydaje się, że jedyne, do czego w tej materii warto dążyć i co można osiągnąć, to minimalizowanie napięć prowadzących do wojen i redukowanie liczby konfliktów do możliwie najniższego poziomu. Poza tym marginesem jest dla państwa i narodu rzeczą naturalną i chwalebną: zawsze trzymać proch suchym i, jeśli trzeba, potrafić się obronić przed każdym napastnikiem.


Pisząc tę książkę autor wychodził z cyceronowskiego założenia, że „historia to świadek epoki, promień prawdy, żywe wspomnienie nauczycielka życia, przesłanie przeszłości”. Świadomie więc unikał ulegania jakimkolwiek szablonom ideologicznym, a swoich bohaterów usiłował przede wszystkim zrozumieć, nie zaś oceniać, potępiać czy gloryfikować według z góry założonych kryteriów. Stąd też jego życzliwe zrozumienie także dla postaci kontrowersyjnych, co może niektórym – co bardziej dogmatycznym – czytelnikom nie bardzo się podobać. Ongiś Tacyt bardzo trafnie zaznaczał: „Życzliwość historyka łatwo może wzbudzić niechęć, natomiast podchwytuje się oszczerstwa pełne zawiści; z pochlebstwem bowiem łączy się poniżający zarzut służalstwa, a złośliwość ma pozory niezależności”... Otóż nie goniąc za żadnymi pozorami, ani za tanią popularnością autor tej książki bezstronnie przedstawia tragedie losu ludzkiego przez pryzmat życiorysów wybitnych dowódców wojskowych polskiego pochodzenia, którzy zyskali sławę lub rozgłos w różnych krajach świata.


UKRAINA



Piotr Konaszewicz



Z reguły uważa się, że Piotr Konaszewicz, który w roku 1615 został hetmanem kozackim, pochodził z Sieradza i był mieszczaninem. Wydaje się jednak, że był drobnym szlachcicem z Ziemi Sieradzkiej, o czym może świadczyć fakt używania przez niego polskiego herbu szlacheckiego Pobóg.
Szymon Starowolski w dziele Wojownicy sarmaccy (1631) poświęca wiele serdecznych słów temu znakomitemu dowódcy: „Piotr Konaszewicz, wódz Kozaków Zaporoskich, miał przydomek wojskowy, utworzony od nazwy „sahajdak” (kołczan) i stąd powszechnie nazywano go Sahajdaczny, jakby posługujący się sahajdakiem i niby w nim strzała zawsze gotów do walki. Chociaż nie miał on dość szlacheckiego pochodzenia, jednak najwyżsi wodzowie taki mieli respekt dla jego męstwa, że mógł uczestniczyć w każdej naradzie wojennej. Bardzo często mężowie pochodzący z nizin społecznych są ludźmi godnymi największego uznania. Sahajdaczny był obdarzony niepospolitą mądrością, a ponadto wielką odwagą, brawurą i pogardą dla życia; pierwszy szedł do boju, ostatni go opuszczał; był waleczny, zwinny, czujny w obozie, wytrzymały na sen, trzeźwy i oszczędny w słowach, ostrożny. Dlatego również w obozie u Kozaków mocno pilnował ciszy i bardzo starał się o to, aby w szyku wszystko odbywało się na skinienie i rozkaz wodza w należytym porządku i bez hałasu. O wiele więcej kłopotu sprawia zamęt powstały nocą niż za dnia i jest trudny do opanowania. Dlatego też należy ćwiczyć się zarówno w zachowywaniu milczenia, jak i porządku. Przeto Sahajdaczny, mając tego rodzaju zalety, stale doznawał szczęścia losu na lądzie i na morzu. Wybrany przez swoich towarzyszy na wodza, rozbił kilkakroć Tatarów na Polach Perekopskich, wzbudził postrach na Krymie, skąd uprowadził stada bydła (1619). Wnet przeprowadził swoje zwycięskie znaki przez rozległe moskiewskie ziemie, gdy ze swymi oddziałami podążał do królewicza Władysława, który rozbił obóz pod Moskwą (1618). Uprawiał też pirackie napady na Morzu Czarnym, zburzył wiele wspaniałych portów w Europie i w Azji oraz spustoszył ogniem i mieczem ziemie sąsiadujące z Konstantynopolem. Wreszcie nadzwyczajna zręczność, jaką okazał podczas wojny chocimskiej (w r. 1621 pod Chocimiem dowodził 40 tys. Kozaków i walnie przyczynił się do zwycięstwa Polaków), z dnia na dzień powiększała jego rozgłos wśród Turków. Wkrótce po zakończeniu tej wojny, umęczony nieustannymi trudami i chorobą, zakończył swoje życie w 1621 roku (faktycznie zmarł 20 kwietnia 1622 r.). Także i dla niego ułóżmy krótki napis nagrobny za zasługi i za męstwo:
Piotr Sahajdaczny, wódz Kozaków Zaporoskich, spoczął w tej ziemi, ciesząc się za życia nieustanną chwałą dzięki czynom dokonanym na lądzie i na morzu. Był mężem o rzadko spotykanej bystrości umysłu, o niezwykle dojrzałym sądzie oraz nadzwyczajnej staranności w mowie i czynie. Z powodu tych zalet tak dalece odbiegł od plebejskiego trybu życia, że słusznie można przekazać go potomności wśród najsławniejszych mężów żyjących wówczas w Polsce. Ty, który kochasz męstwo, pomódl się o niebo dla duszy wojowniczego męża.
„Osobowość ludzka – zauważał przenikliwie Alasdair MacIntyre w książce Dziedzictwo cnotyuzyskuje zazwyczaj, a może i zawsze, swoją społeczną konkretność poprzez konflikt”.
Wydaje się, że nieraz najwyraziściej to uwypuklanie się – jak w przypadku hetmana Konaszewicza – odbywa się poprzez konflikty zbrojne, kiedy to dowódca ma okazje do wykazania w całym pięknie swej mądrości, odwagi i potęgi ducha.
Piotr Konaszewicz był mistrzem w utrzymywaniu karności wojsk. Gdy przychodziło mu walczyć z licznymi i silniejszymi od siebie wrogami, opierał się skutecznie ich pierwszemu impetowi, a potem odnosił zwycięstwo. Nieprzyjaciół swych potrafił nieraz sprytnie poróżnić, a siejąc między nimi niezgodę, zyskiwał na sile i unieszkodliwiał wrogów po kolei. Był więc zarówno wybitnym żołnierzem, jak i utalentowanym dyplomatą. Zaszczepiał swym żołnierzom nie tylko karność, ale też osobistą pogardę śmierci. Potrafił w tym względzie uczyć się także od przeciwnika. Tureccy historycy np. twierdzą, że szeroko wśród Turków rozpowszechnione przekonanie, iż tok ich życia jest raz i na zawsze z góry nakreślony, dodaje im niezwykłej pewności w niebezpieczeństwie. Podobnież i Beduini niezłomnie wierzyli, że dzień śmierci każdego z nich jest ustanowiony przez odwieczny Los i dlatego szli do boju zupełnie nadzy, mając tylko szablę w ręku. Najbardziej obraźliwym odezwaniem się do kogoś było powiedzenie, że „on się zbroi ze strachu przed śmiercią”. Wiadomo bowiem, że nikt nie żyje ani dłużej, ani krócej niż mu sądzono. Jasne, że walka z tak odważnym przeciwnikiem wymagała nie lada umiejętności.
Cyrus, wielki król Persów, sądził, iż przewagę w boju daje nie ogólna liczba żołnierzy, lecz liczba żołnierzy odważnych; wszyscy pozostali są raczej przeszkodą niż pomocą w walce. Wyraz takiemu przekonaniu nieraz dawał również Konaszewicz, który potrafił mniejszymi siłami zwyciężać znacznie liczniejszego przeciwnika. Niekiedy popełniał oczywiście błędy. Ale przecież bywa i tak, że dowódca myli się szczęśliwie, popełnia taki błąd, który wiedzie do zwycięstwa.



Bogdan Chmielnicki



Bogdan Zenobiusz Chmielnicki urodził się prawdopodobnie w 1595 roku w polskiej rodzinie szlacheckiej.
Chmielniccy pisali się początkowo z Chmielnika: de Chmielnik, położonego w Ziemi Kieleckiej. Później rozgałęzili się na różne strony, w tym na Ukrainę, i zapisali się znacząco w dziejach zarówno polskich, jak też ruskich i rosyjskich. Niewłaściwym przeto jest usiłowanie niektórych historyków i pisarzy, a to zarówno polskich, jak też rosyjskich, ukraińskich i białoruskich, wywodzenie Bogdana Chmielnickiego z chłopów, kozaków czy innych warstw plebejskich. Ojciec jego Michał pieczętował się herbem Abdank i słusznie uważał się za rodowitego szlachcica polskiego, pełniącego funkcje oficera kozackiego.
A. Boniecki (Herbarz polski, t. 3, s. 7) pisze o trzech różnych rodach noszących nazwisko Chmielnicki, z których najstarszy znany był na Krakowszczyźnie na przełomie XV–XVI w. Ponad stulecie później występują już także w woj. sieradzkim, na Wołyniu, Witebszczyźnie i Ukrainie. Nazwisko wzięli niektórzy prawdopodobnie od miejscowości Chmielnik w województwie sandomierskim. Już w XVI wieku znani na wschodzie Rzeczypospolitej.
W 1589 roku jednym z radców magistratu brzeskiego był Andrzej Chmielnicki (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 6, s. 26).
Uchwała sejmu warszawskiego z 1661 roku pozostawiała za Pawłem Janem Chmielnickim wsie Buhajówka i Berków (Volumina Legum, t. 4, s. 359).
Bogdan Chmielnicki (1595–1657) był hetmanem kozackim, rozbił wojska polskie pod Żółtymi Wodami, Korsuniem, Piławcami; uległ pod Beresteczkiem i Żwańcem; w 1654 roku zawarł z Moskwą fatalny sojusz, który położył kres niepodległości Ukrainy; następnie wycofał się z podjętych zobowiązań.
Zanim jednak spełniać się zaczęły burzliwe koleje jego niełatwego życia, jego ojciec zapewnił synowi dobre wychowanie w szkołach jezuickich Jarosławia i Lwowa, a wiedząc, jak twarde jest życie, od wczesnych lat przysposabiał syna do rzemiosła rycerskiego, zabierając go nieraz z sobą na niebezpieczne wyprawy wojskowe.
W bitwie pod Cecorą, gdzie około 8,5 tys. Polaków niefortunnie starło się we wrześniu 1620 roku z 25 tys. Turków i 10 tys. Tatarów, Michał Chmielnicki (podobnie jak hetman Stefan Żółkiewski) poległ w walce, a jego 24-letni syn dostał się do niewoli. Spędził w Stambule kilka lat, zanim go nie wykupiła za pożyczone pieniądze zrozpaczona matka. Po powrocie gospodarował na odziedziczonym po ojcu Subotowie; założył rodzinę, a żona Anna Somkówna powiła mu dwóch synów i dwie córki.
Bogdan Chmielnicki posłował parokrotnie do sejmu polskiego, był osobiście znany królowi Władysławowi IV, a krajowi służył wiernie i szczerze. Po śmierci jednak swego przyjaciela hetmana Stanisława Koniecpolskiego wpadł w tarapaty, gdyż syn tego ostatniego, Aleksander, nie tylko odebrał mu Subotów, pozostawiając zacnego szlachcica niemal bez środków do życia, ale też kazał podstarościemu Czaplińskiemu wychłostać publicznie w Czehryniu Tymoszkę Chmielnickiego, starszego syna Bogdanowego. Przy okazji młodzieńca okrutnie pokaleczono. Co więcej, A. Koniecpolski, powodowany głupią zawziętością, kazał był Bogdana Chmielnickiego aresztować. W ten sposób honor, godność i wierność szlachecka zostały zranione w swej najgłębszej istocie. Bogdan Chmielnicki słusznie tedy znienawidził z całego serca nikczemnych Polaków, nie dał się wziąć pod straż, uszedł na Sicz Zaporoską i – jako człek zdolny i energiczny – zaczął niesłychanie skutecznie i groźnie wichrzyć przeciwko samemu królowi. Po śmierci Władysława IV w Królestwie Polskim jeszcze bardziej wzmogło się zamieszanie, które tu zawsze było stanem normalnym, w obliczu kompletnego braku mądrości politycznej u elit, a kręgosłupa moralnego u mas. W ciągu kolejnych lat Bogdan Chmielnicki na czele oddziałów kozackich wielokrotnie zadawał krwawe i haniebne porażki wojskom polskim, z nawiązką mszcząc swoje i swej rodziny poniżenie i poniewierkę. Powoli też rozwój wydarzeń zmusił go do stanięcia na czele odradzającej się państwowości rusko-ukraińskiej i do szukania takich czy innych rozwiązań i sojuszy geopolitycznych. Ponieważ strona polska nigdy nie zdobyła się wobec Ukrainy na uczciwe, szczere i lojalne postępowanie, został też Chmielnicki wpędzony w objęcia Moskwy i na radzie w Perejasławiu w 1654 roku ogłosił poddanie Ukrainy pod berło cara rosyjskiego.
Jest przyjęte pisać z pewną bodaj przesadą o okrucieństwie wojen kozackich. Nathan Hanower podaje np., że oddziały Chmielnickiego wygubiły około 300 tys. Żydów, lecz ukraińscy historycy twierdzą, że w tamtym okresie ogólna liczba Żydów na Ukrainie nie przekraczała 50 tysięcy, a przecież mołojcy Bogdana wymordowali nie wszystkich.
Faktem też jest, że dwóch ministrów Chmielnickiego – Hercog i Markowicz – było Żydami, a syn tego ostatniego – pułkownikiem kozackim. Żyd Jakub Zabieleński pomógł też Chmielnickiemu uciec z niewoli polskiej.
Tomasz Święcki w dziele Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski (t. 1, s. 34) pisze: „Chmielnicki Bogdan, sławny buntu kozackiego dowódca, syn Michała; niektórzy dziejopisowie podają go szlachcicem z Mazowsza, inni utrzymują, że był rodem z Lisianki, miasta ukraińskiego. Ojciec jego był w służbie u Daniłowicza, wojewody ruskiego i wyprawiony został z oddziałem strzelców pod znaki Żółkiewskiego hetmana; Bogdan towarzyszył ojcu w tej nieszczęsnej wyprawie pod Cecorą, i tam utraciwszy go, dostał się w niewolę, z której wykupiony, wsławił się męstwem w wojnach z Rossyą i Turkami. Miał względy u Władysława IV króla, od Koniecpolskiego hetmana pisarzem kozaków zaporożskich mianowany, których zostawszy dowódcą, jak wielkiego rozlewu krwi i nieszczęść kraju za panowania Jana Kazimierza był przyczyną, dzieje świadczą – Jerzemu Chmielnickiemu, synowi jego, hetmanowi wojsk zaporożskich, ustawa sejmu 1661 r. nadała dzierżawy Hadziacz i Mirhoród za Dnieprem.
Jerzy, czyli Juraśka, Chmielnicki, inny syn Bogdana, w hramotach cara Fiodora zwany był zawsze tylko jako „izmiennik”, czyli zdrajca. Był to również znakomity żołnierz, ale los miał niesłychanie okrutny.
Ustalenia komisji hadziackiej z 1659 r. m. in. zawierają następujący fragment: „Jako wszystko woysko Zaporoskie do łaski y klemencyi naszey przypuściliśmy, tak nie pamiętając żadnych uraz urodzonego Jerzego Chmielnickiego, potomka Bohdana Chmielnickiego, Hetmana Zaporoskiego, w protekcyą naszą bierzemy, a chcąc go przychęcić do dzieł rycerskich, tudzież naszey y Rzeczypospolitey usługi, kleynot szlachectwa polskiego onemu konferujemy, na co y przywiley wydany utwierdzamy, nad to przy daninach przez Nas oycu jego konferowanych onego zachowujemy, y też przywileje oycu jego konferowane, pro persona jego approbujemy”... (Volumina Legum, t. 4, s. 303).
Skoro już o nim wspominamy, to przypomnijmy, że najmłodszy syn Bogdana Chmielnickiego, Jerzy (ok. 1640 – ok. 1681) przeżył niesłychanie burzliwe i wypełnione cierpieniem życie. Był przez jakiś czas po Janie Wyhowskim hetmanem Ukrainy. Psychicznie niezrównoważony, raz szukał przymierza z Polską, to znów z Moskwą, a wreszcie z Turcją. Zasłynął z niesłychanych okrucieństw, każąc nieraz bez dowodu winy zabijać nawet swych przyjaciół i wiernych oficerów, urządzać rzezie całych miasteczek i wsi, oraz obdzierać ze skóry żywcem z byle powodu nawet kobiety. Po znanym zbiciu w dzieciństwie przez katów Czaplińskiego cierpiał zresztą na padaczkę i był fizycznie upośledzony. Potomstwa nie zostawił. Tacy ludzie nie powinni oczywiście nigdy piastować żadnych urzędów, dających im władzę. Ale los nieraz rządzi inaczej. Jerzy Chmielnicki, jak głosi legenda, został skazany za swe zbrodnie przez sąd turecki i uduszony jedwabnym sznurem w Kamieńcu Podolskim; ciało zaś jego miało być po kaźni wyrzucone ni to psom na pożarcie, ni to wrzucone z mostu do rzeki.
Na nim skończone zostały burzliwe dzieje rodu panów Chmielnickich.


Jako dowódcę wojskowego i męża stanu cechowały Bogdana Chmielnickiego nieugięta konsekwencja, silna wola i twarde usposobienie, a przy tym głęboka inteligencja i mądrość. Ten człowiek rozumiał doskonale, że surowość jest niezbędna w rządzeniu państwem i wojskiem, jeśli się chce utrzymać dyscyplinę, cnotę i porządek. Twarde i surowe, a zarazem sprawiedliwe i słuszne postępowanie władcy sprawia, że jest przez lud szanowany i słuchany. Nie przypadkiem zaznaczał Niccolo Macchiavelli w swych Rozważaniach: „Dowódca wydający surowe rozkazy winien surowo przestrzegać ich wykonania, gdyż inaczej zostanie oszukany... Chcąc uzyskać posłuszeństwo, trzeba umieć rozkazywać. Umieją zaś rozkazywać ci, którzy zanim wydadzą rozkaz, przyrównują się sami do tych, od których oczekują posłuszeństwa; jeżeli porównanie to wypadnie dla nich korzystnie, rozkazują; jeżeli nie, nie rozkazują...
Wydawać surowe rozkazy może tylko człowiek silnego ducha, bo na nic zda się mu łagodność, kiedy przyjdzie dopilnować ich wykonania. Kto zaś hartu ducha nie posiada, ten winien zaniechać wydawania srogich rozkazów i ograniczyć się do zwykłych, które odpowiadają jego łagodnemu usposobieniu; kar związanych z niewykonaniem tych ostatnich nie przypisuje się dowódcom, lecz prawom i dyscyplinie...
B. Chmielnicki nieraz pojawiał się osobiście na czele swych oddziałów w najtrudniejszych chwilach, by dodać im otuchy i męstwa osobistym przykładem.
Każda wojna bowiem to starcie nie tylko żołnierzy i broni, lecz też przeciwstawnych dusz, umysłów, potencji psychicznych, umiejętności zarówno technicznych jak i moralnych.
W księdze sapientialnej Indii Południowych pt. Tirukkural znajdujemy kilka zdań o prowadzeniu wojen w rozdziale O wartości sił zbrojnych. Odnośne wiersze brzmią jak następuje:

Tylko ślepo oddani królowi żołnierze
Godnie bronią pańskiego honoru.

Dobra armia wystąpi przeciwko wrogowi,
Choćby tam sam bóg śmierci był wodzem.
Męstwo, honor, rozwaga i wierność królowi,
Oto cztery warunki powodzeń.

Ten jest groźny, kto zanim na wrogów wyruszy,
Zna ich siłę, podstępy, odwagę.
Lecz i głupcy potrafią zwyciężyć geniuszy,
Kiedy mają w orężu przewagę.

Wojsko, nie obciążone przeczuciem przegranej,
Zbrojnych rozpraw i starć nie unika.
Ale męstwo żołnierzy jest wręcz marnowane,
Jeśli brak im zdolnego zwierzchnika.

Jeden z generałów francuskich powiedział: „Bitwa jest konfliktem sił moralnych”. A nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, fizycznych. Strona psychicznie i moralnie słabsza załamuje się, walczy nieskutecznie, nie jest gotowa bić się do końca. Człowiek, jego osobowość jest najważniejszym czynnikiem każdej wojny, każdej walki. Generał niemiecki Goltz zauważał, że w bitwie „nie tyle idzie o zniszczenie wroga, ile o odebranie mu odwagi”. Oto np. zastanawiająca statystyka wojen Rzymian z Kartagińczykami. Bitwa pod Thapse: Rzymianie stracili 50 żołnierzy, ich przeciwnicy – 10 tysięcy. W bitwie pod Cynocephales, proporcja ta wyniosła: 700 do 70 tysięcy; pod Kannami: 5 tysięcy do 80 tysięcy. Natomiast absolutnym rekordem jest bitwa pod Cheroneą, gdzie padło 14 Greków i 110 tysięcy Persów, ponieważ pierwszym udało się posiać zamęt, przerażenie i chaos w szeregach drugich.
Tylko dzięki takiemu postępowaniu udało się Bogdanowi Chmielnickiemu przez dłuższy czas utrzymywać niepodległość ziem ukraińskich i, mimo wymuszonego (przez krótkowzrocznych Polaków) poddania się pod berło cara Rosji, stworzyć moralne podstawy przyszłego Państwa Ukraińskiego.
Co prawda, okoliczności wymusiły na nim podpisanie sojuszu z Moskwą, tak iż sprawdziła się znana prawidłowość: „Wszystkich, którzy wzywali pomocy barbarzyńców, czekał smutny koniec” (Jacob Burckhardt, Kultura Odrodzenia we Włoszech). Później jednak Chmielnicki usiłował ten błąd naprawić i, jak mógł, walczył o utwierdzenie niezawisłości tego państwa.
Nie jest więc zaskakujące, że jest on obecnie uważany przez naród ukraiński za jednego z największych swych bohaterów.

 



Tymosz Chmielnicki



O Tymoszu Chmielnickim, najstarszym synie Bogdana, Miron Korduba podaje w Polskim Słowniku Biograficznym, że urodził się w 1632 roku.
Ojciec zabrał go już w jesieni 1648 na wyprawę, a spod Zamościa odesłał z konwojem zdobyczy przodem na Ukrainę. Uczestniczył też Tymosz w kampanii z r. 1649 i wraz z ojcem składał hołd królowi pod Zborowem. W rejestr kozacki, sporządzony po traktacie zborowskim, został wpisany w pułku czehryńskim tuż obok ojca. W lipcu 1650 r. wyprawił się pod wodzą pułkownika Demka na pomoc Tatarom przeciw Czerkiesom. Asystował też często ojcu przy przyjęciach poselstw zagranicznych. W ogóle Bogdan pragnął dać mu wszechstronne wychowanie i nawet prosił ks. siedmiogrodzkiego, by przyjął go na jakiś czas na swój dwór, na co tenże zgodził się z wielką gotowością, lecz do tego nie doszło. Pomyślał też dlań o żonie, odpowiedniej dla przyszłego władcy Ukrainy. Hospodar mołdawski Lupul w traktacie, zawartym we wrześniu 1650 r., zobowiązał się oddać za Tymosza swoją młodszą córkę Ruksandę. Z końcem października przybył do Czehrynia metropolita suczawski z pierścieniem od panny młodej i tutaj umówiono wesele na połowę stycznia 1651 roku. Ten termin przesuwano kilkakrotnie. Osobista tragedia hetmana, dwulicowa polityka Lupula i wypadki wojenne zepchnęły projektowane małżeństwo na dalszy plan. Dopiero w maju 1652 r. odżyły dawne zamiary i poczęły się przygotowania do zbrojnej wyprawy na Mołdawię, by zmusić hospodara do dotrzymania obietnicy. Po klęsce Kalinowskiego, który usiłował zastąpić Chmielnickiemu drogę pod Batohem, Lupul pospieszył zapewnić Bogdana o swej przyjaźni, wyznaczył ostateczny termin ślubu i dał zakładników, że takowego dotrzyma. Wesele odbyło się w Jassach 1 września; dokładny opis wesela, kursujący potem w odpisach w Polsce i za granicą i często cytowany przez historyków nowoczesnych, jest współczesnym złośliwym paszkwilem, mającym na celu ośmieszyć pana młodego i cały jego orszak. Po weselu młoda para osiadła w Czehrynie. Plotki o złym pożyciu małżeńskim i o zamiarze Tymosza odesłania swej żony teściowi stoją w sprzeczności do relacji nuncjusza w tej sprawie i do późniejszych faktów. W grudniu Tymosz odwiedził swego teścia i odbył z nim naradę w Chocimiu, co dało powód do alarmów o ich zaborczych planach. Hospodar wołoski Maciej Basaraba i ks. siedmiogrodzki Rakoczy już od dawna podejrzewali Lupula o chęć zagarnięcia ich włości. Jego obecna koligacja z hetmanem kozackim wzmocniła jeszcze bardziej te podejrzenia. Przeprowadzili więc w marcu 1653 r. rewolucję pałacową w Jassach, która wyniosła na tron mołdawski kanclerza Stefana Gorgicę. Lupul uciekł do Kamieńca Podolskiego, skąd błagał Chmielnickiego o pomoc. Jakoż nie zwlekając ani chwili, Tymosz w samą sobotę przed Wielkanocą (18 IV) wyruszył z Czehrynia. W tydzień później, robiąc po 60 km dziennie drogi, był już na mołdawskiej granicy, rozgromił w Soroce załogę Stefana, zwyciężył wojska mołdawsko-siedmiogrodzkie pod Jassami i 2 V zajął stolicę Mołdawii, wzywając teścia do objęcia swego tronu w posiadanie. Był to sukces rekordowy, który wywołał podziw wśród współczesnych. Ścigając wrogów, Tymosz z Lupulem wpadli do Wołoszczyzny, ponieśli jednak 27 V klęskę pod Tergovistea, gdzie legła znaczna część wyborowego kozactwa. Powróciwszy do Jass, Tymosz Chmielnicki pozostał tam kilka tygodni, pomagając teściowi w utrwaleniu spokoju w kraju; gdy nadeszły wiadomości o zbrojeniach wrogów, pospieszył do Czehrynia prosić ojca o posiłki. Lecz ten sam wówczas znajdował się w położeniu krytycznym. Tymczasem Stefan Gorgica, wsparty posiłkami wołoskimi i siedmiogrodzkimi, zwyciężył Lupula, zdobył Jassy i przystąpił do oblężenia Suczawy, dokąd schroniła się rodzina Lupula i gdzie znajdowały się jego skarby. Zabrawszy ze sobą kilkutysięczny oddział Kozaków, Tymosz znowu pospieszył na odsiecz teściowi, rozgromił nad Dniestrem obserwacyjny oddział Stefana i, zjawiwszy się 20 VIII niespodzianie pod Suczawą, na oczach oblegających złączył się z garnizonem zamkowym. Następnego dnia nadeszły oblegającym posiłki polskie pod wodzą Kondrackiego. Zaczęły się zacięte boje: Kozacy odpierali mężnie wszystkie szturmy, a częstymi wypadami, w których Tymosz odznaczał się niezwykłą brawurą, czynili oblegającym znaczne szkody. Lecz wkrótce dały się odczuć skutki blokady: brak żywności, wody i działanie ciężkiej artylerii oblężniczej. W dniu 12 IX kula działowa uderzyła w wóz obozowy, a drzazgi rozbitego wozu zraniły znajdującego się obok Tymosza w nogę; wytworzyła się gangrena i w 6 dni później zakończył żywot. Jeszcze prawie cały miesiąc Kozacy bronili Suczawy, wreszcie 10 X kapitulowali, ustępując z bronią w ręku na Ukrainę i zabierając ze sobą zwłoki wodza. Wysłany przez hetmana Paweł Chmielnicki sprowadził ciało Tymosza do Czehrynia, gdzie 2 XI odbył się uroczysty obrzęd pogrzebowy, po czym trumnę pozostawiono w cerkwi i dopiero po powrocie Bogdana z kampanii żwanieckiej przeniesiono do grobu w Subotowie. Mimo krótkiego życia Tymosz Chmielnicki zaznaczył się jako silna indywidualność. Paweł z Aleppu i M. Costin wyrażają się z zachwytem o jego sprawności bojowej; inne źródła zarzucają mu skłonność do rozpusty i do gwałtownych wybuchów gniewu.
Ta ostatnia okoliczność nie koniecznie zresztą musi być oceniana negatywnie, jeszcze bowiem Arystoteles w Etyce Nikomacha stwierdzał, że „nic nie budzi takiej pogardy niebezpieczeństwa jak wściekłość”. Tymosz Chmielnicki zresztą przywiązywał wielką wagę do tego, by żołnierze zachowali wysokie morale, poczucie wyższości w stosunku do wroga i zdolność, jeśli trzeba – a na wojnie to zawsze trzeba – postępować bezwzględnie i twardo. Jak to wyraził Emil Michele Cioran: „Dopóki naród zachowuje świadomość swej wyższości, jest okrutny i szanowany, jak tylko ją traci, staje się ludzki i przestaje się liczyć. (...)
Instytucja jest żywa i silna tylko wtedy, gdy odrzuca wszystko, co nią nie jest... To samo dotyczy narodów i reżimów. (...)
Wielkie czyny są domeną narodów, które nie znają przyjemności długiego biesiadowania za stołem, nie wiedzą, co to poezja deseru ani melancholia trawienia”...
Tymosz Chmielnicki miał również dobrze zorganizowany wywiad i w każdej chwili dokładnie się orientował w zamiarach i planach przeciwników.
Przy braku czujności wróg może nas zaskoczyć i skrzywdzić, dlatego należy się przed nim bronić nie wtedy, kiedy krzywdę wyrządza, lecz wtedy, kiedy knuje coś złego” (Tukidydes).
Postępując w ten sposób T. Chmielnicki przez długie lata cieszył się chwałą wytrawnego, wybitnego dowódcy. Takim też w istocie rzeczy był, o czym świadczą jego liczne świetne zwycięstwa na polu walki.



Jan Mazepa



Mazepowie byli polską rodziną szlachecką, pieczętującą się godłem rodowym Kurcz. Dotychczas poszczególne gałęzie tej familii zamieszkują zarówno Ziemię Lwowską, jak też Podkarpacie i Małopolskę. Dawne zapisy archiwalne przypominają o różnych reprezentantach tej rodziny. Tak np. Michał (Mikołaj) Mazepa w 1544 roku otrzymał od króla Zygmunta I prawo lenne na zaścianek Kamieniec w powiecie białocerkiewskim; wojewoda kijowski Fryderyk Hlebowicz nadał zaś mu dodatkowe posiadłości nad rzeką Rosią. Później ta majętność wraz z Kamieńcem nazywała się Mazepińce. Z tej właśnie polskiej drobnoszlacheckiej rodziny wywodził się Adam Stefan Mazepa, ojciec Jana Mazepy, przyjaciela cara Piotra I, hetmana Wojsk Zaporoskich, księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego.
Zatwierdzony w 1659 roku przez króla Jana Kazimierza przywilej stwierdza: „Mając wzgląd na wierne usługi urodzonego Adama Maziepy, konferowaliśmy mu lennym prawem sioło Kamienice w W-wie Kijowskim leżące, na co y przywiley wydany approbujemy”. (Volumina Legum, t. 4, s. 304).
Jan Mazepa (1644-1709) był w latach 1687-1708 hetmanem Lewobrzeżnej Ukrainy i na tym stanowisku dążył wszelkimi możliwymi sposobami do tego, by oderwać Ukrainę od Rosji.
K. Czarniecki podaje: „Jan Mazepa, sławny hetman kozacki, pochodzi z dawnego szlacheckiego rodu Mazepów Koledyńskich czyli Kołodyńskich, którzy otrzymali w roku 1544 przywilej na futor czyli folwark we wsi Kamienicy do starostwa białocerkiewskiego należącej, a ten, z czasem wzrastając się, przeistoczył się na wieś Mazepińce. W tej zatem wsi urodził się Jan Mazepa w r. 1609 z ojca Stefana, podczaszego czernichowskiego, z matki Marii Magdaleny Mokijowskiej, szlachcianki wołyńskiej.
W zbiorze utworów G. G. Byrona z 1927 roku znajdujemy następującą uwagę: „Mazepa – Iwan Stiepanowicz Mazepa (1629–1709), wychowany na dworze Jana Kazimierza, został później hetmanem zaporoskim, i przeszedłszy na służbę cara Piotra Wielkiego, był mu nadzwyczaj pomocny w wyprawach na południe od Rosji. Otrzymał od niego order św. Andrzeja, a za jego wstawieniem się do Augusta II także order Orła Białego, co było wtedy wielką dekoracją. W czasie wojny północnej został poniekąd zmuszony zawczesnem odkryciem swojej gry dyplomatycznej do przejścia na stronę króla szwedzkiego, Karola XII. Wyklęcie i spalenie go in effigie w Kijowie wywołało bunty w jego wojskach. Powagę jego uszczupliło niezmiernie spalenie najsilniejszej jego fortecy, Baturyna, niemal w oczach szwedzkiej armii. Po bitwie pod Połtawą (1709) w 1500 koni schronił się do Turcji, gdzie był przyjęty gościnnie. Umarł wkrótce potem (1709), w Benderze. Sułtan turecki nie wydał go carowi Piotrowi, mimo ofiarowanej ceny 300 000 dukatów.
W poemacie Juliusza Słowackiego Mazepa tytułowy bohater został przedstawiony nie jako mąż stanu i dowódca wojskowy, lecz raczej jako uwodzicielski „wróg niewieści”, który – zdaniem kobiet – „kochanek włosami kazał wypchać siodło”, a – we własnym mniemaniu – służąc królowi „brnął w cnotę jak w błoto, ani dbał o siebie” i był przekonany co do tego, że jego „zwinność, lotność, prawość wszystko ocali”.
W literaturze ukraińskiej, a to zarówno pięknej, jak i naukowej, Jan Mazepa jest traktowany z namaszczeniem jako wybitny żołnierz i działacz niepodległościowy, który złożył swój żywot na ołtarzu walki o wolną Ukrainę.
Voltaire w dziele Dzieje Karola XII (1772) pisał: „Miejsce to zajmował wtedy szlachcic polski, nazwiskiem Mazepa, pochodzący z województwa podolskiego; wychowywał się jako paź na dworze Jana Kazimierza i nabył tam nieco ogłady literackiej. Kiedyś miał jakiś stosunek miłosny z pewną szlachcianką; kiedy się ten stosunek wykrył, mąż tej szlachcianki kazał go, zupełnie nagiego, przywiązać do narowistego konia, i tak go puścił w świat. Koń, który pochodził z Ukrainy, powrócił tam i zaniósł Mazepę, napół żywego z głodu i zmęczenia. Kilku włościan użyczyło mu pomocy; zabawił tam u nich dłuższy czas i odznaczył się w wycieczkach przeciw Turkom. Wyższość jego oświaty nadała mu wielkie poważanie między Kozakami; ciągle, z dnia na dzień wzrastające jego znaczenie skłoniło cara do mianowania go księciem Ukrainy.
George Gordon Byron rozpoczyna swój poemat pt. Mazepa zwrotkami:

I.
Minął był właśnie straszny dzień Połtawy,
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście zbiegło
I już do krwawej niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Chwała, potęga i laury wojenne,
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę,
I mury Moskwy znowu ocalone
Aż do dnia, roku krwawszego wspomnienia,
Gdzie większej mocy, wyższego imienia,
Z całem swem wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich gromem.

II.
Taka kość padła w grze tej dla Karola;
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą, mimo ciężkiej rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
Nikt przecież nie śmiał w jego sarknąć gronie
W tej strasznej chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez drżenia.
Koń pod nim poległ... Gięta pędzi, zsiada,
Daje mu swego, i sam trupem pada.
Koń ten pod królem kilka mil przesunął,
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach, słoniących ogniska,
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,
Wpośród snujące się podjazdów roje
Musiał na ziemi złożyć członki swoje.
O takież łoże, takie wieńce chwały,
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały! –
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb wspartą,
Z gasnącem życiem i duszą rozdartą;
Rany mu skrzepły, a znękane ciało
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski, ciosy,
Król po królewsku swoje znosił losy,
I choć pod gromem tak strasznej niedoli,
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite państwa.

III.
Orszak z nim wodzów, – niestety, jak mało
Z tej strasznej rzezi przy nim pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska płonie,
Wre honor, wierność, – wszyscy w niemem gronie,
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Króla i jego rumaka obsiedli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i brata.
W bliskości przy nich, spokojny i mężny,
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Zasiadł Mazepa, gdzie stał dąb potężny,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi,
Głaszcze po grzywie, bok i krzyże gładzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada,
I rad się patrzy, jak mu smacznie zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonej nocą trawy jeść nie będzie,
Lecz on z nim w wszystkich tak stwardniał wyprawach,
Że nie przebierał ni w lężu, ni w strawach;
Zmyślny, uczony i potulny razem,
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Tak się dał wodzić, jakby koń tatarski.
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił drogi,
A jak za matką swoją sarnie małe,
Gotów był za nim latać przez dni całe.

IV
Hetman na ziemi płaszcz swój rozpościera
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiej pogoni
Jaka część jego nie popsuta broni,
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada, –
Wszystko obziera po połtawskim mordzie:
Temblak, rękojeść i szczerby na kordzie;
Wreszcie się do swych juk, manierki bierze,
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza,
Z mniejszą obawą, niźli w świetnem kole
Pochlebny dworak przy monarszym stole.
Karola uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie, w zmuszoną wesołość przybrany
I jakby wyższy na boleść i rany,
Tak się odzywa: – »Z wszystkich nas zarazem,
Choć mężnych sercem i dzielnych żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie pobił
Nikt mniej nie mówił, a więcej nie zrobił,
Jak ty, Mazepo. W całym kręgu świata,
Od Aleksandra aż po nasze lata,
Nigdy dobrańszej nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary!
Ty wszystkie Scyty twą chwałą przechodzisz,
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki brodzisz«.
– »Straszna, szatańska – tak hetman zawoła –
Do takiej jazdy wprawiła mię szkoła«.
– »Jak to? – król rzecze – jeśliś z jej nauki
Tak dzielnie twojej wyuczył się sztuki?«
– »Długa to powieść – starzec mu odrzeka, –
A na nas tyle mil i bójek czeka,
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie.
Lepiej snem, panie, pokrzep siły twoje,
A ja noc całą na straży przestoję«.
– »Nie, nie – król rzeknie, – proszę cię, hetmanie;
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,
I z łaski twojej dar ten zyskać zdołam,
Którego dotąd nadaremnie wołam«.
»Kiedy tak, panie, a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią:
Dwudziesty-m pono rok miał w owej porze,
Gdym, zdawna bawiąc na warszawskim dworze
Już od lat sześciu służył w paziów gronie;
Król Jan Kazimierz był wówczas na tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczem,
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczem”...

Nader obszernie streszcza życiorys hetmana Mazepy Julian Bartoszewicz w swych uzupełnieniach do Historycznych pamiątek Tomasza Święckiego (t. 1, s. 363-366): „Historycy nasi dotychczas bardzo mało wiedzą i piszą o życiu, a szczególniej też o pierwszych chwilach życia sławnego nieszczęściami hetmana kozaczyzny Mazepy. Otwinowski wspomina coś o tem, że go Jan Kazimierz jeszcze dzieckiem wyprawił w podróż po Europie i że w tej podróży Mazepa znajdował się obok Kąckiego, który później tyle się wsławił, że został jenerałem artyllerji koronnej i kasztelanem krakowskim. Dalej Pasek opowiada o zajściu, jakie miał z Mazepą na dworze królewskim w Grodnie i potem przechodzi do owej miłosnej przygody, która dała powód, a raczej treść Bajronowi do pięknego poematu. Długo nie wierzono tej powieści, ale kiedyć ją ma spółczesny wypadkom Pasek, trudno niewierzyć, chociaż to takie romansowe zdarzenie. Teraz pytanie, co spowodowało Mazepę, że rzucił służbę królewską i przesiedlił się na Ukrainę, w której go tak świetna czekała przyszłość, było dotąd nierozwiązane, również jak i drugie, kiedy Mazepa porzucił dwór Jana Kazimierza? Sądzono długo, że owa przygoda miłosna z żoną wojewody (bo Mazepie wszystko jedno było, według wyrażenia się poety, czy Sobieska czy Wiśniowiecka), że owa przygoda, powtarzamy, zmusiła go uciekać na Ukrainę. Tymczasem właśnie ów romans Mazepy miał miejsce właśnie już po przesiedleniu się na Ukrainę, a Pasek nawet nazwisko szlachcianki zakochanej wymienia. Mazepa wyjechał na Ukrainę z Polski, ale nie uciekał pokryjomu z niej, a wyjechał w bardzo ważnem poselstwie. Kozak, nic dziwnego, że się nastręczył królowi w poselstwie do kozaków, do Zaporoża: Mazepa jednak był szlachcicem. Był zaś taki wypadek. Paweł Tetera obrany został hetmanem Naddnieprszczyzny; król bawiący we Lwowie podpisał mu przywilej na buławę zaporożską i starostwo czehryńskie dnia 18 marca 1663 roku. Mazepa więc jechał na Ukrainę, wioząc Teterze buławę i inne oznaki dostojności hetmańskiej, posłował od króla i Rzpltej. Miał też z sobą Mazepa moc listów i przywilejów wydanych z kancellarji koronnej: trzy przywileje innych amnestji dla Zadnieprza, dwa takież przywileje dla Zaporoża, dalej wiózł sześć listów do znaczniejszych attamanów, osobny list okólnikiem do hetmana, pułkowników, sędziów wojskowych, assawułów, setników, attamanów i całej starszyzny i czerni zaporożskiej, to jest ludu. Miał też z sobą Mazepa dwa listy do wojska koronnego i 9 uniwersałów drukowanych izby kommissarskiej i 9 manifestów drukowanych; były i dwa listy do hetmana Tetery; list do pułkownika Samczenka i do assawuły Piotra Doroszenka; ostatniemu król obiecywał nadać na przyszłym sejmie przywilej na dwa młyny, które już posiadał Doroszenko bez przywileju: jeden z tych młynów wznosił się na Sali za Dnieprem, drugi na Rosi w mieście Steblewie. Hrehor Doroszenko, brat rodzony Piotra, zostawał wtenczas w niewoli carskiej, Jan Kazimierz obiecywał jeszcze, że go wymieni za Suchotyna. Otóż to całe archiwum wiózł ze sobą Mazepa na Ukrainę. Prócz tego miał ze sobą buławę, chorągiew, pieczęć i kotły. Widać więc z tego, że Mazepa powracał do swoich po długiem oddaleniu jako dyplomata, to fakt, o którym historykom hetmana na myśl nie przychodziło. Wszystkie te akta które wiózł Mazepa, datowane były we Lwowie dnia 3 kwietnia 1663 roku, tylko uniwersały do wojska koronnego pochodzą z dnia 14 marca t. r. Mazepa wiózł i dla siebie i dla swoich przywileje: w jednym król mu nadawał wieś Budyszcze, która leżała w województwie kijowskiem, a starostwie bohusławskiem. Było to starostwo, nadane po Janie Lisoczyńskim, który niedługo po nadaniu sobie Budyszcz, umarł. W pobliżu gdzieś leżały majętności Adama Mazepy, podczaszego czerniechowskiego; był więc i drugi przywilej, a raczej rozkaz królewski do komendanta białocerkiewskiego (był nim podówczas jenerał-major Stachurski), żeby włości tego pana Adama otoczył swoją opieką. I na tych dwóch przywilejach data jest z dnia 3 kwietnia 1663 roku. Ten Adam Mazepa, o którym tutaj mowa, mianowany był poprzednio przez króla po śmierci Sołtyka podczaszym czerniechowskim dnia 9 marca 1662 roku. Musiał to być bliski krewny Jana. Te fakta dowodzą również, że rodzina Mazepów w dobrych stosunkach zostawała z królem i z Rzplitą. Rodziny tej nie ma w Niesieckim, a przecież jest szlachecką i fałsz powiedział rozgniewany Pasek, że Jan Mazepa był kozakiem nobilitowanym. Mazepowie mieli przydomek Koledyńskich: na Mazepińce mieli już przywilej nadany w r. 1572 przez Zygmunta Augusta. Mazepińce od nich poszły, bo wieś poprzednio zwała się futorem na Kamienicy. Że rodzina ta od dawnych lat była szlachecką, tego mamy dowód w kilku nominacjach wyjętych z Metryki koronnej. W roku 1662 przywilejem z d. 9 marca król Jan Kazimierz mianował Adama Mazepę podczaszym województwa czerniechowskiego, a kiedy umarł ten Adam w r. 1665, tenże król w obozie pod Rawą (był wtenczas w wyprawie na Lubomirskiego), mianował po nim podczaszym czerniechowskim Jana Mazepę, przywilejem z dnia 3 października 1665 roku. Byłżeby to późniejszy hetman Zadnieprza? tej zagadki nie śmiemy rozwiązywać stanowczo. Awantura miłosna hetmana Mazepy z panną Falibowską miała miejsce już po przesiedleniu się jego na Ukrainę, to jest po tej podróży, którą odbył do Tetery w r. 1663. Od tego właściwie czasu rozpoczyna się polityczny zawód Mazepy, który nasi i obcy historycy dopiero w dziesięć lat później, to jest od roku 1674 liczą. Mimochodem natrącim i tę okoliczność, że fałszywie też historycy oznaczają datę urodzin Mazepy. Przeździecki oznacza rok 1644. Adlerfeld naznacza hetmanowi lat życia 64, więc podług niego narodził się 1645, to jest rokiem później. To sprzeciwia się dowodom historycznym. Mazepa urodził się wcześniej, bo inaczej w roku 1663 mając lat dziewiętnaście, odgrywałby już ważną polityczną rolę, co się nam nie zdaje. Rzplta młokosa pewnieby nie używała do poselstwa i nie pisała dla niego osobnych instrukcji: jakżeby albowiem mogła wierzyć jego dyplomatycznym zdolnościom, że dobrze sprawi to co mu polecono? Mazepowie widać trzymali wtenczas na Ukrainie z Polską i ztąd ich stanowisko, którem się sam król interessuje. Jest w Sygillatach przywilej królewski z dnia 26 sierpnia 1663 roku, który Adama Mazepę, podczaszego czerniechowskiego, wyjmuje z pod wszystkich sądów: był to zwyczaj w Rzpltej, że król wzywając kogo do poselstwa, albo publicznych czynności, wymagających oddalenia się z kraju na czas dalszy, wyjmował panów i szlachtę od wszystkich sądów, to się znaczy, że przez czas nieobecności tego, który posiadał wyjęcie, czyli, jak mówiono, exempt, sądy od wyrokowania w jego sprawach wstrzymywały się i przedawnienie względem niego miejsca nie miało. Kiedy więc miał taki exempt Adam Mazepa, widno że gdzieś także w sierpniu 1663 roku posłował. Te okoliczności jeszcze więcej w oczach naszych zbliżają do siebie tych dwóch Mazepów.


Oskar Halecki nazywa Mazepę „the defender of Ukrainian autonomy” (A History of Poland, New York 1992). I ma niewątpliwie rację. Z takim zdaniem zgadzają się również badacze ukraińscy. W jednej z ukraińskich publikacji wydanych na Zachodzie znajdujemy następujące sformułowania: „Najbardziej znacznym hetmanem tego okresu był Iwan Mazepa, który w 1687 roku przejął władzę. Gdy na jesieni 1708 Karol XII za Szwecji zaczął przejawiać zainteresowanie Rosją i osiągnął ze swymi oddziałami granice Ukrainy, Mazepa przyłączył się do niego. Wielu Ukraińców było jednak nieprzygotowanych do tego nieoczekiwanego powstania. Mimo to liczba jego zwolenników stale wzrastała, a Sicz Zaporoska także się przyłączyła do Mazepy i walczyła o wolną Ukrainę.
Zemsta cara Piotra I była okrutna. Jego oddziały uderzyły na stolicę hetmańską Batury, zagarnęły ją, a całą ludność miasta zamęczyły, urządzając jej okrutną, krwawą łaźnię. Fatalna bitwa pod Połtawą 17 czerwca 1709 roku zdruzgotała nadzieje Mazepy, ponieważ Karol XII, który nie był w stanie ze względu na przedtem odniesione rany sam poprowadzić oddziały do boju, został przez wroga zmuszony do ucieczki...
W ciągu następnych 50 lat polityczna sytuacja hetmanatu stale się pogarszała. Gdy Katarzyna II wstąpiła na tron, zmusiła ówczesnego hetmana do abdykacji, a w roku 1715 rozkazała swym wojskom podbić i zniszczyć ostoję ukrainizmu Sicz Zaporoską. W roku 1783 wydała ostateczny dekret, na mocy którego hetmana, jako instytucja państwowa, został zniesiony, regimenty kozackie rozwiązane, a na mocy przepisów rosyjskich położono kres jakimkolwiek formom samorządu czy „separatyzmu” na Ukrainie. Odtąd nakazano nazywać Ukrainę albo Małorosją albo Rosją Południową; później oficjalnie ogłoszono, że Ukraińcy są Rosjanami i muszą być jako tacy traktowani. Został wprowadzony rosyjski system zarządzania, a wraz z nim i rosyjskie niewolnictwo. Katarzyna II ze swej strony przebywała w dumnej wierze, iż kwestia ukraińska została rozwiązana w sposób zadowalający i ostateczny” (Russischer Kolonialismus In der Ukraine, Ukrainischer Verlag In München, 1962).
Ukraiński naukowiec I. Kripiakiewicz stwierdza, że „pod mecenatem Mazepy sztuka ukraińska doszła do najwyższego rozkwitu” (Wielika Istorija Ukrainy, s. VIII, Lviv – Vinnipeg 1948).
Co innego zajmowało w postaci Mazepy historyków rosyjskich. Jeden z nich – co prawda, polskiego pochodzenia i dlatego ostrożny w ocenach – Aleksander Korniłowicz pisał: „Mazepa należy do najciekawszych postaci historii rosyjskiej wieku XVIII. Miejsce urodzenia i pierwsze lata życia ukrywa mrok niewiadomości. Dokładnie wiadomo jedynie, że młodość swą spędził na dworze warszawskim, był paziem przy królu Janie Kazimierzu i tam się wykształcił wśród wyborowej młodzieży polskiej. Jakieś dramatyczne okoliczności, dotychczas niewyjaśnione, zmusiły go do ucieczki z Polski... Cesarz Piotr I, zniewolony jego mądrością, wiedzą i zadowolony z jego służby, faworyzował go w sposób zupełnie szczególny. Miał do niego nieograniczone zaufanie, obsypywał go przejawami łaski, zwierzał się z najistotniejszych tajemnic, słuchał jego rad. Bywalo, że gdy niezadowoleni zanosili na hetmana skargi, zarzucali mu zdradę, władca kazał odsyłać ich do Małorosji i sądzić jako oszczerców, ważących się oczerniać dostojnego przywódcę Kozaków”. W ten sposób ponieśli śmierć m.in. sędzia generalny Koczubej oraz pułkownik Iskra w 1708 roku. Mazepa – jak pisze Korniłowicz – „nienawidząc Rosjan w głębi duszy, obchodził się z nimi w najbardziej uprzejmy sposób; w listach do cesarza zapewniał o swym oddaniu, a jednocześnie, używając ukrytych środków, rozdmuchiwał wśród Kozaków niezadowolenie przeciwko Rosji... Co pchnęło Mazepę do zdrady? Czy nienawiść do Rosjan, zaszczepiona mu w dzieciństwie w czasie pobytu na polskim dworze? Czy więzy miłosne z jedną z krewniaczek Stanisława Leszczyńskiego, która skłoniła go do przejścia na stronę tego króla? Czy miłość do ojczyzny?..” Korniłowicz nie widzi żadnych ideowych powodów tego kroku, uważa, że chodziło tu jedynie o próżność i ambicje osobiste, gdyż oddawał Polsce Ukrainę i Smoleńsk w zamian jedynie za tytuł księcia połockiego i witebskiego.
Na zakończenie zaznaczmy, że nie tylko historycy, ale też liczni artyści byli zafascynowani tą barwną postacią. Muzeum w Nancy przechowuje dwa obrazy przedstawiające sylwetkę Mazepy: jeden pędzla Gericaulta z roku 1823 oraz drugi namalowany przez Poterleta. W roku 1824 Delacroix namalował kolejny. W muzeum w Avignon zajduje się płótno Horacego Verneta z 1826 roku, zatytułowane „Mazepa pośród wilków”, a w Rouen obraz Louisa Boulangera „Mazepa”, którym się zachwycał Wiktor Hugo. W 1855 Chasseriau maluje obraz pod długą nazwą „Młoda Kozaczka odnajduje zemdlonego Mazepę na dzikim koniu padłym ze zmęczenia”. W 1870 r. także Devilly uwiecznia jego sylwetkę na obrazie.
Wielokrotnie malowali Mazepę także artyści polscy, niemieccy, czescy i inni. Również muzycy nie byli obojętni na jego tragiczny los, że wspomnimy tu tylko znakomite utwory Piotra Czajkowskiego, Franciszka Liszta czy Pedrottiego. Natomiast w literaturze, prócz wyżej cytowanych, uwiecznili obraz Mazepy m.in. A. Puszkin i R. von Gottschall.

NIEMCY


 


Carl Von Clausewitz



Urodził się w miejscowości Burg pod Magdeburgiem 1 czerwca 1780 roku w rodzinie protestanckiej o drobnoszlachecko-polskim rodowodzie. Klauzewiczowie (być może jedni z Klawsewiczami herbu Klamry) pochodzili z miejscowości Kłusity koło Braniewa. Gregorius Klausewic był w okresie około 1620-1625 senatorem królewskiego miasta Krakowa.
Ojciec Karola Clausewitza był w młodości oficerem armii pruskiej, po dymisji jednak zarabiał na życie rodziny w charakterze urzędnika akcyzy. Karol był jednym z sześciorga rodzeństwa i w wieku zaledwie dwunastu lat został przyjęty do regimentu piechoty księcia Ferdynanda, gdzie został szybko wyszkolony na znakomitego żołnierza. Wziął udział w wyprawie na Francję, jak też w oblężeniu Moguncji, i w 1795 roku uzyskał patent porucznika (Leutnantspatent).
W okresie 1801-1803 uczęszczał do Berlińskiej Szkoły Wojskowej (Kriegsschule), którą kierował ówcześnie znany wojak Gerhard Johann Scharnhorst. On też jako pierwszy zauważył, docenił i otoczył serdeczną opieką bardzo zdolnego młodziutkiego oficera Karola Clausewitza i osobiście cierpliwie wprowadzał go w arkana sztuki prowadzenia wojen. Dzięki poleceniu nauczyciela został też uczeń adiutantem księcia Augusta Pruskiego, odbył z nim nieudaną wyprawę 1806 roku przeciwko Francji i razem z nim był przez wiele miesięcy internowany. Dopiero w 1808 roku przez Szwajcarię, drogą okrężną wrócił do Prus, dotarł do Królewca i przyłączył się tu do grupy światłych oficerów (Gneisenau, Stein, Scharnhorst, Boyen, Grolman), którzy dążyli do przeprowadzenia radykalnych reform w armii Prus, mających na celu jej dogłębne zmodernizowanie. W tym gronie przedyskutowano i opracowano zasady nowoczesnej strategii i taktyki wojennej.
Lata 1809-1810 Clausewitz spędził w randze kapitana w pruskim ministerium wojny, a następnie został przeniesiony do sztabu generalnego. Rozpoczął również prowadzenie wykładów w Berlińskiej Szkole Wojskowej, jak też wychowanie dziedzica tronu Prus. W tym czasie jego żoną została Maria Sophia von Brühl, córka hrabiego Karola Adolfa Brühla, wpływowego dygnitarza na dworze pruskim.
W 1812 roku Carl von Clausewitz podał się do rezerwy w wojsku pruskim, ale niebawem zaciągnął się do służby rosyjskiej. Odbył też jako oficer w składzie oddziałów carskich kampanię przeciwko Napoleonowi Bonapartemu.
Dopiero w 1815 roku ponownie wrócił do Prus i został pułkownikiem sztabu generalnego tego państwa. Między 1815 a 1818 dowodził oddziałami pruskimi we Francji i w Niemczech Południowych, został też awansowany do rangi generała-majora. I wreszcie od 1818 aż do 1830 pełnił funkcje dyrektora Berlińskiej Szkoły Wojskowej, co mu dawało możliwość prowadzenia działalności badawczej i pisarskiej w dziedzinie teorii i historii wojen.
W 1830 roku Carl von Clausewitz został przeniesiony do Wrocławia, po pół roku zaś do Poznania, gdzie objął obowiązki szefa sztabu specjalnej grupy wojsk, zorganizowanej w związku z wybuchem niepodległościowego Powstania Listopadowego w zaborze rosyjskim. Władze Prus żywiły uzasadnione obawy, że zarzewie powstania może się też przerzucić do Wielkopolski i Pomorza, podjęły więc najściślejszą współpracę z Cesarstwem Rosyjskim na płaszczyźnie antypolskiej, wykorzystując do tejże działalności – podobnie jak Rosja – osoby o polskim rodowodzie, które dokładniej mogły się wczuć w mentalność powstańców i skuteczniej zapobiegać ich ewentualnym posunięciom.
Gdy powstanie polskie zostało przez Rosję zduszone, Clausewitza odkomenderowano ponownie do Wrocławia, gdzie niebawem stał się ofiarą, grasującej tam wówczas, cholery. Zmarł 16 listopada 1831 roku.
Wkrótce po śmierci generała Clausewitza wdowa po nim zebrała i wydała jego rękopisy pt. „Vom Kriege. Hinterlassenes Werk” (t. 1-3, 1832–1834). Wpływ i popularność tego dzieła wzrastały powoli w ciągu następnych dziesięcioleci przede wszystkim w Niemczech i Rosji, gdzie zostało jednym z kamieni węgielnych w tamtejszych akademiach wojskowych na parę kolejnych stuleci. I pozostaje nim do dziś. W tej książce bowiem autor występuje jako naprawdę wybitny filozof wojny, teoretyk m.in. wojny „totalnej” i „błyskawicznej”, tak bliskiej zarówno duchowi niemieckiemu, jak i rosyjskiemu, któremu, czego jak czego, ale waleczności i siły odmówić nie sposób.


Najlepsze świadectwo geniuszowi filozoficznemu i wojskowemu Clausewitza mogą dać fragmenty jego dzieła, które przytaczamy poniżej. Są to rozważania mądre i błyskotliwe, przenikliwe i trafne, bezkompromisowe i mocne, a odnoszące się do aspektów zarówno filozoficznych, psychologicznych, moralnych, jak też technicznych wszelkiego rodzaju wojen. Zacznijmy od przypomnienia tego, co Clausewitz pisze o politycznym celu wojny:
Ponieważ całe rozważanie o wojnie jest rachunkiem prawdopodobieństwa, opartym na pewnych określonych jednostkach i stosunkach, przeto cel polityczny wojny, jako motyw pierwotny, musi w wyniku tego rachunku stać się poważnym czynnikiem. Im mniejsza jest ofiara, której żądamy od przeciwnika, tym mniejszego odeń możemy się spodziewać oporu, a co za tym idzie, tym słabsze mogą być nasze wysiłki. Dalej, im mniejszy jest nasz cel polityczny, tym mniejszą wartość będziemy do niego przywiązywać i tym łatwiej będzie nam się go wyrzec; zatem tym mniejsze będą z tego powodu nasze wysiłki.
W ten sposób cel polityczny, jako pierwotny motyw wojny, będzie miarą zarówno wysiłku, jaki powinien być osiągnięty przez działania wojenne, jak i potrzebnych do tego wysiłków. Ponieważ zaś mamy tu do czynienia z rzeczywistością, a nie tylko z pojęciami, stanie się tak w stosunku do obu państw walczących. Ten sam cel polityczny może u różnych narodów, a nawet w różnych epokach życia tego samego narodu wywoływać całkiem odmienne skutki. Cel polityczny możemy uważać za miernik tylko pod względem jego oddziaływania na te masy, które ma poruszyć; należy przeto uwzględnić naturę tych mas. Łatwo dostrzec, że przez to wynik może być różny, stosownie do tego, czy w masach tkwią czynniki potęgujące, czy osłabiające działanie. W dwóch narodach i państwach może się nagromadzić takie napięcie i tyle wrogich wzajemnie czynników, że jakiś w istocie swej zupełnie błahy motyw wojny wywoła skutek wybiegający znacznie poza właściwy jego charakter i może spowodować prawdziwy wybuch.
Tyle o wysiłkach, jakie wywoływać powinien polityczny cel wojny w obu państwach, i o celu, jaki powinien on wytknąć działaniom wojennym. Czasami cel polityczny pokrywa się z celem działań wojennych – np. zdobycie jakiejś prowincji. Kiedy indziej znowu cel polityczny nie potrafi sam określić celu działań wojennych i musi sobie obrać taki, który by mógł stanowić jego równoważnik i zastępować go przy zawieraniu pokoju. I tu jednak trzeba uwzględniać właściwości państw walczących. Bywają okoliczności, kiedy ten równoważnik musi być znacznie większy niż cel polityczny, jeżeli cel ten ma być przezeń całkowicie osiągnięty. Znaczenie celu politycznego jako miernika będzie tym większe, tym bardziej decydujące, im bardziej obojętne są masy, im mniejsze naprężenia panują w obu państwach. Bywają nawet wypadki, kiedy cel ten rozstrzyga prawie wyłącznie.
Ponieważ cel działań wojennych jest równoważnikiem celu politycznego, przeto normalnie zanika wraz z nim – i to tym wyraźniej, im bardziej cel polityczny nad nim panuje. Tym się tłumaczy fakt, że bez wewnętrznej sprzeczności zdarzać się mogą wojny o tak różnych stopniach znaczenia i energii – od wojny niszczycielskiej poczynając, do zwyczajnej obserwacji zbrojnej.
Rozdział trzeci swego dzieła, nazwany Geniusz wojny Carl von Clausewitz poświęca aspektom duchowym walki na polu bitwy.
Każda czynność, jeśli ma być prowadzona z pewną wirtuozerią, wymaga właściwych sobie zdolności rozumu i wyczucia. Gdzie zaś zdolności te występują w stopniu wysokim i gdzie się przejawiają w wybitnych osiągnięciach, tam ducha, którego cząstkę stanowią – określamy mianem geniuszu.
Wiemy dobrze, że słowa tego ze względu na jego wszechstronność używa się w najróżnorodniejszych znaczeniach i że przy niektórych znaczeniach określenie istoty geniuszu jest zadaniem bardzo trudnym; ale ponieważ nie chcemy tu uchodzić ani za gramatyka, ani za filozofa, przeto wolno nam będzie pozostać przy znaczeniu politycznym tego słowa i przez genialność rozumieć siłę ducha niezwykle wzmożoną w zakresie pewnej działalności.
Zatrzymamy się na tej zdolności i godności ducha przez parę chwil, aby bliżej uzasadnić jego prawo do tej nazwy i aby poznać bliżej treść tego pojęcia. Nie możemy jednak poprzestać na pojęciu genialności jako takiej, określonej jako wzmożony talent – pojęcie to bowiem nie ma przecie oznaczonych granic – lecz musimy wziąć pod uwagę w ogolę wszelkie łączne skierowanie sił duchowych ku działalności wojennej, które możemy wówczas nazwać istotą geniuszu wojennego. Mówimy „łączne”, gdyż na tym właśnie polega ten geniusz wojenny, że nie jest nim jakaś jedna użyta siła, na przykład odwaga, podczas gdy inne siły rozumu i wyczucia działają w kierunku dla wojny nieużytecznym lub nie biorą w niej udziału; przeciwnie – geniusz wojenny jest harmonijnym zespoleniem sił, przy czym dominować może ta lub inna siła, ale żadnej z nich nie wolno się reszcie przeciwstawiać.
Gdyby każdy z walczących był w większym czy mniejszym stopniu ożywiony geniuszem wojennym, to wojska nasze byłyby zapewne bardzo słabe. Ponieważ właśnie przez to rozumiemy skupienie sił duchowych w specjalnym właściwym sobie kierunku, przeto geniusz wojenny rzadko tylko zjawiać się może u takiego narodu, gdzie siły duchowe rozwija się i rozprasza we wszystkich kierunkach. Im mniej rozgałęziona jest działalność narodu, im bardziej przeważa w nim wojowniczość, tym bardziej powinien być rozpowszechniony w nim geniusz wojenny. Dotyczy to jednak tylko jego zakresu, a nie poziomu, gdyż ten zależy od ogólnego rozwoju duchowego danego narodu. U dzikiego wojowniczego ludu spotyka się ducha wojennego wśród jednostek o wiele częściej niż u narodów oświeconych, gdyż tam duchem tym owiany jest niemal każdy wojownik, gdy tymczasem u ludów cywilizowanych masa bywa porwana do walki jedynie przez nieuniknioną konieczność, a nie przez popęd wewnętrzny. Za to wśród dzikich ludów nie spotyka się nigdy prawdziwie wielkiego wodza, a nadzwyczaj rzadko jednostkę genialną pod względem wojskowym, ponieważ wymaga to rozwoju sił umysłowych, niedościgłego dla narodu dzikiego. Rozumie się samo przez się, że narody cywilizowane mogą także rozwijać się w kierunku bardziej lub mniej wojowniczym i w tym wypadku tym częściej możemy napotkać w ich armiach jednostki ożywione wojennym duchem. Ponieważ łączy się to wówczas z wyższym stopniem tego ducha, przeto narody takie zawsze dokonują wspaniałych wojennych czynów, czego dowodem są Rzymianie i Francuzi. Najświetniejsze nazwiska u tych narodów i w ogóle u wszystkich innych okrytych sławą wojenną zabłysły jednak dopiero w okresach bardziej cywilizowanych.
Pozwala to nam już odgadnąć, jak wielki udział mają siły rozumu w wyższym rodzaju geniuszu wojennego. Przyjrzyjmy się mu tedy dokładniej.
Wojna jest dziedziną niebezpieczeństw, odwaga zatem jest przede wszystkim najcelniejszą cechą wojownika.
Odwaga jest dwojakiego rodzaju: ze względu na osobiste niebezpieczeństwo lub też ze względu na odpowiedzialność czy to wobec jakiejś potęgi zewnętrznej, czy też wobec własnego sumienia. Tutaj mówimy tylko o pierwszym rodzaju odwagi.
Odwaga osobista jest znowu dwojaka: po pierwsze może to być obojętność na niebezpieczeństwo i bez względu na to czy wynika ona z podłoża organicznego danej jednostki, czy z lekceważenia życia, czy też z przyzwyczajenia – zawsze taka odwaga jest cechą stałą danego człowieka.
Po wtóre, odwaga może również wynikać z pewnych motywów dodatnich, jak ambicja, miłość ojczyzny, entuzjazm wszelkiego rodzaju. Wtedy nie jest ona cechą stałą, lecz raczej nastrojem psychicznym, uczuciem.
Oczywiście, oba rodzaje odwagi powodują różne skutki. Pierwszy rodzaj jest pewniejszy, ponieważ odwaga będąca drugą naturą człowieka nie opuszcza go nigdy, drugi rodzaj natomiast może porwać człowieka dalej. Pierwszy rodzaj odwagi sprzyja wytrwałości, drugi – męstwu. Pierwszy kieruje się rozwagą, drugi zaś wzbija czasem ducha na wyżyny, ale też często zaślepia. Oba rodzaje złączone – to najdoskonalszy przykład odwagi.
Wojna jest dziedziną wysiłków fizycznych i cierpień. Aby nie dać się im pokonać, potrzeba pewnego zasobu sił cielesnych i duchowych, wrodzonych lub nabytych, które pozwalają się przeciw nim uodpornić. Posiadając te właściwości i kierując się samym tylko zdrowym rozsądkiem, człowiek jest już dobrym narzędziem wojny i te właśnie cechy znajdujemy tak powszechnie u dzikich lub półcywilizowanych ludów. Rozpatrując dalsze wymagania, jakie wojna stawia swym uczestnikom, zobaczymy, że przeważają tam siły rozumu. Wojna jest dziedziną niepewności: trzy czwarte tego, na czym są oparte działania wojenne, pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności. Tutaj więc przede wszystkim niezbędny jest subtelny, przenikliwy rozum, aby wyczuć prawdę i trafnie ją osądzić.
Rozum przeciętny może przypadkiem natrafić na tę prawdę, niezwykła odwaga może naprawić omyłkę, ale w większości przypadków tylko mierny sukces będzie skutkiem działań nie podpartych pracą rozumu.
Wojna jest dziedziną przypadku. W żadnej czynności ludzkiej nie ma ten intruz tak wielkiego pola działania, gdyż żadna z tych czynności nie jest w tak ciągłym z nim kontakcie. Wzmaga on niepewność wszelkich warunków i mąci bieg zdarzeń.
Ta niepewność wszelkich wiadomości i założeń, to nieustanne wtrącanie się przypadku sprawia, że działający stale znajduje na wojnie rzeczy w innym stanie, niż oczekiwał, i z konieczności ma to swój wpływ na jego plany, a przynajmniej na związane z tymi planami wyobrażenia. Jeśli nawet wpływ ten będzie tak wielki, że obala niezawodnie powzięte postanowienia, to na ich miejsce muszą z reguły powstać nowe, do których znów w pewnym momencie brak danych, gdyż w toku działania okoliczności przeważnie zmuszają do szybkiej decyzji i nie dają czasu na ponowne zorientowanie się na nowo w położeniu, a często też na głębszy namysł. Częściej jednak się zdarza, że sprostowanie naszych wyobrażeń i znajomość zaszłych wypadków nie wystarczają do całkowitego obalenia naszych postanowień – dochodzi tylko do zachwiania nimi. Znajomość sytuacji stała się większa, ale niepewność się przez to nie zmniejszyła, raczej wzrosła. Przyczyna leży w tym, że nie otrzymujemy od razu wszystkich tych wiadomości, lecz wdzierają się one stopniowo, nieustannie do naszych decyzji, i duch nasz musi być wskutek tego, rzec można, zawsze w pogotowiu.
Aby szczęśliwie wyjść z tych nieustannych zapasów z niespodzianką, duch musi posiadać dwie właściwości: przede wszystkim rozum, który nawet wśród wzmożonych ciemności nie traci z oka słabego światełka, które ma go zawieść ku prawdzie, i odwagę, aby pójść za tym światłem. Pierwsze można określić obrazowo wyrażeniem francuskim coup d'oeil (rzut oka), tak zwaną trafnością spojrzenia, drugie – jako zdecydowanie.
Ponieważ na wojnie zwracają na siebie uwagę przede wszystkim bitwy, a w bitwach czas i przestrzeń stanowią nader ważne czynniki, najważniejsze zwłaszcza w czasach, gdy jazda i jej szybkie rozstrzygnięcia miały decydujące znaczenie – przeto pojecie szybkiej i trafnej decyzji wyłoniło się z oceny tych dwóch czynników i jako określenie otrzymało nazwę wyrażającą tylko trafny rzut oka. Toteż wielu nauczycieli sztuki wojennej określało je tym ciasnym znaczeniem. Nie należy jednak zapominać, że niebawem pojęcie to poczęło obejmować wszystkie trafne decyzje, powzięte w chwili wykonania, na przykład rozpoznanie właściwego punktu natarcia i tak dalej. Zatem przez wyrażenie coup d'oeil rozumiemy nie tylko oko fizyczne, lecz częściej jeszcze oko duchowe. Oczywiście i wyrażenie, i rzecz sama, należą raczej do zakresu taktyki, nie może ich jednak brakować w strategii, gdyż i w tej dziedzinie często niezbędne są szybkie decyzje. Odejmując zaś pojęciu obrazowość wynikającą z dosłowności samej nazwy, przekonamy się, że oznacza ono tylko szybkie uchwycenie prawdy, przeciętnemu wzrokowi albo niedostrzegalnej wcale, albo też odsłaniającej mu się dopiero po długim rozważaniu i namyśle.
Zdecydowanie jest w każdym poszczególnym wypadku aktem odwagi, a jeśli zmienia się w rys charakteru, staje się przyzwyczajeniem duszy. Tutaj nie jest to jednak odwaga wobec osobistego niebezpieczeństwa, ale wobec odpowiedzialności, a zatem pod pewnym względem wobec niebezpieczeństwa dla duszy. Odwagę taką nazywano często courage d'esprit, gdyż wypływa z rozumu, jednakże sama nie jest aktem rozumu, lecz uczucia. Sam rozum nie jest jeszcze odwagą, gdyż często spotykamy najrozumniejszych ludzi, pozbawionych umiejętności podejmowania decyzji. Rozum powinien tedy rozbudzić uczucie odwagi, aby go podtrzymało i uniosło, gdyż pod naporem chwili uczucia opanowują człowieka silniej niż myśli.
Wyznaczyliśmy tu dla zdecydowania takie miejsce, które mu pozwala nawet w razie niedostatecznych motywów usuwać z duszy męki zwątpień i niebezpieczeństwa wahań. Wprawdzie w znaczeniu potocznym mianem zdecydowania określa się zwyczajną skłonność do ryzyka, śmiałości, męstwa, zuchwalstwa. Gdzie jednak znajdują się w człowieku motywy dostateczne, bez względu na to, czy są one subiektywne, czy obiektywne, właściwe czy błędne – tam nie ma powodu mówić o zdecydowaniu, gdyż wówczas czyniąc to stawiamy się w jego położenie i dorzucamy na szalę wątpliwości, których on wcale nie miał.
Można tu mówić tylko o sile lub słabości. Nie jesteśmy tak drobiazgowi, aby procesować się tu z potoczną mową o tę małą nieścisłość; nasza uwaga miała na celu tylko usunięcie błędnych wyobrażeń.
Zdecydowanie to, przezwyciężające stan zwątpień, może być wywołane przez sam tylko rozum i to dzięki specjalnemu jego kierunkowi. Twierdzimy, że same tylko wyższe poglądy i potrzebne uczucia ciągle jeszcze nie stworzą zdecydowania. Są ludzie, którzy posiadają świetny rzut oka na najtrudniejsze zadania, którym również nie brak odwagi w braniu na siebie odpowiedzialności za wiele spraw, a którzy pomimo to nie mogą w ciężkiej chwili zdobyć się na decyzję. Ich odwaga i ich poglądy idą zupełnie innymi drogami, nie wspierają się wzajemnie i nie mogą z tego powodu wyłonić z siebie zdecydowania jako trzeciego czynnika. Powstaje ono bowiem dopiero przez działanie rozumu, który uświadamia sobie konieczność ryzyka i przez to wpływa na wolę. Ten zupełnie swoisty kierunek rozumu, który pokonuje w człowieku każdą inną obawę lękiem przed wahaniem i zwłoką, wyrabia zdecydowanie w umysłach tęgich; dlatego to ludzie nierozumni nie mogą być zdecydowani w naszym pojęciu. Mogą oni w ciężkich chwilach działać bez zwłoki, ale wtedy czynią to nie zastanawiając się wiele, a oczywiście człowieka działającego bez zastanowienia nie mogą przecież rozdzierać wątpliwości. Działanie takie może tu i ówdzie prowadzić do celu, ale, jak to już wyżej wspomnieliśmy, będzie to tylko sukces przeciętny, który świadczy właśnie o istnieniu geniuszu wojskowego. Komu się nasze twierdzenie wyda dziwne, ponieważ zna niejednego zdecydowanego oficera huzarów, który wcale nie jest głębokim myślicielem, temu musimy przypomnieć, że mowa tu o specjalnym kierunku rozumu, a nie o wielkiej zdolności do rozmyślań.
Sądzimy zatem, że zdecydowanie zawdzięcza swoje istnienie specjalnemu kierunkowi rozumu i to takiemu właśnie, który jest udziałem umysłów raczej tęgich niż błyskotliwych. Możemy ich rodowód zdecydowanie uzasadnić jeszcze bardzo dużą liczbą przykładów, gdzie ludzie wykazujący wielkie zdecydowanie na niższych szczeblach, tracą je na wyższych. I chociaż odczuwają potrzebę decyzji, to jednak widząc niebezpieczeństwo wypływające z błędnej decyzji i nie znając dokładnie spraw, o których mają decydować, tracą pierwotną tęgość umysłu i stają się tym trwożliwsi, im bardziej są świadomi niebezpieczeństwa niezdecydowania, w jakim się znaleźli, i im bardziej zwykli byli dawniej działać śmiało i zdecydowanie.
Mówiąc o szybkim coup d'oeil i o zdecydowaniu musimy wspomnieć i o pokrewnej im przytomności umysłu, która w dziedzinie niespodzianek, jaką jest wojna, musi odgrywać ważną rolę. Jest ona bowiem tylko pokonywaniem niespodzianek na wielką skalę. Podziwiamy przytomność umysłu w trafnej odpowiedzi na nieoczekiwane zapytanie, równie jak i w szybkim znalezieniu środków do zapobieżenia nagle grożącemu niebezpieczeństwu. I odpowiedź, i radzenie sobie nie muszą być czymś nadzwyczajnym, tylko trafnym; albowiem niejednokrotnie to, co po dojrzałym i spokojnym zastanowieniu wyda się rzeczą zwyczajną, a zatem, jeśli chodzi o wywieranie wrażenia – obojętną, to w pierwszej chwili może nam sprawić przyjemność, jako nagły przebłysk rozumu. Wyrażenie przytomność umysłu bardzo trafnie maluje bliską i szybką pomoc udzieloną nam przez rozum.
Czy tę wspaniałą zaletę człowieka winniśmy przypisać raczej właściwościom umysłu, czy też równowadze ducha, zależy od natury danego wypadku, chociaż żadnej z nich nie może to brakować całkowicie. Trafna odpowiedź wynika z dowcipnego umysłu, znalezienie zaś odpowiedniego środka w niebezpieczeństwie wymaga przede wszystkim równowagi ducha.
Jeśli teraz rzucimy okiem na te cztery składniki atmosfery wojny – na niebezpieczeństwo, wysiłki fizyczne, niepewność i przypadek, to zrozumiemy łatwo, jak wielkiej siły ducha i umysłu potrzeba, aby się obracać pewnie i skutecznie w tym trudnym żywiole. Siła ta w języku opowiadań i sprawozdań wojennych – zależnie od modyfikacji, jakim ulega wskutek różnych okoliczności – nazywa się energia, mocą, wytrwałością, siłą ducha i charakteru. Wszystkie te przejawy natury bohaterskiej można by uważać za jedną i tę samą siłę woli, zmieniającą się stosownie do okoliczności; ale pomimo bliskiego pokrewieństwa tych cech, nie są to rzeczy całkowicie identyczne i rzeczą korzystną będzie rozpatrzyć tu trochę dokładniej tę grę sił duchowych.
Ze względu na jasność pojęć warto zaznaczyć, że waga, ciężar, opór, czy jak zechcemy je nazwać – to, co wywołuje w działającym tę siłę duszy – wypływa w bardzo małym stopniu z czynności nieprzyjacielskich, z oporu nieprzyjaciela, z jego działań. Działalność nieprzyjaciela ma bezpośredni wpływ przede wszystkim na osobę działającego, nie dotykając jego czynności jako dowódcy. Jeśli wróg stawia opór przez cztery godziny zamiast dwóch, to dowódca znajduje się w niebezpieczeństwie zamiast dwóch cztery godziny: jest to oczywiście wielkość, której znaczenie zmniejsza się zależnie od wyższego stanowiska dowódcy.
W roli zaś wodza naczelnego – niknie ona zupełnie.
Następnie opór nieprzyjaciela działa na dowódcę bezpośrednio przez zużywanie się jego środków powstające przy dłuższym oporze i przez związaną z tym odpowiedzialność. Tu dopiero, wskutek pełnych troski rozważań, wystawiona jest po raz pierwszy na próbę jego siła woli. Twierdzimy jednak, że to nie jest bynajmniej największy ciężar, jaki wódz musi znosić; gdyż ma on tu do czynienia tylko z samym sobą. Wszelkie inne wpływy oporu nieprzyjaciela skierowane są na walczących, którymi dowodzi, a przez nich oddziaływają i na niego.
Dopóki oddział walczy pełen otuchy, z ochotą i łatwością, rzadko trzeba okazywać wielka siłę woli w dążeniu do osiągnięcia swych celów. Gdy jednak warunki stają się trudniejsze – a to zawsze ma miejsce, gdy trzeba dokonać rzeczy niezwykłych – wtedy sprawy nie idą tak łatwo, jak w dobrze naoliwionej maszynie, przeciwnie, maszyna ta zaczyna sama stawiać opór. Ażeby go przełamać, dowódca powinien posiadać wiele siły woli. Oporem tym niekoniecznie musi być nieposłuszeństwo i sprzeciw, chociaż i one zdarzają się dość często u poszczególnych jednostek, jest to jednak raczej ogólne wrażenie zamierania sił fizycznych i duchowych i wstrząsający widok krwawych ofiar. Wódz musi zwalczyć to w sobie, a następnie i w innych, którzy przecie bezpośrednio czy pośrednio przelewają na niego swoje wrażenia, uczucia, troski i dążenia. Gdy zamierają siły w jednostkach, nie pobudzone i nie podtrzymywane przez ich wolę, cała bezwładność masy poczyna ciążyć stopniowo na woli wodza. Żar jego serca, światło jego umysłu winny wtedy rozpalić na nowo płomień postanowień i światło nadziei we wszystkich. Kieruje on masą i panuje nad nią tylko o tyle, o ile potrafi ją rozbudzić, a z chwilą, gdy panowanie to ustaje, gdy własna jego odwaga nie jest na tyle silna, aby ożywić odwagę innych, wtedy masa pociąga go wraz ze sobą w niski padół natury zwierzęcej, która ucieka przed niebezpieczeństwem i nie zna poczucia hańby. Oto ciężary, jakie podczas walki wódz musi przezwyciężyć odwagą i siłą ducha, jeśli chce dokonać rzeczy wybitnych. Wzrastają one wraz z masą i dlatego siły duchowe muszą się zwiększać wraz ze wzrostem stanowiska, jeśli mają tym ciężarom podołać.
Energia działania wyraża siłę motywów, wywołujących działanie bez względu na to, czy motywy te powstały z przekonania rozumu, czy też w sferze uczuciowej. Jednakże bez bodźców uczuciowych trudno byłoby się obejść tam, gdzie ma się przejawiać wielka siła.
Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie przepełniają pierś ludzką w gorącym wirze walki, żadne uczucie, przyznajemy to, nie jest tak potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci, tak niesprawiedliwie w języku niemieckim określone, jako „chciwość sławy”„(Ehrgeiz) i „żądza chwały” (Ruhmsucht), obniżając ich wartość przez zestawienie dwóch nie odpowiadających sobie pojęć. Wprawdzie nadużywanie tego dumnego pragnienia właśnie podczas wojny musiało spowodować najbardziej oburzające niesprawiedliwości wobec ludzi, ale źródło tych uczuć należy naprawdę zaliczyć do najszlachetniejszych w naturze ludzkiej, a na wojnie są one prawdziwym tchnieniem życia, wlewającym duszę w ten olbrzymi organizm. Wszystkie inne uczucia, jakkolwiek mogą być bardziej powszechne albo mogą się wydać wyższymi, jak miłość ojczyzny, fanatyzm idei, zemsta, zapał wszelkiego rodzaju, nie zastąpią jednak ambicji i pożądania sławy. Uczucia te mogą poruszyć i nastroić na wyższy ton oddział jako całość, ale wodza nie natchną chęcią uczynienia więcej niż jego towarzysze, a chęć ta jest na jego stanowisku koniecznie potrzebna, jeśli ma on dokonać rzeczy wybitnych. Uczucia te nie sprawią również, jak to czyni ambicja, aby każdy akt wojenny stał się jak gdyby posiadłością dowódcy, którą ten stara się wykorzystać najbardziej, którą z wysiłkiem orze, starannie obsiewa, aby mieć plon jak najobfitszy. I właśnie te dążności dowódców, od najwyższych do najniższych, ten swego rodzaju prze­mysł, to współzawodnictwo, ten bodziec – wszystko to głównie ożywia działalność wojska i czyni ją tak owocną. A jeśli chodzi o wodza naczelnego, to spytajmy: czy był kiedykolwiek wielki wódz bez ambicji i czy w ogóle takie zjawisko jest do pomyślenia?
Moc oznacza zdolność woli do stawiania oporu sile poszczególnych uderzeń, wytrwałość zaś – możność długotrwałego oporu. Chociaż pojęcia te są sobie bliskie i chociaż często używa się ich zamiennie, to jednak nie należy zapominać o wyraźnej różnicy, jaka pomiędzy nimi zachodzi, gdyż moc wobec jednego gwałtownego wrażenia może swe źródło mieć w sile uczucia, podczas gdy wytrwałość potrzebuje już pomocy rozumu. Wraz bowiem z trwaniem pewnej czynności wzrasta jej planowość i z niej to właśnie wytrwałość czerpie po części swoją siłę.
Jeśli zaś zwrócimy się do siły ducha czy też duszy, to przede wszystkim spytamy, co przez to należy rozumieć.
Najwidoczniej nie gwałtowność objawów uczucia, nie namiętność, gdyż to przeczyłoby nawet potocznemu znaczeniu tego słowa, lecz zdolność dawania posłuchu rozumowi nawet podczas najsilniejszych wzruszeń, wśród burzy najgwałtowniejszych namiętności. Czyż może zdolność taka zależeć tylko od siły rozumu? Wątpimy w to. Co prawda fakt, że istnieją ludzie obdarzeni wybitnym rozumem, a nie umiejący panować nad sobą, nie jest jeszcze dowodem przeciwnym, gdyż można by na to powiedzieć, że chodzi tu o specyficzny rodzaj rozumu, być może raczej silnego niż wszechstronnego. Ale sądzimy, że zbliżymy się bardziej do prawdy, gdy przyjmiemy, że siła, pozwalająca podporządkować się rozumowi, nawet w momentach najgwałtowniejszych wzruszeń i zwana przez nas panowaniem nad sobą, ma swe siedlisko w uczuciu. To specjalne uczucie u tęgich umysłów utrzymuje w równowadze wzburzone namiętności nie niwecząc ich i właśnie dzięki tej równowadze zapewnia rozumowi panowanie. Równowagą tą jest poczucie godności ludzkiej, ta najszlachetniejsza duma, najwewnętrzniejsza potrzeba duszy, aby działać wszędzie jako istota obdarzona rozwagą i rozumem. Rzec tedy możemy, że tęgi umysł nawet wśród najgwałtowniejszych wzruszeń nie traci równowagi.
Rzuciwszy okiem na różnolitość umysłów ludzkich, spostrzeżemy przede wszystkim takie, które mają w sobie bardzo mało ruchliwości. Nazywamy je flegmatycznymi albo niedołężnymi.
Dalej spotykamy ludzi bardzo ruchliwych, których uczucia jednak nie przekraczają pewnej granicy, poznajemy w nich ludzi uczuciowych, ale spokojnych.
Po trzecie są ludzie bardzo drażliwi, których uczucia zapalają się szybko i nagle jak proch, ale nie są trwałe; wreszcie, po czwarte, bywają tacy, których lada błahy powód nie może wzruszyć i którzy w ogóle rozgrzewają się stopniowo, ale za to uczucia ich dochodzą do wielkiej gwałtowności i są o wiele trwalsze niż u innych. Są to ludzie o namiętnościach energicznych, głębokich a ukrytych.
Te różnice umysłów leżą już prawdopodobnie ściśle na granicy sił cielesnych, przejawiających się w organizmie ludzkim i tkwią w tym narządzie dwoistym, zwanym systemem nerwowym, który zdaje się zwracać zarówno w stronę materii, jak i ducha. Jako słaby filozof nie będę czynił dalszych dociekań na tym mało znanym polu. Natomiast rzeczą ważną dla nas będzie zatrzymanie się przez moment przy skutkach, jakie wywierają te różne natury na działalność wojenną, i zobaczyć, jak wielkiej mocy duszy od każdej z nich można oczekiwać.
Ludzi niedołężnych niełatwo wyprowadzić z równowagi, ale oczywiście siłą duszy nie można nazwać braku wszelkich przejawów siły. Nie należy jednak zapominać, że ludzie tacy właśnie z powodu swej stałej równowagi posiadają na wojnie pewną, jednostronną co prawda, tężyznę. Brak im często pozytywnych motywów działania, impulsu, a wskutek tego aktywności, ale rzadko kiedy coś zepsują.
Właściwością drugiego gatunku ludzi jest to, że rzeczy małe łatwo podniecają ich do działania, wielkie jednak z łatwością ich przytłaczają. Ludzie tacy wykazują żywą aktywność, aby pomóc jakiemuś nieszczęśliwcowi, ale nieszczęście całego narodu będzie ich tylko napawało smutkiem, nie pobudzi ich do działania.
Na wojnie ludziom takim nie brakuje ani aktywności, ani równowagi, ale rzeczy wielkich nie dokonają, chyba że pod wpływem bodźca wybitnego rozumu. Wybitny, niezależny rozum rzadko jednakże łączy się z takimi naturami.
Natury wybuchowe, zapalne, nie bardzo nadają się do praktycznego życia, a zatem i do wojny. Zaletą ich są wprawdzie silne impulsy, ale te nie trwają długo. Jeśli jednak u takich ludzi ruchliwość zjednoczy się z odwagą i ambicją, to na niższych stanowiskach ich impulsywność będzie często bardzo pożyteczna, z tego choćby względu, że działanie wojenne, którym kieruje niższy dowódca, jest bardzo krótkotrwałe. Tu wystarczy często jedna odważna decyzja, jedno napięcie sił ducha. Śmiały wypad, głośne „hura” – jest sprawą niewielu minut, podczas gdy śmiało prowadzona bitwa jest dziełem całego dnia, a kampania – całego roku.
Wobec gwałtownej szybkości uczuć ludziom takim podwójnie ciężko zachować równowagę umysłu; toteż często tracą głowę, a to z punktu widzenia prowadzenia wojny jest cechą najgorszą. Jednakże byłoby wbrew doświadczeniu utrzymywać, że umysły bardzo drażliwe nie mogą być nigdy silne, to znaczy, że wśród najsilniejszych wzruszeń nie mogą zachować równowagi. Dlaczegożby nie mieli również posiadać tego poczucia godności własnej, skoro przecie należą raczej do natur szlachetnych? Uczucia tego rzadko kiedy im brakuje, ale nie ma ono czasu, by stać się skutecznym. Poniewczasie też wstydzą się sami przed sobą. Jeśli wychowanie, obserwacja samego siebie i doświadczenie życiowe uczy ich wcześniej czy później sposobów czuwania nad sobą, aby w chwilach żywego podniecenia jeszcze wczas obudzić tkwiącą w ich piersi przeciwwagę – to i oni mogą być zdolni do wielkiej mocy ducha.
Wreszcie ludzie mało ruchliwi, ale za to głęboko czujący, którzy w stosunku do poprzednich mają się jak żar do płomienia, są najbardziej powołani do tego, aby poruszyć dzięki swej tytanicznej sile te olbrzymie masy, jakimi są trudy działalności wojennej. Działanie ich uczuć przypomina ruch wielkich mas, który im jest powolniejszy, tym bardziej staje się potężny.
Jakkolwiek ludzie tacy nie tak łatwo jak tamci dają się ku swemu własnemu wstydowi opanować lub porwać uczuciom, to jednak byłoby wbrew doświadczeniu sądzić, że nie mogą oni stracić równowagi i ulec ślepej namiętności; stanie się to bowiem zawsze, skoro zabraknie im szlachetnej dumy panowania nad sobą albo gdy duma ta nie jest zbyt silna. Wypadek taki spotykamy najczęściej u wybitnych mężów wśród dzikich ludów, gdzie słaby rozwój rozumu zawsze sprzyja przewadze namiętności. Ale i wśród narodów oświeconych i w ich najbardziej wykształconych warstwach pełno jest takich zjawisk, gdzie gwałtowne namiętności ponoszą ludzi niby średniowiecznych kłusowników przykutych do jeleni, które pędzą wraz z nimi przez lasy.
Powiadamy tedy raz jeszcze: tęgi umysł jest nie tylko zdolny do silnych wzruszeń, lecz umie zarazem podczas najsilniejszych wstrząśnień utrzymać się w równowadze i w ten sposób, pomimo burz szalejących w jego piersi, rozwaga i przekonanie mogą swobodnie kierować nim jak najmisterniej, niby igła kompasu na miotanym nawałnicą okręcie.
Siłą charakteru lub w ogóle charakterem określamy trwałą wierność swoim przekonaniom, mniejsza o to, czy są one rezultatem rozważań własnych czy cudzych, jak równie bez względu na to, czy dotyczą zasad, poglądów, chwilowych natchnień lub jakichkolwiek innych wytworów umysłu. Ale ta moc nie może się oczywiście uwydatniać tam, gdzie rozważania te ulegają ciągłym zmianom. Te ciągłe zmiany niekoniecznie muszą być skutkiem cudzych wpływów; mogą one również wynikać z nieustannej działalności umysłu, wskazując co prawda na charakterystyczny dla tegoż brak pewności siebie. Rzecz jasna, że o człowieku, który zmienia swoje poglądy co chwila, chociażby wychodziły one tylko z jego głowy, nie powiemy, że ma charakter. Cechą tą obdarzamy tylko takich ludzi, których przekonania są stałe, czy to dlatego, że jako głęboko uzasadnione i jasne same przez się mało podatne są na zmiany, czy to, jak u flegmatyków, ze względu na słabą ruchliwość umysłu, nie dającą podstawy do zmian, czy też wreszcie dlatego, że wyraźny akt woli, wynikły z nakazu rozumu, ogranicza do pewnego stopnia zmianę poglądów.
Na wojnie zdarza się więcej sposobności niż podczas jakiejkolwiek innej działalności ludzkiej, aby wobec licznych i silnych wrażeń, jakich umysł doznaje, wobec niepewności wszelkiej wiedzy i wszelkich rozważań, zepchnąć człowieka z obranej przez niego drogi i doprowadzić do zwątpienia w siebie i w innych.
Wytrącający z równowagi widok niebezpieczeństw i cierpień ułatwia uczuciu zdobycie przewagi nad wyrozumowanym sądem, a w mroku wszelkich zjawisk wojennych głębsze, jasne zbadanie jest do tego stopnia trudne, że pomyłka w rozpoznaniu tych zjawisk jest zrozumiała i wybaczalna.
Należy tu działać zawsze tylko wyczuciem i domacywaniem się prawdy. Toteż nigdzie nie ma tak wielkiej różnicy zdań, jak na wojnie i potok wrażeń zwalczających nasze przekonanie nie ustaje nigdy. Nawet największa flegma umysłu z trudnością się przed nim obroni, ponieważ wrażenia są zbyt silne i żywe, i zawsze odziaływają również i na uczucie.
Tylko ogólne zasady i poglądy kierujące działaniem z wyższego punktu widzenia mogą być owocem jasnego i wnikliwego rozumu, i na nich, niby na kotwicy, opiera się do pewnego stopnia sąd o danym wypadku. Ale właśnie największą trudność sprawia utrzymanie się przy wynikach poprzednich rozważań wobec nawału zdań i zjawisk, jakie niesie ze sobą rzeczywistość. Pomiędzy poszczególnym wypadkiem i zasadą leży często wielka przestrzeń, przez którą nie zawsze można przeciągnąć wyraźny łańcuch wniosków i gdzie niezbędna jest pewna wiara w siebie, a pewien sceptycyzm jest zbawienny. Tu często pomaga tylko wiążąca zasada, która wyrósłszy ponad rozważania zapanuje nad nimi. Jest nią reguła, aby we wszelkich wypadkach wątpliwych pozostać przy swym zdaniu pierwotnym i dopóty nie ustąpić, dopóki nie zmusi do tego jawna oczywistość. Należy żywić mocną wiarę w lepszą prawdziwość wypróbowanych zasad i wśród zmiennych chwilowych zjawisk nie zapominać o tym, że ich prawda jest niższej próby. Dzięki temu przywilejowi, jaki nadajemy w wypadkach wątpliwych naszemu poprzedniemu przekonaniu, i dzięki trwaniu przy nim, nadajemy działaniu stałość i konsekwencję, którą nazywamy charakterem.
Widzimy stąd jasno, jak dalece równowaga ducha sprzyja sile charakteru; toteż ludzie o wielkiej sile duszy przeważnie mają dużo charakteru.
Siła charakteru przeradza się czasem w upór.
Często bardzo trudno orzec w konkretnym wypadku, gdzie się pierwsza kończy, a drugi zaczyna, rozróżnienie natomiast samych pojęć nie sprawia wielkich trudności.
Upór nie jest wadą umysłu; określamy go jako sprzeciwianie się dokładniejszemu zbadaniu i nie można bez popełnienia sprzeczności przypisywać go rozumowi jako zdolności badania. Upór jest wadą uczucia. Ta nieugiętość woli, ta drażliwość wobec cudzego zdania mają źródło w szczególnym rodzaju egoizmu, który stawia ponad wszystko zadowolenie z panowania nad sobą i nad innymi działalnością własnego tylko ducha. Można by upór nazwać rodzajem próżności, ale mimo wszystko jest on od niej czymś lepszym; próżności wystarcza pozór, gdy tymczasen upór polega na zadowoleniu z rzeczy istotnej.
Twierdzimy zatem: siła charakteru wyradza się w upór, gdy sprzeciwianie się obcemu zdaniu nie wypływa z głębszego przekonania, z zaufania do wyższej zasady, lecz powstaje z przekornego uczucia. Chociaż określenie to, jak to rzekliśmy wyżej, mało nam pomoże w praktyce, to jednak przeszkodzi temu, aby uważać upór za spotęgowanie siły charakteru, gdy tymczasem jest on czymś od niej zgoła odmiennym. Chociaż więc leży tuż obok i graniczy z nią, to jednak wcale nie jest jej spotęgowaniem, tak że zdarzają się ludzie bardzo uparci, którzy z powodu braku rozumu mają mało siły charakteru.
Poznawszy w tych mistrzowskich cechach właściwości wybitnego wodza na wojnie, w których współdziała uczucie i rozum, przejdziemy teraz do właściwości działania wojennego, którą prawdopodobnie można uważać za najsilniejszą chociaż nie najważniejszą, i która, nie leżąc w sferze uczucia, dotyczy tylko zdolności umysłowych. Jest to zależność wojny od terenu.
Zależność ta jest przede wszystkim nieustanna, tak że nie możemy wyobrazić sobie żadnego działania wojennego naszych wyszkolonych wojsk inaczej, jak tylko przebiegającego w pewnej określonej przestrzeni; po wtóre ma ona wagę decydującą, gdyż modyfikuje, a czasem nawet całkowicie zmienia działanie wszelkich sił; po trzecie pro­wadzi ona z jednej strony do uwzględnienia często najdrobniejszych szczegółów terenu, z drugiej zaś obejmuje największe przestrzenie.
W ten sposób zależność wojny od terenu nadaje działalności wojennej wysoce odrębne właściwości. Inne czynności ludzkie mające związek z terenem, jak ogrodnictwo, rolnictwo, budowa domów, roboty wodne, górnictwo, myślistwo lub leśnictwo – są wszystkie ograniczone do bardzo niewielkiej przestrzeni, tak że mogą ją niebawem zbadać dostate­cznie dokładnie. Na wojnie zaś dowódca musi powierzyć swe dzieło współdziałającej z nim przestrzeni, której nie ogarniają jego oczy, największa nawet pilność nie zawsze zdoła zbadać, a z powodu ciągłych zmian rzadko ją można nawet dokładnie poznać. Wprawdzie przeciwnik jest na ogół w położeniu podobnym, lecz, po pierwsze, trudność obopólna pozostaje pomimo to trudnością i kto ją talentem czy wprawą opanuje, ten uzyska wielką korzyść, a po drugie, ten równy stopień trudności istnieje tylko w zasadzie, nie zaś w każdym poszczególnym wypadku, gdzie zwykle jeden z walczących (obrońca) wie znacznie więcej o danym terenie niż drugi.
Tę nader swoistą trudność może pokonać tylko specyficzna zdolność duchowa, którą nazywamy, wyrażając się zbyt ciasno, wyczuciem terenu. Jest to zdolność szybkiego wyobrażenia sobie każdego terenu w jego trafnym kształcie geometrycznym, to znaczy przestrzennym, i skutkiem tego – łatwość orientowania się w nim. Najwidoczniej jest to czynność wyobraźni. Dokonuje się to wprawdzie częściowo przez uchwycenie terenu okiem fizycznym, częściowo zaś przez objęcie go rozumem, który przy pomocy swych pojęć, zaczerpniętych z wiedzy i doświadczenia, uzupełnia rzeczy brakujące i z ułamków widzialnych fizycznym okiem tworzy całość. Że jednak całość ta żywo maluje się w duszy i staje się obrazem, mapą narysowaną w umyśle, dalej, że ten obraz jest trwały, a poszczególne rysy jego nie rozpadają się ciągle – tego dokonać może tylko ta siła duchowa, którą nazywamy wyobraźnią. Jeśli jakiś genialny poeta czy malarz poczuje się dotknięty, że jego bogini przypisujemy taką działalność, i jeśli wzruszy ramionami na to, że sprytny myśliwy ma posiadać wspaniałą fantazję, to chętnie mu przyznamy, że mowa tu o bardzo ograniczonym jej zastosowaniu, o jej służbie prawdziwie niewolniczej. Ale choć udział jej jest tu tak mały, to jednak jest konieczny, gdyż w razie całkowitego braku wyobraźni trudno byłoby rzeczy te przedstawić sobie wyraźnie i plastycznie w ich wzajemnym powiązaniu. Zgadzamy się też chętnie, że dobra pamięć bardzo tu pomaga; czy jednak pamięć należy uważać za osobną władzę duszy, czy też, przeciwnie, możność tworzenia wyobrażeń posiada właściwości dopomagania do utrwalenia się rzeczy w pamięci – musimy uważać to za sprawę nie rozstrzygniętą, tym bardziej, że w ogóle wydaje się trudne chcieć w pewnych wypadkach rozdzielić obie te władze duszy.
Zastosowanie tego talentu rozszerza się, oczywiście, w miarę zajmowania wyższego stanowiska. Huzar lub strzelec, prowadząc patrol musi orientować się w terenie i w drodze, a do tego potrzeba mu zawsze niewiele znaków i ograniczonej zdolności pojmowania i wyobraźni. Wódz natomiast musi obejmować ogólne zarysy geograficzne danej prowincji czy kraju, musi mieć zawsze żywo przed oczyma ukształtowanie dróg, rzek i gór, przy czym jednak nie może się obejść również i bez szczegółowego wyczucia terenu. Wprawdzie co do ogólnych przedmiotów pomagają mu wielce wiadomości wszelkiego rodzaju, ma­py, książki, pamiętniki, a w szczegółach współpraca otoczenia, ale pewne jest jednakowoż, że wielki talent wskutek szybkiej i jasnej orientacji w terenie nada całemu swemu działaniu bieg lżejszy i pewniejszy, ochroni je przed pewną wewnętrzną bezradnością oraz bardziej uniezależni od innych.
Jeżeli tę zdolność przypisać wyobraźni, to jest to bodaj jedyna usługa, jakiej żąda działalność wojenna od tej swawolnej bogini, która poza tym jest dla tej działalności raczej zgubą niż pożytkiem.
W ten sposób, jak sądzimy, wzięliśmy pod uwagę te wszystkie przejawy władz umysłu i uczucia, jakich wymaga działalność wojenna od natury ludzkiej. Wszędzie rozum występuje jako siła istotnie współdziałająca. Zrozumiałe jest przeto, dlaczego działania wojenne, tak proste, tak mało skomplikowane w swoich przejawach, nie mogą być prowadzone wybitnie przez ludzi pozbawionych wybitnego umysłu.
Pogląd ten zezwala nam nie uważać jakiegoś obejścia nieprzyjacielskiej pozycji lub czegoś w tym rodzaju, stanowiącego w istocie swej rzecz zwykłą i zdarzającą się tysiąckrotnie – za dzieło wielkiej pracy ducha.
Często przeciwstawia się prostego, dzielnego żołnierza umysłom refleksyjnym lub wynalazczym i pełnym pomysłów, albo też świetnie i wszechstronnie wykształconym. Chociaż przeciwstawienie to nie jest bynajmniej pozbawione podstawy realnej, ale w żadnym razie nie dowodzi, ażeby działalność żołnierza polegała tylko na jego odwadze i że nie potrzeba tej pewnej swoistej czynności i dzielności umysłu, aby stać się choćby tylko dobrym „rębaczem”. Musimy zawsze pamiętać o tym, że bardzo często mamy przykłady ludzi, którzy tracą swą aktywność osiągnąwszy stanowiska wyższe, do których umysłowo nie dorośli. Trzeba tu jednak zaraz przypomnieć, że mówimy tutaj o czynach wybitnych nadających rozgłos temu zakresowi działania, do którego należą. Tak więc każdy stopień dowództwa stanowi na wojnie swoistą warstwę niezbędnych sił duchowych, sławy i zaszczytu.
Pomiędzy naczelnym wodzem, to znaczy generałem głównodowodzącym w całej wojnie, względnie na danym teatrze działań wojennych – a dowódcą na bezpośrednio niższym szczeblu, leży ogromna przepaść, a to z tego prostego powodu, że ostatni podlega o wiele ściślejszemu kierownictwu i nadzorowi, a zatem i jego pracy duchowej pozostawiony jest o wiele szczuplejszy zakres. Fakt ten spowodował, że zazwyczaj opinia upatruje wybitną działalność umysłu tylko na tym najwyższym szczeblu dowództwa i sądzi, że na wszystkich innych szczeblach wystarczy zwykły rozsądek. Skłonna jest ona nawet w niższym dowódcy, posiwiałym w służbie i istotnie wskutek jednostronnej działalności zubożałym duchowo, dopatrywać się pewnego ogłupienia, i pomimo całego szacunku dla jego odwagi – uśmiechać się z jego naiwności. Nie mamy tu zamiaru wywalczać tym dzielnym ludziom lepszego losu; nie pomogłoby to bowiem wcale ich działalności, a bardzo mało dodałoby im szczęścia. Chcemy tylko wskazać, jak się rzeczy mają, i przestrzec przed błędem, jakoby na wojnie zwyczajny zbir bez rozumu mógł dokonać czynów wybitnych.
Skoro więc nawet na najniższych szczeblach dowództwa wymagamy wybitnych sił umysłowych i skoro siły te muszą z każdym stopniem wzrastać, to w konsekwencji musimy zmienić zdanie o tych ludziach, którzy okrywają chwałą zajmowane przez się drugorzędne stanowiska w wojsku, a ich pozorna prostota w porównaniu do erudyty, do władającego dobrze piórem działacza czy też wymownego męża stanu nie powinna nas wprowadzać w błąd co do wybitnej natury ich czynnego rozumu. Co prawda zdarza się też nieraz, że ludzie zdobywszy sławę na niższych stanowiskach przenoszą ją ze sobą na wyższe, nie pracując nad nią nadal. Jeśli niewiele mają do zdziałania na tych nowych stanowiskach i jeśli wobec tego nie mają sposobności do ujawnienia swych braków, to trudno nawet osądzić, jaki rodzaj sławy im przystoi. W ten sposób przyczynią się oni do utrwalania miernej opinii o człowieku, który na pewnych stanowiskach mógłby być nawet świetny.
Dla dokonania przeto na wojnie czynów wybitnych potrzeba na najniższych nawet stanowiskach pewnego specjalnego geniuszu. Historia jednak i sąd potomności obdarzają mianem prawdziwego geniusza tylko tych ludzi, którzy zabłyśli na najwyższych stanowiskach jako naczelni wodzowie. Wynika to stąd, że tutaj istotnie wymagania stawiane rozumowi i duchowi zwiększają się znacznie.
Aby doprowadzić do świetnego wyniku całą wojnę lub jej główne akty zwane kampaniami, potrzeba wielkiego zrozumienia wyższych spraw państwowych. Prowadzenie wojny i polityka zbiegają się tu razem, a wódz staje się jednocześnie mężem stanu.
Karola XII nie obdarza się mianem wielkiego geniusza, ponieważ nie potrafił podporządkować swego oręża wyższej rozwadze i mądrości, a przez to nie zdołał osiągnąć wyższego celu; również nie nazwie się tak Henryka IV, gdyż ten nie żył dość długo, aby móc swoją działalnością wojenną objąć sprawy większej ilości państw i wypróbować swojej siły w tych wyższych sferach, gdzie szlachetność uczuć i rycerskość ducha mają znaczenie nie tyle wobec przeciwnika, ile przy pokonywaniu oporu wewnętrznego.
Twierdzimy, że wódz staje się mężem stanu, ale nie może przestać być wodzem; wzrokiem swym ogarnia on z jednej strony wszelkie sprawy podstawowe, a z drugiej uświadamia sobie dokładnie, czego może dokonać przy pomocy środków, które ma w swoim ręku.
Ponieważ różnolitość i nieokreślone granice wszelkich stosunków zmuszają tu do rozpatrywania ogromnej ilości czynników, których wielkość można poważnie ocenić tylko według norm prawdopodobieństwa, przeto, gdyby działający nie objął tego wszystkiego wzrokiem ducha wyczuwającego wszędzą prawdę, powstałby taki splot rozważań i względów, że żadnego sądu nie można by było z niego wyprowadzić. W tym znaczeniu Bonaparte wyraził się zupełnie słusznie, że wiele decyzji, jakie wódz musi powziąć, mogłoby stanowić zadania matematyczne, godne sił Newtona czy Eulera.
Spośród wyższych sił duchowych potrzeba tu jednolitości i zdolności sądzenia, wzmożonych do stopnia cudownego spojrzenia duchowego, które porusza i usuwa w lot tysiące niejasnych wyobrażeń, gdy tymczasem zwykły rozsądek wydobywałby je na światło dzienne mozolnie, dopóki by się w rezultacie przy tej pracy nie wyczerpał. Ale ta wyższa działalność ducha, to genialne spojrzenie nie stawałoby się jednak zjawiskiem dziejowym, gdyby nie pomagały te właściwości uczucia i charakteru, o których mówiliśmy wyżej.
Prawda jako motyw, jest w człowieku sama przez się bardzo słaba i stąd powstaje zawsze wielka różnica pomiędzy poznaniem a wolą, pomiędzy wiedzą a umiejętnością. Najsilniejszy impuls do działania człowiek otrzymuje zawsze od uczuć, ale wielka trwałość działania, jeśli się tak można wyrazić, powstaje wskutek tego amalgamatu uczucia i rozumu, który poznaliśmy już jako zdecydowanie, moc, wytrwałość i siłę charakteru.
Gdyby zresztą ta wzmożona czynność umysłu i uczucia u wodza nie przejawiała się w ostatecznym wyniku jego działalności i gdyby trzeba było ją przyjmować tylko na wiarę, to rzadko kiedy stanęłaby w rzędzie zjawisk historycznych.
To, co wiemy o przebiegu wypadków wojennych, jest zwykle bardzo proste, bardzo podobne do siebie i gdyby się ktoś kierował samym opisem, to nie dostrzegłby zupełnie trudności, które przy tym należało przełamać. Niekiedy tylko, w pamiętnikach wodzów lub ich powierników, albo też przy sposobności specjalnych badań historycznych nad jakimś poszczególnym zdarzeniem, wydobywa się na światło dzienne bodaj część wielu nici tworzących cały splot tych trudności. Większość rozważań i walk wewnętrznych, jakie poprzedzają każde donioślejsze wykonanie, ukrywa się umyślnie, ponieważ dotykają one interesów politycznych; często też toną one w zapomnieniu, ponieważ uważa się je za zwyczajne rusztowania, które trzeba usunąć po ukończeniu budowli.
Jeślibyśmy wreszcie chcieli, nie puszczając się na ściślejsze określanie wyższych władz duszy, uczynić pewien podział wśród samych władz umysłowych według utartych w mowie potocznej wyobrażeń i zapytać, jaki rodzaj rozumu najściślej odpowiada geniuszowi wojennemu, to zarówno rzut oka na sam przedmiot, jak i doświadczenie powiedziałoby nam, co następuje: dobro naszych braci i dzieci, honor i bezpieczeństwo naszej ojczyzny najchętniej powierzylibyśmy raczej umysłom badawczym niż twórczym, raczej uogólniającym niż jednostronnie wdającym się w szczegóły, wreszcie głowom raczej chłodnym niż zapalnym.


Jeden z rozdziałów swej książki Clausewitz poświęcił podziałowi sztuki wojennej, a jego rozważania na ten temat są również fascynujące: „Wojna w swym właściwym znaczeniu jest walką; walka bowiem jest jedyną skuteczną zasadą w tej różnorodnej działalności, zwanej wojną w szerszym znaczeniu. Walka jednak jest zmierzeniem się sił duchowych i fizycznych za pomocą tych ostatnich. Rozumie się, że sił duchowych nie można wykluczyć, gdyż stan duszy ma przecież decydujący wpływ na siły wojenne.
Potrzeba walki wcześnie doprowadziła człowieka do własnych jej wynalazków, aby zapewnić sobie w niej przewagę, przez co walka bardzo się zmieniła. Jakkolwiek jednak rzecz się ma, pojęcie jej nie zostało przez to zmienione i zawsze walka jest istotą wojny.
Pierwsze wynalazki dotyczyły broni i rynsztunku poszczególnego wojownika. Należy je wytworzyć i wprawić się w ich używaniu, zanim wojna się zacznie. Sporządza się je stosownie do istoty walki, podlegają one zatem jej prawom; ale oczywiście czynność ich sporządzania nie jest walką, lecz czymś innym: jest ona przygotowaniem do walki, a nie jej prowadzeniem. Jasne jest, że uzbrojenie i wyekwipowanie nie stanowią istotnego pojęcia walki, gdyż walką jest nawet zwyczajne mocowanie się.
Walka określa konstrukcję broni i rynsztunku, te zaś modyfikują walkę. Zachodzi tedy między nimi wzajemne obustronne oddziaływanie.
Walka jednak pozostaje pomimo to czynnością zupełnie swoistą i to tym bardziej, że porusza się w żywiole nader swoistym, to jest wśród niebezpieczeństwa.
Bardziej tu niż gdziekolwiek indziej niezbędne jest rozgraniczenie różnorodnych czynności. Aby wykazać całą praktyczną ważność tego poglądu, wystarczy mimochodem tylko przypomnieć, jak często osobista dzielność na jednym polu wydaje się na innych jak najbardziej nieużyteczną pedanterią.
Nietrudno też oddzielić podczas rozważań jedną czynność od drugiej, traktując uzbrojoną i wyekwipowaną siłę zbrojną jako gotowy środek, o którym nic więcej wiedzieć nie trzeba, poza jego zasadniczą właściwością, aby go celowo użyć.
Sztuką wojenną we właściwym znaczeniu będzie tedy sztuka posługiwania się w walce danymi środkami i nie możemy jej dać określenia lepszego, niż prowadzenie wojny. Natomiast w sensie ogólniejszym do sztuki wojennej będą należały również wszelkie czynności wykonywane dla wojny, a zatem całe zorganizowanie sił zbrojnych, to znaczy pobór, uzbrojenie, wyekwipowanie i wyćwiczenie.
Rzeczą nader ważną dla realności teorii jest oddzielenie obu tych czynności. Łatwo bowiem dostrzec, że jeśliby każda sztuka wojenna chciała zaczynać od organizowania sił zbrojnych i warunkować tym sposoby prowadzenia wojny, to sposoby te można by było zastosować tylko w tych nielicznych wypadkach, kiedy istniejące siły zbrojne im właśnie by odpowiadały. Jeśli natomiast chcemy posiadać teorię przydatną dla przeważającej większości wypadków, a w żadnym razie nie pozbawioną pożytku, to musimy oprzeć ją na przeważnej większości zwykłych środków walki, uwzględniając przy tym ich najistotniejszą wydajność.
Prowadzenie wojny obejmuje tedy zarządzanie i prowadzenie walki. Gdyby walka ta była działaniem odosobnionym, to nie byłoby powodu do dalszego podziału; walka składa się jednak z większej lub mniejszej liczby poszczególnych odrębnych czynności, które nazywamy bitwami. Stanowią one odrębne całości. Wypływa stąd zatem całkiem odrębna czynność, polegająca na zarządzeniu i prowadzeniu poszczególnych bitew i na łączeniu ich pomiędzy sobą dla osiągnięcia celów wojny. Pierwsze nazywam taktyką, drugie – strategią.
Podziału na taktykę i strategię używa się teraz prawie powszechnie i każdy wie dość dokładnie, do czego ma zaliczyć dany wypadek, nie uświadamiając sobie nawet jasno zasady tego podziału. Gdzie zaś podział taki jest stosowany choćby nieświadomie, tam musi istnieć przyczyna. Przyczynę tę odnaleźliśmy i przyznać możemy, że właśnie ta powszechna polityka nas do niej doprowadziła. Natomiast próby poszczególnych pisarzy w celu ustalenia tych pojęć, nie wypływające z natury rzeczy, musimy uważać za nie odpowiadające powszechnemu użyciu.
Stosownie zatem do naszego podziału taktyka jest nauką o użyciu sił zbrojnych w bitwie, a strategia – nauką o użyciu bitew do celów wojny.
W jaki sposób określa się bliżej pojęcie poszczególnej, czyli samodzielnej bitwy i jakim warunkom powinna odpowiadać ta samodzielność, będziemy mogli wyjaśnić dopiero wtedy, gdy się bitwie przyjrzymy bliżej. Na razie wystarczy gdy powiemy, że pod względem przestrzeni, a więc przy bitwach nowoczesnych, jedność ta sięga tak daleko, jak osobiste dowództwo, a pod względem czasu, to znaczy przy bitwach kolejno po sobie następujących – aż minie zupełnie kryzys, jaki występuje w każdej bitwie.
Mogą tu zajść wypadki wątpliwe, mianowicie wtedy, gdy kilka bitew można również uważać za jedną. Nie może to jednak stanowić zarzutu dla naszej zasady podziału, gdyż cecha ta jest wspólna dla wszelkich podziałów rzeczy konkretnych, których rozmaitość podlega pośrednim stopniowaniom. Mogą tedy istotnie zdarzyć się takie poszczególne działania, które równie dobrze, nawet bez zmiany punktu widzenia, można zaliczyć do strategii, jak i do taktyki, na przykład bardzo rozciągnięte pozycje, podobne do kordonu, pewne przeprawy i tak dalej.
Podział nasz dotyczy i obejmuje tylko działanie sił zbrojnych. Na wojnie jednak zachodzi całe mnóstwo czynności, które jej wprawdzie służą, ale są od niej różne i albo jej pokrewne, albo znów bardziej obce. Wszystkie te czynności zmierzają do utrzymania sił zbrojnych. Podobnie jak utworzenie i wyszkolenie poprzedza działanie, tak i utrzymanie ich towarzyszy mu i jest niezbędnym jego warunkiem. Zbadawszy bliżej zobaczymy, że wszystkie te czynności należy uważać za przygotowania do walki, tylko oczywiście są one bardzo bliskie akcji wojennej, przenikają wszelkie działania i występują na przemian z użyciem sił. Słusznie więc wyklucza się je, podobnie jak i inne czynności przygotowawcze, z pojęcia sztuki wojennej w jej ścisłym znaczeniu, z właściwego prowadzenia wojny. Jest to konieczne, jeśli ma się wypełnić główne zadanie wszelkiej teorii – oddzielenie rzeczy różnorodnych od siebie. Któż by chciał całą litanię czynności zaopatrzenia i administracji zaliczać do właściwego prowadzenia wojny? Wprawdzie znajdują się one we wzajemnym związku z użyciem sił, ale stanowią przedmiot w istocie swej odeń odrębny.
Ponieważ walka lub bitwa stanowią jedyną czynność bezpośrednio działającą, przeto nici wszelkich innych czynności skupiają się w niej, znajdując tam swoje ujście. Chcieliśmy przez to wyrazić, że wszystkie inne czynności mają wskutek tego swój cel, który starają się osiągnąć stosownie do własnych praw. Musimy tu zastanowić się bliżej nad tym przedmiotem.
Przedmioty czynności spełnianych jeszcze poza bitwą są bardzo różnego rodzaju.
Część ich należy pod pewnym względem do walki właściwej, jest z nią identyczna, jednocześnie służy do utrzymania sił zbrojnych. Pozostała część należy wyłącznie do utrzymania i posiada tylko pewien warunkowy wpływ na walkę, wskutek wzajemnego oddziaływania na jej wyniki.
Przedmiotami należącymi pod pewnym względem do walki właściwej są marsze i postoje na biwakach i kwaterach, ponieważ oznaczają one pewne stany wojska, a to już z konieczności związane jest z ideą bitwy.
Inne należą wyłącznie do utrzymania, są to wyżywienie, pielęgnowanie chorych, uzupełnienie broni i rynsztunku.
Marsze utożsamia się całkowicie z użyciem wojska. Marsz podczas bitwy, zwany zwykle ewolucją, nie jest wprawdzie właściwym użyciem broni, ale jest z nim związany tak głęboko i jest tak niezbędny, że tworzy jedną z zasadniczych części tego, co nazywamy bitwą. Marsz poza bitwą jest tylko wykonaniem pewnej decyzji strategicznej. Mówi ona, kiedy, gdzie i jaką silą zbrojną należy stoczyć bitwę, a to wykonać można tylko przy pomocy jedynego środka, jakim jest marsz.
Marsz poza bitwą jest tedy narzędziem strategicznym i dlatego jest przedmiotem nie tylko strategii, lecz – ponieważ siły zbrojne, które go wykonują, w każdej chwili mogą wszcząć bitwę – wykonanie jego podlega prawom zarówno strategicznym, jak i taktycznym. Jeśli nakazujemy pewnej kolumnie maszerować po danej stronie rzeki czy pasma górskiego, to decyzja ta będzie strategiczna, gdyż zawiera ona w sobie zamiar, aby jeśli w czasie marszu wypadnie wydać bitwę nieprzyjacielowi, stoczyć ją raczej na tej, a nie na innej stronie.
Skoro jednak kolumna, zamiast maszerować doliną, wybierze drogę wzdłuż grzbietu wzgórz albo dla wygody marszu rozdzieli się na kilka kolumn, to decyzje te są taktyczne, gdyż dotyczą sposobu, w jaki chcemy użyć sił zbrojnych na wypadek bitwy.
Wewnętrzny porządek marszu wiąże się stale z gotowością bojową, ma więc charakter taktyczny, gdyż nie jest niczym innym, jak pierwszym, tymczasowym zarządzeniem do przyszłego boju.
Marsz jest narzędziem, za pomocą którego strategia rozkłada swe czynniki istotne, to znaczy bitwy. Ponieważ jednak czynniki te często zyskują na znaczeniu nie przez swój przebieg, a dzięki swemu wynikowi, przeto w teorii nie uniknie się często stawiania narzędzia w miejsce czynnika istotnego. Mówi się więc o decydujących, uczonych marszach, rozumiejąc przez to te kombinacje bojowe, do których marsze te doprowadziły. Ta zamiana wyobrażeń jest zbyt naturalna, skrót słowny zbyt pożądany, aby go usuwać, ale przecież jest to tylko skrót pojęciowy, poza tym nie można zapominać o jego treści, jeśli się nie chce zejść na manowce.
Manowcami takimi byłoby przypisywanie kombinacjom strategicznym siły niezależnej od powodzeń taktycznych. Jeśli się kombinuje marsze i manewry, i osiąga swój cel, a nie mówi się przy tym o bitwie, to można by wyciągnąć z tego wniosek, że istnieje środek pokonania wroga również i bez bitwy. Dopiero w przyszłości będziemy mogli wykazać cały obfity w skutki ogrom tego błędu. Aczkolwiek marsz można uważać za organiczną część walki, to jednak posiada on w sobie pewne cechy, które do niej nie należą, a zatem nie są ani natury taktycznej, ani strategicznej. Są to te wszystkie zarządzenia, które służą tylko dla wygody oddziałów, jak na przykład budowa mostów i dróg i tak dalej. Są to zatem tylko warunki. Mogą one wprawdzie w pewnych okolicznościach upodobnić się do użycia wojska, a nawet zidentyfikować się z tym użyciem, jak na przykład budowa mostu w obliczu nieprzyjaciela, ale same przez się będą to jednak zawsze czynności odrębne i teoria ich nie należy do teorii prowadzenia wojny. Biwakami nazywamy wszelkie skupione, a zatem – w przeciwieństwie do kwater – gotowe do boju ugrupowanie wojska. Biwaki te są stanem spokoju, a zatem odpoczynku, ale jednocześnie są one także strategicznym ustaleniem boju w miejscu, gdzie się je zakłada. Natomiast sposób ich zakładania zawiera już w sobie zarys ewentualnego boju, co jest warunkiem podstawowym każdej bitwy obronnej. Biwaki stanowią tedy istotną cześć strategii i taktyki.
Kwatery zastępują biwaki celem dania wojsku tym lepszego wypoczynku, stanowią tedy, jak i one, przedmioty strategiczne ze względu na swe położenie i rozciągłość, a taktyczne ze względu na swe urządzenia wewnętrzne, zmierzające do osiągnięcia gotowości bojowej.
Celem biwaków i kwater bywa wprawdzie, poza odpoczynkiem dla wojska jeszcze coś innego, np. osłona jakiejś okolicy, zajęcie danej pozycji; ale wystarczy, jeśli istnieje tylko ten cel pierwszy. Przypominamy, że cele, do jakich dąży strategia, mogą być celem bitwy, a utrzymanie narzędzia, za pomocą którego prowadzi się wojnę, może z konieczności bardzo często stanowić cel jej poszczególnych kombinacji.
Jeśli tedy w takim przypadku strategia służy tylko celom utrzymania wojska, to i tak nie znajdujemy się przez to w obcej dziedzinie, lecz zawsze będzie chodziło o użycie sił zbrojnych. Albowiem każde ustawienie wojska, w jakimkolwiek punkcie teatru działań wojennych, jest właśnie użyciem tych sił zbrojnych.
Jeśli natomiast utrzymanie wojska na biwakach i kwaterach powoduje czynności, które nie są użyciem sił zbrojnych, jak budowa szałasów, rozbijanie namiotów, służba zaopatrzenia lub porządkowanie biwaków i kwater, to czynności te nie należą ani do strategii, ani do taktyki.
Nawet fortyfikacje, stanowiące wyraźnie przez swe położenie i urządzenia składową część walki, a zatem będące przedmiotami taktycznymi, nie należą pod względem wykonania swej budowy do teorii prowadzenia wojny. Potrzebne wiadomości i sprawność muszą być właściwością wyszkolonych sił zbrojnych; nauka o walce zakłada z góry ich istnienie.
Spośród przedmiotów, które służą tylko celom zaopatrzenia sił zbrojnych (gdyż żaden swymi częściami składowymi nie identyfikuje się z bitwą), wyżywienie wojska zbliża się zawsze do bitwy najbardziej, ponieważ musi być czynne niemal codziennie i dotyczy każdego żołnierza. Przenika ono w ten sposób całkowicie działania wojenne w ich części strategicznej. Podkreślamy – w ich części strategicznej, gdyż w obrębie poszczególnej bitwy wyżywienie wojska nadzwyczaj rzadko wywrze wpływ zmieniający jej plan, chociaż i taki wypadek jest zupełnie możliwy. Najczęściej tedy oddziaływanie wzajemne powstaje między strategią a troską o wyżywienie sił zbrojnych i nader często wzgląd na wyżywienie wojska ma wpływ na zarys strategiczny danej kampanii czy wojny. Bez względu na to, jak często, i jak decydujący wpływ wywiera sprawa wyżywienia wojska, pozostaje ona czynnością różniącą się zasadniczo od jego użycia i wpływa na to użycie tylko przez swe wyniki.
Inne wymienione przez nas przedmioty czynności administracyjnych stoją jeszcze o wiele dalej od użycia wojska. Pielęgnowanie chorych, aczkolwiek nadzwyczaj ważne dla dobra wojska, dotyka jednak małej części żołnierzy i wywiera z tego powodu bardzo mały i pośredni tylko wpływ na użycie pozostałych. Uzupełnianie zaś przedmiotów wyekwipowania, o ile nie jest czynnością stałą, tkwiącą organicznie w strukturze sił zbrojnych, występuje tylko periodycznie i z tego powodu rzadko dojdzie do głosu przy zamierzeniach strategicznych.
Musimy tu jednak zastrzec się przed nieporozumieniem. W poszczególnym przypadku przedmioty te mogą mieć decydujące znaczenie. Można łatwo sobie wyobrazić oddalenie szpitali i zapasów amunicji jako jedyną przyczynę nader ważnych decyzji strategicznych; nie chcieliśmy tego ani negować, ani usuwać w cień. Ale nie mówimy tu o faktycznych stosunkach w poszczególnym przypadku, tylko o oderwanych pojęciach teorii. Twierdzimy więc, że taki wpływ jest zbyt rzadki, aby teorii pielęgnowania rannych albo uzupełniania amunicji czy broni przypisywać duże znaczenie dla teorii prowadzenia wojny – i aby warto było te różne drogi, systemy i ich wyniki, podawane przez poszczególne teorie, włączać do teorii prowadzenia wojny, jak to się rzecz ma istotnie z wyżywieniem wojska.
Gdy raz jeszcze uprzytomnimy sobie teraz dokładne wyniki naszych rozważań, to zobaczymy, że czynności wojenne rozpadają się na dwie główne kategorie: na przygotowania do wojny i na samą wojnę. Podział ten musi obowiązywać zatem i teorię.
Wiadomości i sprawność w zakresie przygotowań posłużą do stworzenia, wyszkolenia i utrzymania sił zbrojnych. Nie chodzi nam o to, jaką nazwę ogólną należałoby im nadać; widzimy jednak, że należą do nich: artyleria, sztuka fortyfikacyjna, tak zwana taktyka elementarna, cała organizacja i administracja sił zbrojnych i inne podobne rzeczy. Teoria zaś wojny samej zajmuje się użyciem tych gotowych już środków do celów wojny.
Z pierwszej kategorii niezbędne są tylko jej wyniki, a mianowicie znajomość środków według ich cech zasadniczych. Nazywamy to sztuką wojenną w ścisłym znaczeniu albo teorią prowadzenia wojny lub też teorią użycia sił zbrojnych – wszystko to oznacza dla nas jedno i to samo.
Teoria ta będzie więc uważać bitwę za walkę właściwą, a marsze i postoje jako pewne stany, które są z tym mniej lub więcej identyczne. Jednak utrzymanie wojska będzie ona rozważać nie jako czynność wchodzącą w jej zakres, lecz tylko ze względu na jego wysiłki, podobnie jak i inne dane okoliczności.
Ta sztuka wojenna w ścisłym znaczeniu rozpada się znowu na taktykę i strategię. Pierwsza zajmuje się formami bitwy, druga zaś jej wykorzystaniem. Obie zajmują się warunkami marszów i postojów tylko z punktu widzenia bitwy, przedmioty te zaś dotyczą taktyki lub strategii stosownie do tego, czy odnoszą się do form bitwy, czy też jej znaczenia.
Taktyka i strategia – to dwie czynności zasadniczo różne, chociaż przenikają się wzajemnie w czasie i przestrzeni i trudno wyobrazić sobie ich istotę i stosunek wzajemny, nie określiwszy dokładnie pojęcia każdej z osobna.


Zniszczenie przeciwnika jest celem bitwy; dla większości wypadków i przy większych bitwach jest to niewątpliwie słuszne, albowiem zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych zawsze jest na wojnie sprawą pierwszorzędnej wagi.
Cóż zatem mamy rozumieć przez zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych? Oto takie ich zmniejszenie, które byłoby stosunkowo znaczniejsze, niż nasze własne. Jeśli posiadamy wielką przewagę liczebną nad wrogiem, to z natury rzeczy bezwzględna ilość strat będzie dla nas mniejsza niż dla niego, a zatem już przez to samo powinna być uważana za nasz zysk. Ponieważ rozpatrujemy tu bitwę w odosobnieniu od wszystkich innych celów, przeto musimy wykluczyć i taki, który by miał służyć tylko pośrednio do tym większego zniszczenia nieprzyjacielskich sił zbrojnych. Za cel bitwy należy bowiem uważać tylko ten bezpośredni zysk, jaki osiągamy w procesie wzajemnego zniszczenia sił, gdyż jest on jedynym zyskiem bezwzględnym, figurującym w rachunkach całej kampanii i w tejże ogólnym wyniku wykazującym się zawsze jako czysty dochód. Każdy natomiast inny rodzaj zwycięstwa nad wrogiem musiałby być albo spowodowany jakimś innym celem, co na razie pomijamy, albo przynieść tylko tymczasową, względną korzyść. Przykład nam to wyjaśni.
Jeśli dzięki zręcznym poczynaniom własnym wprowadzimy wroga w tak niekorzystne położenie, że ten bez narażania się na niebezpieczeństwa nie może dalej prowadzić bitwy i wycofuje się po pewnym oporze, to możemy powiedzieć, żeśmy go w danym punkcie pokonali. Jednakowoż, jeśli przy tym pokonywaniu nieprzyjaciela nasze siły poniosły dokładnie takie same straty, jak i przeciwnik, to w ostatecznym obrachunku kampanii z tego zwycięstwa (o ile nawet zechcemy tak nazwać ten sukces) nie zostanie nam nic. Zatem fakt pokonania przeciwnika, to znaczy zmuszenia go do zaprzestania bitwy, nie może sam przez się być tu brany pod uwagę i dlatego nie można uwzględnić go przy definicji celów. Pozostanie więc, jak to już powiedzieliśmy, tylko ten zysk bezpośredni, osiągnięty w procesie wzajemnego zniszczenia sił. Na ten zysk zresztą składają się straty przeciwnika poniesione nie tylko w samej bitwie, ale też i jako bezpośrednie następstwo cofnięcia się pobitego oddziału.
Doświadczenie uczy nas, że straty fizyczne poniesione w siłach zbrojnych przez zwyciężonego podczas bitwy rzadko kiedy różnią się znacznie od strat zwycięzcy. Często nawet nie ma różnicy, a bywa i odwrotnie. Przeważną zaś ilość strat ponosi strona pobita dopiero podczas wycofywania się, gdy zwycięzca tych strat już nie ponosi. Słabe resztki rozbitych już batalionów roznosi kawaleria; zmęczeni pozostają na polu, porzucane są połamane działa, inne zaś wskutek złych dróg nie mogą dość szybko wycofać się i zagarnięte zostają przez kawalerię nieprzyjacielską. W nocy całe oddziały błądzą i wpadają bezbronne w ręce nieprzyjaciela; i tak zwycięstwo rośnie przeważnie dopiero po rozstrzygnięciu właściwym. Byłoby nielogiczne, gdyby dalszy jego wzrost był inny.
Straty fizyczne nie są jedynymi, jakie ponoszą obie strony podczas bitwy; siły moralne również zostają wstrząśnięte, łamią się i giną. Przy rozstrzyganiu kwestii, czy można jeszcze toczyć bitwę, czy też nie, wchodzą w grę nie tylko straty w ludziach, koniach i działach, ale też utrata porządku, męstwa, zaufania, spójności i planów. Przecież decydują tu przeważnie siły moralne; decydowały zaś one wyłącznie w tych wszystkich wypadkach, gdy zwycięzca ponosił straty fizyczne tak wielkie, jak i zwyciężony.
Stosunek wzajemny strat fizycznych jest podczas sa­mej bitwy trudny do oceny, ale ze stratami moralnymi sprawa ma się inaczej. Świadczą o nich głównie dwie rzeczy. Pierwszą jest utrata terenu, na którym się walczyło, drugą – przewaga odwodów nieprzyjacielskich. Im bardziej wyczerpują się nasze odwody w stosunku do nieprzyjacielskich, tym więcej sił musieliśmy zużyć, aby utrzymać równowagę. Już w tym objawia się namacalny dowód moralnej przewagi przeciwnika, rzadko kiedy nie powodujący zarazem w duszy wodza pewnej goryczy i niedoceniania oddziałów własnych. Najważniejszą jest jednak rzeczą, że wojska walczące długo spalają się w mniejszym lub większym stopniu na żużel. Pozbawione amunicji, zdziesiątkowane, wyczerpane z sił fizycznych i moralnych nieraz łamią się i duchowo. Oddział taki, jako całość, pominąwszy już nawet ubytek liczebny, nie jest już tym, czym był przed bitwą. Pochodzi to stąd, że stratę sił moralnych można zmierzyć, niby łokciem, ilością zużytych odwodów.
Strata terenu i brak świeżych odwodów są więc głównymi przyczynami decydującymi o odwrocie, aczkolwiek bynajmniej nie chcemy tu wykluczać albo usuwać w cień także innych, wynikających z chęci skupienia sił, z ogólnego planu itd.
Każda bitwa jest więc takim krwawym i niszczącym zmierzeniem się sił fizycznych i moralnych. Kto zaś przy końcu będzie rozporządzał większą ich sumą, ten się okaże zwycięzcą.
Straty sił moralnych podczas bitwy są główną przyczyną rozstrzygnięcia. Straty te po rozstrzygnięciu coraz to wzrastają i osiągają punkt kulminacyjny dopiero przy końcu całego aktu. Stają się zatem środkiem do zniszczenia sił fizycznych nieprzyjaciela, co było przecie właściwym celem bitwy. Utrata porządku i spójności w oddziale przyczynia się często nawet do tego, że opór pojedynczych ludzi staje się zgubny. Duch całości jest złamany. Osłabła już pierwotna prężność w stosunku do strat i powodzeń dozwalająca zapomnieć o niebezpieczeństwach, a dla większości żołnierzy niebezpieczeństwo to wydaje się już nie sposobnością do wykazania męstwa, lecz źródłem surowych cięgów. W ten sposób słabnie i stępia się narzędzie walki w pierwszych chwilach zwycięstwa wroga i nie jest już w możności odpowiadać groźbą na groźbę.
Zwycięzca powinien wykorzystać ten moment, aby osiągnąć prawdziwy zysk niszcząc siły fizyczne nieprzyjaciela. Tylko to, co w tym kierunku osiągnie, będzie dla niego zyskiem trwałym. Przeciwnik bowiem odzyskuje stopniowo siły moralne, porządek powraca, męstwo wzrasta – i w większości wypadków zwycięzcy pozostaje mała tylko cząstka uzyskanej przewagi, często zaś nie pozostaje mu nic. W poszczególnych, co prawda rzadkich, przypadkach powstaje nawet z zemsty i silnie pobudzonej nienawiści działanie wprost odwrotne. Natomiast wszystko to, co się uzyskało na wrogu w zabitych i rannych, jeńcach, działach i innym sprzęcie wojennym – to nigdy już nie zniknie z rachunku.
Podczas samej bitwy ponosi się straty przeważnie w zabitych i rannych, po bitwie natomiast – głównie w sprzęcie wojennym i jeńcach. Straty pierwszej kategorii dzieli zwycięzca w większym lub mniejszym stopniu ze zwyciężonym, w drugich nie uczestniczy. Dlatego znajdujemy je zwykle u jednej tylko strony walczącej – wyłącznie albo przynajmniej w przeważającej ilości.
Toteż działa i jeńców zawsze uważano za istotne trofea zwycięstwa, a jednocześnie za jego miernik, wielkość zwycięstwa bowiem da się z nich niewątpliwie określić. Nawet stopień przewagi moralnej uwydatnia się przez to lepiej, niż przez jakikolwiek inny objaw, zwłaszcza jeśli go porównamy z liczba zabitych i rannych. I tu oddziaływanie moralne wznosi się do nowej potęgi.
Siły moralne wojsk, zniszczone przez bitwę i jej bezpośrednie następstwa odradzają się stopniowo i to tak gruntownie, że często nie pozostawiają nawet śladu swego niedawnego zniszczenia. Wypadek ten jednak zdarza się częściej w małych oddziałach armii – z większymi dzieje się rzadziej. Jeśli wszakże zdarza się to w wojsku, to nigdy bodaj w państwie lub w rządzie, do których to wojsko należy. Rząd bowiem ocenia warunki bardziej bezstronnie i z wyższego punktu widzenia, więc z ilości pozostawionych w ręku wroga trofeów, jak też ze stosunku tychże do strat w zabitych i rannych, aż nadto łatwo i dokładnie osądzić może stopień własnej słabości i niższości wobec przeciwnika.
W ogóle nie powinniśmy lekceważyć straconej równowagi sił moralnych, pomimo że nie ma ona wartości bezwzględnej i nie zawsze występuje jako czynnik w ostatecznym podsumowaniu zwycięstwa. Może ona bowiem tak dalece przeważyć szalę, że obali wszystko z niepowstrzymaną siłą, a zatem może być sama nader ważnym celem działania.
Wpływ moralny zwycięstwa wzrasta nie tylko proporcjonalnie do wielkości wchodzących w grę sił zbrojnych, ale wzmaga się w stopniu progresywnym, i to nie tylko pod względem rozmiarów, ale i intensywności. W dywizji pobitej łatwo jest przywrócić porządek. Podobnie jak zdrętwiały poszczególny członek łatwo nabiera ciepła od reszty ciała, tak i męstwo pobitej dywizji odradza się znowu pod wpływem męstwa całego wojska, z chwilą gdy doń dołączy. Jeśli więc wpływy małego zwycięstwa nie znikną nawet całkowicie, to i tak przeciwnik nie może ich w całej pełni wyzyskać. Inaczej wygląda, gdy siły główne ulegną w przegranej bitwie; wtedy zawala się wszystko. Wielki płomień osiąga zupełnie inny stopień żaru, niż szereg małych płomyków.
Innym warunkiem mogącym określić moralną wagę zwycięstwa jest stosunek wzajemny sił zbrojnych, które walczyły ze sobą. Pobicie licznego nieprzyjaciela przy pomocy małych sił stanowi nie tylko zysk podwójny, ale również wykazuje większą, a zwłaszcza bardziej ogólną przewagę, z którą zetknięcia się zwyciężony musi stale się obawiać. Jednakowoż w rzeczywistości wpływ ten jest w owym wypadku prawie niewidoczny. W chwili działania przekonanie o rzeczywistej sile przeciwnika jest zwykle tak nieokreślone, ocena zaś sił własnych zwykle tak nieprawdziwa, że strona przeważająca nie podaje tej dyspozycji sił albo wcale, albo w formie bardzo dalekiej od prawdy; przeważnie unika więc ona w ten sposób tej szkody moralnej, jaka by mogła stąd dla niej wyniknąć. Dopiero później, w historii, ta siła oswobadza się zwykle spod ucisku, w jakim trzymały ją nieświadomość, próżność albo i świadoma roztropność, i wtedy opromienia wprawdzie sławą wojska i ich wodzów, ale nie może już swoją wagą moralną nic zdziałać dla dawno minionych wydarzeń.
Ponieważ jeńcy i zdobyte działa stanowią rzeczy, w których przeważnie ucieleśnia się zwycięstwo, stanowią jego istotną krystalizację, przeto i założenie bitwy jest zwykle obliczone na ich zdobycie; zniszczenie nieprzyjaciela przez śmierć i rany jest tylko wiodącym do tego środkiem.
Nie dotyczy strategii fakt, jaki ma to wpływ na poczynania w samej bitwie, ale sama decyzja bitwy jest już z tym w pewnym związku, mianowicie przez zapewnienie bezpieczeństwa własnych tyłów i zagrożenie nieprzyjacielskich. Od tego zależy w wysokim stopniu liczba jeńców i zdobytych dział. Pod tym względem w wielu wypadkach sama taktyka nie wystarczy, zwłaszcza jeśli warunki strategiczne są nazbyt z nią sprzeczne.
Niebezpieczeństwo bicia się na dwa fronty i jeszcze groźniejsze – niemożność zapewnienia sobie odwrotu, krępują poruszenia i siłę oporu i oddziałują na alternatywę zwycięstwa czy klęski. Poza tym, w razie klęski, potęgują one często straty do najwyższego stopnia, to znaczy aż do zupełnego zniszczenia. Zagrożenie tyłów czyni zatem klęskę zarazem prawdopodobniejszą i bardziej zdecydowaną.
Wynika stąd wprost instynktownie dla całego prowadzenia wojny, a zwłaszcza dla bitew wielkich czy małych, że konieczne jest zabezpieczenie sobie tyłów własnych, a zagrażanie nieprzyjacielskim. Instynkt ten wypływa z samego pojęcia zwycięstwa, które, jak widzieliśmy, jest czymś więcej niż zwykłym mordowaniem się.
W dążeniu tym upatrujemy więc pierwsze bliższe określenie walki – i to natury całkiem ogólnej. Nie do pomyślenia jest jakakolwiek bitwa, w której by dążenie to nie miało się przejawić w swej podwójnej czy pojedynczej postaci obok zwyczajnego uderzenia siłą. Najmniejszy nawet oddział nie rzuci się na przeciwnika nie pomyślawszy o swoim odwrocie, a w większości wypadków będzie dążył do przecięcia odwrotu nieprzyjacielowi.
Nazbyt daleko zawiodłoby nas wyjaśnienie, jak często w wypadkach skomplikowanych instynktowi temu przeszkadzano iść prostą drogą, ile razy musiał on ustępować w obliczu innych, wyższych względów. Zadowolimy się tu tylko przedstawieniem go jako ogólnej, przyrodzonej zasady walki.
Wszędzie wywiera on swój wpływ, wszędzie wywiera nacisk swą wrodzoną wagą i staje się w ten sposób punktem, dokoła którego obracają się wszystkie niemal manewry taktyczne i strategiczne.
Gdy teraz rzucimy jeszcze raz okiem na ogólne pojęcie zwycięstwa, to odnajdziemy w nim trzy elementy:
1) większe straty przeciwnika w siłach fizycznych;
2) również i w siłach moralnych;
3) jawne przyznanie się do tego przez wyrzeczenie się swego zamiaru.
Relacje obopólne o stratach w zabitych i rannych nigdy nie są ścisłe, rzadko kiedy prawdziwe, a przeważnie umyślnie sfałszowane. Nawet ilość zdobyczy rzadko kiedy podana jest wiernie, a wykazanie jej w ilości nieznacznej może nawet samo zwycięstwo podać w wątpliwość. Co do strat w zakresie sił moralnych, to poza świadczącymi o tych stratach trofeami nie ma w ogóle innego sposobu, by je należycie ocenić. W wielu tedy przypadkach tylko przerwanie bitwy pozostaje jako jedyny prawdziwy dowód zwycięstwa. Należy je zatem traktować jako przyznanie się do winy, jako opuszczenie bandery, przyznające przeciwnikowi w danym przypadku rację i przewagę. Ten objaw pokory i wstydu, który należy wyodrębnić od innych konsekwencji utraconej równowagi sił, jest istotną cząstką zwycięstwa. Tą mianowicie, która działa na opinię publiczną poza wojskiem, na narody i rządy tak obu stron wojujących, jak i innych państw zainteresowanych.
Zaniechanie jednak zamiaru własnego nie jest zupełnie identyczne z cofnięciem się z pola bitwy nawet tam, gdzie walka była zażarta i długa. Nikt przecie nie powie o czatach, które wycofują się po twardym oporze, że zaniechały swego zamiaru. Nawet w bitwach mających na celu zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych nie zawsze można cofnięcie się z pola bitwy uważać za wyrzeczenie się swego zamiaru, na przykład przy zamierzonych z góry odwrotach, gdy broni się każdej piędzi kraju. W większości wypadków trudno wyodrębnić wyrzeczenie się zamiaru od cofnięcia się z pola bitwy, a wrażenia, jakie to cofnięcie się wywołuje w wojsku i poza nim, nie należy lekceważyć.
Dla wodzów i wojsk nie posiadających ustalonej sławy to wrażenie jest specjalnie przykrą okolicznością podczas dokonywania pewnych, zupełnie zresztą usprawiedliwionych posunięć, gdy szereg bitew zakończonych odwrotami wydaje się niesłusznie szeregiem klęsk, co wywiera bardzo szkodliwy wpływ. Strona cofająca się nie może w tym wypadku przeciwdziałać wszędzie temu moralnemu wrażeniu, gdyż aby to uczynić skutecznie, należałoby całkowicie ogłosić swój plan, co ze zrozumiałych względów szkodziłoby niezmiernie jej żywotnym interesom.
Aby zwrócić uwagę na specjalną ważność tego określenia zwycięstwa przypominamy choćby bitwę pod Soor, nie obfitującą zbytnio w trofea (kilka tysięcy jeńców i dwadzieścia dział), gdzie Fryderyk Wielki zadokumentował zwycięstwo przez to, że pozostał jeszcze przez pięć dni na placu boju, chociaż jego odwrót na Śląsk był już postanowiony i usprawiedliwiony całym jego położeniem ogólnym. Sądził on, jak mówił, że przy pomocy znaczenia moralnego tego zwycięstwa przyspieszy zawarcie pokoju.
Skoro więc dzięki zwycięstwu niszczy się głównie siły moralne i skoro liczba trofeów wzrasta przez to do nadzwyczajnej ilości, to przegrana bitwa jest klęską, którą nie każde zwycięstwo może zrównoważyć. Ponieważ klęska taka wstrząsa siłami moralnymi strony pobitej w stopniu o wiele większym, przeto powstaje często zupełna niezdolność do oporu i całe działanie polega na tym, aby ujść z bitwy, to jest uciec.
Jena i Waterloo – są to klęski, ale Borodino nią nie jest.
Aczkolwiek nie można tu podać jako granicy żadnej wyraźnej oznaki, gdyż rzeczy tu różnią się tylko stopniem, to jednak ważne jest ustalenie pojęć, gdyż stanowi to punkt oparcia wyjaśniający dobitnie teoretyczne wyobrażenia. Tylko bowiem ułomność naszej terminologii sprawia, że w wypadku klęski odpowiadające jej zwycięstwo, a w razie zwykłego zwycięstwa odpowiadającą mu porażkę przeciwnika, określamy jednym mianem.


Ciężka praca jak najlepszego przygotowania zwycięstwa jest cichą zasługą strategii, aczkolwiek prawie się jej za to nie chwali. Natomiast świetną okrywa się chwałą, gdy wykorzystuje osiągnięte zwycięstwo.
Jaki może być specjalny cel bitwy, jak daleko wchodzi ona w cały system wojny, dokąd może doprowadzić droga zwycięstwa zależnie od rodzaju towarzyszących mu okoliczności, gdzie się znajduje punkt kulminacyjny bitwy – wszystkim tym zajmiemy się dopiero później. We wszystkich jednak możliwych okolicznościach prawdą jest przede wszystkim to, że żadne zwycięstwo nie może wywrzeć większego wpływu bez pościgu, a następnie, że bez względu na krótkotrwałość drogi zwycięstwa zawsze musi ona doprowadzić poza pierwsze kroki pościgu. Aby zaś nie powtarzać tego przy każdej sposobności, zastanówmy się chwilę ogólnie nad tym niezbędnym uzupełnieniem pokonania przeciwnika.
Pościg za przeciwnikiem pobitym zaczyna się z chwilą, gdy ten przerywając bitwę opuszcza plac boju. Wszystkich uprzednich poruszeń naprzód i w tył nie można do tego zaliczyć: należą one do rozwoju bitwy właściwej. W momencie wyżej wskazanym zwycięstwo, aczkolwiek niewątpliwe, zwykle jest jeszcze bardzo małe i słabe i w szeregu zdarzeń nie zapewniłoby wiele korzyści pozytywnych, gdyby nie było uzupełnione w pierwszym zaraz dniu przez pościg. Wtedy dopiero, jak to już mówiliśmy, odbywa się ucieleśniające zwycięstwo żniwo trofeów. O tym pościgu właśnie chcemy pomówić.
Obie strony zawiązują bitwę zwykle ze zmniejszonymi już bardzo siłami fizycznymi, albowiem poruszenia bezpośrednio poprzedzające bitwę mają przeważnie charakter okoliczności nader uciążliwych. Wysiłki, jakich wymaga rozegranie dłużej walki, dopełniają wyczerpania. Dochodzi do tego jeszcze fakt, że strona zwycięska jest również zdezorganizowana i wytrącona z pierwotnych, normalnych ram i z tego powodu odczuwa potrzebę uporządkowania się, zebrania rozproszonych oddziałów i zaopatrzenia ich w świeżą amunicję. Wszystkie te okoliczności stawiają również i zwycięzcę w krytycznym położeniu, o którym mówiliśmy wyżej. Jeśli pobito oddział podrzędny, który może być poparty przez inny albo też jeśli może on skądkolwiek oczekiwać wydatnej pomocy, to zwycięzca może łatwo ulec znanemu niebezpieczeństwu utracenia zwycięstwa, a świadomość tego wpływa w takim przypadku na szybkie zakończenie pościgu lub co najmniej silnie go krępuje. Ale tam nawet, gdzie nie potrzebujemy się obawiać znacznego wzmocnienia strony pobitej, zwycięzca znajduje w wyżej przytoczonych okolicznościach silną przeciwwagę szybkości jego pościgu. Wprawdzie nie potrzeba się tu obawiać wydarcia mu zwycięstwa, ale nowe niepomyślne bitwy są przecież zupełnie możliwe i mogą osłabić uzyskane dotychczas korzyści. Poza tym właśnie teraz cały ciężar uwzględniania potrzeb i słabości umysłów ludzkich spada na wolę wodza. Tysiące, które stoją pod jego rozkazami, potrzebują spokoju i odpoczynku, pożądają natychmiastowego zakończenia okresu niebezpieczeństw i trudów. Nieliczni tylko spośród nich, których można traktować jako wyjątki, wybiegają wzrokiem i uczuciem dalej niż sięga chwila obecna. Tylko ci nieliczni posiadają w sobie po wypełnieniu czynności niezbędnych dość należnego męstwa, aby myśleć o sukcesach, które w takiej chwili wydają się tylko uświetnieniem zwycięstwa, luksusem triumfu. Zaś wszystkie te tysiące mają głos w radzie wodza, gdyż interesy zmysłów ludzkich umieją sobie znaleźć pewną drogę przez wszystkie szczeble hierarchii wojskowej aż do serca wodza. Sam on również wskutek wysiłków duchowych i fizycznych słabnie w większym lub mniejszym stopniu w swej aktywności wewnętrznej i w ten sposób – przeważnie z tych czysto ludzkich względów – mniej się dokonywa, niżby się dokonać mogło. To zaś, co się w ogóle robi, zależy tylko od żądzy sławy, energii, a nawet i od bezwzględności naczelnego wodza. Tylko w ten sposób można objaśnić to lękliwe prowadzenie przez wielu wodzów pościgu po zwycięstwie osiągniętym wskutek posiadanej przewagi. Natychmiastowy pościg po zwycięstwie musimy ograniczyć w ogólnych zarysach do pierwszego dnia, a w każdym razie do następującej po nim nocy, gdyż poza tym okresem konieczność własnego wypoczynku zmusi nas w każdym przypadku do postoju.
Pościg natychmiastowy ma różne naturalne stopnie.
Pierwszy z nich to pościg prowadzony wyłącznie przez kawalerię. Wtedy jest to w gruncie rzeczy raczej szerzenie postrachu i obserwacja niż istotny nacisk, gdyż najmniejszy nawet odcinek odpowiedniego terenu wystarczy zwykle, aby ścigającego zatrzymać. Chociaż kawaleria może bardzo wiele zdziałać wobec poszczególnych oddziałów wojska wstrząśniętego i osłabionego, to jednak w stosunku do całości wojska przeciwnika jest ona zawsze tylko bronią pomocniczą. Cofający się bowiem może użyć swoich świeżych odwodów do osłony odwrotu i w ten sposób używając broni połączonych może oprzeć się skutecznie na najbliższym, najbardziej nawet nieznacznym odcinku terenu. Tylko wojsko znajdujące się w prawdziwej ucieczce i całkowitej rozsypce może tu stanowić wyjątek.
Drugi stopień stanowi pościg prowadzony przez silną straż przednią złożoną z wszystkich rodzajów broni, przy której oczywiście znajduje się większa część posiadanej kawalerii. Taki pościg wypiera przeciwnika aż do najbliższej mocnej pozycji jego straży tylnej albo też do najbliższej pozycji całości jego wojska. Zwykle nie od razu trafi się sposobność znalezienia takiej pozycji i pościg sięga dalej, przeważnie jednak nie przekracza on jednej lub kilku godzin, gdyż straż przednia w ogóle nie czuje za sobą dostatecznego poparcia.
Trzeci – najsilniejszy stopień – bywa wtedy, gdy całe wojsko zwycięskie nie przerywa marszu naprzód, jak długo siły wystarczą. W tym wypadku strona pobita musi opuścić przeważną ilość pozycji, które nastręcza jej teren na samą groźbę natarcia lub obejścia, a straż tylna tym bardziej nie będzie się wiązać w zacięty opór.
We wszystkich trzech wypadkach noc, zapadłszy przed zakończeniem całej akcji, zwykle kładzie jej kres, a nieliczne wypadki, kiedy się dzieje inaczej i kiedy pościg kontynuowany jest jeszcze i w nocy, należy uważać za wyjątkowo mocny stopień pościgu.
Gdy rozważymy, że w bojach nocnych wszystko podlega przypadkowi w większym lub mniejszym stopniu i że w konsekwencji bitwy porządek, zwartość oddziałów i bieg spraw zostają zawsze bardzo zakłócone, to zrozumiemy łatwo obawę obu wodzów przed przeciąganiem swego działania również i w ciemnościach nocy. Jeśli bowiem sukcesu nie zapewnia ani całkowita rozsypka strony pobitej, ani wyjątkowa przewaga wojska zwycięskiego, to wszystko zdaje się wtedy poniekąd na los, co nie może leżeć w interesie żadnego, nawet najbardziej zuchwałego wodza. Z reguły tedy noc kładzie kres pościgowi tam nawet, gdzie bitwa rozstrzygnęła się na krótko przed jej zapadnięciem. Noc zapewnia stronie pobitej albo możność oddechu i uporządkowania się bezpośrednio, albo, jeśli odwrót trwa w nocy dalej, umożliwia im to po oderwaniu się od ścigającego. Po upływie tego czasu sytuacja strony pobitej znacznie się poprawia. Wiele rzeczy zagubionych odnalazło się znowu, amunicję uzupełniono, całość uszykowano na nowo. Zwycięzca stoi teraz znowu w obliczu nowej bitwy, a nie dalszego ciągu dawnej i nawet gdy ta nowa bitwa rokuje absolutnie pomyślny wynik, jest to nowa walka, a nie tylko zbieranie przez zwycięzcę porozrzucanych szczątków.


Bonaparte był namiętnym graczem, ważącym się często na szaloną ostateczność, można jednakowoż śmiało powiedzieć, że zarówno on jak i poprzedzający go wodzowie rewolucyjni usunęli pod względem wyżywienia potężny przesąd i wykazali, że nie należy traktować go nigdy inaczej, jak tylko z punktu widzenia pewnego warunku, a nie celu.
Z niedostatkiem na wojnie ma się zresztą rzecz podobnie, jak z wysiłkiem fizycznym i niebezpieczeństwem. Żądania, jakie wódz może stawiać swojemu wojsku, nie są ograniczone przez jakiekolwiek określone linie. Silny charakter żąda więcej, niż miękki uczuciowiec. Podobnie i czyny wojska będą rozmaite, zależnie od tego, w jakim stopniu wolę i siły żołnierza wzmacnia przyzwyczajenie, duch wojowniczy, zaufanie i miłość do wodza albo entuzjazm dla sprawy ojczystej. Jako zasadę wszakże należałoby postawić, że niedostatek i nędzę, bez względu na ich stopień, należy traktować zawsze jako stan przejściowy i że wojsko musi mieć nadzieję na bliską obfitość, a nawet na nadmiar w zaopatrzeniu. Czyż jest coś bardziej wzruszającego od myśli o tylu tysiącach żołnierzy, którzy nędznie ubrani, objuczeni ciężarem trzydziesto- lub czterdziestofuntowym, maszerują z wysiłkiem przez dnie całe bez względu na drogę i pogodę, i narażają nieustannie swe zdrowie i życie, nie mając w zamian za to nawet suchego chleba do syta? Zaprawdę, wiedząc, jak często zdarza się to na wojnie, zaledwie zrozumieć możemy, w jaki sposób nie doprowadza to do zupełnej utraty woli i sił, i jak dalece stałe działanie myśli człowieka w pewną stronę zdoła wywołać i wesprzeć podobne wysiłki.
Każdy więc, kto narzuca żołnierzowi wielki niedostatek ze względu na wymagające tego wielkie cele, musi, powodowany czy to uczuciem czy mądrością, mieć na uwadze również i to odszkodowanie, do jakiego jest obowiązany.
Musimy tu jeszcze zastanowić się nad różnicą, jaka pod względem wyżywienia zachodzi podczas natarcia i obrony.
Obrona może przez cały czas korzystać z przygotowanego wcześniej wyżywienia. Obrońcy zatem nie powinno brakować rzeczy niezbędnych, zwłaszcza we własnym kraju, ale i w kraju nieprzyjacielskim sytuacja się nie zmieni. Natarcie zaś oddala się od swoich źródeł pomocniczych i musi przez cały czas posuwania się naprzód, a nawet w pierwszych tygodniach swego zatrzymania się, zdobywać sobie rzeczy niezbędne z dnia na dzień, przy czym rzadko kiedy obejdzie się bez braków i kłopotów.
Trudności te są zwykle największe w dwóch przypadkach. Raz podczas posuwania się naprzód, gdy rozstrzygnięcie jeszcze nie nastąpiło. Wtedy wszystkie zapasy obrońcy znajdują się jeszcze w jego rękach, a nacierający musiał już swoje tereny opuścić. Musi on przy tym skupić swe masy, a zatem nie może zajmować zbyt obszernego rejonu, a własne jego tabory także nie mogą iść w ślad za nim, skoro rozpoczęły się poruszenia bojowe. Jeśli w tym momencie nie wydano odpowiednich zarządzeń, to może się łatwo zdarzyć, że oddziały będą cierpiały braki i nędzę już na kilka dni przed decydującą bitwą, co wcale nie jest odpowiednim argumentem do dobrego prowadzenia ich do boju.
Po wtóre – braki powstają przeważnie przy końcu zwycięskiego pochodu, gdy linie połączeń zaczynają się zbytnio wydłużać, zwłaszcza gdy wojnę prowadzi się w kraju biednym, mało zaludnionym, a być może i wrogo usposobionym. Wielka różnica zachodzi pomiędzy połączeniami z Wilna do Moskwy, gdzie każdą podwodę trzeba brać gwałtem – a szlakiem z Kolonii przez Liége, Louvain, Brukselę, Mons, Valenciennes, Cambray do Paryża, gdzie zwyczajne zalecenie kupieckie lub weksel wystarczą, aby sprowadzić całe miliony racji.
Skutkami tej trudności były przypadki przyćmienia blasku najświetniejszych zwycięstw, wycieńczenie sił, konieczność odwrotu, a wreszcie stopniowe zjawienie się wszelkich objawów istotnej klęski.
Najwcześniej, w miarę postępującego wyczerpywania okolicy zacznie brakować paszy dla koni, choć na początku – jak już zauważyliśmy – są z nią najmniejsze problemy. Trudno sprowadzić ją z daleka – z powodu jej objętości – a niedostatek o wiele prędzej niszczy konia, niż człowieka. Z tego względu zbyt liczna kawaleria lub artyleria mogą być czasem dla wojska istotnym ciężarem, a nawet czynnikiem zdecydowanie je osłabiającym.


Jak słusznie twierdził Carl von Clausewitz, żadna teoria wojskowa nie może usunąć wielkości moralnych ze swych granic, ponieważ oddziaływanie sił fizycznych zlewa się całkowicie z oddziaływaniem sił psychicznych i żaden proces chemiczny nie zdoła ich od siebie oddzielić jak stopu metali. Jeśli pragniemy uniknąć w teorii zdań kategorycznych, które są albo zbyt bojaźliwe i ograniczone, albo niezbyt zrozumiałe i rozwlekłe, przy każdej regule dotyczącej sił fizycznych teoria musi uprzytomnić sobie udział, jaki w tym mogą mieć wielkości moralne. Najbardziej nawet bezduszne teorie musiały choć nieświadomie, rozciągnąć się także na dziedziny duchowe. Nie można na przykład wyjaśnić oddziaływania żadnego zwycięstwa bez uwzględnienia jego wpływu moralnego.
Historia w ogóle potrafi najlepiej udowodnić wartość wielkości moralnych i wykazać ich wpływ, często niesłychanie wielki. Jest to najbardziej szlachetny i rzetelny pokarm jaki pobiera z niej umysł wodza. Należy przy tym zauważyć, że duszę zapłodnić tu mogą nie tyle rozważania, badania krytyczne i uczone rozprawy, ile odczucia, wrażenia ogólne jako też rozsiane gdzieniegdzie iskry ducha, z których rodzą się ziarnka mądrości.
Najlepszą formą obrony jest atak. Carl von Clausewitz tedy pisał: „Nawet jeśli zamiarem wojny jest jedynie utrzymanie status quo, to jednak samo tylko odparcie ciosu jest czymś sprzecznym z pojęciem wojny, gdyż prowadzenie wojny niewątpliwie nie jest samym tylko odbieraniem ciosów. Gdy obrońca wywalczy sobie znaczne powodzenie, to obrona już swoje zrobiła i musi on pod osłoną tego powodzenia oddać cios, jeśli nie chce wystawić się na pewną zgubę. Mądrość wymaga, aby kuć żelazo póki gorące i wykorzystać uzyskaną przewagę, aby uchronić się przed nowym napadem. Jak, kiedy i gdzie ma nastąpić ta reakcja, zależy oczywiście od wielu innych okoliczności. Tutaj ustalimy jedynie, że to przejście do ciosu odwetowego musi być traktowane jako dążność obrony, a zatem jako istotny jej czynnik, i że wszędzie tam, gdzie zwycięstwa, odniesionego dzięki formie obronnej, nie zużytkowano w jakikolwiek sposób w gospodarce wojennej, gdzie więdnie ono poniekąd bezużytecznie, tam popełnia się wielki błąd.
Szybkie, mocne przejście do natarcia – błyskawiczny miecz odwetowy – jest najświetniejszym punktem obrony. Kto się go nie domyśli w porę, a raczej, kto go nie włączy zaraz do pojęcia obrony, ten nigdy nie pojmie jej przewagi. Będzie zawsze myślał tylko o środkach, które przy pomocy natarcia niszczy się nieprzyjacielowi, a dla siebie zdobywa. Środki te jednak zależą nie od sposobu zawiązania węzła, lecz od jego rozwiązania. Dalej jest wielkim nieporozumieniem pojmowanie natarcia zawsze jako napadu, a zatem i obrony tylko jako ciężkiego położenia i zamieszania.
Co prawda zdobywca decyduje się na wojnę wcześniej niż obrońca i jeśli umie zarządzenia swe utrzymać w dostatecznej tajemnicy, będzie mógł nawet tamtego zaskoczyć. Jest to jednak coś zupełnie obcego samej wojnie, gdyż tak być nie powinno. Wojna toczy się raczej dla obrońcy niż dla zdobywcy, gdyż dopiero najazd wywołał obronę, a wraz z nią i wojnę. Zdobywca zawsze jest usposobiony pokojowo (jak to zresztą twierdził stale o sobie Bonaparte), chętnie wkroczyłby do naszego państwa jak najspokojniej. Aby nie mógł tego zrobić, musimy sami pragnąć wojny, a więc ją też przygotować, czyli innymi słowy: sztuka wojenna wymaga, aby właśnie słabi skazani na obronę byli zawsze uzbrojeni, aby nie ulec napadowi.
Wcześniejsze zjawienie się na teatrze wojennym zależy zresztą w większości wypadków od zupełnie innych okoliczności niż od zamiaru natarcia czy też obrony. Zamiary te nie są więc ich przyczyną, ale często skutkiem. Kto pierwszy gotów, ten – z tego właśnie powodu – jeśli korzyść wynikająca z napadu jest dość duża, zabiera się do dzieła w sposób zaczepny. Kto zaś jest gotów później, może jeszcze grożącą mu szkodę poniekąd wyrównać przez korzyści obrony.
W ogóle jednak korzyścią natarcia jest możność uczynienia użytku z wcześniejszej gotowości. Ta ogólna korzyść nie jest wszakże ściśle połączona z koniecznością natarcia w każdym poszczególnym przypadku.
Jeśli tedy zastanawiamy się nad tym, jaka powinna być obrona, to wyobrażamy sobie, że ma ona możliwy dobór wszelkich środków: istnieje więc zdolne do wojny wojsko, wódz oczekuje wroga nie w kłopotliwej niepewności i strachu, lecz bez obawy, spokojnie i świadomie, twierdze nie lękają się oblężenia, wreszcie – zdrowy naród nie bardziej lęka się wroga, niż ten boi się jego. Mająca takie walory obrona nie odegra już wobec natarcia tak złej roli, a natarcie nie wyda się już tak łatwe i niezawodne, jak się to roi w mętnej wyobraźni tych, którzy przy natarciu myślą tylko o męstwie, sile woli i ruchliwości, przy obronie tylko o bezwładzie i osłabieniu.


Niebanalne rozważania o charakterze etycznym znajdujemy w rozdziale „Cnota wojskowa” dzieła von Clausewitza „O wojnie”. Jak twierdzi autor, cnota wojskowa różni się bardzo od zwyczajnej waleczności i jeszcze bardziej od entuzjazmu dla sprawy wojny. „Pierwsza jest wprawdzie niezbędną częścią składową cnoty wojskowej, ale podobnie jak waleczność należąc do wrodzonych przymiotów człowieka może w żołnierzu, jako w części składowej wojska, powstać również wskutek przyzwyczajenia i wyćwiczenia, tak i cnota wojskowa może obrać w nim odmienny kierunek niż u innych ludzi. Musi ona zatracić w sobie dążność do niepohamowanej działalności i wyładowania swoich sił, wrodzoną w każdej jednostce, i podporządkować się wymaganiom wyższego rzędu, jak posłuszeństwo, porządek, przepisy, metoda. Entuzjazm dla sprawy dodaje cnocie wojskowej życia i silniejszego ognia, ale nie stanowi jej niezbędnej części składowej.
Wojna jest zajęciem ściśle określonym (i to pomimo jej charakteru powszechnego, choćby wszyscy mężczyźni w narodzie zdolni do noszenia broni brali w niej udział). Wyodrębnia się ona i różni od innych czynności, które zaprzątają życie ludzkie. Przejąć się duchem i istotą tej czynności, budzić w sobie, rozwijać i skupiać siły, które powinny być użyte podczas wojny, przepoić tę czynność całkowicie rozsądkiem, zyskać ćwiczeniem pewność i łatwość jej wykonywania, zlać się z nią, wżyć się całkowicie w rolę, jaką odegrać w niej mamy – oto jest cnota wojskowa poszczególnego żołnierza.
Jakkolwiek będziemy się starali wykształcić w tym samym człowieku cechy zarazem obywatela i żołnierza, jakkolwiek unarodowią się wojny, a my sami wczujemy się w pojęcia biegunowo przeciwne dawnemu kondotierstwu – nigdy nie odbierzemy wojnie cech pewnego zawodu. Jeśli zaś tego nie da się nam osiągnąć, to i ludzie, oddający się stale temu zawodowi i dopóki się mu oddają, uważać siebie będą za rodzaj bractwa, w którego urządzeniach, prawach i obyczajach będzie się przede wszystkim utrwalał duch wojny. I tak będzie w rzeczy samej. Zatem, nawet przy najbardziej zdecydowanej skłonności do rozważania zagadnień wojny z jak najwznioślejszego punktu widzenia, źle byśmy bardzo czynili, traktując z lekceważeniem tego ducha zawodowego (esprit de corps), jaki w większym czy mniejszym stopniu powinien panować w wojsku. Ten duch zawodowy tworzy w tym, co nazywamy cnotą wojskową, pewne spoiwo dla czynności wewnątrz niej sił przyrodzonych, które w ten sposób stają się skuteczne.
Jeśli wojsko w najbardziej niszczącym ogniu utrzymuje zwykły porządek, jeśli nie da się opanować urojonym obawom, a w razie istotnego niebezpieczeństwa broni zajętego terenu piędź za piędzią, jeśli dumne ze wspomnienia własnych zwycięstw nawet podczas klęski i zniszczenia nie traci zdolności do posłuszeństwa ani też poważania i zaufania do swych dowódców, jeśli jego siły fizyczne wzmocniły się w ćwiczeniach, w niedostatku i wysiłkach, jak muskuły atlety, jeśli wysiłki te uważa za środek wiodący do zwycięstwa, a nie za przekleństwo związane z jego sztandarami, jeśli wreszcie pamięć jego o wszystkich tych obowiązkach i cnotach streszcza się w krótkim katechizmie, w jednym tylko pojęciu – pojęciu honoru jego broni – takie wojsko jest przejęte duchem wojennym.
Można się świetnie bić, jak Wandejczycy, można dokonać rzeczy wielkich, jak Szwajcarzy, Amerykanie, Hiszpanie, nie rozwijając tej cnoty wojskowej; można nawet walczyć szczęśliwie na czele wojsk stałych, jak Eugeniusz lub Marlborough, nie korzystając bynajmniej z jej pomocy. Nie można zatem twierdzić, że bez niej wygranie wojny jest nie do pomyślenia. Zwracamy tu jednak specjalną uwagę na to, że pojęcie, które na tym miejscu rozwijamy, należy bardziej indywidualizować, aby wyobrażenia nie rozpłynęły się w ogólnikach i aby nie zrodziło się mniemanie, że cnota wojskowa w siłach zbrojnych jest początkiem i końcem wszystkiego. Tak nie jest. Cnota wojskowa w wojsku jest określoną siłą moralną, którą można rozważyć, a wpływ jej ocenić – jest narzędziem, którego siłę można obliczyć.
Scharakteryzowawszy w ten sposób cnotę wojskową, spróbujemy wykazać, co się da powiedzieć o jej wpływie i powiemy o środkach, jakimi można ten wpływ zdobyć.
Cnota wojskowa jest dla wszystkich cząstek tym, czym geniusz wodza dla całości. Wódz może kierować tylko całością, a nie poszczególną cząstką, a gdzie tej cząstce brak kierownictwa, tam dowódcą jej powinien być duch wojowniczy. Wodza wybiera się według opinii o jego wybitnych zaletach, wyższych dowódców wielkich jednostek – po starannym badaniu; ale badanie to jest tym pobieżniejsze, im niżej się schodzi w hierarchii i w tymże samym stosunku tym mniej możemy liczyć na przymioty indywidualne, a brak ich musi zastąpić cnota wojskowa. Taką samą rolę odgrywają i wrodzone właściwości uzbrojonego narodu: waleczność, zręczność, zahartowanie i entuzjazm. Właściwości te mogą zatem zastąpić ducha wojowniczego i odwrotnie, z czego znów wynika, co następuje:
1.   Cnota wojskowa właściwa jest tylko wojskom stałym, one również potrzebują jej najbardziej. W powstaniach ludowych i podczas wojny zastępują ją właściwości wrodzone, które wtedy rozwijają się najszybciej.
2.   Wojska stałe łatwiej się bez niej obejdą w walce przeciw wojskom stałym, niż przeciw powstańcom ludowym, gdyż w tym ostatnim przypadku siły są bardziej podzielone, a każda z części pozostawiona jest sama sobie. Gdzie zaś wojsko może być bardziej skupione, tam większą rolę odgrywa geniusz wodza i wypełnia braki duchowe wojska. W ogóle zatem cnota wojskowa jest tym bardziej niezbędna, im bardziej teatr wojny i inne okoliczności powodują powikłanie wojny i rozproszenie sił.
Z prawd tych możemy wysnuć jedną tylko zasadę, a mianowicie, że jeżeli jakiemuś wojsku brakuje tego potężnego czynnika, to należy starać się wojnę prowadzić w sposób możliwie nieskomplikowany albo podwoić opiekę nad innymi środkami organizacji wojny, a od samej nazwy wojska stałego nie oczekiwać tego, czego może dokonać tylko wojsko prawdziwe.
Cnota wojskowa w wojsku jest tedy jedną z najważniejszych potęg moralnych na wojnie. Gdzie jej nie ma, tam albo widzimy, że zastępuje ją jakaś inna siła, jak na przykład przemożna wielkość wodza może zastąpić entuzjazm narodu, albo też wyniki są niewspółmierne do wysiłków. Ile rzeczy wielkich zdziałał ten duch, to zespolenie się wojska, to przekształcenie rudy w szlachetny metal, widzimy u Macedończyków za Aleksandra, w legionach rzymskich za Cezara, w piechocie hiszpańskiej za Aleksandra Farnese, u Szwedów za Gustawa Adolfa i Karola XII, u Prusaków za Fryderyka Wielkiego i u Francuzów za Napoleona Bonapartego. Trzeba by chyba umyślnie zamknąć oczy na wszelkie dowody historyczne, jeśliby się nie chciało przyznać, że zadziwiające sukcesy tych wodzów i ich wielkość w najtrudniejszych sytuacjach możliwe były tylko dzięki podobnie nastrojonemu wojsku.
Duch ten może powstać tylko z dwóch źródeł, a i te mogą go zrodzić tylko wspólnie. Pierwsze z nich – to szereg wojen i szczęśliwych sukcesów, drugie zaś – to czyny wojska, wymagające często największych wysiłków. Tylko w czynie może żołnierz poznać swoje siły. Im większe wódz zwykł stawiać wymagania swoim żołnierzom, tym jest pewniejszy, że wymagania te zostaną wykonane. Żołnierz jest równie dumny z przezwyciężonych trudności, jak z przebytych niebezpieczeństw. Roślina ta zatem wyrasta tylko na gruncie stałej działalności i wysiłku, ale równie w słońcu zwycięstwa. Skoro zaś rozwinie się w silne drzewo, oprze się największym burzom nieszczęścia i porażek, a nawet i leniwej bezczynności pokojowej, przynajmniej przez czas pewien. Powstać więc może tylko w warunkach i za sprawą wielkiego wodza, ale trwać może śmiało co najmniej przez kilka pokoleń, nawet pod wodzą miernot, i w ciągu znacznych okresów pokoju.
Z tym rozszerzonym i uszlachetnionym duchem zahartowanego, zdobnego w liczne blizny zespołu wojowników nie należy porównywać pyszałkowatości i próżności tych wojsk stałych, które trzyma tylko kit regulaminu służbowego i musztry. Pewna surowa powaga i ostre przepisy służbowe mogą utrzymać na długo cnotę wojskową danego oddziału, ale same jej nie stworzą. Mają one przeto zawsze swoją wartość, ale nie należy jej zbytnio przece­niać. Porządek, sprawność, dobra wola, jak również pewna duma i wzorowy nastrój są przymiotami wojska wychowanego podczas pokoju. Przymioty te należy cenić, ale żaden z nich wzięty oddzielnie nie jest samoistny. Tu całość utrzymuje całość i, jak w zbyt szybko schładzanym szkle, jedna rysa powoduje rozpryśnięcie się całej masy. Zwłaszcza najlepszy w świecie nastrój przekształca się przy pierwszym niepowodzeniu aż nazbyt łatwo w upadek ducha i można by rzec – w rodzaj popisywania się strachem, francuskie sauve qui peut! – ratuj się, kto może! Podobne wojsko może zdziałać cokolwiek tylko dzięki swemu wodzowi, a nie samo przez się. Należy nim dowodzić z podwójną ostrożnością, aż wreszcie stopniowo wśród zwycięstw i wysiłków siły dorosną do ciężkiego rynsztunku. Trzeba więc strzec się pomieszania pojęć: duch wojska, a nastrój w wojsku!
I wreszcie przypomnijmy jako swego rodzaju ciekawostkę rozdział z książki Clausewitza zatytułowany „O podstępie”: „Podstęp pozwala domyślać się istnienia jakiegoś ukrytego zamiaru, toteż jest on w takim stosunku do prostego, nieskomplikowanego, tzn. bezpośredniego sposobu działania, jak na przykład dowcipna odpowiedź do bezpośredniego dowodu. Nie ma też nic wspólnego ze sposobami przekonywania, zainteresowania lub przemocy, a za to zawiera wiele rzeczy pokrewnych z oszukaństwem, ponieważ również ukrywa swoje zamiary. Rozpatrywany jako całość podstęp jest też oszukaństwem, chociaż różni się od niego tym, że nie jest bezpośrednio wiarołomny. Człowiek podstępny pozwala temu, kogo chce oszukać, popełnić błędy rozumowe, które zsumowane w jeden wynik nieraz zmieniają mu w oczach istotę danej sprawy. Możemy tedy powiedzieć, że jak dowcip jest żonglerką idei i wyobrażeń, tak podstęp jest żonglerką działań.
Już na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie bez podstawy strategia zyskała swe miano od podstępu i że pomimo wszelkich istotnych i pozornych zmian, jakim uległa cała wojna od czasów greckich, miano to ciągle wskazuje na jej właściwą istotę.
Skoro wykonanie aktów przemocy, to jest samych bitew, pozostawimy taktyce, a strategię będziemy uważać za sztukę zręcznego posługiwania się możnością ich stoczenia, to – poza siłami uczucia, jak rozpalona ambicja naciskająca wciąż jak sprężyna, silna, z trudem dająca się ugiąć wola i tak dalej – żadna wrodzona skłonność osobista nie nadaje się tak do kierowania i ożywiania działalności strategicznej, jak właśnie podstęp. Wskazuje na to już ta powszechna potrzeba zaskoczenia, o której mówiliśmy w rozdziale poprzednim, gdyż w każdym zaskoczeniu tkwi podstęp, choćby w bardzo nieznacznym stopniu.
Ale chociaż poniekąd odczuwa się potrzebę obserwowania, jak obie strony działające na wojnie prześcigają się w przebiegłości, zręczności i podstępie, to jednak musimy przyznać, że właściwości te mało się przejawiają w historii i rzadko mogą się wybić spośród masy okoliczności i warunków.
Strategia nie ma innej działalności, jak organizowanie bitew oraz czynności zmierzających do nich. Nie zna ona – jak to się dzieje w życiu zwyczajnym – czynności polegających wyłącznie na słowach, tj. na deklaracjach, wyjaśnieniach i tak dalej. A przeważnie to właśnie one służą podstępnemu do wyprowadzenia partnera małym kosztem w pole.
Podobne rzeczy na wojnie, na przykład projekty i rozkazy pozorne, fałszywe, umyślnie nieprzyjacielowi dostarczane wiadomości i tym podobne, wywierają w dziedzinie strategii przeważnie tak mały wpływ, że stosuje się je tylko w poszczególnych, specjalnie nasuwających się przypadkach. Nie można ich zatem uważać za czynność swobodnie wszczętą przez działającego.
Jednakowoż, jeśli czynności takie jak organizowanie bitew, mają być posunięte tak daleko, by wywarły wrażenie na nieprzyjacielu, to wymagają one większego już nakładu czasu i sił, i to tym większego, im poważniejszy jest przedmiot. Ponieważ zaś zwykle nie chce się tych sił i czasu poświęcać, przeto bardzo niewiele w tak zwanej strategii demonstracji osiąga zamierzony skutek. Istotnie, niebezpiecznie jest, wyłącznie dla działań pozornych używać znacznych sił przez czas dłuższy, ponieważ zawsze zachodzi niebezpieczeństwo, że będą one daremne, gdy tymczasem sił tych zabraknie w decydującym miejscu.
Tę trzeźwą prawdę zawsze odczuwa działający na wojnie i dlatego traci ochotę do gry chytrych poruszeń. Sucha powaga rzeczy niezbędnych wciska się przeważnie tak daleko w działanie bezpośrednie, że dla gry takiej nie pozostaje już miejsca. Słowem – pionkom na szachownicy strategicznej brak tej ruchliwości, jaka stanowi żywioł przebiegłości i podstępu.
Wniosek, jaki stąd wyprowadzamy, brzmi, że słuszny, trafny rzut oka jest bardziej niezbędnym, bardziej potężnym przymiotem wodza niż podstęp, aczkolwiek i ten nic nie szkodzi, jeśli nie rozwija się na niekorzyść innych niezbędnych właściwości duchowych, co zresztą dzieje się niezbyt często.
Im słabsze są jednak siły, którymi rozporządza strategiczne dowództwo, tym bardziej skłania się ono ku podstępowi. Dlatego całkiem słabi i mali, którym żadna ostrożność, żadna mądrość już nie przyniesie pożytku, w sytuacji, gdzie zdaje się, że wszelka sztuka ich zawodzi – widzą w podstępie swój jedyny ratunek. Im bardziej beznadziejne jest ich położenie, im bardziej wszystko skupia się w jednym rozpaczliwym uderzeniu, tym chętniej podstęp sprzymierza się z odwagą. Wyrzekając się wszelkich dalszych obliczeń, wolne od wszelkiej późniejszej odpowiedzialności, odwaga i podstęp mogą podsycać się wzajemnie i w ten sposób nieznaczną iskierkę nadziei zogniskować w jednym punkcie w jedyny promień, który może też jeszcze wzniecić płomienie.


USA

 


Kazimierz Pułaski



Klasyk literatury amerykańskiej Henry Wadsworth Longfellow w wierszu pt. Hymn of the Moravian nuns of Bethlehem at the consecration of Pulaski’s banner” pisał:

When the dying flame of day
Through the chancel shot its ray,
Far the glimmering tapers shed
Faint light on the cowled head;
And the censer burning swung,
Where, before the altar, hung
The crimson banner, that with prayer
Had been consecrated there.
And the nuns' sweet hymn was heard the while,
Sung Iow, in the dim, mysterious aisle.

„Take thy banner! May it wave
Proudly o'er the good and brave;
When the battle distant wail
Breaks the sabbath of our vale,
When the clarion's music thrills
To the hearts of these lone hills,
When the spear in conflict shakes,
And the strong lance shivering breaks.

Take thy banner! and beneath
The battle-cloud's encircling wreath,
Guard it, till our homes are free!
Guard it! God will prosper thee!
In the dark and trying hour,
In the breaking forth of power,
In the rush of steeds and men,
His right hand will shield thee then.

Take the banner! But when night
Closes round the ghastly fight,
If the vanquished warrior bow,
Spare him! By our holy vow,
By our prayers and many tears,
By the mercy that endears,
Spare him! he our love hath shared!
Spare him! as thou wouldst be spared!

Take thy banner! and if e’er
Thou shouldst press the soldier's bier,
And the muffled drum should beat
To the tread of mournful feet,
Then this crimson flag shall be
Martial cloak and shroud for thee!”

The warrior took that banner proud,
And it was his martial cloak and shroud!


Naukowcy przez dwa stulecia spierali się o dokładną datę urodzin tego bohatera narodów polskiego i amerykańskiego. Jak definitywnie jednak ustalił profesor Edward Pinkowski, Kazimierz Pułaski urodził się 14 marca 1745 roku, i w drugą niedzielę po przyjściu na świat został ochrzczony przez księdza Krzysztofa Foltza. (Por.: Church Record verifies: Pulaski was born in 1745; in: Polish-American Journal, February 1996).
Pochodził z rodziny szlacheckiej, o której Tomasz Święcki w Historycznych pamiątkach (t. 1, s. 271) odnotowuje: „Pułaski herbu Ślepowron, w Podlaskiem z Bielskiej Ziemi, na Pułaziach. – Rafał, stolnik bielski, osiadły w powiecie brańskim, rotmistrz husarski, na wyprawę pod Chocimiem 1621 roku wiódł dziewięciu synów uzbrojonych jako hussarzy w swej chorągwi. – Z tych jeden, Wojciech, porucznik hussarski, był potem z Czarneckim w Danii. – Paweł służył w pancernej chorągwi, zginął w potrzebie pod Kaliszem. – Jakub służył hussarsko. – Mateusz w pancernej. – Franciszek u czterech hetmanów Jabłonowskiego, Potockiego, Lubomirskiego i Sieniawskiego był pisarzem wojskowym i towarzyszem hussarskim, a potem porucznikiem pancernym. – Kazimierz Pułaski i jego bracia sławni w Konfederacyi Barskiej. Czyny ich bohaterskie śpiewami opiewano”...
Profesor Julian Bartoszewicz nazywa czemuś Pułaskich „Puławskimi” i pisze o nich: „Rodzina podlaska, w dziejach konfederacji barskiej wsławiona. Ojcem Puławskich był Józef, starosta warecki, pisarz nadworny koronny. Tego ostatniego tytułu sam jeden używał; przed nim i po nim takiego pisarza nie było, wyglądałoby to więc cokolwiek na własną nominację”...
Józef Pułaski, ojciec Kazimierza, ur. 17 lutego 1704 roku, był człowiekiem wykształconym, pełnym energii i siły duchowej, wybornym administratorem, posiadaczem licznych majętności i starostw. W 1754 roku pisał się „Józef na Pułaziu, Kostrach, Grabowie, Jaruzalu, Dolecku etc. Pułaski, pisarz najwyższy koronny; warecki, strumiecki, swidnicki, mszczonowski starosta; nowosielecki, sapohowski, wichradzki, niemojewicki etc. dzierżawca, poseł na sejm walny warszawski.” Był jednym z organizatorów Konfederacji Barskiej. Z żony Maryanny z Zielińskich zostawił sześć córek (Anna, Józefa, Monika, Joanna, Paulina, Małgorzata) oraz trzech synów (Franciszek, Kazimierz, Antoni).
Ówczesnym zwyczajem było, że w dostatecznie ku temu zamożnych domach szlacheckich zatrudniano nauczycieli, którzy najpierw wychowywali dzieci w domu, a potem dopiero posyłano je do szkoły. Tak też było z Kaziem Pułaskim. Najpierw uczył się pod strzechą domu ojczystego, potem chodził do szkoły parafialnej w Warce, a jeszcze później do szkoły ojców teatynów w Warszawie. Gdy tę ostatnią ukończył, miał piętnaście lat, czyli, jak uważano ówcześnie, stał na progu wieku męskiego. Dla nabrania ogłady towarzyskiej i manier dworskich, potrzebnych młodemu szlachcicowi, ojciec wysłał go na dwór księcia Karola w Kurlandii. Książę Karol był synem panującego wówczas króla polskiego, Augusta III Sasa. W Kurlandii spędził sześć miesięcy jako paź książęcy. Zajmował się tam nauką jazdy konnej, strzelaniem z pistoletów do celu i poznawał życie dworskie. W mieście, gdzie przebywał dwór książęcy, był również rosyjski garnizon, który prowadził gry i ćwiczenia wojenne. Kazimierz obserwował z bliska Rosjan, ich charakter i metody walki, co mu się później bardzo przydało.
W roku 1763 zmarł król August III Sas. Nastąpił okres przetargów elekcyjnych. Ostatecznie, w 1764 roku królem polskim został Stanisław August Poniatowski, popierany przez carycę Katarzynę. Był to bardzo smutny okres w historii Rzeczypospolitej. Polska, choć jeszcze znaczna obszarem, była bardzo słaba pod każdym innym względem. Elita polityczna była zdemoralizowana i tak naprawdę nie troszczyła się o ład i porządek w państwie, o dobro obywateli. Bardzo wielu wysokich funkcjonariuszy państwowych i wojskowych było płatnymi „agentami wpływu” obcych krajów, szczególnie Prus i Rosji, która to ostatnia faktycznie jeszcze przed rozbiorami rządziła się w Warszawie według własnego widzimisię, mając do dyspozycji licznych dyspozycyjnych sprzedawczyków wśród Polaków. Jakiekolwiek próby występowania w obronie upadającej ojczyzny były przez samych Polaków piętnowane jako głupota i szaleństwo, sprzedawanie zaś kraju za judaszowskie srebrniki uchodziło za spryt życiowy i postępowanie zgodne z duchem czasu.
W 1767 roku Józef Pułaski wspólnie z synami Franciszkiem, Józefem i Kazimierzem połączyli garstkę szlachty kresowej i zawiązali w ten sposób konfederację, którą później nazwano Barską. Mimo młodego wieku (21 lat) Kazimierz Pułaski stał się jednym z jej najznakomitszych wodzów, słynącym z waleczności, nieposkromionej odwagi i inteligencji. Najpierw bronił przed Rosjanami Berdyczowa, potem walczył w Małopolsce i na Litwie. Opanował Częstochowę i tam po kilkakroć odpierał ataki wojsk rosyjskich, wykazując się nie tylko osobistą odwagą, inteligencją, ale i mocą charakteru, wytrwałością, o której to cesze usposobienia wybitny teoretyk wojny Carl von Clausewitz pisał jak następuje: „Na wojnie bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie dzieją się rzeczy inaczej, niż się je pomyślało i wyglądają z bliska inaczej, niż z daleka. Z jakim spokojem może budowniczy spoglądać, jak dzieło jego powstaje i wyrasta na kreślonym planie! Lekarz, choć skazany na wiele więcej niezbędnych działań i przypadków niż budowniczy, zna przecież dokładnie działania i formy swoich środków. Na wojnie natomiast dowódca wielkiej całości zdany jest stale na falowanie fałszywych i prawdziwych wiadomości – na błędy dokonywane ze strachu, niedbalstwa, pośpiechu, na krnąbrność okazywaną mu wskutek słusznych czy błędnych poglądów, ze złej woli, z prawdziwego czy fałszywego poczucia obowiązku, lenistwa czy wyczerpania – skazany jest na przypadki, jakich żaden człowiek przewidzieć nie mógł. Krótko mówiąc, wydany jest on na łup setkom tysięcy wrażeń, które przeważnie sprawiają troski, a z rzadka tylko dodają otuchy. Długoletnim doświadczeniem wojennym osiąga się ten takt umożliwiający szybką ocenę poszczególnych zjawisk; wielkie męstwo i siła wewnętrzna przeciwstawiają się im jak skała falowaniu morza. Kto by chciał ulec tym wrażeniom, nie dokonałby żadnego ze swoich przedsięwzięć, nader przeto skuteczną ich przeciwwagę stanowi wytrwałe trzymanie się raz powziętego zamiaru, dopóki nie wejdą w grę decydujące motywy przeciwne. Zresztą prawie żadne sławniejsze działania wojenne nie byty dokonane bez niezmiernego wysiłku, trudu i znoju. Jeśli tu słabość fizyczna i duchowa człowieka gotowa jest zawsze do ustępstw, to jednak do celu doprowadzić może tylko wielka siła woli, która się przejawia w wytrwałości podziwianej przez świat i potomność.
Jan Dobraczyński w jednym ze swych opowiadań historycznych pisze o tym okresie walki, gdy młody Kazimierz Pułaski dowodził oddziałem w składzie wojsk konfederackich, walczących przeciwko Prusakom i Rosjanom (1771). W pewnym fragmencie czytamy: „Minęło kilka dni znaczonych zażartą walką artyleryjską. Pułaski polecił dokonać nowego wypadu – w którym sam nie brał udziału – ale wypad, tym razem, nie był udany: przeciwnicy mieli się na baczności i uczestnicy wycieczki ponieśli duże straty. Dziesiątego stycznia oblegający przerwali ogień artyleryjski. Dokonywano jakiegoś wielkiego przegrupowywania oddziałów.
Pułaski nabrał przekonania, że szykuje się szturm. Dotychczasowe bombardowanie niewiele zaszkodziło klasztorowi. Działa pruskie całkowicie zawiodły; artylerzyści króla Fryderyka strzelali tak haniebnie, że większość pocisków przenosiła. Dobrze zaopatrzona forteca mogła się bronić miesiącami. Drewitz pojął, że jego akcja podjęta wbrew woli ambasadora, jeżeli się nie uda, może go postawić w trudnej sytuacji.
Pułaski kazał przygotować wszystko na odparcie szturmu. Na murach zgromadzono ciężkie kłody, sterty kamieni, kosze wszelakiego szkła. Przy działach ustawiono pryzmy kuł i jaszcze z prochem. Przygotowano słomiane wieńce nasycone smołą. Podczas tych przygotowań muzyka klasztorna przygrywała na wałach. Dźwięk niósł się daleko, aż za Wartę. Widocznie to granie działało Drewitzowi na nerwy, bo wydał rozkaz artylerii, aby rozpoczęła wściekły ogień. Pułaski kazał odpowiedzieć równie gęstym ogniem z murów. Jak mówili żołnierze, kula goniła kulę. Pojedynek ustał dopiero o zmierzchu, ale na redutach słychać było ciągły ruch, więc Pułaski tylko części załogi pozwolił odpoczywać.
O drugiej po północy ruszył szturm. Główne natarcie wyszło od strony kościoła św. Rocha na odcinek murów między basztą Lubomirskich i basztą Szaniawskich. Drewitz rzucił do natarcia ogromną część swoich ludzi. Przed piechotą i spieszoną jazdą pędzono całe setki sprowadzonych z okolicznych wsi chłopów, którzy nieśli pęki faszyny i pięć długich drabin. Armaty klasztorne zaczęły bić kartaczami. Pociski orały biegnący tłum, ale ataku nie zatrzymały. Natarcie doszło do palisady, przedarło się przez nią. Chłopi rzucali faszynę w fosę, która nie była zbyt głęboka. Zasypywali ją także swymi ciałami, gdyż padali dziesiątkami od kul obrońców.
Szturmujący przeszli fosę, dopadli murów. Kiedy znaleźli się pod murami, na ich głowy zaczęły się toczyć ciężkie kłody, leciało szkło i kamienie, lała się gorąca smoła. Obrońcy zapalili słomiane wieńce i pozawieszali je na drągach, by oświecały skłębioną w dole masę. Mimo ponoszonych strat, szturmujący przystawili drabiny, ale okazały się za krótkie. Nie sięgały szczytu muru. Było je łatwo odrzucać wraz z ludźmi, którzy się po nich wspinali.
To przesądziło sprawę. Szturm załamał się. Poniósłszy ciężkie straty, atakujący zbiegli z powrotem na fosę, a potem wycofali się za palisadę, ścigani kulami. Bój nie trwał nawet godziny.
Dopiero o świcie można się było przekonać o ogromie odniesionego zwycięstwa. Fosa pełna była rannych i trupów. Co prawda, najwięcej było ciał chłopów. Wielu konfederatów zbiegło do fosy, by pozabierać zabitym broń i ciepłą odzież. Rannych nieprzyjaciół wynoszono po prostu za palisadę, aby ich sobie ludzie Drewitza zabrali, a jedynie wzięto do twierdzy ciężko rannego oficera kirasjerów – ten jednak zaraz umarł.
Pułaski i tym razem zarządził wielkie dziękczynne nabożeństwo. Paulini wzięli w nim udział, gdyż był to dzień św. Pawła pustelnika, ich patrona. Procesja z muzyką obeszła wały. Palono na wiwat ze wszystkich dział.
Reszta dnia upłynęła na zbieraniu rannych i grzebaniu zabitych oraz na oczyszczaniu fosy. Żadna strona nie strzelała.
Wyglądało na to, że oblegający będą chcieli powtórzyć szturm. Mówił o tym wielki ruch wśród oddziałów. Ale okazało się, że oznacza on coś zupełnie innego: Drewitz gotował się do odmarszu. Spoza murów doszła wieść, że pułkownik otrzymał rozkaz, aby wracał spiesznie do Krakowa, który jest jakoby zagrożony przez konfederatów. Inni znowu donosili, że Prusacy kazali oddać pożyczone działa. Jeszcze inni, że Drewitzowi polecono złożyć dowództwo i wytłumaczyć się ze swej wyprawy na Jasną Górę...
Szczęście wojenne nie jest jednak stałe. Brak jasnego programu działania i konsolidacji z krajem, płonne nadzieje na poparcie papieża, na pomoc Austrii, Turcji i Francji, powodują chaotyczność poczynań konfederackich wojsk. Pułaski, z siłą kilku tysięcy ludzi, stacza podjazdowe bitwy i potyczki, tułając się praktycznie bez bliżej określonego celu po całym kraju – od Śląska po Litwę, od Podoła po Wielkopolskę. Większość z nich oczywiście przegrywa, a sukcesem jest to, że uchodzi z nich z życiem. Trzeba jednak przyznać, że zdobywa sobie swoją partyzantką sławę w całej Europie.
Lecz oto dochodzi do wydarzenia, które kładzie kres wszystkiemu. Generalicja barska wpada na pomysł porwania króla Stanisława Augusta. Za wykonanie zadania czyni się odpowiedzialnym Pułaskiego. Owszem, króla się porywa, uwozi za Warszawę, lecz ten... przekonuje porywacza (w końcu został przy nim tylko jeden), że lepiej będzie, jak się go z powrotem odstawi na Zamek (!) Pułaski w incydencie nie bierze udziału osobiście. Miał odebrać króla od porywaczy, zapewnić mu eskortę i oddać w ręce generalicji. A jednak to właśnie jego uznaje się za głównego winowajcę. Sejm polski, za planowane jego zdaniem, królobójstwo, wydaje na Pułaskiego (in absentia) drakoński wyrok: „...utratę czci, szlachectwa wraz z potomstwem, mienia i dóbr; na ucięcie prawej ręki i głowy, ćwiartowanie i spalenie ciała, którego popiół ma być na wiatr rzucony. Głowa i ręka ma być zatknięta przy drodze publicznej”...
Ostatecznie w 1772 roku Konfederacja Barska została rozbita wspólnym wysiłkiem Rosjan, Niemców i licznych polskich zdrajców. Kazimierz Pułaski przez kilka lat tułał się po Europie, nigdzie nie mogąc na dłużej zagrzać miejsca. Sąd rosyjski skazał go zaocznie na karę śmierci. W pewnej chwili wymyślił nowy plan walki: uformować polską armię w Turcji i przy boku armii tureckiej wkroczyć do Polski. W kwietniu 1774 roku grupa Polaków wyruszyła w podróż do Turcji. Dojechali okrętem do Dubrownika w Jugosławii, a stamtąd konno udali się do Turcji. Wyprawa ta trwała do jesieni 1774. W Turcji Kazimierz i jego przyjaciele pozbyli się złudzeń. Stracili wszystko co mieli i ledwo uszli z życiem. Kazimierz wrócił do Marsylii, gdzie dostał pozwolenie zamieszkania. W międzyczasie został bez środków do życia.
Na wiosnę 1777 roku doszło do spotkania Pułaskiego z ambasadorem amerykańskim, Benjaminem Franklinem. Pułaski ofiarował swe usługi w walce o wolność za oceanem. 13 czerwca odpłynął do Ameryki na statku „Massachussetts”. Wiózł ze sobą listy polecające od Franklina do generała Waszyngtona i do Kongresu oraz listy do generała Lafayette od jego żony.
Podróż morska trwała 44 dni. Pułaski wylądował w miejscowości Marblehead, na północ od Bostonu. Natychmiast wysłał list do Kongresu, ofiarując swe usługi w walce o niepodległość Ameryki. Wyraził również życzenie służenia albo pod gen. Waszyngtonem lub gen Lafayette.
W liście do Jerzego Waszyngtona, który stał na czele armii powstańczej, pisał: „Przybyłem tutaj, gdzie broni się Wolności, aby jej służyć, dla niej żyć lub umrzeć.
29 sierpnia przybył do obozu Waszyngtona i został mu przedstawiony przez Lafayette’a. W trakcie czekania na nominację, 11 września przyszło do bitwy pod Brandywine, gdzie Pułaski odznaczył się, osłaniając z małą grupą konnych odwrót armii Waszyngtona. 15 września Kongres mianował Pułaskiego generałem brygady i dowódcą kawalerii.
Przez dwa lata polski dowódca walczył bohatersko o wolność i niepodległość państwa, które miało w przyszłości zostać najpotężniejszym mocarstwem świata. Jego zasługi pod tym względem były ogromne. Los chciał jednak, by sławne życie tego młodego mężczyzny nie było długie.
Mary Zimmer o ostatnich miesiącach życia tego żołnierza pisała na łamach pisma „Straż” (Scranton, 23 kwietnia 1992) jak następuje: „Congress authorized Pulaski’s Legion. He was given 68 horsemen equipped with lances (Washington would have liked them to have muskets or rifles) and 200 foot soldiers armed as light infantry. By October, the Legion was ready, financed partly with Pulaski's personal funds. Its first engagement, at Egg Harbor, New Jersey, was marred by the treachery of one of the deserters whom Washington had forbidden Pulaski to recruit – yet the Legion fought creditably.
Late in 1778, the British sent troops south; it was obvious that they would launch a spring offensive there. Not daring to move his own troops from New York, Washington sent Pulaski 's Legion and General Benjamin Lincoln with 4.000 men, to Charleston, South Carolina.
Now Pulaski was in his element. He arrived in Charleston May 8, 1779, with only 150 men still able-bodied after the 450-mile march. Nevertheless, with Colonel John Laurens, he galvanized the city into aggressive action instead of surrender. This, plus Lincoln's imminent arrival, prompted the British to withdraw and Charleston was saved.
Pulaski was happier in Charleston than ever before in America. His small, highly mobile Legion had proved its worth. He was accepted as the practical military advisor of the entire South Carolina forces. Moreover, the plantations around Charleston reminded him of the estates in Poland, and felt himself among gentlemen of his own kind.
His was short-lived happiness. A few months later the Americans, with the aid of French troops under Admirał d'Estaing, stormed Savannah. When d'Estaing fell wounded, Pulaski galloped across enemy fire to rally the French troops. He was hit and mortally wounded. The British gallantly withheld their fire while he was carried from the field. He was 32 years old.
Immediately, Pulaski was acclaimed a hero. Forgotten were the outrages of his requisitioning, and wrangles over supplies. Congress voted to put up a monument to him. Pulaski would have found grim humor in the fact that it was not actually erected – in Washington, D.C. – until 1910”.
Oskar Halecki (A history of Poland, New York 1992, s. 195) nazywa Kazimierza „najbardziej bohaterskim z Pułaskich, który nie będąc w stanie obronić wolności w Polsce, umarł za nią w Ameryce”.
W wierszu pt. Savannah Mieczysław Romanowski opisał ostatnią bitwę Kazimierza Pułaskiego jak następuje:

Już świt. Już wrzasły trąby ostre głosy.
Słońce wnet błysło na morze i błonia.
Pułaski szablę otarł z rannej rosy,
Przeżegnał piersi i wskoczył na konia.
Mgła się po ziemi rozścieliła ranna,
Wódz pomknął, za nim grzmiało: „Na Savannah!”

Niegdyś mu grzmiała pieśń konfederacka,
Orły mu siwe wskazywały drogi,
Kiedy na wrogów rankiem szedł znienacka,
Wpadał na działa i siekł co do nogi.
Takiej tu pieśni nikt mu nie zanuci,
Orły czekają w Polsce, czy nie wróci.

Smutny więc jechał i do towarzysza
Mówił o swoim zgubionym szkaplerzu:
„Wkrótce, mój bracie, będzie w sercu cisza,
I drobna prochu garść po twym Kaźmierzu;
Zły znak! ... Duch czuje drogę, bracie miły,
Jam się spodziewał w ojczyźnie mogiły.

Na naszych błoniach mijały mnie groty,
Nie było dane dłoni mej kraj zbawić!...
Inny się zjawi jakiś anioł złoty
W rycerskiej piersi, by ten ród naprawić.
Nieszczęście wielkie – wielkich dusz kołyską;
Kto wie – ten anioł może jest już blisko.

„Bez sakramentów zginę!... Bądź twa wola!”
Rzekł, a Savannah już mu widna z dali...
Cwałem więc z jazdą kopnął się na pola,
Kędy Anglicy szeregami stali
I usypane reduty ze szańców
Siały kartaczów gradem na powstańców.

I w porę przypadł, bo pod jego wzrokiem
Wrzała już bitwa zacięta wśród łanów,
Już szli Anglicy wyciągniętym krokiem
Z bagnetem w ręku na Amerykanów.
Wnet jedna chwila los bitwy przeważy...
A jemu zapał zajaśniał na twarzy.

„Naprzód!” i w dwieście poskoczyli koni,
Za bohaterem lecieli na działa;
Wiatr ich zaledwie dościgał na błoni,
Szable migały w słońcu, ziemia drżała.
I przełamali Anglików dwa fronty,
A wtem błysnęły na okopach lonty.

Zagrzmiało... „Jezus Maryja!” – wódz krzyknął
I padł. Zwycięzca padł na polu chwały
I skonał śmiercią, do której przywyknął.
I leżał z szablą swą jak posąg biały,
A Bóg mu rozlał na obliczu ciszę...
Wkoło płakali druh i towarzysze.

I usypali mu grób pod Savannah,
I krzyż na grobie zatknęli brzozowy –
Niech cię przed Boga wiedzie Święta Panna,
Tak jak ty w taniec wodziłeś bojowy!
A módl się za nas, niech nam Bóg obudzi
Takiego jak ty pośród wiernych ludzi!

Wysiłek i śmierć K. Pułaskiego w USA nie poszły na marne. Stał się bohaterem narodu amerykańskiego, symbolem idei wolności dla całej ludzkości.
Zwrócono się do Kongresu Amerykańskiego, by w Waszyngtonie wznieść pomnik ku jego czci. Nie zdołano uczynić tego natychmiast. Pomnik został odsłonięty dopiero w roku 1910. Wcześniej, bo już w roku 1853 odsłonięto rozpoczęty przez Lafayette'a pomnik w Savannah. Społeczeństwo doceniło przybysza z dalekiej Polski. Zaczęto nadawać jego imię i nazwisko powiatom, miastom, dzielnicom miast, ulicom, parkom, szkołom, drogom, mostom, stacjom kolejowym. Zaczęto stawiać pomniki w innych miastach, rzeźbiono popiersia, bito medale i monety z jego wizerunkiem. Poeci pisali wiersze, malarze malowali obrazy. Pułaski był często wspominany, wymieniany w przemówieniach prezydentów skonfederowanych stanów Ameryki, Davisa, Jeffersona. Wiele organizacji społecznych, sportowych, weterańskich przyjmowało nazwę „Pulaski”. W muzeum historycznym Georgii znajduje się kula, która śmiertelnie zraniła Pułaskiego, a którą usunął i przechował lekarz wojskowy, chirurg, Joseph Lynah. W muzeum w Gulf Port w stanie Mississippi znajduje się replika szabli Pułaskiego. Nazwę Pulaski nosi jedna z amerykańskich łodzi podwodnych. Pułaskiego uczcili nawet geologowie nadając jednej ze skał magmowych nazwę pulaskit (pulaskite).
W roku 1929 Kongres USA uczynił dzień 11 października Dniem Pułaskiego. Dzień Pułaskiego w stanie Illinois obchodzi się od roku 1986 w pierwszy poniedziałek marca.
W stanie Indiana Dzień Pułaskiego obchodzi się 4 marca. Organizacją uroczystości zajmuje się Klub Obywatelski im. Generała Pułaskiego założony w roku 1969 w Hammond. W roku 1978 z inicjatywy klubu 37-milowy odcinek autostrady I-65 został nazwany „Casimir Pulaski Memoriał Highway.” W tym samym roku zmieniono nazwę parku z Douglas Park na Pulaski Park.
Pamięć o Kazimierzu Pułaskim jest przekazywana potomnym w różny sposób. Kilka lat temu „odkryto” na południu Chicago uszkodzone popiersie K. Pułaskiego. Zostało ono odnowione i umieszczone w ogrodzie Domu Podhalan, siedzibie Związku Podhalan w Ameryce, przy Archer Avenue. W roku 1994, 5 marca odbyło się odsłonięcie popiersia.
George Otto z Truman College w Chicago postarał się o zezwolenie, aby na jednej ze ścian uczelni wymalować kopię sławnego obrazu „Pułaski pod Savannah”, Stanisława Batowskiego. Kopię obrazu wykonał Kamil Yass, jeden z najlepszych studentów wydziału Sztuk Pięknych w Truman College, pod kierunkiem prof. Jose Garcia. Uroczystość odsłonięcia fresku odbyła się w roku 1992. Oryginalny obraz znajduje się w Muzeum Polskim w Chicago.
Inną formą upamiętniania imienia Kazimierza Pułaskiego było wydanie przez amerykańską pocztę pocztówek i znaczków pocztowych w latach 1931 i 1979. Na obszarze Stanów Zjednoczonych można obecnie znaleźć kilkadziesiąt powiatów lub miejscowości o nazwie Pulaski.


Kazimierz Pułaski nie jest jedynym Bohaterem Ameryki polskiego pochodzenia. Także m.in. Tadeusz Kościuszko odegrał decydującą rolę w rozstrzygającej o losach tego wielkiego państwa bitwie pod Saratogą, gdzie dzięki jego geniuszowi republikanie zwyciężyli kolonizatorów angielskich. Gdyby nie to zwycięstwo, „historia świata byłaby przybrała zupełnie inny bieg”. Amerykański historyk wojskowości Ernest L. Cuneo pisał na łamach „The Evening Post”: „Większość Amerykanów twierdzi, że Kościuszko był postacią na miarę Hannibala i Cezara, zdaje sobie sprawę, że to jego wojskowemu geniuszowi zawdzięcza zwycięstwo, które dało Ameryce niepodległość”... O Kościuszce jednak pisaliśmy w innym miejscu (Jan Ciechanowicz, Myśl i czyn, Mołodeczno 2001, s. 8-27); dlatego tutaj przypominamy zasługi innego wybitnego żołnierza wolności.

 



Włodzimierz Krzyżanowski



Włodzimierz Bonawentura Krzyżanowski urodził się we wsi Rożnowo pod Obornikami w Wielkim Księstwie Poznańskim 8 lipca 1824 roku. Jego ojciec Stanisław walczył pod rozkazami Napoleona I o Polskę. Matka Ludwika z domu Pągowska (herbu zdaje się Pobóg), była rodzoną siostrą matki Fryderyka Szopena, Justyny Pągowskiej.
Ze względu na szykany zaborców rodzinę Krzyżanowskich tropiły nieustannie kłopoty finansowe, aż skończyło się w 1827 roku licytacją majątku, rozpadem i rozproszeniem rodziny i śmiercią jej głowy. 4-letni wówczas chłopiec zamieszkał u krewnych ojca w Poznaniu, a matka ze starszymi dziećmi przeniosła się do Królestwa Polskiego. Można przypuszczać, że brak opieki matczynej i ojcowskiej w tak młodym wieku odbił się niekorzystnie na konstytucji duchowej chłopca, tak iż w późniejszym wieku często wykazywał daleko posunięty brak równowagi psychicznej, bywał przesadnie impulsywny i wybuchowy, choć przecież zawsze pełen też pozytywnej energii i zapału.
Nie wiadomo dokładnie, jaka atmosfera panowała w domu poznańskich Szaferów, gdzie wychowywał się Włodek Krzyżanowski, być może wcale mu przyjazna i spokojna, ale też trzeba pamiętać, że wówczas w zniewolonym i podupadłym duchowo społeczeństwie polskim silne były chorobliwe i prostackie wpływy francuskie. Bo to przecież Eustache Deschamps, poeta XV-wiecznej Francji, pisał, że życie rodzinne nie daje radości, że szczęśliwy jest, kto nie ma dzieci, ponieważ małe dzieci to tylko wrzask i zaduch, udręczenie i kłopoty. Trzeba je ubierać, obuwać i żywić; ciągle grozi niebezpieczeństwo, że się przewrócą albo poranią. Później chorują i umierają albo też dorastają i schodzą na psy, dostają się do więzienia lub na szubienicę. Krótko mówiąc, nic prócz umęczenia i przykrości; żadne zadowolenie nie wynagradza trosk, trudów i wydatków na wychowanie. Nie ma większego nieszczęścia niż posiadanie dzieci szpetnych... Szczęśliwy, kto się nie ożenił, bo trudno jest żyć ze złą żoną, a jeśli ma się dobrą, istnieje stała obawa jej utraty. Gdy jest brzydka, obrzydza życie mężowi, gdy ładna – zdradza go. Kierując się taką zdegenerowaną „logiką” wielu Polaków w XIX wieku traktowało życie rodzinne jako ciężar i „przesąd”, powoli dojrzewało do tego głębokiego upadku, jaki nastał w wieku XX. Być może i do otoczenia Włodka Krzyżanowskiego przenikała francuska filozofia życia, a wówczas los jego byłby nie do pozazdroszczenia; jak zresztą bardzo wielu dzieci w Europie XIX, XX, XXI wieku.
Z późniejszych przekazów pisanych można jednak wnioskować przynajmniej o dwóch bardzo pozytywnych aspektach okresu poznańskiego w życiu młodzieńca. Po pierwsze, było to środowisko szczerze patriotyczne, przekazujące młodemu pokoleniu dojrzałe i piękne stereotypy zachowań prospołecznych, po drugie, panował w nim autentyczny kult mądrości, wiedzy i nauki. To środowisko, być może po części pod wpływem mentalności niemieckiej, miało zmysł ładu, porządku, hierarchiczności i harmonii społecznej, połączony z ogromnym oddaniem idei państwowej, ale idei nie istniejącego państwa pruskiego, lecz idei mającego się odrodzić Państwa Polskiego. Nie przypadkiem po 1918 roku najlepszymi urzędnikami w Polsce niepodległej byli poznaniacy. Lecz wychowanie takiej postawy nie jest sprawą łatwą czy prostą. Jak pisał Fryderyk Wilhelm Foerster: „W samym człowieku musi się wprzód nastąpić należyte uporządkowanie wszystkich cząstkowych funkcji według kierowniczej idei, najpierw przełamać ochlokrację namiętności i usunąć anarchię poszczególnych interesów – dopiero wtedy tak zorganizowany charakter będzie świadomie i nieświadomie dążył do urzeczywistnienia także w życiu społecznym tego samego porządku i na podobieństwo życia wewnętrznego kierować będzie swoim działaniem politycznym. Ta zasadnicza myśl platońska o odrodzeniu życia państwowego przez przywrócenie należytej hierarchii życiowych funkcji w duszy indywidualnej jest niezmiernie ważna dla całej pedagogii społecznej... (...)
Państwo oligarchiczne, demokratyczne i tyrańskie odpowiada zawsze pewnemu, zupełnie określonemu, wypaczeniu w koordynacji sił indywidualnych; gdy owo wypaczenie rozpoczęło się w jednym punkcie, natenczas jedna forma rozstroju następuje w oczywistej konsekwencji po drugiej.
Pedagogia obywatelska niezmiernie wiele skorzystać może z tego platońskiego punktu widzenia – a zwłaszcza z owego wskazania na ścisłą zależność między zdrową organizacją państwa a organizacją duszy (...) Państwo, jako życie zorganizowane, może być ugruntowane jedynie przez wszczepienie zasady organizacyjnej w samo życie duszy. Kształcenie w przestrzeganiu miary i karności, nawet w dobrych poruszeniach duszy, planowane podporządkowanie rzeczy ubocznych pod rzecz główną, konsekwentne poddawanie pierwiastka zmysłowego pod pierwiastek duchowy, wychowywanie w duchu bezwzględnej uległości wobec nakazów sumienia i przyzwoitości, usuwanie wszelkich wykrętów, tłumaczeń i względów postronnych, mających uwalniać od posłuszeństwa, ćwiczenie w bezopornym poświęcaniu własnych korzyści na rzecz przyzwoitości i honoru (np. w drobnych codziennych sprawach pieniężnych) – oto co bezpośrednio wychowuje człowieka do stawiania idei państwowej ponad interesy osobiste. Albowiem nasza dezorganizacja państwowa jest tylko wyrazem tego, że brak nam organizującej zasady w duszy.
Tryumf idei państwowej nad wszystkim, co egocentryczne, i nad względami osobistymi nie da się utwierdzić skutecznie ani zapewnić żadnymi społecznymi tylko instynktami czy uczuciami. Wymaga on raczej głęboko ugruntowanej i utwierdzonej dążności duszy do poddania całego życia własnego pod jedno Dobro Najwyższe. Taka dopiero „organizacja duszy”, skoro przeniesie się na czucie i myślenie polityczne, zdoła utworzyć skuteczną przeciwwagę wobec przemożnych a wielorakich odśrodkowych dążności indywidualnych, jako też wobec magnetycznych wpływów grup i korporacji. „Dlatego też żadna wyższa kultura państwowa w ostatecznym rachunku nie da się oddzielić od kultury religijnej. Państwo Cezara oprzeć musi swą trwałość na tych właśnie mocach, które płyną z Państwa Chrystusowego. Świat zmysłowy spoczywa na świecie nadzmysłowym. I świat moralny musi się zakotwiczyć na gruncie religii: bo jeśli oprze się tylko na socjologii i etyce społecznej, to wnet się stanie tylko odbiciem prądów chwili i interesów jednostkowych, a nie zdoła udźwignąć na sobie powszechnej kultury państwowej.
Lecz nawet samo społeczne wychowanie, jako wstępna szkoła kultury państwowej, jako ćwiczenie w budowaniu ludzkiej wspólnoty, wymaga o wiele gruntowniejszego przygotowania niż to, które nabyć można przez samą wspólność pracy. Albowiem współdziałanie i współżycie w realnym bycie społecznym napotyka na znacznie trudniejsze zagadnienia niż te, które nastręczyć może kooperacja w pracy szkolnej. Wyzucie się z sobkostwa, poczucie odpowiedzialności, pobłażliwość względem innych, karność względem samego siebie i pokonywanie siebie w obcowaniu z ludźmi – oto własności, które ćwiczyć należy już od lat najwcześniejszych, wspierać za pomocą zwyczajów zewnętrznych, pogłębiać i oczyszczać przez oddziaływanie religijno-moralne”.
W tychże rozważaniach Fr. W. Foerster dawał wyraz przekonaniu, iż wychowanie społeczne równoważyć należy, tworząc zarazem silną przeciwwagę w osobistej sumienności i samodzielności człowieka, a to celem wykształcenia w nim wytrwałości, potrzebnej do stania mocno przy idei dobra ogólnego wbrew wszelkim siłom, działającym ze strony pomniejszych zrzeszeń życiowych.
Starać się należy, by powierzone dzieciom zlecenia były przez nie bezwzględnie wykonane.
Przyzwyczajać je należy od początku, by czyniły to co słuszne bez względu na to, czy narażą się wskutek tego na drwiny, niedocenianie lub wzgardę. Lecz dziać się to winno dobrowolnie, a nie pod przymusem. Szczególniej w dojrzalszym wieku młodzieńczym, w którym duch korporacyjny nabiera tak wielkiego znaczenia, starać się należy z jak największą powagą o to, by poczucie honoru nierozdzielnie złączyć z męskim wyznawaniem własnych przekonań i z równie męskim odrzucaniem wszystkiego, co z własnym sumieniem pogodzić się nie da. Próbą całego ukształcenia charakteru jest to, by umieć powiedzieć „tak” we właściwym miejscu i umieć powiedzieć „nie”, i to niedwuznacznie, także we właściwym miejscu i bez skrupułów.
W takim oto duchu bezwzględnej prawości i oddania idei nadrzędnej – wolności i sprawiedliwości społecznej – został też wychowany Włodzimierz Krzyżanowski. Z drugiej strony, jak napomknęliśmy powyżej, w jego poznańskiej rodzinie pielęgnowano kult wiedzy, nauki i mądrości życiowej, którą czerpano m.in. ze starannie dobieranej lektury. Choć przecież i w tym względzie zachowano zdrowy umiar, jakby pamiętając o ostrzeżeniu pewnego mędrca rzymskiego: „Najszlachetniejsze wydatki są te, które przeznaczamy na cele naukowe, ale i one tak długo mają uzasadnienie, jak długo nie przekraczają miary. Po co naprawdę gromadzić mnóstwo książek i tworzyć księgozbiory, których właściciel przez całe życie nie przeczyta rejestru? Obfitość lektury umysł czytającego przeciąża, nie kształci; dlatego odniesiesz większy pożytek, jeżeli z uwagą przeczytasz kilku autorów, niż jeśli się będziesz błąkać wśród wielu. Czterdzieści tysięcy zwojów spłonęło w Aleksandrii. Niejeden chwalił tę bibliotekę jako najwspanialszy pomnik królewskich dostatków, jak to uczynił na przykład Liwiusz, który powiada, że była znakomitym dziełem królewskiego wykwintu i troski. Nie był to jednak żaden wykwint i żadna troska, ale po prostu rozpustna żądza nauki; właściwie nie żadnej nauki, ponieważ nie dla nauki zgromadzili te książki królowie, ale na pokaz, podobnie jak i u nas dla wielu nie wykształconych elementarnie są książki nie narzędziem nauki, ale ozdobą sali jadalnej. Gromadźmy więc tyle książek, ile potrzeba, żadnej na pokaz. – Ale – odpowiesz – wydatki na książki służą bardziej szlachetnemu celowi niż na wazy korynckie i na obrazy. – Ja jednak myślę, że gdzie nadmiar, tam wszędzie i wykroczenie. Z jakiego powodu masz być bardziej wyrozumiały dla jednego, który chciwie kupuje szafy na książki z cedru i kości słoniowej, niż dla drugiego, który nie mniej chciwie nabywa komplety książek nieznanych, nierzadko nikczemnych autorów i wśród tylu tysięcy tomów ziewa z nudy, a najbardziej podoba mu się w książkach oprawa i tytuł? Nawet w domach notorycznych nieuków i próżniaków zobaczysz zatem skompletowane dzieła krasomówcze i historyczne i sięgające aż do sufitu regały. Dziś bowiem taki panuje zwyczaj, że prócz łaźni i cieplic księgozbiór stał się konieczną ozdobą każdego szanującego się domu. I byłbym rad z serca wybaczyć tę manierę, gdyby przynajmniej pochodziła z nadmiernej żądzy nauki, ale dzisiaj te wyszukane dzieła dostojnych geniuszów wraz z ich obrazami kupują z próżności, by zdobić nimi ściany domu”. (Seneka, O pokoju ducha, IX).
W domu państwa Szeferów było jednak inaczej, tu kupowano książki, by je czytać. A czytywano w oryginale zarówno Mickiewicza i Słowackiego, Reja i Kochanowskiego, jak też Waltera von der Vogelweide, Schillera, Goethego, Seumego i wielu innych wielkich i szlachetnych romantyków niemieckich.
Jeszcze w latach gimnazjalnych więc w sercu W. Krzyżanowskiego dokonał się stop idei polskiego patriotyzmu i niemieckiego romantyzmu, który z pewnością nie wróżył nosicielowi takiego ducha życia spokojnego i sielankowego. Wręcz przeciwnie, to było „zaprogramowanie” na młodość „chmurną i górną”, na całe życie pełne niepokojów, zmagań, wysokich dążeń, pięknych zwycięstw i dotkliwych porażek. We wspomnieniach Krzyżanowski zapisze później o tych młodych latach: „Miałem dwadzieścia jeden lat zaledwie, kochałem drogi mi zagon ojczysty, marzyłem, bujałem po obłokach i szedłem na oślep, gdzie mi kazano, nie zastanawiając się nad skutkami takiej nieoględnej za marą pogoni”.
Ruszył w podróż. Do portowego Hamburga, a potem parostatkiem do „ziemi obiecanej” romantyków, idealistów i zbrodniarzy – do Ameryki. Zderzenie młodzieńczych wyobrażeń z rzeczywistością okazało się – jak to zawsze bywa – bardzo bolesne. Młody mężczyzna, nie znający zresztą języka angielskiego, przez wiele tygodni poniewierał się w okolicy portu nowojorskiego, głodował, nocował pod gołym niebem. Usiłował znaleźć pracę, ale po gimnazjum polskim nie miał przecież żadnych kwalifikacji zawodowych, nie był też biegły w żadnym rzemiośle. Był bliski kompletnego załamania, gdy pomógł mu przypadkowo poznany Polak, też klepiący biedę, ale trochę już zakorzeniony w społeczności amerykańskiej. Przez kilka miesięcy mieszkał więc Krzyżanowski kątem u biednej polskiej rodziny i codziennie szukał jakiegoś ratunku, nie mając grosza na bilet powrotny do dobrej, starej Europy. W liście do rodziny napisał później: „Wszystko było mi obcym, nie było ręki rodzicielskiej, która by zasłaniała od niedoli, nie było serca braci ani sióstr, których bicie odzywało się w mym sercu, nie było języka, który od kołyski z ust matki słyszałem. Cierpiałem pielęgnując mą niedolę, w nadziei, że może coś lepszego z niej wyrośnie, podlewałem ją łzami i cierpiałem”...
Dopiero po długim czasie udało mu się zatrudnić przy pracach budowlanych, a po upływie siedmiu „chudych” lat mocniej stanąć na własnych nogach. Wieczorami uczył się w szkole, poznał dobrze język angielski, a że był młodzieńcem dobrze wychowanym i wykształconym, przy tym mającym sympatyczną powierzchowność, zaczął coraz to mocniej zakorzeniać się w towarzystwie amerykańskim, aż w 1854 roku poślubił Karolinę Burnett, córkę generała amerykańskiego. Zamieszkał z żoną w Nowym Jorku, założył przedsiębiorstwo handlowe i ostatecznie ustabilizował swe życie. Lecz dało ponownie o sobie znać wychowanie, jakie otrzymał w Poznaniu, przystąpił do partii narodowo-republikańskiej i czynnie zaangażował zarówno swój kapitał, jak i własne życie do walki o zniesienie niewoli Murzynów. We Wspomnieniach napisze po latach: „Poniżająca instytucja niewolnictwa nie mogła istnieć w kraju opartym na wolności osobistej; jedyna ta plama społeczeństwa amerykańskiego, ten wrzód, musiał zniknąć”...
Po jakimś czasie Włodzimierz Krzyżanowski został wybrany na prezesa nowojorskiego klubu swej partii, zyskując w nim opinię działacza bezkompromisowego, radykalnego, a przy tym nader dynamicznego i inteligentnego. Były to cnoty wysoko cenione w Stanach Zjednoczonych, toteż gdy w 1860 roku Abraham Lincoln został wybrany na prezydenta USA, a w 1861 stany południowe ogłosiły secesję i wybuchła wojna, Krzyżanowski zaciągnął się na ochotnika do wojsk Północy i został ich prostym żołnierzem. Ewidentnie jednak wybijał się nad poziom przeciętny swymi uzdolnieniami, wiedzą, kulturą, odwagą. Został zauważony przez zwierzchnictwo i, jak to bywa na wojnie z jednostkami wybitnymi, zaczął błyskawicznie awansować. A że na każdym stanowisku wykazywał się zdyscyplinowaniem, energią, inwencją, męstwem, zdolnościami organizacyjnymi, został mianowany dowódcą kompanii w randze kapitana. Po trzech miesiącach miał rangę majora, dowodził, co ciekawe, kompanią złożoną z niemieckich imigrantów, którzy byli doskonałymi żołnierzami. Później oddział osiągnął liczebność pułku, składał się już też z innych obcokrajowców, a nadano mu oficjalne miano „Polish Legion”, nazwany tak na cześć dowódcy Polaka.
W czerwcu 1862 roku Włodzimierz Krzyżanowski przebył swój pierwszy bój pod Cross Keys, a za wykazaną osobistą odwagę i mądrość otrzymał stanowisko dowódcy brygady. W sierpniu 1862 w bitwie pod Bull Run został ranny, lecz nie pozwolił się wynieść z placu boju i do końca dowodził brygadą, zapewniając jej bezpieczne cofnięcie się w sytuacji kompletnie beznadziejnej z wojskowego punktu widzenia. Ten Polak potrafił w każdej sytuacji zrobić wszystko co możliwe, żeby osiągnąć to, co niemożliwe. Żołnierze obdarzali go bezgranicznym zaufaniem, gdyż zawsze był szczery, nigdy się nie wywyższał nad innych, ani nikogo nie poniżał, a w najtrudniejszych momentach osobiście stawał z bagnetem na czele swych oddziałów i prowadził je ku zwycięstwu.
Ludzie lubią, by ich przywódcy emanowali szczerością i dobrą wolą. I żeby zwyciężali. Nikt nie kocha tych, którzy nie potrafią postawić na swoim. Francis Bacon twierdził słusznie, iż „pomyślność najlepiej ujawnia przywary, przeciwność zaś najlepiej ujawnia cnotę”... W. Krzyżanowskiego szanowano m.in. też za to, że nigdy nie chwytał się podstępu i podłości ani w życiu publicznym czy prywatnym, ani na polu walki.
Doprawdy miał rację niezrównany Stefan Themerson, gdy mówił, że „nieobecność niegodnych środków jest ważniejsza niż obecność Wielkich Celów”. Wszelako powiedziałby jeszcze lepiej, gdyby rzekł (to, co już wielokrotnie zostało powiedziane): Wielkie Cele osiąga się tylko godziwymi środkami, zaś środki niegodziwe nawet Wielki Cel czynią małym, nikczemnym i nienawistnym. Dzięki takim ludziom jak W. Krzyżanowski ideały amerykańskie zaczęły jeszcze w XIX wieku szeroko promieniować na cały świat, budząc podziw i sympatię setek milionów ludzi na wszystkich kontynentach.
Ale oczywiście niewiele by znaczyły wszystkie cnoty i zalety, gdyby nie wspierała ich prawdziwa mądrość, która, także na wojnie, w zasadzie o wszystkim decyduje. Nawet Głupota w znanym dziele Erazma z Rotterdamu przyznaje: „A kiedy już stanęły po obu stronach jeżące się żelazem zastępy i chrapliwym dźwiękiem zagrały rogi, to, pytam, jakiż wtedy pożytek z owych mędrców, którzy wyczerpani nauką, przy swojej chłodnej rozcieńczonej krwi ledwie dech mogą złapać? Wtedy trzeba tęgich i mocnych chłopów, którzy by mieli jak najwięcej odwagi, a jak najmniej rozumu! Chyba że ktoś by wolał mieć żołnierzem Demostenesa, który idąc za radą Archilocha, ledwo ujrzał nieprzyjaciela, a już tarczę rzuciwszy uciekł – tak kiepskim będąc żołnierzem jak mądrym był mówcą. Ależ rozum – powiadają – jest rzeczą bardzo ważną! Przyznaję, że jeśli idzie o wodza, to tak, ale to jakiś rozum specjalnie wojskowy, a nie filozoficzny, bo przecie tak wspaniałych czynów dokonuje się z darmozjadami, rufinami, złodziejami, zbójami, wiejskimi parobami, tępakami, zadłużonymi frantami i tym podobnymi mętami ludzkimi, a nie z kiwającymi się przy świeczce nad książką filozofami”.
W. Krzyżanowski był dowódcą mądrym i przewidującym, potrafiącym zwyciężać przeciwnika z możliwie najmniejszym przelewem krwi zarówno własnej, jak i wroga. Bitwa pod Bull Run była jednak niezwykle krwawą, wojska Północy straciły w niej 12 tysięcy żołnierzy, lecz porażka nie przerosła w klęskę dzięki mężnej postawie Krzyżanowskiego i jego brygady, która straciła 372 zabitych.
W dniach 1-3 lipca 1863 roku w bitwie pod Gettysburgiem (w niej Krzyżanowski dowodził czterema pułkami) szala zwycięstwa zdecydowanie przechyliła się na korzyść Północy.
W październiku 1864 roku Polak został mianowany na stanowisko pierwszego gubernatora Alabamy, a w 1865 otrzymał rangę generała i pełnił funkcje kolejno gubernatora Florydy, Georgii i Virginii. Gdy w 1867 roku dygnitarze rosyjscy (Aleksander II i jego dwór) przegrali w karty dyplomatom amerykańskim Alaskę, jej pierwszym gubernatorem został właśnie Włodzimierz Krzyżanowski. Zorganizował tu błyskawicznie administrację amerykańską, wypierając niezwłocznie rosyjską. Założył w ciągu niewielu lat podstawy przemysłu wydobywczego, sieć kolei, kopalni złota i węgla kamiennego. Był twórcą potęgi gospodarczej tej wysuniętej najdalej na północ prowincji USA, w której do dziś jego imię noszą dziesiątki ulic miejskich, szkół, pomniejszych miejscowości.
W okresie 1878-1886 Włodzimierzowi Krzyżanowskiemu rząd Stanów Zjednoczonych powierzał szereg odpowiedzialnych funkcji w dziedzinie gospodarki, handlu, bankowości. W 1886 były żołnierz założył Stowarzyszenie Pomocy dla Emigrantów Polskich. Było to ostatnie jego dzieło. Cierpiący, chory na dusznicę musiał wycofać się sędziwy generał z życia publicznego; zmarł w Nowym Jorku 31 stycznia 1887 roku. Kongres amerykański, aby uwiecznić jego pamięć, nadał imię Krzyżanowskiego jednej z gór położonej na należącej do USA wyspie Kościuszki.

ROSJA



Nicefor Czernichowski



Profesor Feliks Koneczny w dziele „Polskie Logos a Ethos” zaznaczał: „Organizacja społeczno-ekonomiczna była w Moskiewszczyźnie zawsze w znacznej mierze militarną: drużyny wareskie, sotnie i tysiączki, powszechna służba wojskowa „dzieci bojarskich” od roku 1480, stanowią najważniejsze etapy tego rozwoju militarnego. Od roku 1400 posiada Moskwa liczną armię stałą i staje się organizacją militarną wschodniej Słowiańszczyzny”... Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że od samego początku we współtworzeniu potęgi gospodarczej i militarnej tego mocarstwa brali znaczący udział osoby urodzone na Litwie historycznej i w Polsce.
Zygmunt Librowicz w książce „Polacy w Syberii” (1884) odnotowuje: „W jednym rzędzie z głośnymi wojownikami, którym Rosja zawdzięcza swe bogactwa terytorialne w Azji, w jednym rzędzie z Jermakiem, Chabarowem, Atłasowem, Pojarkowem i innymi – figuruje nazwisko bohatera – Polaka Nicefora Czernichowskiego, który w XVII wieku podbił i zdobył Ałbazin nad Amurem, wypędził Chińczyków i utrwalił władzę Rosjan na Dalekim Wschodzie.
Kto był ów Czernichowski i skąd ród swój wywodził, o tym milczą kroniki. Bezimienny a współczesny autor w opisie Syberii (z 1681 r.) mówi tylko, że rodzina Czernichowskich składała się z ojca imieniem Romana, syna Nicefora i córki; ale z których okolic Rzeczypospolitej pochodziła i jakie losy zapędziły ją na Syberię, nie podaje... Rodzina Czernichowskich, podobnie jak i cały orszak towarzyszów pancernych przyszłego bohatera Ałbazinu, należała widocznie do brańców wojennych, zapędzonych w niewolę z wojsk Zygmunta III na wschodnie kresy państwa moskiewskiego. W 1632 r. Roman Czernichowski przybywa w liczbie jeńców wysłanych z Moskwy do Jenisejska”. Tyle Librowicz.
Późniejszym badaczom udało się ustalić, że Nicefor Jaksa Czernichowski pochodził z Polesia, a należał do rodu szlacheckiego pieczętującego się godłem Łada. (Por. Jan Ciechanowicz, Herbarz polsko – rosyjski. Rody szlacheckie Imperium Rosyjskiego pochodzące z Polski”, t. 1, s. 317. Warszawa 2006).
Ponieważ był to początkowy okres podboju dorzecza Amuru przez Rosjan, panował tu dość ożywiony ruch. Zbrojne drużyny lądem, korsarskie watahy wodą – wszystko parło na wschód. Jednocześnie tworzono infrastrukturę gospodarczą, na ziemiach już podbitych osiedlano rolników, w tym ogromne rzesze ludności z Litwy i Kresów Polskich, bo przecież wojsko musiało mieć zapewniony ekwipunek, wyżywienie, ubranie itp. Roman Czernichowski zorganizował i kierował zakładem produkcji soli nad rzeką Leną. Podobnież rozmaitą działalność gospodarczą rozwijał początkowo i jego syn Nicefor, dzielny, pełen odwagi i energii młody szlachcic polski. Lecz to względnie ustabilizowane życie zostało nieoczekiwanie przerwane i nabrało charakteru dramatycznego.
W 1665 roku w Kireńsku nad Leną odbywał się duży coroczny jarmark, na który zjechało mnóstwo ludu wiejskiego i miejskiego, jak też i ludzie znaczni, a wśród nich i Ławrentij Obuchow, wojewoda limski (przypomnijmy, że rosyjscy Obuchowowie wywodzili się ze szlachty Ziemi Grodzieńskiej Obuchowiczów). Ten wojewoda słynął wśród ludności kraju z powodu nadmiernych okrucieństw i samowoli, popełnianych na jego rozkaz m.in. podczas pobierania podatków i danin na rzecz skarbu carskiego. Duża władza, podobnie jak duży pieniądz daje złudne poczucie wszechmocy i przekonanie, że wszystko jest dozwolone. Traf chciał, że w godzinie, gdy na targu przebywali ojciec i syn Czernichowscy, przybył tu także pan wojewoda, który zauważył wśród tłumu siostrę Nicefora. Kronikarz podaje, że ta „wielkiej piękności Polka” tak przypadła do gustu Osuchowowi, iż bez zastanowienia kazał swym ludziom wykraść urodziwą dziewkę. Co się też i stało. Lecz wojewoda tym razem miał pecha, polska szlachta bowiem nawet w niewoli i na zesłaniu nie traci swego honoru.
Co uszłoby płazem z Rosjanami, z Polakami nie miało szans na powodzenie. Brat panny Czernichowskiej poczuł się urażony na honorze szlacheckim i do żywego dotkniętym bezczelnością wojewody. Zaraz więc zorganizował zbrojny bunt, dopadł z przyjaciółmi Obuchowa i jego straż, wszystkich wymordował, a siostrę uwolnił. „Już Obuchow wyruszał na łodzi z powrotem do Limska, gdy w nocy 25 lipca napadnięto na wracającego i na statku go zamordowano” – podaje kronikarz rosyjski.
Aby uniknąć kary carskiej za tak zuchwały czyn, postanawia Nicefor Czernichowski z towarzyszami udać się dalej na wschód, nad Czarne Wody do Mandżurii. Po szybkich lecz starannych przygotowaniach, zabierając ze sobą duże ilości prochu, suszonego mięsa, zboża, a nawet – w trosce o potrzeby ducha – Hermogenesa, jednego z tamtejszych mnichów, udał się 84-osobowy oddział w drogę daleką, nieznaną, groźną. Wyprawa skierowała się w dół biegu Leny, aż dotarła do Ałbazinu, ośrodka niedużego lokalnego księstewka. Czernichowscy rozłożyli się taborem nieopodal tego miasteczka, zatknęli krzyż na wyniosłym brzegu i rozpoczęli kopanie i wznoszenie szańców.
Wkrótce, po kilku miesiącach pracy, stanęła tu dość imponująco prezentująca się drewniana forteca z bramą, wieżyczkami, pokojami mieszkalnymi. W samym srodku znalazło się miejsce na kapliczkę i spichlerz. Niebawem wokół tej budowli urosło sioło liczące ponad czterdzieści dymów, które w ówczesnych kronikach chińskich figuruje pod nazwą Jaksa. Stał się też wkrótce pan Nicefor rządcą i sędzią miejscowej ludności (łagodnym i sprawiedliwym zarazem), sprawował władzę, zbierał daninę, mądrze organizował do wspólnych prac i przedsięwzięc; powoli wprowadzał surową chrześcijańską obyczajowość rodzinną i cześć domową. Po kilkunastu latach dzikie przedtem pustkowie przekształciło się w kwitnacą krainę, której ludność żyła we względnym dobrobycie i spokoju, ciesząc się, że ma tak znakomitego księcia.
Tymczasem zaś wieść o porąbaniu wojewody Obuchowa dotarła do stołecznej Moskwy i Czernichowski razem z 46 wspólnikami został zaocznie skazany na męki i gardło. Zanim jednak długa ręka Moskwy zdążyła sięgnąć nad Amur, dotarła do dworu carskiego wiadomość, że ci przestępcy zhołdowali carowi niemałe tereny przy granicy chińskiej. Car wielkodusznie zmienił swój wyrok, a zbuntowanego Polaka mianował swym namiestnikiem w Ałbazinie (1671).
Władze chińskie kilkakrotnie zwracały się pisemnie z Pekinu ze specjalnymi poselstwami do Nicefora Czernichowskiego, proponując mu na zaszczytnych warunkach przyjęcie poddaństwa Imperium Środka. Przy tym listy cesarskie wręczano w dwóch językach: chińskim i polskim, przez co podkreślano szczególne uszanowanie dla tożsamości narodowej Polaka, który potrafił w tak krótkim czasie przekształcić syberyjską tajgę w cywilizowaną i kwitnącą prowincję.
Nie wiemy, jak reagował nasz rodak na te posunięcia dyplomacji chińskiej. Prawdopodobnie dyplomatycznie i ostrożnie. Po raz ostatni kroniki rosyjskie i chińskie wspominają imię Nicefora Czernichowskiego w roku 1674. Potem zapada cisza. Nie wiadomo nic ani o jego dalszych losach życiowych, ani o śmierci. W 1685 roku zagony mongolskie obróciły w perzynę zarówno Ałbazin, jak i Jaksę. Ale w historiografii rosyjskiej N. Czernichowski do dziś figuruje jak ten, kto zhołdował dla Rosji ziemie nad Amurem i wniósł duży wkład w umocnienie potęgi Cesarstwa Rosyjskiego na Dalekim Wschodzie.

 

 

 

Aleksander Mienszykow



Sam zestaw jego tytułów honorowych i godności jest imponujący: „Jaśnie Oświecony Cesarstwa Rzymskiego i Rosyjskiego książę, książę Żorski, graf na Dubrowce, Hory – Horkach i Poczapowie, dziedziczny pan Oranienburski i Baturyński, Jego Cesarskiej Mości dowodzący wojskami generalissimus, najwyższy rzeczywisty tajny radca, marszałek imperium, prezydent państwowego kolegium wojskowego, admirał czerwonej flagi, generał-gubernator guberni sanki-petersburskiej, podpułkownik preobrażeński, lejb-gwardii pułkownik nad trzema pułkami, kapitan kompanii bombardierów, orderów świętych Apostołów Andrzeja i Aleksandra, Słonia, Białego i Czarnego Orła kawaler”... Niecodzienne były to tytuły, jak i sam ich posiadacz.
Profesor Ludwik Bazylow w swej „Historii Rosji” (t. 1, Warszawa 1983) notuje: „Najbliższym i najbardziej lubianym przyjacielem cara – reformatora był Mienszykow. Poznali się jeszcze jako chłopcy; Piotrowi nie przeszkadzalo mizerne pochodzenie społeczne Mienszykowa, który zresztą był swojemu władcy zawsze jak najbardziej oddany. Lubił jednak pieniądze i dochodził do nich różnymi drogami, nieraz narażając się na gniew cara. Nie jest tajemnicą, że Piotr tłukł go czasami kijem, ale lubić nie przestawał i nieustannie przyznawał mu nowe godności i zaszczyty. Nie było chyba w dziejach Rosji wielmoży, który by miał więcej tytułów niż Aleksander Mienszykow, i niewielu mogłoby się z nim równać pod względem posiadanych bogactw. Pisząc o tym, nie można powstrzymać się od refleksji. Po pierwsze, Mienszykow na wiele zaszczytów rzeczywiście zasłużył: był człowiekiem mądrym, działaczem wysoce utalentowanym, nieźle dowodził wojskami, miał szczęśliwą rękę w wyprawach wojennych, umiał zdobywać miasta. Jako organizator już tak nie błyszczał, ostatecznie jednak nie musiał być wcieloną doskonałością. Druga refleksja dotyczy ponurych lat ostatniego etapu jego życia, upadku z niebotycznej wysokości w przepaść bez dna, czarnego mroku po dziesięcioleciach blasku i sławy. Zaślepiony wielkością i bogactwami, pewnie nigdy nie pomyślał, że może to wszystko stracić w ciągu jednej godziny. Cóż, historia znała wielu mu podobnych”... Ale tylko pod tym względem – słabości do majątku i sławy.
A. Mienszykow był bowiem jednym z tylko trzech w całej historii Państwa Rosyjskiego generalissimusów – obok Aleksandra Suworowa i Józefa Stalina. Zwany przez współczesnych i potomnych „półimperatorem”, tak wielka była bowiem jego potęga i władza, które zresztą najczęściej wykorzystywał dla dobra państwa. Wielce się przyczynił m.in. do przygotowania i założenia w Petersburgu otworzonej w końcu 1725 roku Akademii Nauk. Mniejsza o to, że „wdzięczny naród” rosyjski aż do zgonu mu wypominał, że „garnkiem z pierogami starł na plecach skórę” – bo w dzieciństwie, by przetrwać, sprzedawał na ulicach Moskwy pierogi. Encyklopedie zaś rosyjskie nigdy nie omijają sposobności, by podkreślić, że był to tylko „syn pridwornogo koniucha” (por. Bolszaja Sowietskaja Encikłopiedija, Moskwa 1974, t. 16, s. 80).
Rok przyjścia na świat tego wybitnego żołnierza i polityka nie jest znany; przez historyków są podawane lata: 1670, 1671, 1672, 1673. Nie ulega wszelako wątpliwości, że jego ojciec Daniel Mężyk, drobny, siermiężny szlachcic, przybył do Moskwy w poszukiwaniu chleba z Wielkiego Księstwa Litewskiego i po pewnym czasie zrobił tu zawrotną karierę: został początkowo kapralem gwardii, a potem koniuchem w stajniach carskich.
W rodzinie pamiętano wszelako o tym, że Mężykowie byli starożytną szlachtą polsko-litewską, pieczętującą się godłami Wadwicz i Wieniawa; od początku XV wieku wzmiankowani w dokumentach archiwalnych. Tak Jan Mężyk z Wadwicze herbu Dąbrowa około 1403-1434 był starostą ostrzeszowskim, krzepickim i lwowskim; sekretarzem królewskim, wojewodą lwowskim. (Urzędnicy centralni i nadworni Polski XIV-XVIII wieku, Kórnik 1992, t. X, s. 164).
Bartosz Paprocki pisał w dziele Herby rycerstwa polskiego:Mężykowie w krakowskim w-wie dom starodawny, których przodki Słaboszami zwano. Wspominają przywileje koronne Jana Mężyka, pisał się z Dąbrowy, wojewodą ruskim w roku 1436... Wieku mego był Stanisław Mężyk starostą sądeckim. Ten z młodych lat swoich na dworze króla Zygmunta był dworzaninem znacznym, potem rotmistrzem fortunnym i mężem sławnym, w wielu potrzebach bywał. Za króla także Stefana roty do Moskwy wodził. Był to mąż zasłużony Rzeczypospolitej; nie zostawił potomka męskiej płci, tylko córkę jedną Dębienską starościnę czorsztyńską z Buczacką z domu Pilawa. Bracia drudzy tegoż starosty, Mężykowie, byli tamże w krakowskim wojew-wie ludźmi znacznymi i Rzeczypospolitej zasłużonymi”.
O Mężykach herbu Wadwicz wspomina Bolesław Starzyński w swym niepublikowanym herbarzu, którego rękopis jest przechowywany w Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie.
Tomasz Święcki w dziele Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski (t. 1, s. 164-165) odnotowuje: „Mężyk, z Dąbrowy w Krakowskiem, przybysze z Szląska. – Jan przed potrzebą Grunwaldzką był tłumaczem posłów niemieckich przed Władysławem Jagiełłą, któremu wraz z innemi był przydany, by zdrowia jego i bezpieczeństwa przestrzegał. Jeździł w poselstwie do Witolda, wielkiego księcia, oznajmując mu zaślubienie Jagiełły z Pilecką w roku 1436 był wojewodą ruskim. – Stanisław, starosta sądecki, był królewskim dworzaninem, potem rotmistrzem sławnym w wyprawie do Moskwy za Stefana Batorego.
Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego (Red. F. Sulimirski, B. Chlebowski, W. Walewski, Warszawa 1885, t. 6, s. 281) podaje: „Mężyk, niem. Mensik, nad jeziorem wieś, powiat czernichowski, 30 dymów; 220 mieszkańców, 57 ewangelickich, 162 katolickich, 12 żydowskich; 66 analfabetów. Poczta, telegraf i stacja kolejowa żelazna we wsi Miała o 7 kilometrów; gościniec, telegraf i stacja kolei żelaznej w Wieleniu o 10 kilometrów.
Wykaz urzędowych nazw miejscowości w Polsce (t. 2, S. 428, Warszawa 1981) zna miejscowość Mężyk w woj. pilskim oraz Mężyki w szczecińskim.
Jedna z encyklopedii polskich w XIX wieku podawała: „Jan Mężyk z rodu osiadłego w Krakowskiem. Przed bitwą Grunwaldzką roku 1410, gdy dwaj posłowie krzyżaccy przybyli do Jagiełły, Mężyk tłumaczem był ich mowy, bo mało kto z orszaku królewskiego umiał po niemiecku. Należał do tej chorągwi wyborowej, której odwadze powierzono bezpieczeństwo osoby Władysława Jagiełły. Słynny z rozumu jak z waleczności, w r. 1436 był wojewodą ruskim.
Ten właśnie Jan Mężyk z Dąbrowy w latach 1432-1437 pełnił funkcje wojewody ruskiego – we Lwowie.
Jeszcze inny Jan Mężyk z Putnowic, podsędek ziemi krakowskiej, 15 października 1540 r. potwierdził na Grodzie Krakowskim rodowitość St. Czychowskiego (Patrz. Wł. Semkowicz, Wywody szlachectwa). Stanisław Mężyk z Putnowic herbu Wieniawa, stolnik krakowski, był około 1563 komendantem szpitala św. Jana w Poznaniu (Urzędnicy dawnej Rzeczypospolitej. Spisy, t. 1, s. 216, Warszawa 1987). Inny Stanisław Mężyk około 1572-1576 był poborcą podatków województwa krakowskiego. Stanisław Słabosz Mężyk de Putniowice był w roku 1577 starostą ziemi krakowskiej.
Heliasz Mężyk w 1632 roku podpisał akt elekcji króla Władysława IV (Volumina Legum, t. 3, s. 366). Aleksander Mężyk w 1648 r. od województwa mińskiego podpisał elekcję króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 115). Stanisław Mężyk, „żadney nie mający majętności”, w 1654 r. brał udział w obronie Smoleńska przed najazdem Moskwy. Tomasz i Jan Mężykowie, posłowie województwa mińskiego, w 1674 roku podpisali w Warszawie akt elekcji króla Jana III Sobieskiego. W 1697 r. Jan Mężyk od tegoż województwa złożył podpis pod aktem elekcji króla polskiego Augusta II (Volumina Legum, t. 5, S. 458).
Ks. Kasper Niesiecki (Herbarz polski, t. 6, s. 374-375) podaje: „Mężyk herbu Wadwicz. Eliasz Mężyk w Wileńskim w-wie 1632 r. Tomasz i Jan w Mińskiem 1674.
Mężyk herbu Wieniawa w Krakowskiem w-wie; zwali się przedtem Słaboszowie, z Dąbrowy się piszą; z Szląska do Polski przyszli. Jan Mężyk z Dąbrowy pod Grunwaldzką potrzebą z Krzyżakami posłów niemieckich tłumaczył Królowi Jagiellonowi...
Jeździł potem w legacyi do Witolda, książęcia litewskiego, oznajmując mu imieniem Jagiełły o jego ślubie z Pilecką... Z sześcią tysięcy szedł przeciw Swidrygiełłowi... Stanisław Mężyk de Kobielice, starosta sądecki, ten z młodych lat swoich na dworze królewskim był dworzaninem, potem rotmistrzem sławnym, w wielu potrzebach, osobliwie za Stefana Króla w Moskwie, z Buczacką herbu Pilawa zostawił tylko jedną córkę, Dembińską starościnę czorsztyńską. Bracia jego tamże w Krakowskiem ludzie znaczni...
Od polskich Mężyków więc pochodzi znakomita rodzina rosyjska Mienszykowów. Jej protoplastą został wspomniany powyżej Daniel Mężyk, który w końcu XVII wieku dostał się do Moskwy. Jego syn pisał się tam Mężykow vel Mężykoff. Już będąc marszałkiem polnym Cesarstwa Rosyjskiego sygnował swe rozkazy w języku polskim jako „xiążę Mężyk”. Po rosyjsku również: „Mienżykow” (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 13, s. 144).
Rosyjski genealog pisze: „Ród kniaziów Mienszykowów pochodzi od kaprala Daniły Mienszykowa i sięga połowy XVII stulecia” (Siergiej Lubimow, Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii, t.2, Sanki-Petersburg 1910).
Ostatnim reprezentantem rodu po mieczu był Włodzimierz Alekdsandrowicz Mienszykow, generał adiutant Cesarstwa Rosyjskiego. Po jego zgonie w 1897 roku majorat, nazwisko i tytuł książęcy Mienszykowów zostały urzędowo przekazane kornetowi Iwanowi Mikołajewiczowi Korejszy, w którego żyłach po kądzieli płynęła krew tego rodu.


Potęga i kulturowa samodzielność Cesarstwa Rosyjskiego utwierdzały się w dużym stopniu w opozycji do Polski i polskości. Stąd bardzo niechętne przyznawanie się z rosyjskiej strony m.in. do polskiego pochodzenia wielu twórców rosyjskiej cywilizacji, w tym i Mienszykowa (Mężyk’owa, polskiego szlachcica, podupadłego, co prawda, handlującego na ulicach Moskwy różnymi drobiazgami, ale przecież starożytnego i niewątpliwego). Trzeba jednak przyznać, że tak solidne wydanie jak Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskija impierii (cz. 1) podaje, że „Kniaź Aleksander Daniłowicz Mienszikow pochodzi z szlachetnej familii Litewskiej, a w 1707 roku Wielki Monarcha Cesarz Piotr Pierwszy zatwierdził kniazia Mienszikowa w godności księcia Imperium Rzymskiego, łaskawie obdarował go i jego potomków godnością kniazia Cesarstwa Wszechrosji Ziemi Iżorskiej z nadaniem tytułu Światłości (Ekscelencji)”.


W czasach Piotra I – jak odnotowuje Leonid Sawiołow w książce „Dworianskoje sosłowije w jego bytowom i obszczestwiennom znaczenii” – „wszystko, co rosyjskie wystawione było na pośmiewisko, a na miejscu dawnego rosyjskiego bojarstwa zjawił się cały szereg dygnitarzy obcego pochodzenia, przed którymi rdzenna ludność rosyjska musiała kornie pochylać czoła... Na zmianę bojarstwu przyszli chudopachołkowie Mienszykowowie, koniuchy kurlandzkich książąt Bironowie, ochrzczeni Żydzi Dewier i Szapiro; oni rozporządzali tronem”... W książce zaś „Lekcji po russkoj genealogii” tenże autor nie bez goryczy dodaje, że wówczas obcoplemieńcy, zajmujący te same posady co Rosjanie, dostawali wynagrodzenie dwukrotnie wyższe niż rdzenni mieszkańcy kraju.
Aleksander Mężyk-Mienszyków musiał od wczesnych lat zarabiać na własne utrzymanie. Początkowo sprzedawał pierogi cudzego wypieku na ulicach Moskwy, a potem czynił to samo z bułeczkami własnoręcznie pieczonymi. Później jednak koleje losu się odmieniły, młody człowiek został adiutantem oficera gwardii Leforta, następnie żołnierzem tejże gwardii i wreszcie adiutantem cara Piotra I. Złośliwe źródła podają, że A. Mienszykow był partnerem homoseksualnym cara, który pod wpływem tego polskiego pederasty przeszedł był na katolicyzm; był tedy monarcha do końca swych dni półjawnym „ciepłym braciszkiem” i jednocześnie tajnym katolikiem, ciężkim alkoholikiem i psychopatą rozmiłowanym w rąbaniu głów tym, którzy mu się czymś narazili.
W każdym bądź razie od 1697 Aleksander Mienszykow jest nierozłącznym przyjacielem imperatora Piotra I. Razem z nim uczestniczy w wyprawie na Azow, twierdzę turecką, zamykającą wejście do mórz Czarnego i Azowskiego (kapitulacja siedmiotysięcznego garnizonu tureckiego nastąpiła w dniu 19 lipca 1696 r.), razem odbywa podróże zagraniczne; razem rozstrzyga najważniejsze zagadnienia aktualnej polityki państwa rosyjskiego. Powoli, krok po kroku staje się po cesarzu najbardziej wpływową osobą w obrębie aparatu rządowego.
Na przełomie XVII-XVIII wieku Mienszykow odegrał znaczną rolę w zwycięstwach armii rosyjskiej w Ingrii, manifestując zarówno bezgraniczną odwagę osobistą, jak i nietuzinkowy talent urodzonego dowódcy. Ta historyczna kraina między rzeką Newą, jeziorem Narwą (obecnie wchodząca w skład guberni pskowskiej i nowogrodzkiej) od lat stanowiła kość niezgody między Rosją a Szwecją. Dzięki Mienszykowowi została raz i na zawsze inkorporowana do Cesarstwa Rosyjskiego. Był to jednak zaledwie fragment tzw. Wojny Północnej, trwającej od 1700 do 1721 roku. Wówczas to, 6 listopada 1700 roku król Szwecji Karol XII (1682-1718), niewątpliwie genialny dowódca wojskowy, wylądował w Parnawie z zamiarem udzielenia odsieczy Rydze, otoczonej przez wojska duńskie, sprzymierzone z Rosjanami. Gdy Duńczycy wycofali się, Karol XII ruszył na odsiecz Narwie zamkniętej w pierścień przez oddziały rosyjskie. W Narwie znajdował się garnizon szwedzki, liczący 1500 żołnierzy, mających do dyspozycji 150 dział. Karol XII prowadził 12 000 żołnierzy przeciwko liczącej około 35 000 żołnierzy (29 000 piechoty, 1 500 dragonów, 5 000 kawalerii) armii Piotra I. Gdy doszło do kontaktu między stronami, wojska rosyjskie były uszykowane płytko w ugrupowaniu linearnym, którego przerwanie nie sprawiało większej trudności. Pod wieczór 18 listopada 1700 roku Karol XII zmasował swe oddziały na trakcie rewelskim i postanowił nazajutrz zaatakować Rosjan, uderzając w centrum ich pozycji. 19 listopada Szwedzi niespodziewanie zbliżyli się przez las do linii rosyjskiej i już w pierwszym uderzeniu opanowali wzgórze Hermansberg, gdzie ustawili 16 dział, rozpoczynając sporadyczny ostrzał oddziałów przeciwnika i przegrupowując własne w celu rozwinięcia dalszego natarcia. Regularna bitwa rozpoczęła się silnym ogniem artyleryjskim z obydwu stron. Wbrew oczekiwaniom Szwedów Rosjanie nie opuścili swych pozycji. Kilkakrotne krwawe ataki na bagnety nie dały w sumie żadnego skutku, choć na niektórych odcinkach frontu część rosyjskich oficerów poddała się do niewoli. 20 listopada wojska rosyjskie zaczęły się wycofywać na Nowogród, tracąc 7 000 zabitych i rannych oraz 8 000 wziętych do niewoli żołnierzy i 145 dział. Klęska pod Narwą oddziałów rosyjskich dowodzonych przez Szeremietiewa ujawniła wiele niedociągnięć w przygotowaniu wojsk rosyjskich, nieudolność w prowadzeniu rozpoznania, kiepską służbę wartowniczą, nieumiejętne dowodzenie taktyczne, złe zaopatrzenie i nic nie wartą organizację, jak też fakt, że oficerowie niemieckiego i francuskiego pochodzenia masowo przechodzili na stronę nieprzyjaciela.
Piotr I wyciągnął właściwe wnioski z istniejącej sytuacji. Zaczął masowo obsadzać stanowiska oficerskie Polakami i Ukraińcami (własnej kadry dowódczej, rosyjskiej pod względem etnicznym, na razie było bardzo mało) i rozpoczął zasadniczą reorganizację armii, powierzając większość obowiązków w tej materii Aleksandrowi Mienszykowowi, którego ogromna wrodzona inteligencja, jak też niespożyta energia witalna, z nawiązką rekompensowały jego zupełny brak wykształcenia. (Już będąc generalissimusem armii rosyjskiej książę z trudem, literując, podpisywał doniosłej wagi dokumenty państwowe pochylonymi w różne strony literami, i to nie po rosyjsku, lecz po polsku: „Mężykow”...).
Od podstaw utworzono nową artylerię (do produkcji armat masowo użyto przetopionych dzwonów cerkiewnych), nowe pułki dragonów i grenadierów. Rozpoczęto intensywne i twarde szkolenie żołnierzy, kierując się zasadą: „Tiażeło w uczenii, legko w boju”.
W 1702 roku wydano specjalną ustawę (opracowaną m.in. przez A. Mienszykowa) o szkoleniu wojska, przede wszystkim strzelców. Piechota rosyjska miała odtąd prowadzić ogień w ten sposób, że pięć pierwszych szeregów klękało na kolano, strzelał zaś szereg szósty, potem wstawał piąty i kolejne aż do pierwszego. Potem seria zaczynała się od nowa i tak bez przerwy strzelano plutonami na komendę ogniem salwowym. Zorganizowani w tak oryginalny sposób strzelcy rosyjscy zaczęli niebawem odnosić znaczne sukcesy na polu walki. 11 listopada 1702 roku A. Mienszykow wziął szturmem szwedzą twierdzę Szlisselburg. Po pół roku zaczęto w ujściu Newy budowę miasta Sankt-Petersburg oraz Twierdzy Pietropawłowskiej. Po wzięciu w 1702 roku Noteburga w Ingrii, Mienszykow został mianowany komendantem tej twierdzy, a następnie gubernatorem wszystkich podbitych terenów północno-zachodnich. W sposób doskonały zorganizował tu administrację, życie gospodarcze i wojskowe. Kierował budownictwem Petersburga, Kronsztadtu, stoczni nad Newą i Swirem. Działał z dużą energią, zdecydowanie, szybko i mądrze. Za swe imponujące sukcesy wyróżniony został tytułem hrabiego Cesarstwa Rzymskiego.
W 1705 roku A. Mienszykow został skierowany przez Piotra I na Litwę, gdzie dowodził rosyjską kawalerią, skutecznie ścierając się z jazdą szwedzką. W 1706 roku został mianowany dowódcą naczelnym wojsk rosyjskich i niebawem pokonał i rozproszył w wielkiej bitwie pod Kaliszem oddziały generała Mardefelda. Za to świetne zwycięstwo otrzymał tytuł Księcia Cesarstwa Rzymskiego, a za całość swych dotychczasowych czynów – tytuł Najjaśniejszego Księcia Iżorskiego.
Cechą wyróżniającą Mienszykowa jako dowódcę była odwaga, która, jak wiadomo, nakazuje działać zdecydowanie, bezwzględnie i szybko, nie żywiąc jakichkolwiek obaw. „Kto przeoczy możliwość, zapatrzywszy się na niemożliwość, jest głupcem”. Przypomnijmy, że o tej cesze charakteru wielki filozof wojny Carl von Clausewitz pisał co następuje: „Tę szlachetną siłę porywu, z jaką wznosi się dusza ludzka ponad najbardziej groźne niebezpieczeństwa, należy traktować na wojnie jako specyficzną a skuteczną zasadę. Istotnie, w jakiejże dziedzinie działalności ludzkiej miałaby odwaga posiadać prawo obywatelstwa, jeśli nie na wojnie?
Jest ona najszlachetniejszą cnotą zdobiącą wszystkich – od ciury obozowego lub dobosza, aż do naczelnego wodza. Jest to prawdziwa stal, nadająca broni ostrość i blask.
Przyznajmy: odwaga ma nawet na wojnie specjalne przywileje. Ponad korzyści obliczenia przestrzeni, czasu i liczby należy jej przyznać jeszcze dodatkowe procenty, które zawsze osiągając przewagę ciągnie ze słabości przeciwnika. Jest ona tedy siłą wybitnie twórczą. Nawet filozoficznie nietrudno to uzasadnić. Ilekroć odwaga natrafi na niezdecydowanie, ma prawdopodobieństwo uzyskania powodzenia, gdyż niezdecydowanie już jest utratą równowagi. Jedynie tam, gdzie odwaga natrafi na świadomą ostrożność, która jest, rzec by można, równie odważną, a w każdym razie równie silną jak i odwaga – musi ta ostatnia ulec. Wśród całej gromady ostrożnych bardzo znaczną większość stanowią bojaźliwi.
W wielkim oddziale odwaga jest siłą, której największy nawet rozwój nie może nigdy stanowić uszczerbku dla innych sił, ponieważ wielki oddział związany jest z wyższą wolą przez ramy i kadry szyku bojowego i służby, a zatem kierowany jest przez obcy rozum. Wtedy odwaga jest tylko napiętą sprężyną, zawsze do rozprężenia się gotową.
Im wyżej sięgamy wśród dowódców, tym konieczniejsze się staje, aby odwadze towarzyszył rozważny umysł i aby odwaga nie była bezcelowym, ślepym porywem namiętności. Coraz mniej tu bowiem chodzić będzie o osobistą ofiarność, a coraz więcej – o oszczędzanie innych oraz o dobro wielkiej całości. To, co w wielkim oddziale regulują przepisy służbowe, które stały się wprost drugą naturą żołnierza, to w umyśle wodza powinna normować rozwaga; tu odwaga jakiegoś czynu może łatwo stać się błędem. Piękny to wszakże błąd i nie należy go traktować na równi z innymi. Szczęśliwe wojsko, gdzie często objawia się odwaga, choćby nawet nie w porę! Jest to wybujała dzika latorośl, ale zarazem świadectwo urodzajności gruntu. Nawet junactwem, to jest odwagą bezcelową, nie należy pogardzać. W istocie jest to ta sama siła ducha, tylko bez udziału rozumu, przekształcona w rodzaj namiętności. Jedynie w wypadku, gdy odwaga wystąpi nawet przeciw posłuszeństwu, gdy zlekceważy jasno wyrażoną wolę przełożonego, wtedy należy ją traktować jako niebezpieczne zło – nie dla junactwa, lecz ze względu na nieposłuszeństwo. Nie ma bowiem na wojnie nic istotniejszego niż posłuszeństwo.
Przy jednakowym stopniu rozwagi na wojnie tysiąckrotnie więcej zepsuje się wskutek bojaźliwości, niż wskutek odwagi. Wystarczy o tym wspomnieć, aby być pewnym zgody czytelnika.
Zasadniczo dążenie do rozsądnego celu powinno ułatwić drogę odwadze, a zatem obniżyć jej znaczenie, tymczasem dzieje się wprost przeciwnie.
Jasna myśl i w ogóle przewaga umysłu odbiera wszelkim siłom uczucia znaczną część ich mocy. Toteż odwaga jest tym rzadsza, im dotyczy wyższych szczebli. Jeśliby bowiem nawet rozwaga i rozsądek nie wzrastały w miarę osiągania wyższych stanowisk, to same już obiektywne wielkości, stosunki i względy zewnętrzne napierałyby tak silnie i często na dowódców w najprzeróżniejszych sytuacjach, że ci uginaliby się pod ich ciężarem tym bardziej, im mniejsza byłaby ich własna rozwaga. Oto najistotniejsza przyczyna tego sprawdzonego na wojnie i w życiu doświadczenia, uwiecznionego w przysłowiu francuskim: „Tel brille au second qui s'éclipse au premier”. (Przyćmiony na pierwszym miejscu może zabłysnąć na drugim). Prawie wszyscy generałowie, których z historii znamy jako miernych albo nawet niezdecydowanych dowódców, odznaczyli się na niższych stanowiskach odwagą i zdecydowaniem.
Należy jednakże rozróżniać pewne motywy jakiegoś odważnego czynu, zjawiające się pod naciskiem konieczności. Konieczność ta bowiem ma swoje stopniowania. Jeśli jest ona bezpośrednia, jeśli ktoś dążąc do danego celu rzuca się w wir niebezpieczeństw, aby uniknąć innych, równie groźnych, to możemy podziwiać tylko zdecydowanie, co zresztą ma też swoją wartość. Młody człowiek skaczący przez głęboką przepaść, aby wykazać swą sprawność w jeździe konnej, jest odważny; jeśli jednak wykona ten sam skok ścigany przez gromadę krwiożerczych janczarów, to wtedy jest on tylko zdecydowany. Atoli im dalsza jest konieczność działania, im więcej jest etapów, które musi przebyć rozsądek, aby sobie tę konieczność uświadomić, tym mniej ogranicza ona odwagę. Skoro w roku 1756 Fryderyk Wielki uważał wojnę za nieuniknioną i mógł uniknąć zguby tylko przez uderzenie na swych wrogów, to rozpoczęcie przezeń wojny było konieczne, ale zarazem bardzo odważne; niewielu bowiem ludzi w jego położeniu zdecydowałoby się na taki krok.
Aczkolwiek strategia jest terenem działania tylko dla naczelnych wodzów albo dowódców na najwyższych stanowiskach, to jednak odwaga wszystkich innych ogniw wojska nie jest dla niej bynajmniej obojętna, zarówno jak i inne cnoty wojskowe. Z wojskiem, wyrosłym z odważnego ludu, zasilanym nieustannie duchem odwagi, można dokonać całkiem innych czynów niż z takim, któremu ta cnota wojskowa jest obca; toteż uwzględniliśmy ją również i w stosunku do wojska. Ale odwaga wodza jest dla nas przedmiotem specjalnych rozważań i już niewiele dodać możemy do ogólnej charakterystyki tej cnoty wojskowej, jaką podaliśmy tu jak najsumienniej.
Im wyżej wznosimy się na szczeblach dowództwa, tym bardziej w czynnościach przeważają: umysł, rozsądek i rozwaga. Odwaga zatem, jako właściwość uczucia, odsunięta zostaje wtedy na plan dalszy i dlatego odnajdujemy ją tak rzadko na najwyższych stanowiskach. Odwaga kierowana przez wybitny umysł jest cechą bohatera. Polega ona jednak nie na porywaniu się na naturę rzeczy, na brutalnym gwałceniu zasady prawdopodobieństwa, lecz na silnym poparciu tej wyższej rachuby, która raz dokonana przez genialny umysł przenika go ostrością sądu, na poły świadomie, z szybkością błyskawicy. Im silniej odwaga porywa za sobą umysł i rozwagę, tym dalej sięgnie ich lot, wzrok tym szersze ogarnie widnokręgi, a wynik będzie tym lepszy; oczywiście zawsze tylko w tym znaczeniu, że większym celom odpowiadają większe niebezpieczeństwa. Zwykły śmiertelnik, rozważający przy biurku te zagadnienia (nawet jeśli pominiemy słabych i niezdecydowanych) jedynie podczas tej wyobrażalnej działalności, z dala od niebezpieczeństw i odpowiedzialności, dojść może do wniosków właściwych – o ile są one w ogóle możliwe bez istotnego przeżycia. Jeśliby go jednak ogarnęły zewsząd niebezpieczeństwa i świadomość odpowiedzialności, to wnet straciłby on swój jasny pogląd na rzeczy, a nawet jeśliby go dzięki wpływom otoczenia zachował, to decyzję straciłby w każdym razie, gdyż tu nikt pomóc nie może.
Sądzimy przeto, że wódz wybitny bez odwagi jest nie do pomyślenia, to znaczy, że nie może się nim stać człowiek, który nie ma wrodzonej tej siły uczucia; w ten sposób uważamy odwagę za pierwszy dla niego warunek. Inna kwestia, ile zostaje jeszcze w człowieku tej wrodzonej, a przez wychowanie i doświadczenia życiowe dalej rozwijanej i modyfikowanej siły w chwili, gdy osiąga to wysokie stanowisko. Im większa jest jeszcze ta siła, tym silniejszy jest zamach skrzydeł geniuszu i tym wyższy jego lot. Ryzyko wtedy coraz bardziej się zwiększa, ale i cel rośnie z nim razem. Czy linie tego lotu wypływają i biorą kierunek z odległej konieczności, czy też sprowadzają się do podwalin gmachu budowanego przez ambicję; czy działać tu będzie Fryderyk, czy Aleksander – to dla badań krytycznych będzie nadal obojętne. Wprawdzie to ostatnie pobudza bardziej wyobraźnię, jako jeszcze odważniejsze, ale za to pierwsze zadowala bardziej rozum, gdyż ma więcej wewnętrznej konieczności.
Musimy teraz wspomnieć o jeszcze jednej ważnej okoliczności.
Duch odwagi może przeniknąć wojsko będąc albo wrodzonym danemu narodowi, albo wytworzonym przez szczęśliwą wojnę przebytą pod odważnym wodzem; w ostatnim wypadku będzie go wojsku z początku brakować.
W naszych czasach nie ma bodaj innego środka do wychowania ducha narodu pod tym względem, jak tylko wojna i to prowadzona odważnie. Tylko ona może przeciwdziałać tej zniewieściałości ducha, temu dążeniu do wygód, jakie pociąga za sobą wzrastający dobrobyt i wzmożona działalność ekonomiczna narodu.
Toteż, jeśli charakter narodu i doświadczenie wojenne wspierają się wzajemnie przez stałe wzajemne oddziaływanie, ten naród może spodziewać się, że osiągnie mocne stanowisko w świecie politycznym.


We wrześniu 1708 roku A. Mienszykow zaatakował i pokonał koło wsi Leśna w pobliżu Propojska oddziały szwedzkiego generała Adama Ludwika Löwenhauta. W tej kilkudniowej bitwie Szwedzi stracili 8 500 zabitych, około 3 000 rannych, 1 000 wziętych do niewoli, 17 dział oraz 5 000 wozów z amunicją i żywnością. Straty Rosjan wyniosły, dzięki umiejętnym posunięciom Mienszykowa, tylko 1 000 zabitych i 3 000 rannych.
W 1709 roku główna akcja wojny szwedzko-rosyjskiej przeniosła się na tereny Ukrainy. Gdy Jan Mazepa przeszedł ze swymi kozakami na stronę Karola XII, Piotr I skierował do ataku A. Mienszykowa, który ogniem i mieczem spustoszył rozległe połacie ukraińskie, zrównał z ziemią miasto Baturyn, wycinając w pień wszystkich jego mieszkańców. W tym czasie Szwedzi razem z Ukraińcami planowali wyprawę na Moskwę, co nie było tajemnicą dla wywiadu rosyjskiego i przyprawiało cara o paroksyzmy wściekłej nienawiści. Kazał więc Mienszykowowi zaprowadzić na Ukrainie cmentarny spokój i ciszę, co też feldmarszałek nie omieszkał uczynić, obracając w perzynę nie tylko tysiące wsi ukraińskich, ale też tysiące dworków i zaścianków szlachty polskiej. Oficerowie rosyjscy postępowali i myśleli tak, że w ich oczach jakikolwiek odruch litości stawał się haniebnym, niegodnym żołnierza przejawem słabości. Tego rodzaju mentalność nie stanowiła zresztą ani wówczas, ani kiedy indziej jakiegoś wyjątkowego ewenementu. Nigdy żadna wojna nie może być prowadzona bez okrucieństwa, gdyż każda wojna jest walką na śmierć i życie, gdy jeden z przeciwników musi być nieuchronnie pobity i unicestwiony. Nawet teoretyk nowoczesnego liberalizmu, angielski filozof John Locke pisał w dziele Two Treatises of Government (Dwa traktaty o rządzie, powstałe około 1680-1682): „Stan wojny jest stanem wrogości i zagłady. (...) Jest to rozsądne i sprawiedliwe, że jestem uprawniony do zniszczenia tego, kto grozi mi zniszczeniem. Na mocy prawa natury człowiek ma być zachowany tak dalece, jak to tylko możliwe, kiedy jednak nie wszyscy mogą zostać zachowani, a ofiarą paść może bezpieczeństwo niewinnego, wtedy tego człowieka, który prowadzi z nim wojnę lub okazał wrogość wobec jego istnienia, można zniszczyć z tych samych powodów, dla których zabija się wilka lub lwa. Tacy ludzie nie są bowiem związani powszechnym prawem rozumu, nie znają żadnych innych zasad prócz siły i gwałtu, mogą więc być traktowani jak drapieżne zwierzęta, niebezpieczne i szkodliwe bestie, które z pewnością mogą zniszczyć tego, kto znajdzie się w ich władzy”...
Wiedząc, że Szwedzi wspólnie z Ukraińcami przygotowują się do wyprawy na Moskwę, ani Piotr Wielki, ani A. Mienszykow nie wahali się użyć najostrzejszych środków, by temu zapobiec. Stąd ich chłodna i wyrachowana bezwzględność. Na litość zresztą nie mogli liczyć także żołnierze rosyjscy, trafiający do rąk Szwedów, a w szczególności kozaków zaporoskich. Powieszenie należało do kar najłagodniejszych.
Po drodze do Moskwy Karol XII i Jan Mazepa musieli jednak rozgryźć rosyjską twierdzę Połtawa, która pełniła rolę klucza, otwierającego drogę zarówno na wschód, jak i na zachód.
Walną bitwę stoczono pod Połtawą w dniach 8-11 lipca 1709 roku. Po stronie rosyjskiej walczyło 42 tysięcy żołnierzy, po szwedzkiej – 27 tysięcy. Dzięki odwadze i zdecydowaniu piechurów i dragonów, których Mienszykow osobiście prowadził do ataku na bagnety przeciwko oddziałom generała Rossa, a potem i innych dowódców szwedzkich, szala zwycięstwa została ostatecznie przechylona na stronę rosyjską. 11 lipca pod wsią Pieriewołoczną resztki armii szwedzkiej złożyły broń, a król Karol XII z garstką oficerów salwował się ucieczką przez Litwę do Szwecji. W bitwie pod Połtawą Rosjanie stracili 4 635 ludzi w zabitych i rannych, Szwedzi zaś ponad 10 tysięcy zabitych i 2,5 tysiąca jeńców, prócz tego stracili oni 32 działa, ogromny obóz i wiele sztandarów. Odtąd przestali stanowić zagrożenie dla swych sąsiadów, a w języku rosyjskim zakorzeniło się wyrażenie „propał kak Szwied pod Połtawoj” na określenie sytuacji, gdy ktoś przegrał z kretesem i poniósł ciężką klęskę.
Za bitwę połtawską A. Mienszykow otrzymał godność feldmarszałka wojsk Imperium Rosyjskiego.
Karierę wojskową kontynuował także później, dowodząc m.in. wyprawami armii cesarskiej do Holsztynu (Nordalbingii), Kurlandii i Pomeranii. Wszędzie odnosił zwycięstwa i karierę wojskową zakończył z tytułem naczelnego głównodowodzącego armii rosyjskiej czyli generalissimusa. Był jednym z najsłynniejszych żołnierzy ówczesnej Europy, sławionym w różnych krajach i w różnych językach.
W 1707 roku Aleksander Mienszykow otrzymał tytuł księcia dziedzicznego Imperium Rosyjskiego.
W 1726 roku w drukarni Akademii Wileńskiej odbito panegiryczne dziełko M. J. Buczyńskiego pt. Czoło fortuny Marsowey, na herbownej głowie trojakim zasług, honorów y zkoligowanych imion cyrkulem uwieńczone Alexandrowi Mężykowi, wielkiemu generałowi felt-marszałkowi, staroście orszańskiemu przy weselnym akcie Piotra Sapiehy, starosty zdzitowskiego y Maryi Alexandry Mężykówny (...) prezentowane.


Jednak nie tylko na polu wojskowości był Mienszykow figurą wielkiego formatu. Potrafił też znakomicie grać rolę polityka i dyplomaty, zręcznie prowadzącego złożone rozgrywki na arenie międzynarodowej. Jak powiadał Jacob Burckhardt, „wszystkie państwa pomawiają się wzajem o najgorsze zamiary, sądząc podług własnego nieczystego sumienia”; ale w polityce tego rodzaju zachowania były i pozostają czymś nagminnym. Bez zręcznych manipulacji i wytrawnych posunięć na szachownicy polityki międzynarodowej nawet najświetniejsze zwycięstwa na polu walki tracą swą wagę i znaczenie. Żołnierze bowiem wygrywają bitwy, a dopiero politycy wygrywają wojny. A. Mienszykow wygrał dla Rosji niejedną bitwę i niejedną wojnę.
W latach 1718-1724 i 1726-1727 pełnił obowiązki prezydenta Kolegium Wojskowego, był ministrem wojny Imperium Rosyjskiego, jak też piastował szereg innych odpowiedzialnych urzędów, przyczyniając się dobitnie do postępu w tym kraju oświaty, gospodarki, kultury, a szczególnie wojskowości. Był niewątpliwie jednym z najwybitniejszych twórców potęgi tego mocarstwa. Jednocześnie wszelako nie był wolny od nadzwyczaj odpychających „polskich” wad: słynął z zachłanności, pazerności, niemoralności. Przepadał za pieniędzmi, zaszczytami i kobietami, co stanowiło o ludzkiej małości tego wielkiego męża stanu. Mniej więcej od 1711 roku był ciągany po sądach przez wrogów i nieraz mu dowiedziono malwersacji i złodziejstw na wielką skalę, lecz póki żył cesarz Piotr I, który wysoko sobie cenił zalety umysłu i wielorakie talenty A. Mienszykowa, nic mu się nie stało. Generalissimus, jako wytrawny intrygant i gracz polityczny, nie tylko potrafił się obronić przed swymi przeciwnikami, ale też niejednego z nich – jak np. głowę żydowskiej „rodziny” w Rosji Szafirowa – pogrążył...
W dziwny sposób wzniósł się na szczyty potęgi niebawem po śmierci tego, kto go nieraz brał w obronę przed przeciwnikami, cara Piotra Wielkiego. Ale niestety upadek zaczyna się właśnie wówczas, gdy osiągnie się apogeum powodzenia...
W Historii Rosji (t. 1, s. 321-322) profesor Ludwik Bazylow pisał: „Można jednakowoż bez przesady powiedzieć, że właśnie na najwyższym szczycie doznał wszechpotężny Mienszykow, bodaj najbogatszy człowiek w imperium, od lat ulubieniec losu – największego zawrotu głowy. Zmierzając do wyłączenia cara spod wszystkich możliwych wpływów, postarał się nawet o to, że uznano go oficjalnie za pełnoletniego; przestawał zatem sprawować regencję wieloosobowy organ, ale tym samym wola 12-letniego monarchy była już prawem. Mienszykowowi własne możliwości wydawały się teraz nieograniczone, nie doceniał wpływów, jakie w tym samym czasie zdobywali inni... Na tronie siedział mały chłopiec, ale rozwinięty umysłowo i skłonny do krytycznego myślenia. Traktowany przez Mienszykowa jak marionetka, znienawidził go strasznie, a tak samo nie lubił swojej „narzeczonej” [córki Mienszykowa]. W takiej sytuacji potrafili zbliżyć się do Piotra II członkowie rodziny Dołgorukich, a 18-letni Iwan Dołgoruki wszedł w rolę najbliższego powiernika...
Piotr i Iwan Dołgoruki stali się nierozłącznymi przyjaciółmi i nawet spali w jednej komnacie. Zażyłą przyjaźń przerwał brutalnie Mienszykow, przenosząc Dołgorukiego do służby wojskowej. Starał się też odseparowywać Piotra II od siostry Natalii, którą młody car bardzo lubił. Poróżnił się prócz tego Mienszykow z Ostermanem, wielu innych zrażał sobie swoją wyniosłością, dyktatorskimi pociągnięciami i może najbardziej – niezrozumiałą u tak bogatego człowieka zachłannością. Pieniędzy i kosztowności zawsze mu było mało, gromadził je wszystkimi możliwymi sposobami, a wydatki na dwór kazał poważnie ograniczyć”.
W swej bucie i poczuciu bezkarności przechodził wszelkie granice, nad młodym carewiczem znęcał się w ten sposób, że ów głodował, mając małą kromkę chleba raz na dwa dni. W żywe oczy drwił z przedstawicieli zarówno domu monarszego, jak i starej, rodowitej arystokracji moskiewskiej. Ostentacyjnie poniżał każdego, z kim się zetknął. Tego zaś ludzie nie wybaczają nigdy.
Nadeszła jednak chwila, w której musiały go nawiedzić refleksje nad własnym losem. Zaproszony na imieniny do wspaniałego pałacu Mienszykowa w Oranienbaumie, Piotr II kazał odpowiedzieć, że „jaśnie oświecony książę” może spędzić uroczystość w gronie, w którym niekoniecznie musi znajdować się car. Potem wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko. Najwyższa Tajna Rada otrzymała dekret, zabraniający wypełniania jakichkolwiek rozporządzeń Mienszykowa, następnie przyszły inne jeszcze ograniczenia, areszt domowy i zesłanie do Ranenburga (dziś Czapłygin w obwodzie lipieckim, na południe od Riazania), gdzie też miał swoje majętności. Smutna to już była kawalkada, chociaż jeszcze nie najgorsza – 42 karety ze znacznym dobytkiem. Przeczuwając większą znacznie tragedię, Mienszykow próbował się ratować za wszelką cenę, pisał listy do Piotra II i jego siostry, prosił, żeby mu pozwolono prowadzić spokojne życie z wyłączeniem od wszelkich spraw oficjalnych. Wszystko było daremne, na próżno też małżonka Mienszykowa upokarzała się przed Ostermanem”... Jak rozpowiadano w Petersburgu, żona tego, do niedawna potężnego, możnowładcy usiłowała w pozamałżeńskim łożu – i to za radą własnego męża – wkupić się w łaskę Niemca, lecz ten, i owszem, poużywał cudzej żony, lecz jej prośbom posłuchu nie dał. Niebawem całą rodzinę Mienszykowów zesłano do Bieriozowa nad Soćwą Północną (dopływem Obu), niedaleko koła podbiegunowego. Prócz ojca, jechały na zesłanie jego dwie córki i syn. Zrozpaczona żona utraciła od płaczu wzrok i zmarła po drodze.
Profesor L. Bazylow pisze: „Oskarżono go o wszystko, co tylko było możliwe, m.in. że przyczynił się do śmierci carewicza Aleksego i że wchodził w porozumienie z dworem pruskim, ażeby zdobyć dla siebie koronę. Cały majątek Mienszykowa uległ konfiskacie. Zabrano nieprawdopodobne skarby, chociaż być może relacje są przesadne: 14 milionów rubli, z czego pięć w gotówce oraz setki kilogramów srebrnych i złotych sztućców i naczyń (podobno 105 pudów, a więc około 1700 kilogramów samych złotych naczyń). A przecież był jeszcze Mienszykow właścicielem prawie stu tysięcy poddanych „dusz” i całych miast, m.in. Oranienbaumu i Ranenburga, miał dobra za granicą (w Polsce także). Sam zestaw jego tytułów skłania do głębokiej zadumy: „Jaśnie Oświecony Cesarstwa Rzymskiego i Rosyjskiego książę, książę Iżorski, graf na Dubrowce, Hory-Horkach i Poczepie, dziedziczny pan oranienburski (Oranienburg to inna nazwa Ranenburga) i baturyński jego cesarskiej wszechrosyjskiej mości dowodzący wojskami generalissimus, najwyższy rzeczywisty tajny radca, marszałek imperium, prezydent państwowego kolegium wojskowego, admirał czerwonej flagi, generał-gubernator guberni sankt-petersburskiej, podpułkownik preobrażeński, lejb-gwardii pułkownik nad trzema pułkami, kapitan kompanii bombardierów, orderów świętych apostołów Andrzeja i Aleksandra, Słonia, Białego i Czarnego Orła kawaler.
Niecodzienne były to tytuły, ale – trzeba przyznać – nie byle jaki też charakter. W ostrogu bieriozowskim Mienszykow znosił męki duchowe i patrzył na cierpienia swoich dzieci, ale przestał świadomie na cokolwiek liczyć i nikogo o nic nie prosił. Na utrzymanie wyznaczono mu 10 rubli dziennie – sumę w ówczesnych warunkach tak znaczną, że potrafił z oszczędności ufundować cerkiew i sam też pracował przy jej budowie. Umarł w listopadzie 1729 roku, nie wytrzymała też nieszczęść jego córka Maria”...
Jak świadczą wiarygodne źródła rosyjskie, Mienszykow stracił 90 tysięcy poddanych, dziesiątki posiadłości w Rosji, Polsce, Austrii, Litwie, Prusiech; 5 milionów rubli w złocie oraz 9 milionów jako lokaty w bankach Anglii, z którą łączyły go ponoć jakieś dwuznaczne powiązania: z rąk Isaaca Newtona osobiście otrzymał bilet członkowski Royal Society, czyli brytyjskiej akademii nauk, a niektórzy twierdzą, że z rozkazu Anglików razem ze Skowrońską otruł Piotr I Wielkiego.
Minęło jednak jeszcze parę lat, a następczyni Piotra II, Anna, sprowadziła pozostałe przy życiu dzieci Mienszykowa z zesłania do stolicy Imperium. Jego synowi Aleksandrowi zwrócono skonfiskowane dobra ojca. Natomiast liczni członkowie rodziny Dołgorukich i Osterman pojechali na tereny podbiegunowe, w tym do Bieriozowa, i tu zakończyli swój żywot – na mocy nieodgadnionych wyroków Nemezis.
W obrębie kultury rosyjskiej wydano dotychczas grubo ponad sto książek naukowych i beletrystycznych poświęconych tej wybitnej i barwnej postaci.


Dalszym potomkiem Aleksandra Daniłowicza Mienszykowa w linii prostej był w XIX wieku książę, generał-adiutant, kontradmirał Aleksander Siergiejewicz Mienszykow, członek Rady Państwa Cesarstwa Rosyjskiego, szef Sztabu Morskiego, bliski współpracownik cara Mikołaja I. Odgrywał on przez wiele lat ważką rolę w sferze wojskowości i dyplomacji rosyjskiej, choć dowódcą był – ze względu na okoliczności zewnętrzne – raczej niefortunnym. Był wszelako człowiekiem rozległej wiedzy i dużej wrodzonej inteligencji. Wykształcony na uniwersytetach niemieckich, znał kilka języków, był dyplomowanym lekarzem medycyny i weterynarii. Słynął też jako bibliofil i dobrał księgozbiór 50 tysięcy tomów, który został później przejęty przez bibliotekę Rosyjskiej Akademii Nauk.
Urodził się on 15 sierpnia 1787 roku; w wieku 22 lat zaciągnął się do służby wojskowej i służył przeważnie w sztabach. Od roku 1815 cieszył się szczególnymi względami cesarza Aleksandra I, któremu towarzyszył we wszystkich jego podróżach i wizytach zagranicznych, pełniąc rolę zaufanego powiernika.
Był autorem projektu uwłaszczenia chłopów, co ściągnęło na niego ogromne przykrości, aż do odsunięcia od dworu i przeniesienia do służby dyplomatycznej. Przebywał m.in. w bardzo antyrosyjskim i niebezpiecznym Iranie. W 1827 roku został szefem Głównego Sztabu Morskiego i członkiem gabinetu ministrów; od 1830 – członkiem Rady Państwa; od 1833 – admirałem.
W latach 1853-55 pełnił funkcję głównodowodzącego wojsk rosyjskich w przegranej przez Rosję Wojnie Krymskiej. Był posądzany o zdradę i celowe doprowadzenie do klęski Cesarstwa, co jednak nie było prawdą, ponieważ przyczyny tej porażki były głębsze i poważniejsze, kryły się w ogólnie zacofanym stanie Rosji jako państwa. W latach 1855-56 Mienszykow pełnił obowiązki komendanta Kronsztadu. Obok dużej pracowitości i energii, znakomitej pamięci i dowcipu, manifestował ogromną pychę, wyniosłość, próżność, egoizm, co mu prawie kompletnie uniemożliwiało branie pod uwagę zdania otoczenia czy kompetentnych doradców, z którymi się zupełnie nie liczył. Zmarł 19 kwietnia 1869 roku.

 


Jerzy Potiomkin



Feldmarszałek Potiomkin urodził się w miejscowości Czyżew koło Duchowszczyzny niedaleko Smoleńska w rodzinie zaściankowego szlachcica, oficera wojsk rosyjskich. Była to dawna szlachta polskiego pochodzenia, używająca godła rodowego Pogonia IV, czyli Mniejsza. Profesor Wojciech Wijuk Kojałowicz w swym herbarzu opisując to godło m.in. zaznaczał: „Potemkin. Potemkinowie w Smoleńskim województwie. Jerzy Potemkin, syn jego Jan”.
Ksiądz zaś Kasper Niesiecki w dziele Korona Polska (t. 3, s. 681) niezupełnie słusznie twierdzi: „Potemkin herbu Pogonia 4-to, z Moskwy do Litwy się przenieśli za Zygmnuta III, z których był Jerzy Potemkin”. Jednak rejestr obrońców Smoleńska w 1654 roku przed nawałą moskiewską donosił: „Pan Siemion Potemkin z majętności swych Zamosza y Uscinowa z przynależnościami we włości Katynskiej leżącey tak y z stanu Iwanowskiego stanął osobą swą samotrzeć” (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 14, s. 28). Tak się jednak złożyło, że ród Potiomkinów znany jest bardziej w dziejach Rosji niż Polski, a to dzięki osobie przede wszystkim wybitnego działacza wojskowego i politycznego Jerzego (Grigorija) Potiomkina, feldmarszałka armii cesarskiej.
Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskija Impierii (cz. 1) podaje, że: „hrabia Grigorij Aleksandrowicz Potiomkin-Tawriczeskij, książę Imperium Rzymskiego, pochodzi ze starożytnej zacnej familii Szlachectwa Polskiego, z której to rodziny za panowania światłej pamięci Wielkiego Kniazia Wasilija Ioannowicza wyjechał na służbę (do Moskwy) Hanus syn Aleksandra, a po chrzcie świętym Tarasij Potiomkin”...
Nazwisko tego szlachcica polskiego było Postępski vel Potempski, jeśli wierzyć źródłom heraldycznym. Piotr Dołgorukow w swym fundamentalnym dziele pt. Rossijskaja rodosłownaja kniga (cz. 2, s. 168, Petersburg 1854) podaje: „Na początku XVI wieku, za wielkiego Kniazia Wasilija, wyjechał z Polski do Rosji szlachcic Hanus syn Aleksandra Potempski, przyjął wiarę prawosławną z imieniem Tarasa Potiomkina i został protoplastą Potiomkinów. Stiepan syn Nieczaja Potiomkin zabity na wyprawie kazańskiej 1550 r., a imię jego wpisane do syndyku Soboru Uspienskiego... Ród Potempskich istniał w Polsce jeszcze w XVIII w., lecz czy istnieje dziś, niewiadomo. Przypisany do Herbu Odrowąż...
Tegoż zdania jest inny znakomity heraldyk rosyjski: „Ród hrabiów Potiomkinów pochodzi od Jana Potępskiego, który wyjechał z Litwy do Rosji na początku XVI wieku”. (S. Wasiljewicz (Lubimow), Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii, t. 1, s. 121, SPB 1910).
Rzeczywiście ongiś w Małopolsce był ród o nazwisku Potempski, używający jednak godła Odrowąż. W 1736 roku Piotr Józef z Grobia Potempski, skarbnik lubelski, poseł województwa ruskiego i Ziemi Halickiej, podpisał w Warszawie uchwałę sejmową (Volumina Legum, t. 6, s. 298). W XVII wieku Potiomkinowie niejako ponownie wrócili na łono szlachty polskiej, będąc już wówczas hrabiami Imperium Rosyjskiego. Konstytucja sejmu ekstraordynaryjnego warszawskiego z 1775 roku zatwierdziła Indygenat urodzonego hrabi Potiomkina: „Okazując w jakim są u Rzeczypospolitej poważaniu zacność urodzenia i cnota wielkich mężów, z tego powodu urodzonego Gregorego de Potiemkin, generała en cheff wojsk i wiceprezydenta Rady Wojennej Rosyjskiej, generała-adjutanta Najjaśniejszej Imperatorowej Imci całey Rossyi, gubernatora Nowoserbii, orderów Białego Orła, Św-go Jędrzeja, Św-go Stanisława i Alexandra Newskiego kawalera, do indygenatu Korony Polskiej, W-go X-wa Lit-go i wszystkich prowincyi z sukcessorami de lumbis za powszechną stanów zgodą przyjmujemy i do wszelkich prerogatyw w państwach naszych stanowi szlacheckiemu służących przypuszczamy, a za poprzedzającą przysięgą na wierność Nam, Królowi i Rzeczypospolitej, nawet przez plenipotenta wykonać mianą, dyploma takowe z Kancellaryi naszej pod pieczęcią obojga narodów wydać rozkazujemy”. (Volumina Legum, t. 8, s. 165).
Co prawda sami siebie Potiomkinowie wywodzili niekiedy z arystokratów rzymskich, od „kniazia narodu samnickiego Poncjusza Telezinusa”, ale też zaznaczali, że Hans (Hanusz) syn Aleksandra Potiomkin przybył do Moskwy za czasów Wasilija Iwanowicza, który obdarzył ich „wotczinami wielikimi w powiecie smoleńskim”. (Patrz.: L. Sawiołow, Lekcii po russkoj geneałogii, s. 28, Moskwa 1908). Jest to jednak typowa legenda, nie mająca pokrycia w faktach.
Herb Potiomkinów heraldycy rosyjscy opisują tak: „ręka z mieczem uzbrojona z obłoku, na tarczy korona, a z korony trzy pióra strusie”. Jest to więc herb polski znany jako Pogoń Mniejsza.
Również genealogia Potiomkinów podana przez autora Rodosłownoj knigi (t. 2, s. 364), świadczy o niewątpliwym poczuciu humoru tego, kto pisał o przodkach kochanka cesarzowej Katarzyny II: „Potiomkiny. Wyjechali iz Rimskogo gosudarstwa. Nazwanije połuczili ot rodstwiennika kniazia somnickogo Pansiusza Telezina, kotoryj imieł w Bazilikatskom Kniażestwie gorod Potensiju na ustje rieki Potensii; władieja onym i nazywaliś Potensiny, a po sławianski Potiomkiny”...
Ten wywód, nawiązujący dość niedyskretnie do „potencji” Jerzego Potiomkina, przez wiele lat obsługującego potrzeby seksualne cesarzowej Katarzyny II, jest oczywistym nieporozumieniem z historycznego punktu widzenia, daje jednak świadectwo obyczajowości dworu rosyjskiego w XVIII wieku.


Ojciec Jerzego Potiomkina, Aleksander, był podpułkownikiem rezerwy armii rosyjskiej. Słynął w społeczności sąsiedzkiej raczej jako wydmikufel i skandalista, gdyż bardzo chciał mieć dzieci, a żona okazała się bezpłodna. Urządzał więc jej dość często gorszące scenki, a wreszcie ożenił się po raz drugi (nie mając rozwodu z pierwszą żoną!) z młodą wdową Darią Kondyrewą-Skuratową (też polskiego pochodzenia). Skandal obyczajowy wybuchł potworny. W końcu pierwsza żona zrezygnowała i poszła do klasztoru, a z drugą niezmordowany podpułkownik w stanie spoczynku spłodził pięcioro dzieci: na początek cztery córki, a na koniec syna Jerzego. Stało się to gdzieś w przestrzeni czasowej między rokiem 1736 a 1742, a sam Potiomkin podawał jako swą datę urodzenia rok 1739.
Ojciec Jerzego Potiomkina zmarł, gdy chłopiec miał kilka lat i cała odpowiedzialność za wychowanie syna spoczęła na wątłych ramionach matki, która jednak wiedziona nieomylnym instynktem potrafiła nadać rozwojowi osobowości dziecka właściwy kierunek. To pod jej wpływem Grzegorz rozmiłował się w lekturze mądrych książek, rozwinął w sobie zmysł wiedzy, dążenie do wyższej kultury i mocne, zdrowe aspiracje życiowe.
Przez całe życie Potiomkin, choć nie miał żadnego prawie wykształcenia formalnego, był rozmiłowanym w książkach bibliofilem. Jego biblioteka domowa liczyła ponad dwa tysiące tomów, a zdobyta na drodze samokształcenia wiedza okazała się głębsza i rozleglejsza niż wynoszona przez wielu z murów uniwersyteckich razem z dyplomem magisterskim.
Jeszcze w dzieciństwie chłopiec dobrze nauczył się języków: rosyjskiego, polskiego i niemieckiego, a jego ulubioną lekturę stanowiły Ewangelie. Uczył się łatwo, bez trudu opanowywał pamięciowo obszerny materiał, na którego przyswojenie inni tracili dużo wysiłku i pracy. Już w dzieciństwie postanowił, że koniecznie i istotnie musi być „kimś”, a nie kimś się wydawać. Miał też niemały potencjał wrodzonej energii i ambicji.
W środowisku szlachty smoleńskiej były wówczas bardzo jeszcze silne nastroje antymoskiewskie, lecz wraz z postępującym słabnięciem Polski a umacnianiem się Rosji sytuacja moralno-psychologiczna też się zmieniała: ludzi pociąga potęga a budzi zniechęcenie słabość. Rosja zaś w tym czasie ucieleśniała siłę i zdrowie, Polska – słabość i zgniliznę moralną. Tak było, ze wszystkimi wynikającymi stąd konsekwencjami.
Po ukończeniu gimnazjum w Moskwie Potiomkin zaciągnął się do służby kawalerskiej w gwardii konnej cesarza Piotra III i awansował do rangi wachmistrza, następnie zaś wstąpił na studia do Uniwersytetu Moskiewskiego i w ciągu pierwszego roku zajęć został zapisany w grono dwunastu najlepszych studentów, których w lipcu 1757 roku przedstawiono cesarzowej Elżbiecie. Już po roku jednak był relegowany z uczelni „za niechożdienije”, gdyż prawie nie pokazywał się na uniwersytecie, za to błyszczał stałą obecnością w knajpach moskiewskich i innych tego rodzaju „złacznych zawiedienijach”. Powoli też się rozpijał. Nawiasem mówiąc ten młody człowiek posiadał niepospolitą siłę fizyczną, z łatwością prostował i wyginał stalowe podkowy i łamał grube dębowe nogi stołów, stojących w karczmach. Gdy fama o tym dotarła do nowo upieczonej cesarzowej Katarzyny II, ta nie omieszkała natychmiast sprawdzić we własnym zakresie, czy aby pogłoski o „talentach” młodego Potiomkina nie są przesadne i zaprosiła go do siebie. Ten jednak, dobrze poinformowany o niesłychanej rozwiązłości imperatorowej, wzdragał się na samą myśl o fizycznym z nią zbliżeniu. Katarzyna II błagała go o złożenie jej wizyty, pisząc m.in. w liście, znanym jako „Czystosierdiecznaja ispowiedź”, że jej poprzednie więzy miłosne były powodowane „nie zepsuciem, do którego nie mam żadnej skłonności, a gdybym w młodości miała męża, którego bym kochała, nigdy bym go nie zawiodła”. I w końcu dodawała, że „z łaski pana już piątą noc spędzam bez snu”. Wreszcie w końcu kwietnia 1774 roku pan Jerzy spędził noc w cesarskiej alkowie.
I gdy się okazało, że istotnie jest doskonałym kochankiem, niedawny student został mianowany kamer-junkrem i otrzymał w nadaniu dobra ziemskie wraz z 400 „duszami” chłopów pańszczyźnianych. Jego zaś podstawowym obowiązkiem służbowym było odtąd branie udziału razem z braćmi Orłowami w seansach erotycznych z cesarzową, która szczególnie rozmiłowała się właśnie w konstelacji „jedna z trzema”, nie stroniła jednak także od innych, jeszcze bardziej ekstrawaganckich doświadczeń, a współuczestników tych gier szczodrze obdarowywała majętnościami, orderami i tytułami.
Adam Smith w Teorii uczuć moralnych pisał: „Na dworach książąt, w salonach możnych, gdzie powodzenie i wyróżnienie kogoś nie zależy od szacunku równych możnemu panu rangą, mądrych i wykształconych ludzi, lecz opiera się na kapryśnych, nieracjonalnych względach ciemnych, aroganckich, dumnych zwierzchników, pochlebstwo i fałsz zbyt często zyskują górę nad zasługą i umiejętnościami. W takich towarzystwach umiejętność przypodobania się jest wyżej ceniona niż umiejętność bycia pożytecznym. W błogich czasach pokoju, gdy burza trzyma się z dala, monarcha czy możny pan pragnie tylko zabawy i może nawet wyobraża sobie, że nie potrzeba mu usług ze strony nikogo albo też, że ci, co go zabawiają, są wystarczająco zdolni do jego służby. Powierzchowny wdzięk, puste talenty zuchwalca zwanego galantem są zazwyczaj bardziej podziwiane niż solidne męskie cnoty rycerza, męża stanu, filozofa czy ustawodawcy. Wszyscy bezczelni pochlebcy, sami bez znaczenia, którzy zazwyczaj przeważają w takich zepsutych społeczeństwach, patrzyli z największą pogardą i drwiną na wszelkie wielkie, budzące szacunek cnoty odpowiednie do rady, senatu i pola walki. Kiedy Ludwik XIII wezwał księcia de Sully, by wysłuchać rady w wielkiej potrzebie, książę zauważył, że faworyci i dworzanie szeptali jeden do drugiego i uśmiechali się z racji jego nieeleganckiej powierzchowności. Stary żołnierz i mąż stanu powiedział wtedy królowi: „Kiedy ojciec waszej królewskiej mości zaszczycił mnie prośbą o radę, kazał błaznom dworskim usunąć się do przedpokoju”...
To opowiadanie jest dobre jako przypowiastka moralizatorska, nie zmienia jednak ono faktu, że istotnie, wielkie kariery polityczne robione bywają nie dzięki zaletom serca i umysłu, lecz przeważnie dzięki cechom nic wspólnego nie mającym ani z mądrością, ani z dzielnością moralną.
Jak głosi wszelako legenda, Potiomkin początkowo nie był zbyt zdemoralizowany, nie przepadał m.in. za seksem grupowym, tym bardziej, że się szczerze zakochał w młodej, jędrnej i na swój sposób pięknej Niemce, Katarzynie von Anhalt-Zerbst. Doznawał ponoć mdłości, wyrzutów sumienia i odrazy na widok tego, co wyrabiali z cesarzową bracia Orłowowie, doświadczeni i zupełnie zdemoralizowani bywalcy moskiewskich „agencji towarzyskich”, zwanych ówcześnie bardziej uczciwie domami publicznymi. Nawet nosił się z zamiarem oddalenia się do klasztoru, szczególnie po tym, gdy bracia Orłowowie wybili mu podczas bijatyki oko, po czym przywarło do niego uwłaczające przezwisko „Kriwoj” czyli „krzywy”, „zezowaty”. Wypada jednak podkreślić, że nawet jednookość niezbyt szpeciła tego pięknego młodzieńca o wysokim wzroście, nieco wykrzywionych „kawaleryjskich” nogach, jasnych lekko rudawych włosach, i marsowym profilu, w którym zwracał na siebie uwagę duży orli nos i szaro-jasne oczy. Dziewczyny i kobiety przepadały za młodym Potiomkinem. A on, jak to Polak, był szczególnie „dzielny” i „ujmujący” właśnie w towarzystwie cudzych żon, z których usług dość chętnie korzystał. Nie dziw więc, że kryzys moralny z biegiem czasu przeminął, widocznie także dlatego, że sprawny kochanek cesarzowej niebawem został ober-prokuratorem Synodu, wiceprezydentem Kolegium Wojskowego, a trochę później kamerherem, jak też kierownikiem rozmaitych resortów. Majątek jego powiększał się w postępie geometrycznym co kilka miesięcy, a „dzwoniący argument”, czyli „złoty kluczyk”, jak wiadomo, nie tylko otwiera wszystkie drzwi, ale też eliminuje wyrzuty sumienia i wstyd. Dopiero przesyt miłosny spowodował, że G. Potiomkin w 1769 roku przejściowo się oddalił od dworu i udał się w charakterze „ochotnika” na wojnę turecką.
Dopiero też w dziedzinie wojskowości znalazł realizację jego geniusz, jego wielorakie zalety umysłu i charakteru. Cóż bowiem po jałowych harcach seksualnych, które, choć sprawiają ogromną przyjemność, zawsze – poza stadłem małżeńskim – mają w sobie jakiś odorek zgniłej nikczemności i są źródłem najrozmaitszych wykoślawień psychicznych i schorzeń cielesnych. Nigdy też nie bywają źródłem szczęścia, choć niektórym się wydaje, że bywają. Nic wszelako, co ma cechy występku moralnego, nie daje prawdziwego i szlachetnego zadowolenia z życia. Także nieuporządkowany etycznie seks, przyroda bowiem stworzyła organa płciowe nie po to, by się nimi bawić, lecz w celu przekazywania dalej świętego daru życia. Być może nie jest sprawą przypadku, że zboczeńcy i „wyczynowcy” w tej dziedzinie z reguły są bezpłodni, nie pozostawiają potomstwa, a jeśli nawet tak, jest ono zdegenerowane i niezdrowe. Tak usychają poszczególne gałęzie rodzin ludzkich...
G. Potiomkin w okresie 1769-1772 odniósł szereg błyskotliwych sukcesów w tak naprawdę męskiej dziedzinie życia społecznego, jaką stanowi wojskowość. Wielokrotnie zwyciężał bitne oddziały tureckie na lądzie, a flotylle na morzu. Cesarzowa szczyciła się jego osiągnięciami i po zwycięskiej wojnie odwołała młodego generała z pola walki, czyniąc go ponownie nie tylko swym faworytem, ale też członkiem Rady Państwa i najbardziej wpływową osobistością w Rosji. W tych latach Potiomkin zrealizował szereg posunięć bardzo korzystnych dla wzrostu potęgi i autorytetu Imperium Rosyjskiego, choć nie zawsze godziwych z moralnego punktu widzenia. Sprawował m.in. generalne kierownictwo akcją wojskowo-polityczną, mającą na celu stłumienie buntu Jemeljana Pugaczowa oraz likwidację Siczy Zaporoskiej.
G. Potiomkin uchodzi w historiografii ukraińskiej za jednego z najbardziej groźnych przedstawicieli imperializmu rosyjskiego, inicjatora wielu akcji militarnych mających na celu unicestwienie dążeń niepodległościowych tego narodu. Wydaje się jednak, że jest to ocena przesadna, wojny bowiem nie wybuchają z woli tej czy innej jednostki, lecz raczej z samej natury ludzkiej. Jak to z gorzką ironią zauważył Theodor Wiesengrund Adorno: „Historia ludzka, historia wzrastającego panowania nad przyrodą, jest kontynuacją nieświadomej historii przyrody, pożerania i bycia pożeranym”.
Należy to do istoty losu ludzkiego, że każdy człowiek nieuchronnie bywa wciągany w tryby procesów społecznych, które czynią go takim, a nie innym, a zarówno życie jak i śmierć człowieka zależą od czynników nieskończenie od niego potężniejszych, których zgłębienie jest bodaj dla rozumu ludzkiego niemożebne.
Jak pisze Eklezjastyk w swej Księdze Mądrości: – „Sprawiedliwi i mędrcy, a także wszystkie ich dzieła są w ręku Boga, także miłość, także nienawiść. Człowiek nie wie, co go czeka. Marność! Wszystkich spotyka ten sam kres: sprawiedliwego i bezbożnego, czystego i nieczystego, składającego ofiary i tego, który ofiar nie składa, zarówno dobrego, jak i grzesznika, przysięgającego i tego, który przed przysięgą się wzdraga. W tym wszystkim, co dzieje się pod słońcem, to jest złe, że jeden u ten sam kres spotyka wszystkich. Dlatego i serce synów człowieczych pełne jest występku, i szaleństwo gnieździ się w ich sercu, dopóki żyją, a potem zstępują między umarłych. Bo ktokolwiek złączony jest ze wszystkimi żyjącymi, zachowuje nadzieję, gdyż żywy pies więcej jest wart od zdechłego lwa. Żyjący bowiem wiedzą, że pomrą, podczas gdy umarli niczego już nie wiedzą: nie czeka ich też żadna zapłata, gdyż imię ich zostało zapomniane. Ich miłość, nienawiść i zazdrość dawno już przeminęły. I nigdy też nie będą mieli żadnego udziału w tym wszystkim, co się dzieje pod słońcem. Dalej więc! W radości chleb swój spożywaj, z weselem w sercu pij swoje wino, Bóg znajduje już bowiem upodobanie w twoich uczynkach. Po wszystek czas przyodziewaj się w białe szaty i niech nie zabraknie olejku na twą głowę! Używaj życia z niewiastą, którą miłujesz, przez wszystkie dni twego marnego życia, jakich ci Bóg użycza pod słońcem. Taki jest bowiem twój udział w życiu i w trudzie, który podejmujesz pod słońcem. Każdą pracę, jaką napotka twa ręka, wykonaj według sił swoich, bowiem w końcu, do którego zdążasz, nie ma już działania ani myślenia, ani poznania, ani mądrości”...
Wielu ludzi to rozumie i gorączkowo oddaje się – dopóki żyje – różnym formom aktywności społecznej, by uciec od myśli o przemijaniu i by coś dobrego i „wiecznego” pozostawić po swoim krótkotrwałym żywocie. Stanowi to doniosłą motywację wielu poczynań ludzkich...
Gdy G. Potiomkin został mianowany na urząd generała gubernatora Kraju Noworosyjskiego (czyli Ukrainy) i otrzymał godność hrabiowską, jego autorytet i wpływy nabrały charakteru międzynarodowego. W 1776 roku cesarz Austrii Józef II nadał mu tytuł książęcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Faktycznie młody wciąż ten człowiek zarządzał w tym czasie sprawami całego Imperium Rosji.
Katarzyna II okazywała mu względy, zasypywała prezentami i nadaniami, z pewnością też gościła swego bohatera w cesarskiej alkowie. Lecz tym razem polityka i miłość zgodnie szły obok siebie. W 1776 roku cesarzowa zaaprobowała plan podboju Krymu, zamieszkałego przez Tatarów, a Potiomkin zdobył ten rajski półwysep dla Rosji, która go utraciła w 1991 roku wraz z ogłoszeniem niepodległości przez Ukrainę. Za to zwycięstwo cesarzowa i senat Imperium Rosyjskiego nadały Potiomkinowi tytuł kniazia tawriczeskogo, czyli księcia Taurydy.
Młody książę był utalentowanym, charyzmatycznym wodzem, potrafiącym tchnąć w żołnierzy wiarę w swe siły i zwycięstwo. Niccolo Machiavelli pisał: „Pragnąc zapewnić armii zwycięstwo, należy tchnąć w nią wiarę we własne siły, przekonując ją o tym, że zwycięży w każdym wypadku. Dla osiągnięcia tego celu trzeba, aby wojsko dobrze było uzbrojone i wyszkolone oraz aby żołnierze dobrze znali się między sobą; będzie tak jedynie wtedy, jeżeli żołnierze ci urodzili się w jednej okolicy i razem wzrośli. Dowódca winien zaskarbić sobie ich zaufanie, dając im dowody swej rozwagi. Zaskarbi je sobie z pewnością, jeżeli okaże się spokojny, przewidujący, odważny i potrafi zapewnić należyte poszanowanie swej osobie. Uda mu się to wtedy, gdy będzie karać winnych, wystrzegać się niepotrzebnego przemęczania żołnierzy, wypełniać dane im obietnice, zapewniać ich o łatwym zwycięstwie, wreszcie ukrywać przed nimi niebezpieczeństwo lub pomniejszać jego wagę. Staranne przestrzeganie tych zasad sprawia, że wojsko nabiera wiary w zwycięstwo, które nie może wówczas go ominąć”...
Potiomkin był organizatorem znakomicie działającego wywiadu cywilnego i wojskowego Rosji, stworzył i kontrolował sieć szpiegowską ogarniającą wszystkie kraje Europy i liczne państwa Azji. Jego agentura penetrowała wszystkie środowiska, nie wyłączając dworów monarszych, sztabów generalnych i obcych wywiadów. Przekupstwo i perfidny szantaż były przez niego stosowane tak zręcznie i zdecydowanie, że faktycznie dwór petersburski był na bieżąco poinformowany o najgłębszych tajemnicach szeregu państw Europy, Azji i Ameryki. Nawiasem mówiąc wśród jego agentury było bardzo wielu Polaków. Rosja zaś, dzięki posiadanej informacji, miała możliwość daleko posuniętej manipulacji polityką powszechną i czyniła to zdecydowanie oraz bez skrupułów. Jak wielka była pewność siebie Potiomkina, świadczy fakt, że był on opracował plan likwidacji Turcji jako państwa oraz odrodzenia na jej gruzach Imperium Bizantyjskiego z ośrodkiem w Grecji. Monarchą tego cesarstwa prawosławnego miał zostać jeden z wnuków Katarzyny II. Do realizacji projektu nie doszło, ponieważ uwaga dworu rosyjskiego skierowana została w stronę Polski, ale przygotowując się do jego urzeczywistnienia hrabia Potiomkin dokonał rzeczy dla Rosji doniosłych i istotnych. Wybudował mianowicie i zwodował potężną Flotę Czarnomorską, której tradycje bojowe są kontynuowane do dziś. Stworzył również rosyjską flotę handlową. Na ziemiach przylegających do Morza Czarnego zrealizował szeroko zakrojoną akcję kolonizacyjną, zasiedlając je ludnością sprowadzaną z terenów ukraińskich, białoruskich, polskich, rosyjskich. Założył takie miasta jak Jekatierinosław, Odessa, Chersoń, Sewastopol, Nikołajew i in. Na pustych dotąd terenach dzięki niemu co 20-30 km znajdowała się dobrze urządzona wieś. Już po śmierci Potiomkina zrealizowano jego projekty ufundowania w Jekatierinosławie uniwersytetu, konserwatorium i kilkunastu fabryk.
Profesor Ludwik Bazylow w swej Historii Rosji pisał: „W 1783 roku nastąpiło przyłączenie Krymu do Rosji. Zadanie to zlecono Potiomkinowi, który zmusił do ustąpienia ostatniego chana i wprowadził wojska rosyjskie na Krym. Aneksja objęła nie tylko sam Półwysep Krymski, lecz oczywiście także należące przedtem do chanatu obszary po północnej i wschodniej stronie Morza Azowskiego oraz nad Morzem Czarnym, od Perekopu prawie do ujścia Dniepru. Zaraz potem powstała na terenie Krymu gubernia taurydzka (Tauryda), a kierownictwo jej objął Potiomkin, który z niezwykłą energią i szybkością przeprowadził akcję kolonizacyjną”.
Prócz tego żyzne ziemie Nadczarnomorza zagospodarowywano pod jego kierownictwem w zawrotnym tempie: zapraszano kolonistów i nadawano im za darmo duże posiadłości ziemskie, zakładano miasteczka i miasta, sadzono lasy i sady owocowe, w tym ogromne winnice; fundowano szkoły, fabryki, warsztaty, stocznie, drukarnie – wszystko, co należało do naturalnych części składowych cywilizacji europejskiej. U podstaw tego tytanicznego wysiłku tkwiła niewątpliwie „wola mocy” czyli tendencja do maksymalnego podniesienia potęgi wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w dziejach tego gigantycznego państwa wysiłek kryptomilitarny powodował daleko idące pozytywne zmiany społeczne.
Francis Fukuyama (Koniec historii, s. 118-119) notuje: „Rosja jest przykładem kraju, którego trwające ponad 350 lat przekształcenia powodowane były głównie ambicjami i niepowodzeniami militarnymi. Unowocześnienie armii legło u podstaw podjętej przez Piotra Wielkiego próby uczynienia z Rosji monarchii w europejskim stylu – Sankt Petersburg został pierwotnie pomyślany jako baza marynarki wojennej u ujścia Newy. Klęska Rosji poniesiona w Wojnie Krymskiej bezpośrednio doprowadziła do reform Aleksandra II (między innymi zniesienia poddaństwa), a porażka w konflikcie z Japonią otwarła drogę liberalnym reformom Stołypina, które zaowocowały wzrostem gospodarczym lat 1905-1914 (...). Istnieje wiele innych przypadków modernizacji, powodowanej potrzebami militarnymi – na przykład reforma „stu dni” w Chinach po klęsce w wojnie z Japonią w 1895 roku czy reformy szacha Rezy w latach dwudziestych dokonane po inwazji brytyjskiej i radzieckiej z lat 1917-1918 (...). To właśnie konflikt – a nie współpraca – skłania ludzi do łączenia się w społeczeństwa i rozwijania tkwiących w nich możliwości”...
Zupełnie słuszne twierdzenie. Przy czym o charakterze uniwersalnym – najczęściej dopiero w sytuacji zagrożenia członkowie narodu dostrzegają to, co ich łączy, i podejmują solidarny wysiłek na rzecz własnego państwa.
Wiosną 1787 roku cesarzowa Katarzyna II wybrała się w podróż do Taurydy. Jak pisze L. Bazylow: „Orszak towarzyszący carowej odznaczał się wspaniałością i przepychem, towarzyszyli jej nawet dyplomaci zagraniczni, przybył do Kaniowa (nad Dnieprem, na południowy wschód od Kijowa, terytorium wówczas jeszcze politycznie należące do Rzeczypospolitej) na spotkanie z nią król polski, a do Chersonia cesarz austriacki. Potiomkin dokazywał cudów, ażeby przedstawić wszystkie swoje osiągnięcia i dowieść Katarzynie II, że cała ludność tych terenów żyje w niezamąconym szczęściu i najwyższym dobrobycie; w odpowiedniej odległości od drogi ustawiano nawet dekoracje przedstawiające chaty wiejskie („wsie potiomkinowskie”), byle tylko kraj nie wydał się stepem”...
Te chaty miały często tylko trzy ściany, a ich dachy pokrywała cienka warstwa świeżej złocistej słomy – tak iż z daleka te dekoracje robiły piękne wrażenie, ale gdyby ktoś się do nich zbliżył, byłby srodze rozczarowany pustą butaforią. Odtąd w wielu językach europejskich zaistniał idiom: „budować wsie potiomkinowskie”, służący do opisu postępowania fałszywego, mającego na celu mydlenie oczu i okłamywanie kogoś, chęć wydania się kimś wybitnym, nie będąc nim naprawdę. W paradoksalny sposób nie dotyczyło to właśnie Potiomkina, człowieka niewątpliwie uzdolnionego, obok A. Suworowa najwybitniejszego rosyjskiego dowódcy wojskowego, jak również utalentowanego administratora i organizatora życia społecznego.
Realizując swe cele Potiomkin nie oszczędzał ani siebie, ani ludzi, ani wysiłku i pracy, ani pieniądza. Jego projekty cechował ogromny rozmach i fantazja, odwaga i geopolityczna dalekowzroczność, choć przyznać trzeba, że dalece nie wszystkie jego pomysły zostały urzeczywistnione.
W sferze wojskowości Potiomkin przeprowadził także niezbędne reformy modernizacyjne: zniósł pudry, warkocze, inne archaiczne pozostałości. Uczynił wojsko bardziej ruchliwym i lepiej zaopatrzonym w sprzęt techniczny, szczególnie artylerię.
W 1787 roku wybuchła kolejna wojna Rosji z Turcją, a Potiomkin musiał wziąć na swe barki obowiązki dowódcy oddziałów rosyjskich. Kampania okazała się nad wyraz mordercza, ale ostatecznie dowódcy udało się wziąć szturmem twierdzę Oczaków, zmusić do kapitulacji twierdzę Bendery i zepchnąć Turcję do Morza Czarnego. Katarzyna II nagrodziła go za to orderem Aleksandra Newskiego i rangą marszałka polnego. W 1790 roku cesarzowa nadała mu dodatkowo tytuł hetmana kozackiego wojska jekatierinosławskiego i czarnomorskiego.
Rezydował zwycięzca w Jassach, otoczony azjatyckim przepychem, dzieląc czas między kierowanie armią, spotkania z tajnymi agentami a orgie. Nawiasem mówiąc, największą słabością hrabiego były kobiety, za którymi po prostu przepadał. Wcześnie zdemoralizowany, mimo silnej woli, nie potrafił przeciwstawić się temu nałogowi i ponoć utrzymywał przejściowo stosunki erotyczne nawet z własnymi kuzynkami, z domu Engelgardt.
Jak wielu wybitnych ludzi, Potiomkin był nastrojowy, z łatwością przechodził ze stanu łagodnej wesołości w posępność, ponurość i gniew, gdy patrzał na wszystkich spode łba, łamał meble i bił porcelanowe naczynia. Nie był jednak mściwy i często wstawiał się za tych, którzy mu szkodzili i sprawiali przykrości. Wśród jego słabości były zamiłowanie do hazardu karcianego, do wina i do przepychu (pewnego razu sprawił sobie kapelusz tak obficie ozdobiony drogimi kamieniami, że nie sposób go było utrzymać w jednym ręku, tak iż specjalnie do tego wyznaczony krzepki lokaj nosił za panem ten kapelusz trzymając go nie bez wysiłku oburącz przed sobą). Cechowała go też inna pospolita wada polska: łatwo się do wszystkiego zapalał, rozpoczynał wiele inicjatyw, lecz rzadko którą doprowadzał do pomyślnego zakończenia. Był po prostu rażąco zmienny i niekonsekwentny. Zdarzało się też, że feldmarszałek nie odróżniał kieszeni państwowej od własnej, przy tym równie często i beztrosko przekładał znaczne sumy z państwowej do własnej, jak i z własnej do państwowej. Bywał również prostolinijny i szczery, nie ceregielił się z durniami (a więc z większością ludzi, z którymi się stykał), co spowodowało, że miał mnóstwo jawnych i skrytych wrogów, przed knowaniami których wielokrotnie broniła go Katarzyna II. Będąc człowiekiem autentycznie wybitnym, Potiomkin zupełnie nie wiedział, co to jest uczucie zawiści, i z całych sił torował drogę do kariery m.in. swym „rywalom” w dziedzinie wojskowości – Suworowowi oraz Uszakowowi. W ogóle zaś, jeśli odnajdywał gdzieś utalentowanego w jakimś zakresie młodego człowieka, usiłował otworzyć przed nim „zielone światło” i w ten sposób wywindował w górę bardzo wielu zdolnych ludzi, którzy znakomicie się przyczynili do budowania potęgi militarnej i gospodarczej Państwa Rosyjskiego.
Jeden z włoskich dyplomatów podkreślał w 1783 roku, ze Potiomkin „zawdzięcza swą karierę w równym stopniu swej inteligencji, jak i szczęściu”. To prawda, przypadek, jako swoista improwizacja losu, odgrywa duża rolę w życiu ludzi. Ale i tu ważna jest zasada, że „najlepsze bywają improwizacje starannie przygotowane”. Jeśli młody człowiek ma wielkie ambicje, konsekwentnie kształci umysł, ciało i charakter – ma szansę na to, że dopisze mu w życiu tak zwane szczęście. O ile będzie na to wola Boża...


Jedną z cech Potiomkina był brak wstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu, co go też zgubiło. Zapadł bowiem na gorączkę żółciową i za nic miał zalecenia dietetyczne lekarzy. W październiku 1791 roku, wizytując swą gubernię, zjadł pewnego wieczoru na kolację duży kęs wołowiny, całą smażoną gęś i cztery pieczone kurczaki, a wszystko obficie popijał na przemian winem, kwasem, wódką i miodem. Nie dziw, że po kilku godzinach poczuł się fatalnie, a jazda trzęsącą się karetą sytuację jeszcze bardziej pogorszyła.
Zmarł G. Potemkin 5 października 1791 roku na gorączkę zmienną, jadąc do Nikołajewa, jednego z wielu zbudowanych przez siebie miast. W pewnej chwili powiedział: „Dość. Zatrzymać się. Umieram. Chcę umrzeć na polu, nie w karecie.” Wyniesiono go na zewnątrz. Po kilku minutach już nie żył. Gdy Katarzyna II, która przez dwadzieścia lat miała w osobie Potiomkina najmądrzejszego doradcę (sama będąc jedną z najmądrzejszych „głów” tego państwa w całej jego ponad tysiącletniej historii) miała powiedzieć: „Teraz nie mam na kim się oprzeć”... [Katarzyna II w listach bardzo często zwracała się do Potiomkina jako do swego „męża”, „małżonka”, „cher epoux” i niektórzy uważają, że istotnie łączył ich tajny ślub cerkiewny; nie ma jednak na to dokumentalnych dowodów; Potiomkin wszelako nigdy się nie ożenił z żadną inną kobietą. Przypuszcza się, że ich córką była Elżbieta Grigorjewna Tiomkina, którą sportretował m.in. Borowikowski.]
Przez wielu historyków rosyjskich Jerzy Potiomkin jest uważany za jednego z najbardziej genialnych rosyjskich działaczy państwowych, dyplomatycznych i wojskowych. W kilku krajach napisano i opublikowano kilkadziesiąt książek o tym dziwnym, energicznym i oryginalnym człowieku; nie wszystkie one jednak – rzecz naturalna – są utrzymane w duchu życzliwości ku Potiomkinowi. Szczególnie wrogo potraktowano pamięć o nim w okresie panowania Pawła I (1796-1801). Ten cesarz kazał był nie tylko przemianować wszystkie miasta założone przez feldmarszałka, ale nawet rozkazał zniszczyć i zrównać z ziemią miejsce jego pochówku w Chersonie. Wówczas też zainicjowano tendencję do przedstawiania w piśmiennictwie rosyjskim księcia Potiomkina wyłącznie jako „obcoplemiennego rozpustnika” na dworze cesarskim, jako osobnika kompletnie zdemoralizowanego, nikczemnego, zachłannego, leniwego i pozbawionego wszelkich zasług. Szczególnie żywa była ta tendencja w okresie sowieckim (1917-1990).
Po śmierci feldmarszałka złożono jego serce do szczerozłotej urny, która jednak zamiast trafić do Petersburga, gdzieś zaginęła. W okresie późniejszym grób Potiomkina rozkopywano osiem razy, a ciało grzebano w coraz to nowym miejscu, tak iż dziś w ogóle niewiadomo, gdzie spoczywa.
Obecnie w historiografii rosyjskiej dominuje pogląd, że zdobywca Krymu dla Rosji był jednym z najwybitniejszych jej polityków i żołnierzy w całych dziejach tego słowiańskiego imperium, współtwórcą jego potęgi militarnej i geopolitycznej. Temu zaś zaprzeczyć się nie da.

Piotr Zawadowski



Wywodził się z kresowej rodziny szlacheckiej panów Zawadowskich herbu Rawicz, lecz w Rosji nazwisko ulegało nieraz modyfikacji na „Zawodowski”. Od XVII wieku panowie Zawadowscy byli urzędowo notowani zarówno w województwach Polski Środkowej, jak też w ruskiem i wołyńskiem. Później odgałęzili się na tereny ukraińskie i rosyjskie, przede wszystkim do ziemi charkowskiej, oddając znaczne przysługi Cesarstwu Rosyjskiemu na różnych polach. Miłoradowicz w czwartym tomie swego herbarza podaje: „Jakub Zawadowski, szlachcic polski, wyjechał do Małorosji w 1679 roku, służył essaułem pułkowym starodubowskim... Otrzymał w 1688 roku sioło Duchnowicze powiatu starodubowskiego od Mazepy, a potem sioło Krasnowicze w powiecie surażskim, Żytnię w mglińskim powiecie” etc.
Byli to hrabiowie, wywodziło się z nich kilku generałów, profesorów, radców dworu. Z tej linii m.in. pochodził kontradmirał Iwan Zawadowski (1780-1837), znakomity podróżnik (odbył z Bellingshausenem wyprawę dookoła świata w 1819-1821) i żołnierz (pogromca floty tureckiej w 1808-1811 i 1828-1829); jego imieniem (Zavodovski Island) nazwano jedną z wysp na Atlantyku, wchodzącą w skład archipelagu South Sandwich. Generał kawalerii i dowódca wojsk rosyjskich na Kaukazie i Czarnomorzu Mikołaj Zawadowski (1788-1853), był bohaterem wojen Napoleońskich, zasłużył się także w wojnach Rosji przeciwko góralom Kaukazu.
W okresie późniejszym rozgłos międzynarodowy zdobyli dwaj rodzeni bracia, wybitni naukowcy w dziedzinie biologii Michał Zawadowski (1891-1957), profesor m.in. Uniwersytetu Moskiewskiego i kierownik katedr kilku innych uczelni, oraz Borys Zawadowski (1895-1951), profesor i kierownik katedry w Moskiewskim Instytucie Pedagogicznym im. W. Potemkina, członek Niemieckiego Towarzystwa Badaczy Przyrody w Halle i Londyńskiego Towarzystwa Zoologicznego, autor, jak i jego brat, szeregu fundamentalnych dzieł naukowych.


W XVIII wieku Rosja intensywnie poszerzała swe terytorium. Duński dyplomata Mynbeer von Stocken w 1716 roku donosił w tajnym piśmie do króla Danii o władcy rosyjskim: „Jest z natury człowiekiem o umyśle niepospolitym i przedsiębiorczym, prawdziwym geniuszem politycznym; co się zaś tyczy jego celów, to sam sposób, w jaki sprawuje swoje rządy jako samowładny pan mienia i honoru swych poddanych, zmusza go do tego, że chociażby mu polityka całego świata przyrost i powiększenie imperium oraz bogactwa obiecywała, on dla osiągnięcia tych celów musi snuć ustawicznie nowe projekty z największą chciwością i ambicją. Ku jakimkolwiek celom pchałoby go nienasycone pożądanie bogactw i niezaspokojone pragnienie panowania, musi on dla zaspokojenia swych niepohamowanych i żarłocznych apetytów ustawicznie do nich zmierzać. (...) Posiadłości cara są olbrzymie i niezmiernie rozległe; naród powolny każdemu jego skinieniu jest w całkowitej u niego niewoli i dosyć jednego słowa, aby całe bogactwo kraju było jego... Każdy wasal ma broń i na wezwanie musi stawać jako żołnierz”. Kraj bowiem, choć i tak niezmiernie rozległy, był biedny w produkty i nierozwinięty na wewnątrz. Stąd jego własna natura popychała go ku bogaceniu się cudzym kosztem na drodze grabieży dorobku sąsiadów. Takie państwo musiało posiadać liczne, świetnie uzbrojone i wyszkolone wojsko, indoktrynowane dowództwo i dzielnych, zdolnych, bezwzględnych oficerów. Było też agresywne i resztę świata traktowało czysto instrumentalnie. „Rosja nie posiadała we własnym mniemaniu jakichkolwiek wspólnych interesów z innymi narodami, ale każdy naród z osobna winien być przekonany, iż posiada wspólne interesy z Rosją, wykluczające interesy z jakimkolwiek innym narodem” – zauważał Karol Marks.
O Rosji XVIII wieku Fryderyk Engels w pracy „Polityka zagraniczna caratu rosyjskiego” (1890) pisał: „Zajmuje ona już wówczas olbrzymi obszar, zamieszkały przez rasę o rzadko spotykanej jednorodności. Jej ludność jest nieliczna, ale wzrasta szybko; a zatem niewątpliwy wzrost potęgi Rosji był tylko kwestią czasu. Ludność owa była pogrążona w zastoju umysłowym, pozbawiona wszelkiej inicjatywy, ale w granicach tradycyjnego sposobu bytowania można było ją użyć bezwzględnie do wszystkiego; wytrwała, odważna, posłuszna, wytrzymała na wszelkie trudy, stanowiła ona niezrównany materiał żołnierski”. Otoczona ze wszystkich stron państwami będącymi w stanie rozkładu (Chiny, Turcja, państewka turańskie w Azji Środkowej, rozdrobniony i powaśniony Kaukaz, zdemoralizowana Litwa i rozpijaczona Polska, rozpadająca się Szwecja) Rosja rozrastała się potwornie niemal bez wysiłku, łamiąc brutalnie w razie potrzeby rachityczny opór ofiar, skazanych przez dzieje na zagładę. „W chwili śmierci Katarzyny II – notował Engels – Rosja posiadała już więcej, niż mógł pragnąć nawet najbardziej wybujały szowinizm narodowy. (...) Z żelazną wytrwałością, konsekwentnie zmierzając do celu, nie cofając się przed żadnym wiarołomstwem, przed żadną zdradą, przed żadnym skrytobójstwem i żadną podłością, rozdając hojną ręką łapówki, nigdy nie rozzuchwalona żadnym zwycięstwem ani nie zrażona żadną klęską, po trupach milionów żołnierzy (...) ta równie wyzuta z sumienia, jak utalentowana banda przyczyniła się (...) do przesunięcia granic Rosji od Dniepru i Dźwiny aż po Wisłę, do Prutu, Dunaju i Morza Czarnego, od Donu i Wołgi aż za Kaukaz i do źródeł Oksusu i Jaksartesu, uczyniła Rosję wielką, potężną i wzbudzającą strach, utorowała jej drogę do panowania nas światem. Przez to jednak wzmocniła również władzę carów wewnątrz kraju. W pojęciu wulgarnie patriotycznej publiczności sława zwycięstw, podboje za podbojami, potęga i blask caratu zdecydowanie kompensują z nadwyżką wszystkie jego grzechy, cały despotyzm, wszystkie nieprawości i samowolę; szowinistyczna fanfaronada hojnie wynagradza wszystkie kopniaki”... Nawiasem mówiąc jest to prawidłowość mająca ogólniejszy charakter i znana na przykładzie także innych państw imperialnych.


Jednym z najwybitniejszych reprezentantów tej „bandy”, o której pisał Engels, był niewątpliwie Piotr Zawadowski, urodzony w 1738 roku w posiadłości rodowej Krasnowicze w powiecie starodubowskim. Matka jego pochodziła ze szlacheckiej rodziny Szyrajów herbu własnego. O rodowodzie tego wybitnego działacza państwowego Russkij biograficzeskij słowar pod redakcją E. Szumigorskiego i M. Kurdiumowa (Pietrograd 1916, t. 7, s. 137) podaje: „Proischodił iz starinnoj dworianskoj polskoj siemji, priniawszej russkoje poddanstwo w naczale XVII stoletija”. Wydaje się jednak, że dopiero na początku XVIII wieku kilku Zawadowskich przyjęło poddaństwo rosyjskie.
Tak czy inaczej, tradycja polska i pamięć o swym rodowodzie była w tej rodzinie bardzo żywa w ciągu całego XVIII i XIX wieku.
Ojciec Piotra, Bazyli Teodorowicz Zawadowski był ongiś towarzyszem buńczukowym, silnym i postawnym mężczyzną, odważnym żołnierzem i dobrym katolikiem. Oddał więc syna (po początkowym wykształceniu w domu dziadka Szyraja) do kolegium ojców jezuitów w Orszy, skąd młodzieniec wyniósł doskonałą wiedzę języka polskiego i łacińskiego, filozofii chrześcijańskiej, historii Europy, jak też umiejętność zachowania reguł etykiety w każdej sytuacji życiowej. (W okresie późniejszym hrabia Piotr Zawadowski lubował się w częstym i gęstym przeplataniu swych wypowiedzi na dworze cesarskim polskimi wyrazami, powiedzonkami i przysłowiami, co mu ponoć dodawało swoistego blichtru i – jak piszą rosyjscy historycy – „aureoli wielkiej uczoności”).
W młodości Piotr Zawadowski przyjaźnił się z reprezentantami polskich reformatorów, wywodzących się z rodzin arystokratycznych: Czackim, Potockim, Czartoryskim. Po kolegium orszańskim młody człowiek ukończył kurs nauk w Akademii Kijowskiej i rozpoczął karierę urzędniczą w przyszłej stolicy Ukrainy. Tymczasem nastąpił pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej, która była tak rozłożona wewnętrznie, że nie stawiała nawet oporu agresji sąsiadów. Co więcej, tysiące Polaków prześcigały się w tym, by jak najrychlej przejść na stronę zaborców, okazać wobec nich swą lojalność i gorliwość. W skundlonej społeczności to haniebne postępowanie uchodziło nawet za przejaw swoistej zręczności i godnego pochwały sprytu życiowego: ten to potrafi się urządzić!
Młody, zdolny, pełen energii Zawadowski zwrócił na siebie uwagę hrabiego Rumiancewa-Zadunajskiego, moskiewskiego generała-gubernatora Małorosji, który mianował go na stanowisko kierownika swej tajnej kancelarii i powierzał prowadzenie najważniejszych spraw, dotyczących m.in. stosunków z Turcją i aneksji dalszych ziem stanowiących część terytorium Państwa Polskiego. Ze wszystkich pełnionych przez siebie funkcji młody Polak wywiązywał się gorliwie, dokładnie i skutecznie, nigdy nie zawiódł zaufania swego chlebodawcy. Gdy więc feldmarszałek Rumiancew został mianowany na stanowisko głównodowodzącego armią rosyjską na froncie tureckim, zabrał ze sobą na teren działań wojennych swego sekretarza i doradcę Piotra Zawadowskiego. Jak znaczna była jego rola, świadczy fakt, że ten trzydziestokilkuletni Polak był razem z doświadczonym dyplomatą hrabią Woroncowem współautorem tekstu katastrofalnego dla Turcji układu kuczuk-kujnardżyjskiego z 1775 roku, który dla Cesarstwa Rosyjskiego z kolei oznaczał odniesienie świetnego zwycięstwa przy stole pertraktacji politycznych. Jak wiadomo bowiem, bitwy są wygrywane lub przegrywane przez żołnierzy na polu walki, ale wojny są wygrywane lub przegrywane przez polityków na płaszczyźnie pertraktacji dyplomatycznych. Nawiasem mówiąc, Piotr Zawadowski jako oficer wielokrotnie brał udział w bezpośrednich starciach z Turkami, a za wykazane osobiste bohaterstwo był szybko awansowany i nagradzany orderami Cesarstwa Rosyjskiego. Zdarzało mu się nieraz na czele oddziałów mniej licznych niż tureckie zadawać przeciwnikowi ciężkie straty i go pokonywać odwagą, duchem nieustępliwości i mądrym dowodzeniem. To nie powinno zaskakiwać. Sama bowiem tylko liczebność wojska nie odgrywa dużej roli tam, gdzie żołnierz nie przejawia męstwa. Jak mówi Wergiliusz, „wilkowi obojętna jest liczebność owiec”. Aby państwo było potężne i niewzruszone, naród musi być nie po prostu liczny, lecz silny duchem, nie bojący się trudów i wojowniczy... Gdy przerażeni liczebnością armii perskiej dowódcy greccy próbowali skłonić Aleksandra Wielkiego ku temu, aby uderzył na wroga w nocy, odparł: „Nie chcę kraść zwycięstwa”. Nie zaszło jeszcze słońce, a bitni żołnierze greccy rozproszyli wielokrotnie liczebniejsze oddziały Persów. Gdy Tigran Ormiański, stojący na czele wojska liczącego ponad czterysta tysięcy żołnierzy, zobaczył ze wzgórza nadciągające oddziały Rzymian, liczące zaledwie 14 tysięcy, zażartował: „Za dużo ich jest jak na poselstwo, za mało dla bitwy.” Po kilkunastu godzinach znakomity wódz Armenii przekonał się, jak głęboko omylny okazał się w chwili, gdy wypowiedział swe zdanie. Na wojnie decyduje o wszystkim męstwo, odwaga i mądre dowodzenie, a więc cechy, które właśnie posiadał generał Piotr Zawadowski. Za ułożenie tekstu umowy kuczuk-kujnardżyjskiej Piotr Zawadowski został odznaczony orderem św. Jerzego oraz otrzymał w nadaniu dobra ziemskie Lalicze, położone w sąsiedztwie z Krasnowiczami, na których nadal gospodarzył jego starzejący się ojciec.
W grudniu 1775 roku trzydziestosześcioletni Piotr Zawadowski został przez Rumiancewa przedstawiony w Petersburgu cesarzowej Katarzynie II, zamiłowanej ponoć koneserce młodych, silnych, „obdarzonych” pod określonym względem mężczyzn. Widocznie okazał się tak dobry, że nawet książę Potiomkin został pod tym względem prześcigniony i nieco odsunięty na ubocze. Piotr Zawadowski został obdarowany złotym pierścieniem z inskrypcją „Jekatierina” oraz urzędem sekretarza stanu i przez dwa lata był faworytem Katarzyny II. Otrzymał w tym czasie kilka dalszych orderów Imperium Rosyjskiego, stopień generała-adiutanta oraz rozległe dobra ziemskie w guberni mohylewskiej i czernihowskiej. W dziedzinie zarządzania państwem Zawadowski nie odgrywał w tym czasie roli przodującej, choć przecież był autorem reformy gubernialnej z 1775 roku. Aż do roku 1777 jednak dostrzegano w nim groźnego rywala G. Potiomkina, ale ta rywalizacja dotyczyła wyłącznie alkowy cesarskiej. Obrażony Potiomkin, znający doskonale słabość cesarzowej do silnych mężczyzn, podsunął jej przy okazji jednej z zabaw dworskich pięknego Serba o nazwisku Zoricz, który też natychmiast przypadł lubieżnej pani do gustu, i to w takim stopniu, że zaraz go uczyniła „sekretarzem stanu”, a Zawadowskiego skierowała na półroczny urlop.
Jak wiadomo, każdy prawie, kto kiedyś posiadał wpływy i władzę, po ich stracie czuje się niepocieszonym i marzy o zdobyciu ich na nowo. Dalece nie zawsze jednak to się udaje, gdyż los ludzki jest warunkowany przez nieprzebraną liczbę najrozmaitszych czynników zewnętrznych, obiektywnych i subiektywnych. Tak też było i w tym przypadku. Później cesarzowa ponownie przywróciła do łask Potiomkina, a Zawadowski został definitywnie oddalony z alkowy cesarskiej. Z honorami i honorariami wszelako: otrzymał w darze od Katarzyny II dalsze 1800 chłopów pańszczyźnianych na Ukrainie i 2000 w Polsce razem z odpowiednimi nadaniami ziemskimi, 80 tysięcy rubli oraz zestaw naczyń srebrnych także ceniony na 80 tysięcy rubli. Przez trzy lata skonfundowany faworyt wiódł w Laliczach życie osoby prywatnej, jednak w 1780 roku na dworze przypomniano sobie o jego kwalifikacjach intelektualnych, przywołano do Petersburga i powierzono prowadzenie szeregu ważnych spraw państwowych w Senacie i Radzie Państwa. Prócz tego Zawadowski stanął na czele Komisji Ustawodawczej i Komisji do Spraw Reformy Biurowości Kancelaryjnej, kierował dwoma bankami: Petersburskim Szlacheckim oraz Państwowym Pożyczkowym. Nie dość na tym, w następnych latach Piotr Zawadowski kieruje reformami w tak doniosłych dziedzinach jak urzędy państwowe, szkolnictwo, budownictwo sakralne. Przy okazji obsadza liczne stanowiska profesorskie fachowcami o wysokiej kwalifikacji, ściąganymi do Rosji z Polski i Litwy. Reformuje Korpus Paziów, Akademię Medyczno-Chirurgiczną, kieruje budową Soboru św. Izaaka; uczestniczy w podjęciu doniosłych decyzji politycznych; staje się jednym z najzasłużeńszych i najbardziej szanowanych działaczy państwowych Imperium Rosyjskiego, przyczyniając się dobitnie do jego modernizacji, europeizacji i rozwoju gospodarczego.
W 1793 roku Piotr Zawadowski razem ze swymi braćmi Jakubem i Eliaszem otrzymuje tytuł dziedzicznego hrabiego Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Za cara Pawła I doszedł do tego tytuł hrabiego Cesarstwa Rosyjskiego. Miał jednak na dworze cesarskim i najzawziętszych wrogów, jednym z których był ostatni kochanek Katarzyny II i morderca jej jedynego syna Pawła, Piotr Zubow, kreatura wyjątkowo odpychająca i wciąż intrygująca.
Po śmierci swego bliskiego przyjaciela księcia Aleksandra Bezborodki, kanclerza Rady Państwa, Piotr Zawadowski nie potrafił wyjść obronną ręką z intryg dworskich i został ponownie odsunięty z dworu carskiego. Zamieszkał ponownie w dobrach Lalicze, w których ongiś Katarzyna II wybudowała mu według projektu wybitnego architekta Giacomo Quarenghi (1744-1817) ogromny dom i założyła duży park otoczony kamiennym murem długości około 13 kilometrów. Wiejska sielanka nie trwała wszelako długo. Natychmiast po osadzeniu na tronie Aleksandra I został Piotr Zawadowski wezwany do Petersburga i mianowany na szereg stanowisk. Przystąpił jednocześnie do pełnienia funkcji członka Rady Cesarskiej, obserwatora w Senacie, przewodniczącego Cesarskiej Komisji Ustawodawczej. Był osobą bliską imperatorowi, brał udział w opracowywaniu projektów wielu doniosłych aktów prawnych, niezmiennie dążył do dalszej europeizacji Państwa Rosyjskiego i osiągnął w tym względzie szereg sukcesów, szczególnie w dziedzinie ustawodawstwa i zaszczepianiu na rosyjskim pniu pędów europejskiej kultury politycznej. W tymże kierunku zmierzał hrabia Zawadowski w okresie 1802-1810, kiedy pełnił obowiązki pierwszego w dziejach Rosji ministra oświaty ludowej. Osobiście nadzorował zakładanie ogromnej liczby początkowych szkół parafialnych w tym gigantycznym państwie. Dopiął tego, że w każdej wsi powstała szkółka początkowa, w każdym osiedlu podstawowa, w każdym mieście gimnazjum, założył uniwersytety m.in. w Charkowie, Dorpacie i Kazaniu. Według jego projektu i pod jego kierownictwem powstał Główny Instytut Pedagogiczny w Petersburgu, ogromna kuźnica kadry nauczycielskiej. Osobiście opracował nowe statuty dla akademii duchownych, uniwersytetów, Akademii Nauk. W 1804 roku napisał i doprowadził do zatwierdzenia liberalny statut o cenzurze, zaostrzony zresztą po jego śmierci w 1812 roku. Wydaje się, że jako działacz państwowy, administrator i organizator systemu oświaty w Rosji odegrał Zawadowski bardzo ważką i pozytywną rolę w rozwoju tego państwa.
Zmarł w styczniu 1812 roku i został pochowany w panteonie Aleksandro-Pieczerskiej Ławry.

 


 

Iwan Paskiewicz



Paskiewiczowie stanowili białorusko – ukraińską gałąź dawnego rodu Wielkiego Księstwa Litewskiego, panów Paszkiewiczów, którzy z kolei byli rozsiedleni po ziemiach całej dawnej Rzeczypospolitej i pieczętowali się herbami: Doliwa, Groty, Jastrzębiec, Junosza, Ostoja, Strzała, Tołokoński, Trzaska.
W 1499 roku wielki książę litewski Aleksander Jagiellończyk potwierdził posiadanie przez dworzanina Iwaszkę Paszkiewicza siedmiu dworzyszcz we włości mielnickiej powiatu łuckiego. (Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 552-554). Stanisław Paszkiewicz był starostą horodeńskim około 1508 roku.
Księga wydatków W.Ks.L. za okres 1506-1511 zawiera m.in. zapis: „Bojarynu wojewody wilenskogo Bohdanu Paszkiewiczu 6 boczok soli z myta kowienskogo”. (RIB, t. 15, s. 624).
Hanus Paszkiewicz, „bojar ciahły”, figuruje w jednym z dokumentów, napisanym 14 marca 1567 roku w Warszawie, a dotyczącym sprzedaży majątków Stajki i Kroszyn na Mińszczyźnie przez Tatarów Mortuziczów podkanclerzowi W.Ks.L. Ostafiemu Wołowiczowi. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 31, s. 13, 15).
Testament Samuela Paszkiewicza z sierpnia 1665 roku, przechowywany w CPAH Republiki Litewskiej w Wilnie (f. 391, z. 1, nr 1152) brzmi: „Ja, Samuel Stefanowicz Paszkiewicz, mając z codziennego przekonania niemylne doświadczenie, że każdy człowiek żyjący na tym świecie prędzey lub późniey dług śmiertelności wypłacić musi, przeto y ja, będąc podległy temu Boskiemu wyrokowi, ile będąc ciężką chorobą złożony, dopóki zostając przy zdrowych zmysłach y dobrey pamięci, a chcąc zapobiedz na przyszłość mogącym wyniknąc po śmierci mojej rozterkom i niesnaskom, tym testamentem ostatniey woli mojey postanowiłem uczynić następne rozporządzenie.
Najpierw, gdy mnie Stwórca Wszechmocny w tey chorobie mojey do wieczności powołać raczy, to y Duszę moją nieśmiertelną Jemu w ręce przenayświętsze polecam y oddaję, prosząc o przyjęcie y wstawienie się nayświętszey Maryi Panny y wszystkich świętych patronów moich, iżby raczyli błagać Majestat Boski o odpuszczenie ciężkich grzechów moich, a ciało moje grzeszne, jako proch ziemny z ziemi utworzone, teyże ziemi ma być oddane y pochowane na cmentarzu parafialnym przy kościele obrządkiem wiary świętey katolickiey ze mszami świętemi, exekwiami y rozdaniem jałmużny dla ubogich podług przeznaczenia domowego; po wtóre, dobra moje ziemskie dziedziczne Dowszyszki zwane, w powiecie oszmiańskim leżące, prawem naturalney sukcesyi po bezpotomnie zeszłych Mikołaju y Janie Stanisławowiczach Paszkiewiczach, stryjecznych braciach, do aktorstwa doszłe, dotąd w spokoynym moim władaniu zostające, ze wszelkim budowaniem domowym y gumiennym, z gruntami oromemi i nieoromemi, z łąkami, wygonami, lasami, sadami, ogrodami, wypustami, z poddanemi wieczystemi, z ich (...) płci obojey powinnością y dobytkiem pod dożywotne władanie y szafunek JW Halszce Samuelowey Paszkiewiczowey, żonie mey miłey, zostawuję, a zaś aktorstwo y dziedzictwo rzeczonych dóbr Dowszyszek z tym wszystkim, jak się wyżey pomieniło, ze wszyskiemi przynależnościami y poddanemi oraz wszelkim ruchomym funduszem synowi mojemu miłemu, małoletniemu Grzegorzowi Samuelewiczowi Paszkiewiczowi wiecznością zapisuję y aktorem czynię, a za opiekunów nad synem moim JWpanów Józefa Zawadzkiego, sędziego Ziemi Oszmiańskiey, y Tomasza Czechowicza, komornika, upraszam. Na ostatek żegnam miłą moją małżonkę, dziękując Jey za małżeńską życzliwą przyjaźń, prosząc o czułe staranie nad małoletnim synem naszym; żegnam y błogosławię miłego syna y polecam onego łasce y miłosierdziu Boskiemu (...)”.
Jak wynika z późniejszych genealogii, Grzegorz Paszkiewicz wyrósł pomyślnie i dochował się pięciu synów (Michał, Kazimierz, Piotr, Mateusz, Dominik) oraz kilkunastu wnuków.
Później posiadali Paszkiewiczowie też dobra Wólkę, Łunin, Kamionkę, Proniuny, Dowszyszki w powiecie oszmiańskim. Wszędzie i zawsze uchodzili i uznawani byli za starożytną i rodowitą szlachtę polską. Dla wszystkich jednak ziemi ojcowskiej nie starczało, ten i ów młodzieniec czuł się nieraz zmuszony szukać chleba w szerokim świecie.
W XVII stuleciu istniała w Wilnie przy ulicy Trockiej kamienica zwana Paskiewiczowską (Volumina Legum, t. 4, s. 380).
Trudno byłoby dziś dokładnie dociec, od której gałęzi litewsko-polskich Paszkiewiczów poszli Paskiewiczowie. Może z bojarów królewskich na Mińszczyźnie, używających w XV-XVI wieku formy nazwiska Pazkiewicz (por. Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 1685-1688). A może od śląskiego, też przed wiekami znanego odgałęzienia, z którego niejaki „Paskowitz, Schlesier” (Ślązak) figuruje na liście uczestników bitwy pod Grunwaldem w 1410 roku po stronie niemieckiej jako „Rottenführer” (Johannes Voigt, Namen-Codex der Deutschen Ordens-Beamten, Königsberg 1843, s. 122). Hans Paskowitz był natomiast oficerem w okresie Wojny Trzydziestoletniej. (tamże, s. 129).
W roku 1720, 27 kwietnia „na urzędzie Jey Imperatorskiey mości ziemskim powiatu rohaczewskiego comparens personaliter jegomość pan Mikołaj Paszkiewicz, senacki kancellarzysta, kopią inwentarza z ograniczeniem mierkułowickiego ad acta podał”... (Akty izdawajemyje..., t. 38, s. 1).
Jedna z gałęzi Paszkiewiczów herbu Radwan gnieździła się od połowy XVIII wieku w okolicy Wornie na Żmudzi, m.in. w Krożach. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 100-101).
17 lutego 1735 roku Gabriel Łęczyński, „parochus Ecclesiae Macoviensis, Canonicus Sendomirensis, babtizavo Conversum aperfidia Judaica juvenem annorum 8 Jozephum Joannem cognomine Paszkiewicz”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2162, s. 8). Tenże Józef Paszkiewicz z Marianną Starosiekówną miał synów Wawrzyńca, Michała i Nikodema, ochrzczonych 31 sierpnia 1802 i 9 stycznia 1810 roku. Rodzina ta używała herbu Prawdzic.
W księgach sądowych dworu żagarskiego znajdujemy zapis: „Anno 1748 die 15 awgusta. – Stanąwszy personalnie na urzędzie dworu żagorskiego Jakub Paszkiewicz solenny manifest na Józefa Smilgia [zanaszał] o to: Iż obżałowany córkę żałującego Magdalenę zbił, siności poczynił; które oznaki okazawszy, chcąc prawem o to czynić, manifest takowy do ksiąg inserował.” (Żagares dvaro teismo knygos, Vilnius 2003, s. 548). Marcin, Franciszek, Józef, Wincenty Paszkiewiczowie figurują na liście szlachty powiatu oszmiańskiego 1809.
Paszkiewiczowie używający herbu Doliwa przeważnie mieszkali w Ks. Żmudzkim; herbu Tołokoński w Mińsku i Województwie Mińskim. (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4095, s. 22-24; 89-92; 182-183).
Paszkiewiczowie herbu Jastrzębiec dziedziczyli majętność Zabelowce w powiecie lidzkim. (tamże, s. 649-680). Jedna z gałęzi tego domu po zakorzenieniu się w Rosji dała początek tamtejszym Paszkowom, inni zaś pozostali przy tradycyjnej formie nazwiska.
Rodosłownaja Kniga (t. 2, s. 359) donosi: „Paszkowy. Wyjechali iz Polszi. Nazwanije połuczili ot odnogo iz roda ich, prozywajuszczegosia Paszkiewicz”...
Wywód familii urodzonych Paszkiewiczów herbu Radwan z 29 listopada 1832 roku twierdzi, że: „familia urodzonych Paszkiewiczów od naydawnieyszych czasów w rzędzie rodowitey i starożytney szlachty polskiey licząca się (...) używa herbu Radwan (...) Przodkowie tey familii, szczycąc się prawami i swobodami stanowi szlacheckiemu właściwemi, dziedziczyli dobra ziemskie szlacheckie”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 99-100).
Wydaje się jednak, że interesujący nas Paszkiewiczowie posiadali pierwotnie swe gniazdo w powiecie oszmiańskim i stąd najprawdopodobniej poszła też linia Paskiewiczów.
Wywód urodzonych Paszkiewiczów herbu Radwan z 1799 roku donosi, że jedna z gałęzi tego rodu posiadała majątek Kowszewo. Heroldia wileńska uznała wówczas Dominika, stolnika parnawskiego, ojca, Michała, syna, Paszkiewiczów z possesyi Płotek „za rodowitą y starożytną szlachtę polską”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 948, s. 396-298).
Inna gałąź tego rodu – jak podaje wywód z roku 1800 – dziedziczyła majętność Marcinkiszki w powiecie lidzkim, którą Jerzy Paszkiewicz pozostawił swym synom Mateuszowi i Danielowi w roku 1720 (tamże, s. 647-648).
Wywód genealogiczny, zatwierdzony w 1800 roku przez heroldię wileńską, podaje, że: „familia urodzonych Paszkiewiczów, starożytną zaszczycona prerogatywą szlachecką, w niektórych osobach swoich za wierność Ojczyźnie y tronowi oraz za chwalebne czyny y popisy czasów wojen nadawane, przywilejami od panujących dobra posiadała i z własnego nabycia dziedziczyła. A z tey idący Ławryn Paszkiewicz, pierwszy przodek i za protoplastę na linii wzięty, równie z przodków swych szczycąc się rodowitością szlachecką, zostawił synów dwóch: Piotra y Mikołaja, z których Piotr za zasługi wojenne otrzymał przywilej na dobra Domaszewo i Kreputowszczyznę w powiecie brasławskim leżące w roku 1589, apryla 14 dnia, przez Króla Polskiego Zygmunta III i powtórnie roku 1633, lipca 13 dnia, przez króla Władysława IV konferowany. Possydując takowe dobra, jak tenże okazuje przywilej, miał synów trzech, takoż Piotra, Stefana y Andrzeja. (...) Z trzech rzeczonych synów Piotr Piotrowicz Paszkiewicz miał synów dwóch Romana y Aleksandra, Stefan także dwóch Jana u Samuela; Andrzey – jednego Jana. Ci między sobą bracia stryjeczno-rodzeni, possydując zaścianek Szymkowicze zwany, do Starego Miadzioła w powiecie oszmiańskim położonego, przynależący (...) tamże czasu inkursji krajowey y woyny z Moskwą pod Miadziołem w roku 1659 praktykowaney, przez ogień z majątku y dokumentów imieniowi swemu służących, obnażonemi zostali”...
Paszkiewiczowie herbu Radwan spokrewnieni byli z Giedrojciami, Mieszkowskimi, Morawskimi, Ciechanowiczami, Jerzykowiczami, Jurewiczami, Sinkiewiczami, Adamowiczami, Zabiełłami, Wojniuszami.


Jeśli chodzi o Paskiewiczów jako takich, to węgierskie źródło genealogiczne podaje: „Paskiewicz herbu Radwan odmienny. Od 1409 roku na Litwie i Ukrainie. Od 1831 roku tytuł książęcy z dodatkiem „książę warszawski” dla carskiego rosyjskiego marszałka polnego Paskiewicza hrabiego Erywańskiego”. (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus R. von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 71).
S. Uruski (Rodzina, t. 13, Warszawa 1916, s. 227-228) podaje: „Paskiewicz herbu Radwan odm. Książęta i hrabiowie. (...) Jedna gałąź litewskiej rodziny Paszkiewiczów, herbu Radwan, osiedliwszy się w Małorosyi w XVII stuleciu, zmieniła nazwisko na Paskiewicz.
Jan, syn Teodora, jeden z najzdolniejszych i najszczęśliwszych wojowników rosyjskich, ur. 1782 roku, odznaczył się w wojnie z Turcją 1806-1810 roku pod Braiłowem i Pamlą, a w wojnie francuskiej dzielnie walczył pod Smoleńskiem 1812 roku; pod Lipskiem 1813 roku został generał-porucznikiem, zdobywszy na nieprzyjacielu 4000 jeńców i 40 armat; w 1827 roku dowodził w wojnie na Kaukazie, zdobył Erywań, pobił na głowę księcia Abbana Mirzę i zmusił nieprzyjaciół do korzystnego dla Rosji pokoju; w nagrodę czego został mianowany hrabią z tytułem Erywański i odmianą w herbie.
W 1831 roku zdobyciem Warszawy zakończył powstanie polskie; feldmarszałek od 1829 roku, został namiestnikiem w Królestwie Polskim i dostał godność książęcą z tytułem Warszawski i odmianą w herbie 1831 roku. W 1849-1850 roku dowodził wojskiem rosyjskim wysłanym na pomoc Austryi przeciw Węgrom, których pokonał i zmusił do uległości. W 1854 roku objął dowództwo przeciw Turkom, zdobył twierdzę Isakczę i Hirsowę i dostał w Królestwie majorat królewszczyznę Dęblin z nazwą rosyjską Iwangorod, a w Cesarstwie majątek Homel. Feldmarszałek umarł 1856 roku w Warszawie, i z Elżbiety Grybojedow, damy dworu rosyjskiego, zostawił córki: Aleksandrę Bataszow, Olgę Wołkońską, Anastazyę Łobanow-Rostowską i syna Teodora, generała wojsk rosyjskich, żonatego z ks. Ireną Woroncow-Daszkow”.
Historycy rosyjscy mają często nieco odmienną wersję pochodzenia rodu Paskiewiczów, która w zasadzie tylko uzupełnia wywody genealogów polskich, wskazując na przezwisko jednego z Paszkiewiczów, który przybył do Cesarstwa Rosyjskiego, „Przodkiem Paskiewiczów – jak podaje A. Bobrinskij (cz. 2, s. 6-7) – był Teodor Calenko, który przybył z Polskiego Wołynia do Pułku Połtawskiego w XVII wieku. Syn jego Jakub miał przezwisko Paśko-Cały. Ten Paśko miał syna Jana (Iwana), według miejscowego obyczaju językowego Paśkiewicza. Od niego poszli Paskiewiczowie”.
Ten wątek przesadnie uwypukla Obszczij Gierbownik (t. 1, s. 245), w którym czytamy, że Teodor Cały przybył z polskiego Wołynia do Połtawy, był oficerem w wojsku rosyjskim, a syn jego miał na imię Paśko Cały, którego potomstwo korzystało z nazwiska Paśkiewicz.
Gdyby Teodor o przezwisku Cały nie pochodził od Paszkiewiczów, byłoby niezrozumiałe, jakim prawem używał herbu tego starożytnego rodu, bo przecież wszyscy rosyjscy i ukraińscy heraldycy uznają, że Paskiewiczowie używali herbu Radwan odmienny. (Por. W. Łukomski i W. Modzalewski, Małorossijskij Gierbownik, s. 132, Petersburg 1914; Lakier A., Russkaja Gieraldika, t. 2, s. 458).
Książę Piotr Dołgorukow (Rossijskaja Rodosłownaja Kniga, cz. II, s. 90-91, SPb 1854) podaje: „Familia Paskiewicz vel Paszkiewicz jest pochodzenia litewskiego. W roku 1622 spotykamy imiona: pewnego Paszkiewicza, będącego podstarościm kowieńskim, Jakuba i Stanisława Paszkiewiczów, ziemian litewskich; tamże byli ziemianami w 1700 roku Piotr, Marcin, Stanisław i Stefan Paszkiewiczowie. (...) Jedna z gałęzi familii Paszkiewiczów osiedliła się w Małorosji pod imieniem Paskiewiczów. Radca kolleżski Fiodor Paskiewicz (zm. 1833) z małżeństwa swego z Anną Osipowną N.N. miał trzech synów: Grigorija (zm. 1844), będącego generał-majorem artylerii, Iwana (obecnie najjaśniejszego księcia Warszawskiego), i Stiepana, który służył rzeczywistym radcą państwa i gubernatorem w Kursku...
Herb szlachciców polskich Paszkiewiczów: w polu błękitnym trzechlistna chorągiew kościelna z frędzlami, a u góry chorągwi do połowy wychodząca strzała. Na tarczy rycerskiej: hełm i korona z trzema piórami strusimi”. Gałąź małorosyjska używała innego herbu, a Iwan Paskiewicz jeszcze innego, nadanego mu osobiście. Rodowym majątkiem była wieś Szczyglice w powiecie mohylewskim; później też Homel (około 20 tys. dusz).
Piotr Dołgorukow (Rossijskij rodosłownyj sbornik, kniżka 4, s. 84-85, Sankt-Petersburg 1841) podaje: „Iwan Fiedorowicz Paskiewicz urodził się w 1782 roku, wychowywał się początkowo w Pierwszym Korpusie Kadetów, następnie w Korpusie Paziów. W roku 1800 został wypuszczony z kamer-paziów jako oficer do Pułku Preobrażeńskiego; wkrótce otrzymał rangę fligel-adiutanta. Brał udział w Wojnie Tureckiej; w roku 1808 awansowany na pułkownika, a w 1810 (25 listopada), za bitwę pod Batinem, na generał-majora. W głośnej dobie wojny narodowej generał-major Paskiewicz dowodził dywizją; za bitwę pod Borodinem otrzymał wstążkę św. Anny; za bitwę pod Lipskiem rangę generała-lejtnanta (8 października 1813), a w 1814 roku wstążkę św. Aleksandra.
Po powrocie do Rosji dowodził: początkowo dywizją gwardyjską, następnie korpusem piechoty; mianowany generał-adiutantem (12 grudnia 1824); awansowany na generała od infanterii (22 sierpnia 1826) z mianowaniem do Korpusu Kaukaskiego. Mianowany dowódcą tego korpusu (marzec 1827); otrzymał wstążkę św. Włodzimierza (1827), a w dzień uroczystości pokojowych z Persami, 12 marca 1828 roku, podniesiony do godności Hrabiów Rosyjskich z tytułem: Erewański i otrzymał order sw. Jerzego drugiego stopnia.
Po rozpoczęciu wojny z Turkami hrabia Iwan Fiedorowicz Paskiewicz nadal dowodził Korpusem Kaukaskim; otrzymał wstążkę św. Andrzeja (30 września 1828), godność głównodowodzącego (1829), wstążkę św. Jerzego (27 lipca 1829) i buławę marszałka polnego (22 września 1829).
W czerwcu 1831 roku hrabia został mianowany głównodowodzącym armii czynnej na miejsce zmarłego feldmarszałka hrabiego Dybicza Zabałkańskiego, i za zdobycie Warszawy podniesiony 4 września 1831 do dostojności Książęcej Cesarstwa Rosyjskiego z tytułem: „Najjaśniejszy Książę Warszawski”. W tymże roku książę Iwan Fiedorowicz Paskiewicz mianowany został namiestnikiem Królestwa Polskiego; w 1832 – przewodniczącym nowo ustanowionego Departamentu do Spraw Królestwa Polskiego w Radzie Państwa; a w 1833 roku generał-inspektorem całej piechoty i otrzymał portret Monarchy z dedykacją.
Od małżeństwa swego z Elżbietą Gribojedową ma książę syna, księcia Fiedora, służącego jako fligel-adiutant, oraz trzy córki: księżnę Aleksandrę, zamężną za fligel-adiutantem Piotrem Bałaszowem, księżnę Annę i księżnę Anastazję”...


Polski historyk Chudobski w jednym ze swych wywiadów mówił: „Nie przyznajemy się do polskości carskiego generała Iwana Paskiewicza. Zrobił karierę wojskową na tym, że zdobywając w XIX wieku Erewań i Kercz, otoczył się oficerami tej samej, polskiej narodowości. Tu warto zaznaczyć, że w armii rosyjskiej na Kaukazie było aż 30 proc. Polaków. Później, gdy generał Paskiewicz został przeniesiony do Warszawy, wykorzystywał dawne znajomości i koligacje, mówił nawet po polsku. Tymczasem nasi historycy piszą o nim, że „rzekomo był Polakiem”. W ogóle kwestia polskości oficerów polskiego pochodzenia w armii carskiej to bardzo skomplikowany problem. Woleli być Rosjanami, bo to przesądzało o perspektywach ich awansu, choć w ich domach przechowywano polskie dewocjonalia, śpiewano polskie kolędy, mówiono po polsku. Jak rozwiązać taką krzyżówkę?
Rozwiązać zaś ją nie jest tak trudno. Po prostu trzeba uznać, że małoduszność, niegodziwość i zdradzieckość są konstytuwnymi cechami charakteru wielu Polaków – także tych, najwybitniejszych. „Za czasów panowania rosyjskiego, w okresie porozbiorowym, dla Polaków atrakcyjne nierzadko bywało prawosławie. Nieraz najgorszymi rusyfikatorami i prześladowcami narodu polskiego byli ci właśnie, w których żyłach płynęła krew Polaków katolików. Franciszek Karpiński wspomina pewnego generała rosyjskiego Lewickiego, który się wstydził przyznać, że jest Polakiem. I Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” czyni wzmiankę o zrusyfikowanym majorze Polaku: „ten przechrzcił się, łotr wielki, jak się zwykle dzieje z Polakiem, który w carskiej służbie zmoskwiczeje”.
Dla ilustracji wystarczy fakt, iż generał gubernator warszawski Gerstenzweig w roku 1861, którego powszechnie nienawidzono w Królestwie, był wnukiem wielkiego patrioty polskiego, generała Madalińskiego, który pierwszy w czasie insurekcji Kościuszki rozwinął sztandar polski” (Mateusz Mieses, Z rodu żydowskiego).


Iwan Paskiewicz, choć polsko-litewskiego pochodzenia, był jednym z najbardziej utalentowanych i skutecznych dowódców wojskowych Rosji w XIX wieku, jak też wybitnym administratorem, organizatorem i działaczem państwowym. Urodził się 8 maja 1782 roku w Połtawie. W 1800 ukończył Petersburski Korpus Paziów i jako młody oficer brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej lat 1806-1812. Uczestniczył też w bitwie pod Austerlitz (Ostrołęką) w 1805 roku. Armia francuska liczyła wówczas 75 tysięcy żołnierzy, armie austriacka i rosyjska 95 tysięcy. Napoleon dostrzegł, że na lewym skrzydle pozycji sprzymierzonych jest jezioro i bagna. Pierwsi zaatakowali sprzymierzeni, jednak piechocie francuskiej udało się zatrzymać atak pod dowództwem rosyjskiego generała Bagrationa, następnie na rosyjskie pozycje uderzyła jazda Murata. W centrum zaatakowały oddziały dowodzone osobiście przez Napoleona. Siły sprzymierzonych zostały zgarnięte przez Francuzów i zepchnięte do bagna. Ranny został głównodowodzący bitwą ze strony austriacko-rosyjskiej, gen Michał Kutuzow. Francuzi stracili 1300 żołnierzy, Rosjanie i Austriacy przeszło 27 tysięcy.
Później jednak dowódcy rosyjscy, w tym Paskiewicz, z namiastką odwzajemnili się świetnym rywalom.
Paskiewicz potrafił nie tylko żelazną ręką utrzymywać porządek w podległych sobie oddziałach, ale też przekazać oficerom i żołnierzom umiejętność świadowej samodyscypliny i rozumnej karności – tej nieocenionej cnoty rycerskiej, o której tak sugestywnie pisał jeden z filozofów. Posłuszeństwo i rozkazywanie to dwa ciężkie brzemiona, dwa złożone zjawiska połączone wewnętrzną więzią. Fryderyk Nietzsche pisał w „Zaratustrze” jak następuje: „Gdzie żywe znalazłem istoty, tam też słyszałem i mowę o posłuszeństwie. Wszystko, co żyje, jest posłuszne. A to jest rzeczą wtórą: Rozkazują temu, kto samemu sobie ulegać nie potrafi. Takie jest przyrodzenie wszystkiego, co żyje. Zaś to jest rzeczą trzecią, którą słyszałem: Iż rozkazywanie cięższe jest niż uleganie. I nie dlatego tylko, iż rozkazujący bierze na siebie brzemię wszystkich posłusznych, i że go to brzemię łatwo zmiażdżyć może. –
Próbą i ważeniem się zuchwałym wydawało mi się zawsze rozkazywanie; ilekroć kto żywy rozkazywał, zawsze swe istnienie ważył on zuchwale. I wówczas nawet, gdy samemu sobie rozkazywał, i wtedy jeszcze odpokutować musiał swe rozkazywanie. Własnego prawa stać się musi sędzią, mścicielem i ofiarą... Bunt – to dostojeństwo w niewolniku. Waszym dostojeństwem niech będzie posłuszeństwo”...


Podczas wojny Rosji z Francją w roku 1812 Paskiewicz dowodził dywizją, podobnież podczas wypraw zagranicznych lat 1813-1814. W okresie 1817-1819 należał do kręgu osób zbliżonych do wielkiego księcia Michaiła Pawłowicza, a później dowodził elitarną gwardyjską dywizją piechoty, złożonej w całości z młodzieży arystokratycznej, a w której odbywał służbę m.in. Mikołaj Romanow, przyszły cesarz Mikołaj I, szczery zresztą przyjaciel Paskiewicza.
Od roku 1825, w randze generała-adiutanta, dowodził korpusem piechoty, a od 1826 objął stanowisko głównodowodzącego wojsk rosyjskich na Kaukazie, rok później także namiestnika cesarza w tym regionie. Podczas wojen z Turcją w okresie 1826-1828 i 1828-1829 pełnił obowiązki głównodowodzącego armii rosyjskich na terenie Kaukazu. Odniósł w tych wojnach szereg błyskotliwych zwycięstw, dzięki którym cesarz nadał mu tytuł grafa Erywańskiego (1828) oraz rangę generała-feldmarszałka (1829).
W 1830 roku został mianowany na dowódcę wojsk rosyjskich tłumiących polskie powstanie listopadowe. Adam Mickiewicz, jako patriota polski, dość zjadliwie w Reducie Ordona określał feldmarszałka Paskiewicza:

... Wódz kaukaski z siłami pół świata,
Wierny, czynny i sprawny –
jak knut w ręku kata”.

Powody do zjadliwości były poważne – Paskiewicz odniósł szereg zwycięstw nad generałami polskimi i w stosunku do powstańców był twardy, a nawet bezwzględny.
6 września 1831 roku o czwartej nad ranem rozpoczęło się natarcie armii rosyjskiej na Warszawę. Dowodził nią właśnie feldmarszałek Iwan Paskiewicz. Przewaga rosyjska była przygniatająca: 40 tys. żołnierzy polskich przeciw 80 tys. Rosjan, 400 armat rosyjskich – 96 polskich. Co więcej, znaczna część polskiej generalicji – przez poprzednie 15 lat służąca carom w wojsku polskim dowodzonym przez wielkiego kniazia Konstantego – gotowa była do zdradzieckich pertraktacji. Do tej grupy należał też wódz naczelny sił powstańczych generał Jan Krukowiecki. Duch bojowy Polaków nie znajdował się więc na wysokości zadania.
Armia rosyjska obeszła Warszawę od zachodu. Feldmarszałek Paskiewicz nieoczekiwanie uderzył w najsłabszy, najmniej ufortyfikowany obszar miasta, czyli na Wolę. Na tym odcinku Rosjanie uzyskali druzgocącą przewagę sił – w stosunku 10:1. Najważniejszym bastionem polskiej obrony był Fort Wolski (wokół kościoła św. Wawrzyńca), a szczególnie wysunięta przed całość naszych sił umocniona reduta nr 54, która przeszła do historii jako reduta Ordona. Odcinkiem wolskim dowodził generał Józef Sowiński, weteran wojen napoleońskich, inwalida, który w walce z Rosjanami w 1812 roku stracił nogę.
Armia rosyjska zdobyła Wolę, bronioną z samobójczą brawurą (co podkreślali nawet sami Rosjanie), w ciągu kilku godzin.
Nie będziemy tu rozważali celowości tego rodzaju beznadziejnych buntow z narodowego punktu widzenia. Stwierdźmy tylko za Mario Rossim, że „wojna to potencjalne skazanie na śmierć całego narodu”. Gdy się więc nie ma pewności zwycięstwa, najlepiej tego rodzaju awantur nie wszczynać, aby nie sprawić pogorszenia sytuacji. Oskar Halecki słusznie uwypukla (A History of Poland, New York 1992), że skutkiem klęski Powstania Listopadowego była brutalna rusyfikacja wschodniej części byłej Rzeczypospolitej, konfiskata posiadłości ziemskich, deportacje w głąb Rosji i na Syberię, rozgromienie kościoła unickiego, zamknięcie mnóstwa szkół polskich, łącznie z Wszechnicą Wileńską... „Paskiewicz, zwycięzcą 1831 roku, zaszczycony tytułem księcia warszawskiego, pozostał na wiele lat faktycznym panem kraju; a potężna cytadela, zbudowana u bram Warszawy, z jej brudnymi basztami i wymierzonymi w miasto armatami, stała się symbolem nowych rządów”.
Wszyscy bali się wszystkich. Gdy feldmarszałek Paskiewicz z rodziną miał wiosną 1840 roku przejeżdżać przez Litwę z Petersburga do Warszawy, wszystko postawiono w stan najwyższej gotowości bojowej; dywizje wojska, policję, żandarmerię, szpiegów i agentów. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1840, nr 506).
Car Mikołaj I ustanowił medal za szturm Warszawy w 1831 roku. Wcześniej podobne odznaczenie wprowadziła Katarzyna II – Krzyż Walecznych za zdobycie Pragi w 1794 roku. Medal za wyzwolenie Warszawy wprowadził z kolei Józef Stalin w 1945 roku (na rewersie był wizerunek generalissimusa). Po powstaniu styczniowym Aleksander II był bardziej jednoznaczny – odznaczał medalem „za poskromienie polskiego buntu”, – „za usmirienije polskogo miatieża”.
Feldmarszałek nie przejmował się frazesami moralnymi, czy patriotycznymi. Jako żołnierz podzielał ideę króla Fryderyka Pruskiego, zwanego Wielkim, że „Gott ist immer mit den stärkeren Bataillonen” – i po prostu zdecydowanie, skutecznie i chłodno wykonywał polecenia dworu cesarskiego.
I. Paskiewicz był dalece nie jedynym dowódcą rosyjskim polskiego pochodzenia w służbie antypolskiej polityki Imperium. Był jednym z wielu, ale jedynym, który za zdruzgotanie powstania listopadowego otrzymał honorowy tytuł „Najjaśniejszego Księcia Warszawskiego”.
Trudno zrozumieć motywy psychologiczne, powodujące tymi ludźmi, bezwzględnie uczestniczącymi w podboju przez obcą potęgę ich historycznej ojczyzny. Głównym z nich była widocznie żądza pieniędzy, sławy i władzy, chęć samoutwierdzenia się przez robienie wielkich karier w państwie, które dawało im na to szansę. Widocznie ma rację Francis Fukuyama, gdy w książce Ostatni człowiek pisze: „Imperializm – podbój jednego społeczeństwa przez drugie – rodzi się bezpośrednio z pragnienia arystokratycznego pana, by uznano jego wyższość, czyli z jego megalotymii. Ten sam popęd tymotejski, który kazał panu podporządkowywać sobie niewolnika, wzbudza w nim pragnienie uznania ze strony całych narodów, toteż prowadzi on swe społeczeństwo do krwawego boju z innymi społeczeństwami. Przyczyną wojny jest pragnienie uznania u panów, nie zaś charakter systemu państw. Stąd imperializm i wojna wiążą się z pewną klasą społeczną, klasą panów, zwaną też arystokracją, która w dawnych czasach zawdzięczała swą pozycję gotowości do narażania życia. W społeczeństwach arystokratycznych (które do końca XVIII wieku stanowiły większość społeczeństw ludzkich) walka książąt o uniwersalne, lecz nierównościowe uznanie powszechnie uchodziła za prawomocną. Podboje terytorialne dla zwiększenia zasięgu władzy postrzegano jako normalne ludzkie dążenie, jakkolwiek niektórzy moraliści i pisarze potępiali powstałe ich skutkiem zniszczenia.
Tymotejskie pragnienie uznania u pana mogło przyjąć również inne formy, na przykład religijną. Osobistemu pragnieniu władzy mogło towarzyszyć pragnienie dominacji religijnej, czyli uznania swych bogów i idoli przez inne narody, czego przykładem są podboje Cortesa i Pizarra. To drugie pragnienie mogło wręcz zepchnąć świeckie motywacje na dalszy plan, co wystąpiło podczas wojen religijnych XVI i XVII stulecia. Czynnikiem łączącym ekspansjonizm dynastyczny i religijny nie jest, jak chcieliby realiści, żądza władzy, lecz pragnienie uznania (...). Imperializm i wojna historycznie były wytworem społeczeństw arystokratycznych. Jeżeli demokracja liberalna zniosła różnice klasowe między panami i niewolnikami, czyniąc z niewolników swych własnych panów, to powinna z czasem znieść także imperializm”...
Rosja imperialna tworzyła dla tysięcy ambitnych, dynamicznych, wypełnionych energią mężczyzn szanse do wyniesienia się na wyżyny władzy i potęgi – i to niezależnie od pochodzenia i narodowości. To przyciągało do niej tysiące Polaków, Niemców, Francuzów, Włochów, Gruzinów o „tymotejskim” usposobieniu. Była jednym z państw zaborczych nastawionych na ekspansję, w których właśnie charakter „tymotejski” czuje się i ma się najlepiej. Jak zaznacza F. Fukuyama: „To, że w historycznie istniejących systemach państw tak trudno było osiągnąć pokój, brało się z faktu, że niektóre państwa pragną czegoś więcej niż samozachowania. Jak olbrzymy obdarzone tymotejską duszą, państwa pragną uznania ich wartości bądź godności dynastycznej, religijnej, narodowej czy ideologicznej, a przy okazji zmuszają inne państwa do walki lub poddania się. Ostateczną przyczyną wojny między państwami jest zatem thymos, a nie samozachowanie. Tak jak historia ludzka rozpoczęła się od krwawego boju o prestiż, tak też konflikt międzynarodowy zaczyna się od walki państw o uznanie; pragnienie uznania jest pierwotnym źródłem imperializmu”...
W ten sposób pewien stan duszy zbiorowej, jako sumy dusz indywidualnych, wciąż na nowo reprodukuje określone struktury społeczno-organizacyjne i wytycza odpowiadającą im linię polityczną.


Po zwycięstwie nad rodakami Paskiewicz został mianowany namiestnikiem cesarza w Królestwie Polskim. Usiłował zaprowadzić w Polsce porządek i ład na modłę rosyjską, w stylu jednoznacznie autorytarnym, co mu wszelako nie poszło łatwo, gdyż Polska jest krajem z natury niespokojnym i rozwichrzonym, a jej mieszkańcy nie mają zmysłu ładu społecznego i hierarchii, co uniemożliwia skuteczne nimi kierowanie.
Gabriela z Güntherów Puzynina wspominała o tych czasach: „Warszawa, nie całkiem jeszcze wypoczęta po wstrząśnieniach 1831 roku, była smutna, głucha i pusta. Nie bawiono się, nie zbierano nawet nigdzie, oprócz na Zamku, gdzie hr. Paskiewicz Erywański, od roku książę Warszawski, chciał grać rolę opiekuna i ojca. Dawał on czasem bale, lecz oprócz dwóch, czy trzech imion polskich nikogo tam z dawnego towarzystwa nie widziano. Kościoły, oddawszy swoje dzwony na działa, milczały. Po wyludnionych ulicach toczyły się od czasu do czasu kary i bidy z beczkami i drzewem na opał albo przebiegali z szybkością strzały, wypuszczonej z cięciwy, kozacy i Kabardyńce na rączych koniach, w czapkach kosmatych z łukiem za plecami, biegnący za lub przed pojazdem Namiestnika.
W 1834 roku Paskiewicz wydał m.in. dekret normalizujący sprawy egzystencji prostytucji w Kongresówce. W zasadzie dekret zabraniał uprawiania nierządu, ale jeden z jego artykułów dopuszczał wyjątki od tej reguły. Rzecz polegała na tym, że Paskiewicz – wszędzie węszący spiski – bał się, aby domy publiczne nie stawały się oparciem i siedliskiem spiskowców. Zbierający się przecież tam klienci mogli łatwo – tak uważał książę – pod pozorem uprawiania orgii seksualnych uknuć spisek mający na celu oderwanie Królestwa od reszty Imperium. A więc, aby dom publiczny mógł egzystować, policja musiałaby mieć nad nim pieczę. Zaś policji tylko w to graj! Właściciele domów publicznych rychło poszli na tę współpracę. Od tej pory władze cesarskie przychylnie patrzyły na rozwój prostytucji w Warszawie. Bądź co bądź stanowiła ona jeszcze jeden instrument demoralizacji narodu, co z kolei ułatwiało wynarodowienie. Nic przeto dziwnego, że domy publiczne zaczęły rosnąć w Warszawie jak grzyby po deszczu. Przy ulicy Trębackiej powstało ich sześć. Otwarto je w budynkach przy Krakowskim Przedmieściu, wzdłuż odcinka między ulicą Trębacką a pałacem Potockich, oraz między Hotelem Saskim a Zamkiem Królewskim. Przy ulicy Freta mieściło się aż trzynaście domów publicznych, w których przyjmowało łącznie pół tysiąca pensjonariuszek. Domy publiczne znajdowały się też przy Podwalu i Bielańskiej na odcinku od Długiej i Tłomackiej, a także na Mariensztacie, gdzie klientelę stanowili żołnierze rosyjskiego garnizonu. Dziewczyny tam przyjmujące nazywane były „sołdackimi kochankami”. Potem domy te przeniesiono za Powązki, do Czarnego Dworku.
W knajpach przy ulicy Koziej zbierali się sutenerzy warszawscy, którzy załatwiali swoje interesy, polegające zwłaszcza na nabywaniu dziewcząt do personelu bądź też wymienianiu ich między sobą. Policja odnosiła się do nich bardzo sympatycznie. Nic dziwnego: właściciele domów publicznych i sutenerzy opłacali się sowicie. Oberpolicmajster warszawski Własow zarządził, aby przed domami publicznymi stali bez przerwy posterunkowi, na wypadek gdyby ktoś chciał zagrozić bezpieczeństwu lupanaru. Aż do czasów urzędowania oberpolicmajstra Buturlina policjanci najnormalniej w świecie przesiadywali w przedpokojach domów publicznych pomagając w pracy portierom. Z biegiem lat policja weszła w tak ścisły sojusz z właścicielami burdeli i sutenerami, że pomagała im utrzymywać w ryzach dziewczęta. Prostytutki, będąc bowiem wyzyskiwane, nieraz próbowały się buntować. Wtedy interweniowała policja. Dziewczęta prowadzono do cyrkułu przy ulicy Wiejskiej, gdzie w piwnicy sprawiano im solidne lanie.
W tamtych czasach prostytutki dzieliły się na cztery kategorie: rejestrowane, tolerowane, kokoty i wilczyce. Prostytutki „rejestrowane” posiadały tzw. „czarną książeczkę”. Stawiała je ona praktycznie poza nawiasem prawa. Mieszkały w domu publicznym i musiały oddawać wszystkie pieniądze właścicielowi. Nie mogły od niego odejść, chyba że gospodarz oświadczył, że panienka nie jest mu nic winna i uregulowała wszelkie zobowiązania finansowe. W przeciwnym razie, jeśli uciekła z domu publicznego, policja zatrzymywała ją i oddawała właścicielowi. Prostytutki „tolerowane” nie miały „czarnej książeczki”, nie mieszkały w domu publicznym, natomiast posiadały stałych „opiekunów” czyli sutenerów, którzy zabierali im zyski z nierządu i decydowali o ich losie. „Kokoty” były to panie znajdujące się na utrzymaniu jednego mężczyzny, żyjące przeważnie w luksusowych apartamentach, formalnie nie uważane za prostytutki, ale zarejestrowane mimo to przez policję jako osoby lekkiego prowadzenia się. Najniżej w hierarchii prostytutek stały „wilczyce”. Wyrzucone z domów publicznych, jako mniej zdatne do uprawiania nierządu, bez środków do życia, sypiały na ławkach w parkach i przygodnych melinach. Policja i żandarmeria tropiły je zaciekle w obawie, aby nie zarażały żołnierzy, chętnie korzystających z ich usług, syfilisem i tryprem.
Po kilkudziesięciu latach zmieniła się lokalizacja domów publicznych w Warszawie. Usunięto je ze śródmieścia i usytuowano na obrzeżach miasta. Luksusowe lupanary znalazły się przy ulicy Towarowej. Posiadały lustrzane gabinety, wytworne sale taneczne, zaciszne buduary, gabineciki-sypialnie. Największy lupanar przy ulicy Towarowej należał do niejakiej Szlimakowskiej. Pracowało u niej pięćdziesiąt dziewcząt. Przy tej samej ulicy mieli swoje „zakłady”: Helena Rosenowa, a także panowie Owsianko i Szwycer – królowie warszawskiej rozpusty.
Z kolei przy Marszałkowskiej i ulicach przyległych ulokowały się mniejsze i skromniejsze w środki domy publiczne. Wśród nich najbardziej znane były: „zakład” Ewy Lato przy ulicy Widok i rzekomej hrabiny Gomólińskiej przy ulicy Szpitalnej. Tam też działali pojedynczy sutenerzy. Cały zaś teren był nazywany nie wiadomo dlaczego „Gubernią Orłowską”. Pod tym kryptonimem działała też organizacja właścicieli domów publicznych i sutenerów z tamtych okolic. Żydokatolicka Warszawa przez kilka dziesięcioleci była miastem, które nie tylko miała największą liczbę „agencji towarzyskich” na tysiąc ludności w Europie, ale i najwięcej ich w rachunku absolutnym.
W 1843 roku Iwan Paskiewicz zwracał się do Petersburga w sprawie ograniczenia produkcji i spożycia gorzałki w Królestwie Polskim, ponieważ wskutek biologicznego wyniszczenia ludności przez alkoholizm nie mógł wykonać planu poboru rekruta: młodzież była zupełnie zapita, zdegenerowana i skundlona.
W 1849 roku I. Paskiewicz dowodził skutecznym zdławieniem Rewolucji Węgierskiej przez sprzymierzone wojska rosyjsko-austriackie. Podczas Wojny Krymskiej w latach 1853-1856 pełnił funkcje głównodowodzącego armii rosyjskiej początkowo na zachodniej granicy Cesarstwa, a potem – nad Dunajem.
O roku 1854 historyk wojskowości rosyjskiej A. Kiersnowski w dziele „Istorija russkoj armii” (t.2, Belgrad 1934) pisał: „Sam sędziwy kniaź warszawski był już dalece nie tym samym Paskiewiczem, który gromił ongiś Abbasa Mirzę i brał do niewoli seraskiera Erzerumu. Osłabiony ciałem, był w jeszcze większym stopniu słaby duchem. Przeceniając przeciwnika, odbierając tragicznie powstałą trudną sytuację polityczną, on, wydawało się, zupełnie stracił wiarę we własne siły i w wojsko, zgubił wiarę w zwycięstwo, a dokładniej – w ogóle jej nie miał... Strach jest złym doradcą w życiu, a tym bardziej w polityce”... Kiersnowski poddał Paskiewicza ostrej krytyce za to, że szkodził armii rosyjskiej, zamiast rzetelnie ją przygotować do wojny poświęcał mnóstwo czasu defiladom, teatralizmowi, pozerstwu, zewnętrznemu połyskowi i szykowi, fasadowości. Kadra oficerska powoli stała się gromadą fircyków, skaczących na balach wokół cudzych żon, a nie żołnierzami zdolnymi do walki i zwyciężania. Może zresztą – jak przysłowiowe szydło z worka – wylazła u starzejącego się feldmarszałka polskość, z jej płytkością, rozmiłowaniem w życiu pustym i pozornie błyskotliwym. Podczas Wojny krymskiej to polskie szydło boleśnie ukłuło armię rosyjską, kiedy to Paskiewicz ze 140-tysiecznym wojskiem przegrał kampanię przeciwko 40 tysiącom Turków i ich zachodnich sprzymierzeńców. Tak przemija sława tego świata.
Feldmarszałek Iwan Paskiewicz zakończył życie 20 stycznia 1856 roku w Warszawie; pochowany został w Mohylewie.

 


 

Aleksander Despot-Zenowicz



Był generałem w służbie rosyjskiej. Co prawda, nigdy nie dowodził jakimikolwiek oddziałami wojskowymi na polu boju, to jednak wielce się pod wieloma względami zasłużył zarówno dla Cesarstwa Rosyjskiego, jak i dla Polaków, pełniąc m.in. funkcje gubernatora tobolskiego czy będąc wysokiej rangi urzędnikiem w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych w Petersburgu.
Urodził się w powiecie trockim na Wileńszczyźnie, a pochodził z rodziny dawnej i patriotycznej. T. Święcki (Historyczne pamiątki, t. 2, s. 371) utożsamia Zenowiczów z Zienkowiczami i pisze: „Zeno Bratoszewicz, syn despoty rodem z Grecji, dał początek tej rodzinie znamienitej w Litwie. Ojcu jego albowiem despotowi nadał Witold, wielki książę litewski, Smorgonie i na sto mil obszerne od rzeki Myszy do Dzisny włości. – Jerzy, starosta bracławski, odprawował poselstwo 1494 do Rossyi po Helenę księżniczkę, zmawiając ją za małżonkę Aleksandrowi królowi. – Mikołaj w nieszczęsnej bitwie nad Wiedruszą, stoczonej 1499, dostał się wraz z innymi panami litewskimi w niewolę. – Jerzy, syn tego, kasztelan smoleński, odbierał Moskwie zamki w Inflantach i przy poddaniu się onych należał czynnie do wygranej 1563 roku... – Krzysztof, syn Jerzego, wojewoda brzeski-litewski, roztropny w radzie senatu, a w boju waleczny” etc...
Zenowiczowie pieczętowali się własnym pięknym herbem rodowym, a byli wielce wpływowi i rozgałęzieni na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, Ruskiego i Żmudzkiego.
W swoim Herbarzu polskim, (Lipsk 1845, t. 10) Kasper Niesiecki aż pięć stron poświęca opisowi dziejów rodziny Zienowiczów. Opisuje m.in. jak – według legendy – został nabyty herb tej rodziny. „Gdy – pisze – do Serbii pogaństwo nagle wypadłszy, wszystko pustoszyli, a ludzi w niewolę zabierali, Poganin jeden córkę książęcia Serbii pojmawszy, do obozu swego uwodził. Postrzegł to jeden z mężnych Serbów i za nim się w pogoń udał, zdobycz tak zacną albo żeby odbił, albo żeby przy obronie jej życie położył. Poganin nie dufając siłom swoim, gdy w gęsty las zajechał, zsiadłszy z konia w zarośle i gęstwinę i sam i pannę z sobą wciągnął, żeby się był z nią utaił. Płacz jednak i częste łkanie panny, rozlegające się po lesie, utorowały goniącemu i szukającemu Serbowi do niego drogę: tam starszy się z poganinem, wkrótce go trupem na placu położył. Wdzięczna tej przyszługi księżniczka, pierścień z palca swego zdjąwszy, na jego rękę włożyła. Gdy jednak z trupa zabitego oręż zdejmuje i inszy łup z niego układa, nieostrożnie opuścił sygnet i nie prędzej szkodę swoją postrzegł, aż pannę na bezpieczne miejsce wyprowadziwszy. Wraca się tedy, zguby szukając, aż na miejsce zwycięskiej potyczki, kędy nad trupem znalazł na drzewie kruka w pysku pierścień trzymającego, którego z łuku zbiwszy, pierścień odebrawszy, jeszcze w nagrodę swej odwagi i księżniczkę od ojca wziął w małżeństwo, i herb w ten kształt urobiony”...
Nazwa zaś tego herbu „Deszpot”, „które to słowo u Greków znaczy Pana, przedtem cesarzów greckich, synów ich i zięciów Despotami zwano”...
I oto z tej rodziny Despotów serbskich czy greckich niektórzy dostali się do Polski. „Jerzy i Jan Despotowie od Turków z swych fortun wyzuci, w sześciuset koni do Władysława, króla Węgierskiego i Czeskiego udali się... Z tych tedy Despotów jeden, Zeno Bratoszewicz do Księstwa Litewskiego przyszedłszy, tamże osiadł i familię Zenowiczów rozplenił”. A miało to być w wieku XVI.
Dalej też legenda w zupełnej niezgodzie z kalendarzem sugeruje, że „pierwszemu (z Despotów), który do Księstwa Litewskiego przyszedł, Witold Smorgonie nadał, i inne na sto mil obszerne włości, od rzeki Mysz do Dzisny, Orszę także mu puścił. Ten spłodził syna Zena albo Zenona, od którego potomkowie Zenowiczami zawołani”...
Nie zgadzają się te wywody ani z kroniką podbojów tureckich w Grecji i Serbii, ani z faktami konkretnej żywej historii tych ziem. Cóż, kiedy szlachta polska (i nie tylko szlachta) przy dość wyrazistej ksenofobii, jeśli chodzi o teraźniejszość, zawsze lubowała się w poszukiwaniu swych wyimaginowanych zagranicznych korzeni. Nie potrzebowali przecież tacy możnowładcy jak Zienowiczowie dorabiać sobie serbskich rodowodów, gdyż od dawna byli potężną i zamożną rodziną, mieli swych hetmanów polnych, wojewodów i kasztelanów; spowinowaceni byli z arystokratycznymi domami Sanguszków, Radziwiłłów, Połubińskich, Sapiehów.
Szczególnie wielkie były ich zasługi w obronie wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Przez cały XVI wiek i XVII głośno było o tej rodzinie w Polsce i Litwie w związku ze szczególnymi stosunkami z Moskwą. Nieraz Zenowiczowie nie tylko odpędzali wroga od murów, powiedzmy, Lepla, Połocka, Smoleńska, Witebska czy Propojska, ale i na karku wroga wjeżdżali w jego twierdze. Jak to pisano o jednym z nich: „pod wojnę Moskiewską w największy ogień z ludźmi swemi skoczywszy, nie tylko że złamał siłę nieprzyjacielską, ale co większa, mało kogo z swoich stracił”...
Ewaryst Andrzej hrabia Kuropatnicki pisze w Wiadomościach o kleynocie szlacheckim (t. 1, s. 20, Warszawa 1789): „Zenowiczowie Despotowie z Xiążąt i Despotów Serbskich”.
Zenowiczowie spokrewnieni byli później z najznakomitszymi rodzinami Rzeczypospolitej, takimi jak książęta Wiśniowieccy, Massalscy, Zborowscy, Ogińscy, Druccy-Sokolińscy, Mirscy, a także Hlebowiczowie, Chodkiewiczowie, Pacowie, Kiszkowie, Zebrzydowscy, Iliniczowie, Chrapowiccy, Brzostowscy, Bielińscy. Licznych wydali spośród siebie senatorów, wojewodów, kasztelanów, namiestników, marszałka królewskiego.
Despot-Zenowiczowie – jak zauważa Szymon Konarski – byli spokrewnieni także z jedną z gałęzi Platerów (Por. Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 4, s. 60, Buenos Aires-Paryż, 1967).
Nagminnie byli w ciągu kilku wieków odnotowywani w dokumentach archiwalnych.
Despot z Bratoszyna Zenowicz był w roku 1506 posłem króla polskiego Aleksandra Jagiellończyka do cara perekopskiego Mendli Gireja, co zapisane jest w Metryce Litewskiej. Onże około 1508 roku był wojewodą smoleńskim. (Archiwum Sanguszków, t. 3, s. 63). A w roku 1514 został pierwszym polskim starostą m. Mohylewa.
2 listopada 1529 roku Zygmunt I wydał przywilej temuż Jerzemu Zenowiczowi na dzierżenie zamków Mścisławia i Radomia z gminami, z pozostawieniem mu połowy dochodów do użytku osobistego, oraz z przeznaczeniem połowy na utrzymanie w należytym porządku umocnień miejskich, zapasów bojowych, puszkarzy i innych żołnierzy. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii, t. 2, s. 216).
W styczniu 1560 roku Zygmunt August wystosował list do Jana Chodkiewicza i Jerzego Zenowicza, w którym zarzucał im niezbyt wysokie zdyscyplinowanie oraz ucisk miejscowej ludności Witebszczyzny w trakcie przenosin ich oddziałów do Inflant. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 108-110).
W jednym z późniejszych listów (17.VI.1568) króla tenże Jerzy Zenowicz figuruje jako jeden z głównych organizatorów obrony polskiej przed Moskwą, zasłużony i gorliwy żołnierz Rzeczypospolitej, (tamże, t. 3, s. 108-110, 144).
Zenowiczowie brali czynny udział, jako oficerowie polscy, w antymoskiewskich wyprawach króla Stefana Batorego około lat 1570-1580.
Jur Zenowicz, kasztelan połocki, starosta dziśnieński, i jego żona Hanna ze Słuszków około 1577 roku byli właścicielami Smorgoń na Litwie oraz Wozgryniczów i Dawikobył na Podlasiu.
W roku 1584 akta sądowe grodzieńskie wymieniają nazwisko Hrehora Zenowicza, podsędka. (Akty izdawajemyje..., t. 1, a. 157).
Pan Krzysztof Zenowicz, wojewoda brzeski, starosta czeczerski i propojski, w 1589 roku wspomniany jest przez księgi grodzkie m. Brześcia. W tymże czasie w księgach sądu mińskiego figuruje nieraz jako świadek ziemianin królewski Jan Zenowicz. (Akty izdawajemyje..., t. 18, s. 73, 74, 98, 174).
Mikołaj Juriewicz Zenowicz był namiestnikiem wileńskim i podkomorzym oszmiańskim około 1593-1595.
17 maja 1597 roku Zygmunt III nadał Witebskowi prawo magdeburskie, mianował pierwszego wójta (który miał zawsze być katolikiem) Jana Leteckiego oraz ustanowił godło miasta: „w błękitnym polu obraz św. Spasa Zbawiciela naszoho, i pry tom zaraz trochi nizej miecz goły czerwony, szto się ma rozumieć krwawy”... (Akty otnosiaczczijesia k istorii Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 165-170).
Wśród kilkudziesięciu podpisów zatwierdzających ten doniosły akt, znajdował się też takowy Krzysztofa Zenowicza, wojewody brzeskiego. Tenże dygnitarz był autorem dzieła historycznego pt. Miscellanea Poloniae (355 stron), którego rękopis jeszcze w połowie XIX wieku przechowywano w Cesarskiej Bibliotece Publicznej w Petersburgu, (tamże, s. 191).
Tenże Krzysztof Zenowicz, wojewoda brzeski, starosta czeczerski i propojski, figuruje w księgach sądu wileńskiego pod datą 27.XI.1598 roku. (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s. 137, Vilnius 1988).
Jan Zenowicz był ziemianinem powiatu mińskiego 1600. (Akty izdawajemyje..., t. 17, s. 174).
Jan Jerzy Zenowicz, sędzic ziemski wileński około 1627 roku, zbudował w Postawach młyn wodny na rzece Miadziolicy. (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 1, s. 274, Londyn 1970).
W 1663 roku spotyka się często w aktach urzędowych imię Jerzego Zenowicza, do którego monarcha skierował list o następującym brzmieniu: „Władysław Czwarty, z Bożey łaski król Polski, wielki książę Litewski, Ruski, Pruski, Mazowiecki, Inflancki, Żmudzki, a Szwedski, Gotski, Wandalski dziedziczny król, obrany car Moskiewski etc.
Urodzonemu Jerzemu Zenowiczowi, opeskiemu staroście naszemu, oznaymuiemy, iż maiąc wiadomo y nam zalecono ochotę WN. do służb naszych y rzeczy pospolitey WN. zaciągać ludzi rycerskich, wolontaryusza takim sposobem, aby państw naszych nie pustosząc, y krzywd nie czyniąc, nieprzyiacielowi Moskiewskiemu odpór był dawany y granice nasze od nieprzyiacielskich incursyi przez nich uwolnione były, iakoż po was mieć chcemy, abyś z ludźmi swemi, których na ten czas co prędzey możesz zabrać, zaraz szli za Dźwinę y za Połock, broniąc od Newla y Siebieża granic naszych, osobliwie zamku y woiewództwa Połockiego, co pro dexteritate dla przysługi oyczyzny czynić będziecie, w czym my doznawszy ochoty twoiey wierności, cokolwiek dla usługi naszey uczynisz w podawaiących się occasiach łaską naszą nagradzać zechcemy. Dan w Borysowie dnia ósmego msca Sierpnia roku Pańskiego MDCXXXII, panowania królestw naszych Polskiego pierwszego, a Szwedzkiego wtórego... Vladislaus Rex”. (Akty izdawajemyje ..., t. 1, s. 180-181).
Abraham Zenowicz, podstoli i lantwojt połocki 1638.
Jur Jan Zenowicz w 1639 roku był sędzią województwa wileńskiego (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, Vilnius 1988, s. 393).
Jerzy Zienowicz, starosta opejski, w 1642 roku był członkiem komisji poselskiej do rozmów z Państwem Moskiewskim. (Volumina Legum, t. 4, s. 28; Istoriko-juridiczieskije materiały izwlieczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 22, s. 337).
Jan Władysław Despot Zenowicz (1615-1670) od 1647 roku piastował godność marszałka oszmiańskiego; Krzysztof (1649-1685) był wojskim wileńskim; Stanisław (zm. 1672) był na urzędzie leśniczego wilkijskiego, podsędka wiłkomierskiego, podkomorzego i kasztelana nowogródzkiego; jego zaś syn Krzysztof Despot Zenowicz (zm. 1717) wspomniany jest przez ówczesne źródła pisane jako leśniczy wilkijski, marszałek oszmiański, pisarz litewski i wojewoda miński (od 1709).
Hieronim Zenowicz w 1654 roku uczestniczył w obronie Smoleńska przed agresją Moskwy.
W jednym z dokumentów z XVII wieku czytamy: „W roku 1660, miesiąca Januarii, siódmego dnia, od Grodna do Brześcia szedł (kniaź Chowanskij). A wprzód zapóścił czaty swoie przed sobą, którzy ogniem y mieczem pustoszyli i gubili miasta i wsi, tak też duchowne y pańskie dwory gubili y palili, lud ścinali, mordowali. Gdzie też y miasto Kamieniec napadszy, pozostałych ludzi ścinali, mordowali, miasto palili, a drugich, po puszczach, lasach naszedszy, mordowali i zabijali i niemało ludzi znacznych urzędowych tyrańsko na śmierć pomordowali, a inszych w niewolę pobrali”. Komisarz królewski Jan Lasota po obejrzeniu ruin tak opisywał spustoszenia, dokonane przez oddziały carskie: „zamek ikmści wszystek spalony i cerkiew Bożego Narodzenia i kościół Świętego Ducha ze wszystkim spalono; dzwony po wszystkich cerkwiach i kościołach, tak też i apparata wszystkie pobrane y porabowane; ratusz pomienionego miasta Kamieńca z xięgami i sprawami, w komorze ratuszney będącymi, spalili; miasto same Kamieniec i domy, mało nie wszystkie, folwarki, gumna – są spalone y spustoszone; bydło różne, owce, kury, gęsi, świnie – pobrane y zniszczone; ludzie, co nayzwyczaynieyszych w radzie będących, pozabijali, a drugich w niewolę pobrano; skrzynkę mieyską z przywilejami, quitami poborowemi, donacyami, podymnemi i inszemi sprawami, dekretami y listami, miastu potrzebnemi, odkopawszy – spalili, a drugie pobrali. Ludzi, którzy pozostali, widziałem popieczonych, posieczonych, w kurpiach, siermięgach, radnach chodzących”... (Akty izdawajemyje..., t. 3, s. 361-362).
O Brześciu w tymże czasie (1661) donoszono, iż „do naymnieyszego budynku jest zburzony, spalony y w niwecz obrócony”.
Hieronim Zenowicz, podkomorzy w-wa mścisławskiego, odnotowywany jest w roku 1664.
Christoph z Bratoszyna Despott Zenowicz, leśniczy, deputat wiłkomierski, manu propria podpisał 1 września 1683 roku decyzję Głównego Trybunału Litewskiego o przekazaniu jezuitom domu Konstantynowiczów przy ulicy Wielkiej. (Akty izdawajemyje..., t. 20, s. 465).
Panowie Zenowiczowie w XVII wieku legowali znaczne sumy na kolegium ojców jezuitów w Połocku.
Rola tego rodu w dziejach Rzeczypospolitej na ogół jest oceniana wysoko. Norman Davies (God's Playground. A history of Poland, t. 1, s. 184, Oxford 1988) pisze m.in.: „Calvinist patrons, among whom the Leszczyński in Poland and the Chodkiewicz, Sapieha, Dorohostajski, Zenowicz and Sokoliński in Lithuania vied with the Radziwiłł, gave on important stimulus to learning and to all the arts”...
Christophorus de-Bratoszyn-Despott Zenowicz, notarius Magni D. Lithuaniae, capitaneus Oszmianensis 1704.
Zachowany Inwentarz majętności Załusia Wielmożnego Jmść Pana Janusza Despota-Zenowicza, podkomorzego województwa Połockiego, spisany anno 1704 z pomiarem mierczego poprzysięgłego w-wa Połockiego Pana Gabryela Kowalewskiego wymienia jako własność Zenowiczów następujące „derewni” czyli wsie: Aleszkowo, Kolenowo, Klemencowo, Tyszkino, Komarowo, Sobakino, Humniczyno, Morozowo, Dułowo, Czerniczyno, Kaszyno, Zazniewo, Błażyno, Siwcowo, Raczyno, Wiertoszyno, Bohdanowo, Izakowo, Samszczyno, Dziakowo, Lachowo, Kozłowo, Mołokojedowo, Korytkowe, Kopytkowo, Maksimowo, Obliczyno, Skorynino, Hlebowo, Szkapino, Kobylczyno, Haruszczyno. I chociaż nie były to wsie duże i ludne, to jednak w sumie składały się na majątek wcale pokaźny. (Istoriko-juridiczieskije matieriały, t. 29, s. 165-170).
Krzysztof Deszpot z Bratoszyna Zenowicz, starosta oszmiański, w 1707 roku podpisał akt konfederacji lubelskiej, około 1712 roku został senatorem i wojewodą mińskim.
Franciszek Zenowicz, podkomorzy i koniuszy województwa połockiego około 1717 roku. Onże około roku 1722 był deputatem powiatu mińskiego do Głównego Trybunału Litewskiego w Wilnie. (Dział rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy, f. 273-3052). Nieco później został też przewodniczącym tego trybunału, (tamże, f. 79-500). W tymże roku Stefan Stanisław Zenowicz był marszałkiem trybunalskim w Wilnie. Antoni Deszpot Zenowicz w 1755 roku był starostą sznitowskim na Oszmiańszczyźnie. W rok później znajdujemy w dawnych aktach Samuela Zenowicza, chorążego mścisławskiego.
Zenowicz, wojski połocki, był w 1764 r. posłem na sejm koronacyjny w Warszawie od województwa połockiego. (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, dział rękopisów; Rk-3, k. 273).
O Michale Zenowiczu, dominikańskim plebanie mohylewskim, historycy moskiewscy opowiadają mrożące krew w żyłach bajki, że oto np. około roku 1764, chcąc nawrócić na unię pewne osierocone prawosławne dziewczę, które upierało się przy swoim, kazał je „rózgami bić nielitościwie, a potem gałęziami agrestowymi kłującymi, aż się zgodzi zostać katoliczką”. Inną znów niewiastę miał pleban mohylewski nawracać w ten sposób, że kazał ją wtrącić do więzienia, męża jej okrutnie bił, aż ów po kilku miesiącach zmarł, a jej samej – gdy powiedziała, że raczej da się spalić, niż przejdzie na katolicyzm – osobiście „zapaliwszy łuczywo, tak długo palił rękę, aż ta zczerniała i się pęcherzami pokryła”. (Archeograficzieskij Sbornik Dokumientow, t. 5, s. 93-94).
W 1765 roku w drukarni Akademii Wileńskiej odbito druczek Korneliana Pocałojowskiego pt. Propositiones philosophicae, quas sub auspiciis Janussii Despot Zenowicz, praepositi ac praesidis Mohiloviensis (K. Čepiene, I. Petrauskiene, Vilniaus Akademijos spaustuves leidiniai, V. 1979, s. 376).
Około 1769 roku Józef Zenowicz był podstolim województwa połockiego.
Także w wieku XIX wzmianki o reprezentantach tego rodu często można znaleźć w różnych zapisach urzędowych.
Hieronim Zenowicz w 1812 roku był właścicielem majątku Zamosze (wsie Mołczany, Klipica, Lipówka) z 46 domami. Michał Zenowicz władał majątkiem Januszewo (wsie Wielka i Mała Iwanowszczyzna, Subotowo) w sumie 109 dymów. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 368).
Michał Deszpot z Bratoszyna Zenowicz w 1817 roku był marszałkiem szlachty guberni mińskiej, kawalerem orderu św. Stanisława. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 3, s. 200).
Tenże „Michał Deszpot z Bratoszyna Zenowicz radca stanu, marszałek szlachty guberni mińskiej, orderu Świętego Stanisława kawaler” często figuruje około roku 1817 w rozmaitych zapisach oficjalnych tamtych miejsc. (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 227, s. 6).
Stefan Zenowicz był nauczycielem chemii i mineralogii w Liceum Wołyńskim w roku szkolnym 1822/23. Bazyli Zenowicz wykładał w tymże czasie wymowę, historię i prawo w Szkole Powiatowej Łuckiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17, 18).
Wśród szlachty powiatu trockiego według listy z 1863 roku znajdowali się liczni Zenowiczowie potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską w latach 1799-1845. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 703, s. 6; f. 391, z. 9, nr 73, s. 16).
Wywód urodzonych Zienowiczów herbu Deszpot donosi: „Roku 1799 miesiąca stycznia dziesiątego veteris, dwudziestego pierwszego novi stili dnia.
Przed nami, Ludwikiem hrabią Tyszkiewiczem, marszałkiem guberńskim, kawalerem różnych orderów, Prezydującym, i deputatami ze wszystkich powiatów Guberni Litewskiey do przyjmowania y roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód urodzonych Zienowiczów herbu Deszpot czyli Zienowicz; z którego gdy się okazało: że Familia ta jeszcze w roku 1650 possydowała dziedziczny majątek szlachecki w okolicy Stankiewiczach w powiecie lidzkim położony, przez Iwana Zienowicza nabyty, którego potomkowie w teyże ziemskiey szlacheckiey possesyi dotąd mieszkają; jako się to wyświeca z dekretu ziemstwa lidzkiego w roku 1702 stycznia miesiąca dnia jedynastego między Danielem Zienowiczem ferowanego. – Jako też, że ten Daniel Zienowicz, naddziad poniżey wyszczególnionych wywodzących się teraz Zienowiczów, których testamentem swym pod rokiem 1717 miesiąca augusta 22 dnia nastałym (...) wyraził. – Koleją, testament Leona Zienowicza w roku 1764 miesiąca maja 10 dnia czyniony, syna jego Symona okazał. – Który to Symon Zienowicz, syn Leona, zrodził wywodzących się dziś Daniela z synami Bonifacym y Jakóbem, Antoniego z synem Karolem i Wincentego Zienowiczów (...) – Niemniey też, drugi syn Daniela, a rodzony brat Leona Zienowicza, Stefan Zienowicz był oycem Antoniego y Jerzego Zienowiczów (...) Antoni Stefanowicz Zienowicz zostawił dwóch synów, Stefana, wywodzącego się z synem Antonim, y Jana Zienowiczów.
Na fundamencie więc złożonych wywodów (...) My, marszałek guberński, y deputaci powiatowi, stosownie do przepisów (...) wywodzących się Daniela z synami Bonifacym i Jakóbem, Antoniego z synem Karolem, i Wincentego, braci z oyca Symona zrodzonych, oraz Stefana z synem Antonim y Jana, braci, synów Antoniego Stefanowicza, urodzonych Zienowiczów za aktualną y rodowitą szlachtę polską ogłaszamy, y onych do Xięgi Szlachty Guberni Litewskiey pierwszej klassy zapisujemy.
Działo się na sessyi Deputacyi Generalney Szlacheckiey Guberni Litewskiey w Wilnie”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 948, s. 276-277).
Wywód familii urodzonych Zienowiczów herbu Zienowicz, zatwierdzony przez Deputację Wywodową Szlachecką Guberni Mińskiej 8 grudnia 1803 roku podaje, iż „familia Zienowiczów (...) prawem do użycia pozwolonych z naydawnieyszych czasów szlachectwa polskiego nosząc na sobie znamiona, byt swóy początkowy jedni w Podlasiu, gdzie przy licznym majątków ziemnych posiadaniu, wysokich urzędów i cnotliwych dla oyczyzny postępków z zupełną dla potomności chlubą okazała dowody”... W 1803 roku w Mińsku Stanisław, Józef i Dominik Zienowiczowie uznani zostali „za rodowitą polską szlachtę” i wpisani do części pierwszej Ksiąg Szlacheckich Guberni Mińskiej. (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1201).
Do Zenowiczów należała m.in. majętność Berezpoń w powiecie borysowskim Guberni Mińskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3353, s. 100-104).
Od Aleksandra Zenowicza, który w XVII wieku przesiedlił się do Moskwy, zaczęli się słynni rosyjscy Zinowjewowie. (Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodów Wsierossijskoj Impierii, t. 1, s. 371).
A. Lakier (Russkaja Gieraldika, t. 2, s. 429) wyprowadza Deszpotów-Zienowiczów od „despoty mołdawskiego Zenowicza, który przyciśniony przez Turków w 1390 roku przybył do Witolda Litewskiego i osiedlił się w jego posiadłościach”. Od tego rodu odgałęzienie używało nazwiska Zinowjewów oraz herbu Zenowicz.
Obszernie pisał o dziejach rodu Despot-Zenowiczów profesor Ptaszycki w periodyku Russkaja Starina (styczeń 1878); jego artykuł ma tytuł Despoty-Zenowiczy w konce XVI i naczale XVII w. Wypada odnotować, że historiografia rosyjska często ma Zenowiczom za złe, iż przeszli byli ongiś z prawosławia na katolicyzm, a z ruskiej litewskości na polskość.
Tak pisze P. Batiuszkow (Pamiatniki russkoj stariny, t. V, s. 43, Petersburg 1872): „Dla Chodkiewiczów, Sapiehów, Wołowiczów, również jak później dla Zenowiczów, książąt Swirskich, Hlebowiczów – protestantyzm okazał się tylko etapem przejściowym, ażeby wstąpić do szeregów zawziętych wrogów cerkwi prawosławnej a potem i narodowości rosyjskiej”.
Wydaje się wszelako, że procesu tego nie warto ujmować w aż tak emocjonalnych kategoriach. Przejście lechicko-słowiańskiej arystokracji i bojarstwa W. Ks. Litewskiego z prawosławia poprzez protestantyzm na katolicyzm oraz z języka ruskiego na polski było wynikiem naturalnego rozwoju kulturalnego ludności tych ziem, a nie jakąś szczególną herezją czy apostazją.


Ponieważ nie ma potrzeby tworzenia na nowo biografii Aleksandra Despot-Zenowicza Bratoszyńskiego, gdyż wiele o nim i życzliwie po polsku pisano, ograniczmy się do zamieszczenia poniżej kilku znamiennych o nim głosów, które wyszły spod pióra bardzo różnych ludzi w różnym też czasie.
Zygmunt Librowicz w dziele Polacy w Syberii pisze: „Z liczby wyższych urzędników Polaków na Syberii największą a uczciwą popularność, zarówno wśród swoich ziomków, jak i wśród Rosjan, zyskał Aleksander Despot Zenowicz, dziś jeden z najczynniejszych członków rady ministerstwa spraw wewnętrznych w Petersburgu. (Zenowicz pochodził z rodziny sławnych ongi Despotów w Serbii, których krewniak jeden za czasów Witolda jeszcze na Litwę przybył i tam, zasłużywszy się księciu, osiadł).
Despot Zenowicz rozpoczął swą karierę pod Murawjewem Amurskim, owym generale, którego za swe ludzkie obchodzenie się z zesłańcami nazwano „ojcem więźniów”. Murawjew zamianował z początku Zenowicza naczelnikiem miasta Kiachta w czasie, gdy to miasto miało jeszcze bardzo ważne znaczenie w handlu herbatą.
Człowiek wysokiego wykształcenia i prawości, Zenowicz powznosił w Kiachcie szkoły, zaprowadził nieznaną tam sprawiedliwość i ucywilizował ten kąt Syberii, w którym zrobiono go pierwszym urzędnikiem. (...) Zamianowany gubernatorem tobolskim Zenowicz od razu postępowaniem swym zyskał głośne imię. Energia, stanowczość, wytrwałość i szybkość nadzwyczajna w prowadzeniu spraw bieżących odznaczały wszystkie jego czynności, a samodzielność i odstąpienie od wszelkiej rutyny w sposobie doprowadzania spraw i kwestii do skutku nadawały im cechę zupełnej reformy. Nieubłagana surowość względem wykroczeń pojedynczych urzędników, sądzonych przezeń z nadzwyczajną sprawiedliwością, a wyrozumiałość ojcowska, niemal pieczołowitość i często nawet pobłażanie dla klas niższych, uciśnionych przez biurokrację sprawiły w krótkim czasie, iż się stał bożyszczem ostatnich, a postrachem dla drugich...
Jawnie i chętnie popierał wszelkiego rodzaju talenta wśród zesłańców i ludzie tej kategorii mieli do niego wstęp swobodny, starał się im nawet osłodzić życie, ulżyć wygnanie, o ile tylko było można.
W czasie największych rozruchów w Królestwie i Litwie, w czasie największej nieprzychylności rządu rosyjskiego względem Polaków – Despot Zenowicz, Polak i katolik, zdołał utrzymać się na ważnej i znaczącej posadzie tobolskiego gubernatora”. Mimo iż rosyjscy urzędnicy – dodajmy – rozpowszechniali o nim pogłoski, iż jest zdrajcą, sprzyjającym polskim powstańcom. „Zenowicz jednak – pisze Librowicz – jako człowiek wysokiej szlachetności, katonicznej niemal cnoty, niezwykłej energii i pewności siebie, nie zważał na to, co o nim mówiono, a postępował tak, jak mu sumienie nakazywało, i jak dyktował obowiązek, pojęty w najlepszym tego wyrazu znaczeniu.
Energia nieustraszona, zadziwiająca – była jedną z głównych zalet Zenowicza, a pewność siebie, co niektórym dumą się wydawała, przechodziła wszelkie granice... Jak piorun z czystego nieba, niespodzianie szybko zlatywał on, nie uprzedziwszy nikogo, do miast powiatowych, zajeżdżał przed więzienie lub urząd, przeglądał sprawy, wypytywał więźniów, badał, wyszukiwał nieporządki, gromił, karcił i wyjeżdżał, zostawiając na długo pamięć o swym pobycie...
Zenowicz był to arystokrata czystej wody, pierwszego rzędu, co wzrósł w salonach, w najwyższym, jak to mówią, towarzystwie. Mimo nieprzystępności jednak, która go jako takiego cechowała, pod układem na pozór zimnym i dumnym kryło się serce gorące, umysł żywy i bogaty, młodzieńczy niemal zapał do wszystkiego, co piękne, dobre i zacne.
Imponująca postać gubernatora, pomimo iż często chodził on ubrany po cywilnemu, mimowoli przejmowała uszanowaniem i czcią. Wysoki, barczysty, o przystojnej, wyrazistej męskiej twarzy, zawiesistych czarnych wąsach, posiadał on w czarnych, wielkich i pełnych ognia oczach, które bardzo często podczas rozmowy ciepłym wymownie przemawiały uczuciem, coś tak ujmującego, że wzbudzał przy tym mimowolne zaufanie w rozmawiających z nim.
Zenowicz słynął ze swej uczciwości, a życie jego własne, czyste jak kryształ, było dowodem, że uczciwość nie była u niego tylko czczą teorią... Wszelkie, choćby najdrobniejsze, przekroczenie pod względem uczciwości ze strony swoich podwładnych karcił Zenowicz w sposób ostry, niebywały. Najbardziej prześladował jednak przekupstwo”...
Gdy nadeszła wiadomość o nadciąganiu po powstaniu 1863/64 roku kolejnych ogromnych transportów z Polakami, kazał przygotować na zamku więziennym w Tobolsku dość wygodne pomieszczenia, a za własne pieniądze zakupił obrusy, samowary, naczynia. Potem stale dbał o przyzwoite wyżywienie rodaków, opiekę medyczną, sprawiedliwość w stosunku do zesłańców.


Zesłaniec z Litwy Zygmunt Mineyko, były naczelnik powstańczy powiatu oszmiańskiego, pisał we wspomnieniach syberyjskich pt. Z tajgi pod Akropol, mając na myśli A. Despot-Zenowicza: „Dowiedzieliśmy się, że rządcą guberni tobolskiej był Polak, a jednocześnie uczciwa osoba, i że pod jego kierunkiem i opieką znajduje się zarząd tobolskiego więzienia, mający wielkie zadanie, gdyż chodziło o przeprowadzenie zaludnienia posieleńcami i administrowanie tysięcy więźniów prawie nieustannie przepełniających więzienne gmachy tych rozmiarów, jakie rozlegają się w Moskwie. (...)
W dzień później po ulokowaniu się naszym w więzieniu przybył dla inspekcji gubernator tobolski, osoba o ślicznej postawie, należący do znanej polskiej rodziny, łaskawie i grzecznie zachowujący się; oświadczył nam, że gotów jest ulepszyć naszą sytuację i stać się pomocnym dla nas, jeżeli mamy do zakomunikowania skargi. Zapomniałem jego nazwisko, a zdaje mi się, że był on z Wilna rodem. Zapoznał się on zaraz ze wszystkimi obywatelami zesłanymi na zamieszkanie w Tobolsku, dozwalając im na dowolne wyjście na miasto i powrót do więzienia dla przenocowania, dopóki nie wynajdą mieszkania, gdzie będą mogli ustalić się, zostając pod dozorem policji; zostały im wszystkim udzielone kartki odpowiednie”...
Także inny zesłaniec, Henryk Wierciński, notował w Pamiętnikach: „Umieszczono nas w trzecim dziedzińcu więzienia, kilkunastu razem. Tu odwiedził nas gubernator miejscowy – Polak, Despot-Zenowicz. Zapytywał o nazwiska i za co kto zesłany. Otrzymawszy od kilku z kolei odpowiedź, że z oddziału powstańczego takiego to i takiego, rzekł: „Oj wy durnie, durnie!” Rozpytywał jeszcze o potrzeby nasze i już nie widzieliśmy go więcej.
I wreszcie także późniejszy profesor Benedykt Dybowski we własnych Pamiętnikach nie bez satysfakcji konstatował: „Urządzano się wzorowo pod opieką i zarządem gubernatora tobolskiego Despota Zenowicza, opatrznościowego dobroczyńcy dla więźniów”.


Petersburski „Tygodnik Ilustrowany” w kilkanaście lat po zgonie Aleksandra Despot-Zenowicza zamieścił okazyjny tekst pt. Polak na wysokim stanowisku w służbie rosyjskiej, podpisany przez „Demil”, zawierający kilka wymownych szczegółów, dotyczących moralnego usposobienia tego niewątpliwie wybitnego człowieka. Poniżej przytaczamy ten artykuł w całej rozciągłości, zachowując archaiczną pisownię i składnię sprzed ponad stu lat.
Za czasów Aleksandra II Polacy dochodzili czasem do wysokich urzędniczych stanowisk, nie potrzebując przytem wyrzekać się ani swej narodowości, ani religii. Jednym z takich wyjątków był Despot-Zenowicz, który doszedł do ważnego urzędu gubernatora tobolskiego i w końcu – członka Rady ministeryum spraw wewnętrznych.
Wysoki ten urzędnik posiadał zarówno zaufanie cesarskie, jak i szacunek mieszkańców.
Rosyjski pisarz, L. P. Pantielejew, we wspomnieniach o nim powiada, iż chłopi tobolscy, w wiele lat po wyjeździe Despot-Zenowicza z Syberyi mówili:
– Takiego gubernatora, jak on, nigdy jeszcze nie mieliśmy.
Oto krótki życiorys tego człowieka, poczerpnięty z tychże wspomnień, które niedawno drukowała w polskim przekładzie „Prawda”:
Despot-Zenowicz, Polak i katolik, pochodził ze starożytnego rodu polskiego na Litwie. Z powodu stosunków rodzinnych wychowywał się w Moskwie w domu Tuczkowów; ukończywszy świetnie uniwersytet, za radą Granowskiego gotował się zdawać na stopień magistra, ale całkiem niespodzianie w 1848 r. został aresztowany w Wilnie i tak, jak stał, wysłany do Permu, skąd znowu za list do szefa żandarmów, Orłowa, w którym dowodził konieczności reform liberalnych, wywieziony do Syberyi wschodniej. Tu wziął go na służbę Murawiew i nierzadko powierzał mu bardzo ważne sprawy w zakresie politycznych i handlowych stosunków z Chinami. Tą drogą stopniowo doszedł Despot-Zenowicz do stanowiska naczelnika m. Kiachty, a w końcu 62 r. został mianowany gubernatorem tobolskim, przyczem z trzech kandydatów, przedstawionych przez Wałujewa, Aleksander II osobiście wybrał jego. Jak w Kiachcie, tak w Tobolsku, zostawił on po sobie wśród wszystkich warstw ludności pamięć głęboką i wdzięczną za to, że Opatrzność posłała go do Tobolska, przez który za jego czasów przeszło dziesiątki tysięcy zesłanych Polaków. Jak grad, sypały się na niego denuncyacye, nie od samych żandarmów, lecz od różnych eksploatatorów miejscowych, których drapieżność starał się opanować. Despot-Zenowicz wszystkim się jednak obronił i na stanowisku trwał do r. 66. Kiedy gubernatorem został mianowany Chruszczow, D.-Zenowicz przeniósł się do Petersburga, gdzie wkrótce został członkiem Rady M.S.W. Karyera jego służbowa była skończona; czas podzielił teraz między książki i ciągłe wstawiennictwa za kimkolwiek z pokrzywdzonych, bez różnicy narodowości i wiary. Jego rozum i prawość jednały mu taki szacunek, że zwykle staraniom jego towarzyszyło powodzenie. Despot-Zenowicz zmarł w 1895 r., w wieku lat 65.
Opowiadając przygody swojego wygnania, Pantieliejew podaje sporo rysów wysokiej ludzkości Despot-Zenowicza. Nawet w więzieniu tobolskiem inaczej traktowany był zesłaniec, niż w innych. Otrzymywał tu ubranie, wyrobione z dobrego i trwałego materyału, mianowicie t. zw. humorystycznie brodiażki z wielbłądziego sukna.
– Żywili nas też dobrze w więzieniu, – mówi pamiętnikarz.
A to była tem większa sztuka, iż administracya tobolska tem tylko. rozporządzała, co otrzymywała od rządu.
– Miejscowy komitet opiekuńczy nie posiadał żadnych prawie środków, a Tobolsk był biednem miastem.
„Despot-Zenowicz wchodził w położenie każdego zesłańca, który zwracał się do niego, i wszystko robił, ażeby warunki jego złagodzić, jeśli formalnie była możność o coś się zaczepić. Tym, którzy zostawali w gubernii tobolskiej, starał się wynaleźć zajęcie i nie krępował ich niczem w wyjazdach za interesami; wielu dawał pracę w kancelaryi. Trzeba dodać dla charakterystyki Despot-Zenowicza, że miał naturę popędliwą i rozdrażniony nie hamował się nawet z naczelnikami niezależnych od niego urzędów”.
Czy ten despotyzm płynął z natury tego człowieka, można o tem mocno wątpić.
Ci, co go znali bliżej, członkowie polskiej kolonii petersburskiej, przedstawiają go, jako człowieka raczej łagodnego.
Rozumiał on tylko niezawodnie, iż w stosunkach, w jakich przyszło mu żyć, działać, rządzić, swej władzy należało nieraz nadużyć, aby dać folgę uczuciom ludzkości.
Następująca anegdota maluje to właśnie:
Despot-Zenowicz pragnął wyprawić statkiem partyę skazańców na miejsce przeznaczenia, aby im oszczędzić okropnych trudów długiej podróży pieszej „etapami”. Ale posiadał on prawo do miejsc dziesięciu tylko, a partya była o wiele liczniejszą.
Stąd, gdy się zjawiła przy odjeździe, kapitan nie chciał jej tak licznej zabrać.
Ale oto, przeczuwając trudności, zjawia się powozem sam gubernator i widząc, co się dzieje, wita surowym głosem:
– Jak pan śmiesz zatrzymywać wyjazd partyi? Cóż to, pan nie wiesz, że ja na mocy kontraktu mam prawo do dziesięciu miejsc na statku? Ja wam zatrzymam wypłatę pieniędzy za przewóz i pociągnę do odpowiedzialności przed prawem!
– Ja wiem, że wasza Ekscelencya ma prawo do dziesięciu miejsc na statku i tyleż mam w zapasie, ale tu przeznaczono daleko więcej, prawie dwa razy tyle!
– Jak to, daleko więcej? Proszę przeliczyć. – Kapitan uszczęśliwiony zaczyna rachować: raz, dwa, trzy... ale Despot-Zenowicz przerywa mu i sam kończy: sześć... siedem... dziesięć! – wskazując na ostatniego.
– Słucham, Wasza Ekscelencyo, będzie przydany drugi statek.
Nie kontentując się tem zwycięztwem, Despot-Zenowicz zawołał, siedząc już w powozie: – Pantielejew! – Zbliżyłem się. –Na pana wkładam odpowiedzialność, ażeby moje rozporządzenie najakuratniej zostało spełnione! – I z temi słowy odjechał, zostawiając mnie w zdumieniu. Zwracam się do towarzyszów z zapytaniem, jak mam rozumieć słowa Despot-Zenowicza – Nakazał wam być jakby starostą nad wszystkimi.
To – „nadużycie władzy” niezawodnie, ale takie właśnie nadużycia błogosławione są przez ludzkość i pozostawiają po sobie pamięć niezatartą w sercach nieszczęśliwych”.


Nawiasem mówiąc, im częściej osoba posiadająca władzę władzy tej używa, przewodząc osobom, które są jej podporządkowane, tym bardziej jest szanowana. Tej prawdy psychologicznej zdają się dowodzić nawet obserwacje codzienne. Co prawda, monarchie absolutne dążą do bezlitosnej koncentracji władzy w swoich rękach, a pełnomocnictwa, których udzielają, pozostają czysto formalne.
Florian Znaniecki w dziele Nauki o kulturze zauważał: „Rząd określa zawczasu, jak poszczególne kategorie podporządkowanych mu ludzi winny się zachowywać i (lub), jak nie powinny się zachowywać w pewnych, określonych z góry sytuacjach. Ład oznacza posłuszeństwo wobec prawa, nieład – pogwałcenie prawa. Z punktu widzenia czynników rządzących ład jest dobry, gdyż bez niego nie dałoby się urzeczywistnić pewnych celów, nieład zaś jest zły, ponieważ realizacji celów przeszkadza. Tak więc według czynników rządzących ład prawny dla podlegających im ludzi jest zwykle dobry, a nieład zły, ponieważ jednym z głównych celów rządu ustanawiającego porządek prawny jest bezpieczeństwo zbiorowe, bez którego ludzie nie są w stanie zaspokajać regularnie swoich potrzeb. Podobnie ład w klasie szkolnej jest dobry dla uczniów, ład w ruchu ulicznym – dla kierowców i pojazdów, ład w urządzeniu domu – dla mebli i rodziny.” Aby ład zapewnić, dopuszczalne są różne kroki i środki, włącznie z rozmaitymi odmianami represji, choć przecież bardzo dobre skutki przynosi elastyczny styl rządzenia, budowany na kulturze etycznej, a apelujący do godności i odpowiedzialności osoby ludzkiej. Ten styl sprawowania władzy nie był obcy także Cesarstwu Rosyjskiemu (choć dominował inny), a Aleksander Despot-Zenowicz Bratoszyński był prawdziwym tej sztuki mistrzem, czym zaskarbił sobie szacunek zarówno dworu carskiego, jak też zesłańców litewsko-białoruskich i polskich.


I na zakończenie przypomnijmy coś w rodzaju swoistego nekrologu, zamieszczonego w jednym z fundamentalnych dzieł kultury polskiej w pierwszą rocznicę śmierci naszego bohatera. W roku 1896, w XVIII tomie swego opracowania Złota księga szlachty polskiej (s. 210-211) Teodor Żychliński podawał: „Nie wiadomo nam, czyim był synem i w jakim stopniu pokrewieństwa z żyjącymi pokoleniami Zenowiczów pozostawał zmarły dnia 6 marca 1895 roku w Koreisie na Krymie ś.p. Aleksander Despot-Zenowicz, cesarstwa rosyjskiego rzeczywisty radca tajny, niegdyś gubernator tobolski, a przez lat kilkanaście aż do roku zeszłego członek rady ministra spraw wewnętrznych w Petersburgu.
Zmarły ukończył uniwersytet moskiewski na wydziale prawniczym, poczem wstąpił do służby rządowej, podejrzany, jeśli się nie mylimy, o jakiś spisek, zesłany został na służbę rządową na Sybir i tam pracował w kancelaryi generał-gubernatora hr. Murawiewa-Amurskiego. Tam zwrócił hr. Murawiew uwagę na jego charakter i wybitne zdolności, i w krótkim czasie szybko awansował. W niedługim bowiem czasie mianowany został grado-naczelnikiem Kiachty, miasta położonego na pograniczu Chin, przez które prowadziły się wszelkie stosunki handlowe i szły transporty z Rosyi do Chin i odwrotnie. Tam spotkał rodaków swych zesłanych na mieszkanie po odcierpieniu katorżnych robót, a pomiędzy innymi Henryka Krajewskiego, kolegę swego z uniwersytetu. Był dla nich prawdziwym opiekunem i bratem. Następnie mianowany został gubernatorem guberni tobolskiej. Jak wiadomo, w r. 1862 i następnych przechodziły przez Tobolsk tysiące naszych braci wysłanych na Sybir.
Ś.p. Aleksander, ile to było tylko w jego możności, w czasie przejścia słodził ich dolę i wszyscy wygnańcy go błogosławili. Poczem powołany został do rady ministerstwa spraw wewnętrznych i na tem stanowisku śmierć go zaskoczyła. Zmarły był na wskroś szlachetnego charakteru i na wskroś prawym człowiekiem, a znajdując się na drażliwem stanowisku, nigdy nie sprzeniewierzył się swemu charakterowi.
Cześć jego pamięci!



Jan Jacyna



Najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny był generał dywizji Jan Jacyna, urodzony 27 grudnia 1864 roku w Petersburgu.
[Jacynowie, jak się wydaje, posiadali swe korzenie historyczne na Wołyniu. Mieli własny herb rodowy i używali przydomku Onoszkowicz. Od XV wieku zresztą byli notowani także na Litwie. Na przykład niejaka pani Jacynina z Kowna figuruje w liście króla Kazimierza z 26 lutego 1486 roku. (Lietuvos Metrika, t. 25, s. 128).
Hipolit Stupnicki podaje o nich, iż jest to „dom starożytny, biorący swoje pochodzenie z Onoszków.
Jacynowie byli potwierdzani w rodowitości przez zgromadzenie deputatów szlacheckich w Mińsku w latach: 1804, 1817, 1840, 1849 (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 47, 48, 66).
Wywód familii urodzonych Jacynów herbu własnego z 15 lipca 1804 r. podaje, iż „ta familia używająca herbu Jacyna (na tarczy w polu czerwonym podkowa być powinna barkiem do góry obrócona, w której środku po lewej stronie półtora krzyża, po prawej równej wielkości z krzyżem strzała, żelezcem do góry obrócona) od dawnych czasów w zaszczytach urodzenia szlacheckiego zostając i prerogatywy temu stanowi przyzwoite piastując do dziś dnia trwa....
Protoplasta Kazimierz Jacyna, właściciel dóbr Dowgiałowszczyzna, około roku 1690 sądził się o nią w Głównym Trybunale Litewskim z Janem Hudowiczem i miał syna Jana, ten zaś – Michała, Wawrzyńca, Tadeusza i Andrzeja etc.
W 1804 r. Jerzy, Wincenty, Ignacy, Jan, Andrzej, Stanisław i dalsi Jacynowie uznani zostali przez heroldię „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” z wniesieniem ich imion do pierwszej części Ksiąg Szlachty Guberni Mińskiej (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 37, s. 101-102).
W 1820 r. heroldia wileńska uznała liczną grupę Jacynów „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wnosząc ich imiona do pierwszej części ksiąg szlachty Guberni Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 259-264). W tymże okresie Jacynowie mieszkali w powiatach: dziśnieńskim, wileńskim, wilejskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 914; f. 391, z. 4, nr 1132; f. 391, z. 7, nr 4117; f. 391, z. 9, nr 2533).

Jan Jacyna o swych wczesnych latach pisał: „W młodym wieku straciłem rodziców i pozostałem na opiece macochy, wyjątkowo dobrej i szlachetnej kobiety.
Po ukończeniu gimnazjum stanąłem do konkursu w szkole inżynieryjnej morskiej w Kronsztacie.
W obrębie byłej Rosji wstąpienie do wyższych fachowych zakładów było poniekąd loterią, a ci, którzy nie trafiali do żadnej z wyższych fachowych uczelni, z musu zapisywali się na uniwersytet.
Wstąpiłem do szkoły w wyjątkowo młodym wieku i trafiłem w zupełnie nowe otoczenie. Zespół kadetów składał się przeważnie z dzieci marynarzy i szlachty rosyjskiej. Procent Polaków był zupełnie nikły. W obu szkołach marynarki, w naszej i w petersburskiej, Polaków można było zliczyć na palcach. W szkole było bardzo trudno nie tylko o książkę polską, ale nawet i o dźwięk mowy ojczystej, bo od chwili gremialnych ucieczek Polaków-marynarzy z portów zagranicznych w okresie powstania 1863 roku – z poboru do floty Polaków nie brano wcale.
Żeby nie zapomnieć języka i stale „myśleć po polsku”, w szkole rozpocząłem pisanie dziennika po polsku”.
A więc w młodości Jan Jacyna ukończył Morską Szkołę Inżynieryjną w Kronsztadzie i uzyskał dyplom oficera artylerii marynarki wojennej. Od 1885 służył w stopniu porucznika w eskadrze pancerników Floty Bałtyckiej Cesarstwa Rosyjskiego. Nie trwało to jednak długo, gdyż w latach 1886-1889 bardzo uzdolniony młody człowiek studiował w Akademii Artyleryjskiej św. Michała w Petersburgu.
Wakacje kadeci musieli spędzać na ciężkiej pracy w zakładach amunicji. Tu właśnie zobaczył Jan Jacyna, jak przerażająco nieznośny jest los prostego człowieka w Rosji. Później wspominał: „Stał mi się zrozumiały – pisał – masowy alkoholizm klasy robotniczej – był to narkotyk zagłuszający, choćby chwilowo, wyczerpanie sił i nędzę egzystencji. Jak niesumienne piastunki usypiają niemowlęta szkodliwemi napojami, aby mieć spokój, tak władze rosyjskie popierały pijaństwo ludu, by ono zagłuszyło popęd do życia społecznego.
Wprawdzie formalnie, urzędowo popierano Towarzystwo Trzeźwości, drukowano broszury o zgubnych skutkach alkoholu, lecz robiło się to tylko – dla pozorów.
Wypada tu zaznaczyć, że dla inteligencji i sfer bogatszych istniały w Rosji – a i nie tylko w Rosji – inne wypróbowane metody i inne narkotyki tłumiące dążenie do życia społecznego; perspektywy kariery urzędowej lub dworskiej, podniecanie próżności, karty, rozpusta...
Zdanie Jana Jacyny o swym rosyjskim otoczeniu było dość sceptyczne.
Ze studentami rosyjskimi – pisał – bezpośredniego kontaktu nie miałem, ale z tego, co widziałem i słyszałem, wyniosłem wrażenie, że i w tej sferze w znacznej większości nie było ani prawdziwego patriotyzmu, ani poczucia obowiązku.
Wśród uczącej się młodzieży rosyjskiej dominowały dwie krańcowości: bądź czerwony nihilizm, bądź szowinizm. Wielu bardzo czerwonych nihilistów z chwilą otrzymania posady państwowej „bielało”, stawało się typowymi „czynownikami”, uzupełniającymi swoje budżety łapówkami, które najczęściej tonęły w wódce i kartach...
Oczywiście był w społeczeństwie rosyjskim cały szereg bardzo wybitnych jednostek na różnych polach nauki, wiedzy, pracy humanitarnej; nie brakło i bohaterów ideowych – ale w ogólnej masie te światłe, wybitne jednostki nikły i ginęły (...)”
Po części wynikały te okoliczności z faktu, że – jak notował później generał Jan Jacyna – „duchowieństwo w Rosji nigdy nie grało roli ani politycznej ani społecznej. Seminaria duchowne stały na niskim poziomie, obarczone rodzinami duchowieństwo prawosławne nie miało czasu na kształcenie się, na ideowość; nie miało miru ani u inteligencji, ani u ludu. Charakterystycznym jest, że właściwie ze sfer rodzin duchowieństwa i z seminariów duchownych tworzyły się przeważnie szeregi nihilistów, socjalistów i anarchistów rosyjskich...” Cóż, młodzi ludzie widzieli, że ich „bliskie Bogu” środowisko było, mimo wszystko, bardzo dalekie od przyzwoitości.
Lecz byłoby wyrazem braku roztropności twierdzenie, że Rosja to „imperium zła”, że wszystko tu było warte tylko potępienia. Niemało było tu światowości, wielkości ducha, pracowitości, przyzwoitości, płynącej z serca, szczerej życzliwości – czyli cech w Polsce raczej rzadkich.
Generał Jacyna wyznawał: „W życiu prywatnym, towarzyskim lub koleżeńskim, każdy z nas spotykał wśród Rosjan dużo ludzi zacnych, szlachetnych i życzliwych. Ja osobiście doznałem niejednokrotnie przez długie lata mojego pobytu wśród nich wiele, wiele dowodów serca, dobroci i szczerej przyjaźni”...
A jednak Rosjanie, ponieważ znali Polaków tylko powierzchownie i brali często pozory za rzeczywistość, nieraz żywili do Polaków ogromny szacunek, a nawet bywali nimi zafascynowani. „Spotkałem wśród inteligencji rosyjskiej – pisze Jacyna – wielu takich, którzy żyli z dnia na dzień, bez żadnych dążeń duchowych, albo szowinistów lub fanatyków prawosławia, ale bardzo mało ideowych patriotów i uświadomionych obywateli z należnym poczuciem obowiązku.
Z biegiem czasu wyniosłem wrażenie, że subtelniejsi z Rosjan wyczuwali naszą pod tym względem wyższość, poniekąd zazdrościli nam tych skarbów duchowych, wyniesionych z ciszy domowych ognisk, z świeżości lasów i łąk rodzinnych, z kościółków wiejskich, z niskich starych dworków, z naszej literatury, słyszanej po raz pierwszy z ust matki...
Mecenas p. W. Spasowicz, broniąc w procesie politycznym studenta Polaka, wypowiedział takie zdanie o Rosjanach: „Między wami Rosjanami, a nami Polakami jest ta różnica, że wy nie macie przeszłości narodowej, że w waszej przeszłości jest próżnia”...
Według mnie, przeciętną duszę rosyjską rozleniwia przejęty ze wschodu fatalizm i apatia, które tłumaczą bierność tego narodu, dźwigającego pokornie jarzmo tatarskie, potem przez trzy stulecia brzemię despotycznych rządów dynastii Romanowych, a później rządu komunistycznego (...).
... Ani Rewolucja rosyjska, ani panujący obecnie w byłej Rosji terror komunistyczny, nie spadły jak grom z jasnego nieba, musiał być do tego przygotowany grunt. Głupota i spodlenie klas rządzących w byłej Rosji, brak patriotyzmu w społeczeństwie, ciemnota ludu – utorowały drogę... Naród rosyjski, przez kilka wieków biernie znoszący rządy despotyczne, budzi się z wiekowego letargu i jakby chcąc sobie powetować długotrwałą niemoc, wysila mięśnie i zdobywa się na energię; ale po to tylko, aby stary bat zmienić na nowy”...
Niewola zrodziła głęboki amoralizm, wręcz upodlenie duszy rosyjskiej; do tego stopnia, że zwykła nawet ludzka uczciwość jest tam bardzo rzadko spotykana.
Znany pisarz rosyjski Gogol w Martwych duszach wkłada w usta jednego z obywateli miasta następujące słowa: „W naszym mieście jest tylko jeden porządny człowiek – prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc, świnia”. Niestety, te słowa z jeszcze większą racją można byłoby skierować do dowolnego miasta polskiego. Kłamliwe, bezwstydne puszenie się (też zresztą świadczące o głupocie) nigdy nie zastąpi prawdziwej kultury i godziwości. Toteż obok sympatii spotykała Polaków w Rosji też wcale nie irracjonalna pogarda i wrogość. Generał Jan Jacyna odnotował zresztą i tę okoliczność: „Część inteligencji i ludu była wrogo usposobiona dla Polaków, nie mówiąc już o „czynownikach”, którzy na gnębieniu nas robili kariery służbowe i fortuny. Składało się na tę niechęć wiele czynników: już w latach szkolnych wpajano w młodzież rosyjską nienawiść do Polaków, wichrzono i szczuto, a w podręcznikach szkolnych, w literaturze fałszowano z rozmysłem fakty historyczne; w pracy zaś zarobkowej lub kształceniu się fachowym, w obawie przed polską konkurencją robiono Polakom wstręty i utrudnienia, nie krępując się żadnymi skrupułami... „Procentowano” Polaków nawet w głębi Syberii.
Wyznaczono specjalną komisję, pod przewodnictwem generała Pietrowa, która miała na celu określenie „linii bezpieczeństwa” w Rosji przed szkodliwą działalnością Polaków na urzędach i zwykłych posadach. Linii tej żaden Polak inteligentny czy też robotnik przekroczyć nie mógł. Zaczynała się ona od Wisły i szła stopniowo nad Uralem, przez tundry syberyjskie, aż do Spokojnego Oceanu. Dla każdej strefy były wyszczególnione posady, na które nie wolno przyjmować Polaków. W ogóle trudno opisać wszystkie niesprawiedliwości i ohydy, do jakich się posuwano.
W wojsku doszło do tego, że nie tylko oficerom Polakom nie dawano podrzędnych choćby stanowisk w biurach sztabowych, ale nawet ustalono procentową normę dla oficerów rosyjskich, ożenionych z Polkami, lub katoliczkami, identyfikując katolicyzm z polskością”...
Dlatego bardzo wielu Polaków chcąc zrobić jaką taką karierę podawało się za Rosjan. Nie przypadkiem więc pisał też J. Jacyna „o niechęci i niesprawiedliwości, ale już wprost nienawiści, z jaką znaczna część społeczeństwa rosyjskiego z okresu przedrewolucyjnego odnosiła się do innych szczepów słowiańskich, a przede wszystkim do nas, Polaków”... Z reguły jednak i jedni i drudzy, wbrew trudnej do niezrozumienia, antypatii zachowywali się w stosunku do siebie nawzajem poprawnie. Jak pisze Jacyna, np. minister „Stołypin był człowiekiem silnej woli, twardym, ale w życiu towarzyskim nawet dla wrogów, za jakich uważał np. nas, Polaków, był uprzejmy”. Nic dziwnego, przecież wiedział, że jego przodkowie, szlachcie o nazwisku Stołłp, byli rycerzami króla polskiego...
Jeśli chodzi o diasporę polską w Cesarstwie Rosyjskim, to generał Jacyna pisał o niej niezmiennie pozytywnie, choć nie było to zgodne z rzeczywistym stanem rzeczy, nawet zważywszy okoliczność, że często Polacy w obcym otoczeniu zachowywali się bez porównania przyzwoiciej niż we własnym gronie. A więc we wspomnieniach Jana Jacyny czytamy: „W okresie rządów Mikołaja II kolonia polska w Piotrogrodzie zaczyna się stawać liczniejsza nie tylko ilościowo, ale i jakościowo, i nabiera powagi nawet w społeczeństwie rosyjskim.
Nie łatwo było wtedy Polakowi otrzymać wybitniejszą posadę, chyba przy wyjątkowych zdolnościach, protekcji lub dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.
Przed Polakami stały jednak otworem warsztaty pracy w dziedzinie przemysłu i handlu oraz w adwokaturze, nauce i sztuce.
Na wszelkich polach: w nauce ścisłej, sztuce, przemyśle, handlu, pracy fachowej Polacy wybijają się inicjatywą i energią, i trzeba zaznaczyć, że powodzenie rodaków społeczne lub materialne nie tylko nie wzbudzało zazdrości, lecz przeciwnie, wywoływało zadowolenie i jakby – poczucie dumy u reszty Polaków. (...)”
Niesłychana to rzecz, by Polak cieszył się z sukcesu innego Polaka, ale na obczyźnie takie rewelacje niekiedy się zdarzały, tym bardziej, że dużą część ówczesnej diaspory polskiej w Rosji stanowili byli mieszkańcy terenów kresowych, nieraz znacznie odbiegający pod względem charakterologicznym od przeciętnego typu polskiego, nacechowanego bezinteresowną zawiścią i organiczną głupotą. Jak pisze Jacyna, nawet „ucząca się w Piotrogrodzie młodzież polska zachowywała się na ogół bardzo przykładnie, nie licząc oczywiście drobnych ekscesów, które w tak licznym zbiorowisku musiały mieć miejsce”...
Z drugiej strony autor tych wspomnień nie przeoczył i naszych wad, które sprawiały, że przegrywaliśmy w porównaniu z innymi narodami na wielu polach aktywności społecznej.
Generał Jana Jacyna pisał o latach 1916-1918: „Czesi, na zupełnie obcym sobie terenie Rosji, potrafili zorganizować ze swych jeńców całe dywizje, a my, dzięki naszym wadom narodowym – wygórowanej ambicji i chorobliwej miłości własnej, dyletantyzmowi, zarozumiałości i brakowi wytrwałości w pracy, mieliśmy, mimo licznych wysiłków, stosunkowo nikły dorobek”.


Powróćmy jednak po tych dygresjach do życiorysu naszego bohatera. Po ukończonych studiach młody oficer otrzymał przydział do Głównego Komitetu Technicznego przy Ministerstwie Marynarki Rosji, od 1891 zaś rozpoczął prowadzenie wykładów (początkowo zastępczo) z matematyki i teorii artylerii w Szkole Morskiej. Jacyna wspominał: „Służbę odpowiedzialną rozpocząłem w głównym technicznym komitecie ministerstwa marynarki, a już po upływie roku zostałem jednocześnie i profesorem artylerii. Stało się to w następujących okolicznościach: Następca tronu – przyszły cesarz Mikołaj II – miał odbyć podróż morską do Japonii; zdecydowano, że towarzyszyć mu będzie młodszy brat jego Jerzy, jeszcze uczeń, a z nim razem wysłano kilku profesorów. W ich liczbie był etatowy profesor artylerii w szkole morskiej – pułkownik A., którego musiałem zastąpić. (...)
Po kilku miesiącach potrzebowano znów profesorów dla trzech synów wielkiego księcia Włodzimierza, brata Cesarza Aleksandra III, i znów pojawia się moja kandydatura.
Propozycja ta była dla mnie bardzo ciekawa, z wykładami już się oswoiłem, ale obawiając się, aby już po rozpoczęciu wykładów książę Włodzimierz nie zakwestionował mojej polskości, zwróciłem uwagę generała wychowawcy, że z tradycji i przekonań jestem Polakiem wyznania rzymsko-katolickiego. Odpowiedź wielkiego księcia brzmiała: „Proszę powiedzieć temu „zajadłemu lachu”, że on będzie wykładał matematykę i artylerię, a religię wykłada moim dzieciom metropolita”...
Dalej Jacyna referuje ten okres swego życia: „Wykłady w rodzinie w. ks. Włodzimierza trwały bez przerwy szereg lat i prawdopodobnie dzięki mojej przyjaźni z rodziną Tatiszczewych, należącą do sfer wyższych, stosunki ułożyły się tak, że nie byłem traktowany jako profesor wykładowca, a jako należący do bliższego otoczenia. Po moim ożenieniu się oboje z żoną bywaliśmy zapraszani na przyjęcia dworskie, młodzież bywała u nas w domu, a w parę lat po rozpoczęciu wykładów w dniu moich imienin otrzymałem od młodych wychowanków ich fotografie w polskich strojach, z polskimi podpisami: „Kochanemu Panu Janowi Jacyna”, a jeden z nich dopisał jeszcze: „Vivat Polonia!”...
Od tej pory stałem się widocznie modnym profesorem, bo po roku ofiarowano mi jeszcze stnaowisko profesora najmłodszego syna w. ks. Michała – stryja cesarza Aleksandra III – Aleksieja... Szkoła zaproponowała mi ułożenie odpowiedniego podręcznika, który wyszedł w czterech wydaniach i obecnie przetłumaczony jest na język polski.
Praca ta dała mi również stanowisko profesora w Akademii Morskiej. Po ukończeniu wykładów w rodzinie cesarskiej zostałem mianowany członkiem zarządu rządowych fabryk amunicji i na tym wysoko sytuowanym stanowisku – etat generała dywizji – zachowując profesurę pozostałem bez przerwy przez 16 lat, aż do przewrotu bolszewickiego w Rosji.
W kilka lat po rozpoczęciu wykładów u wielkich książąt żenię się z córką powszechnie szanowanych obywateli ziemskich z Mohylewszczyzny...
Z biegiem lat nasz dom w Petersburgu łączy u siebie liczne grono rodaków, niezależnie od ich stanowisk i pozycji światowych”...
A więc w bardzo krótkim czasie Jacyna opracował znakomity podręcznik Kurs artylerii, który po raz pierwszy wydano w 1900 roku, a następnie wznawiano ponad dwadzieścia razy, jak też wydano m.in. w języku niemieckim, angielskim i francuskim. Ta niesłychanie udana publikacja spowodowała, że młodego profesora awansowano natychmiast na podpułkownika, po paru zaś latach na pułkownika armii rosyjskiej. Od 1911 roku był już w stopniu generał-majora i piastował kierownicze stanowiska w przemyśle zbrojeniowym Cesarstwa. Należał do najściślejszej elity tego państwa, ciesząc się szacunkiem wśród niej ze względu na wybitne kwalifikacje zawodowe i intelektualne.
Generał Jacyna z bliska obserwował życie dworu rosyjskiego i utrwalił w swych wspomnieniach ciekawe szczegóły jego dotyczące: W życiu codziennym – pisał – najwięcej posługiwano się językiem angielskim... Cesarz Mikołaj II, również jak i Aleksander III, byli bardzo oszczędni, dwór prowadzono skromnie, dążąc nawet do robienia drobnych oszczędności. Jednocześnie olbrzymie sumy trwoniono albo kradziono...
Bajońskie sumy wydawano rok rocznie na remont mebli pałacowych. Marszałek dworu Aleksandra III hrabia Kutuzow wykreślił kiedyś kilka pozycji z przedstawionej mu listy. W parę tygodni potem, kiedy cesarzowa siadała do stołu – krzesło pod nią się załamało – cesarzowa upadła... „Pan hrabia nie kazał remontować mebli”...
Aleksander III lubił pić herbatę ze śmietanką – okazało się, że w okresie paru miesięcy zakupiono śmietanki za kilkadziesiąt tysięcy rubli.
Ale był i smutniejszy wypadek za panowania Mikołaja III; na wielkim dworskim balu poczęstowano gości zepsutą rybą, po której kilka osób umarło, a bardzo dużo ciężko chorowało...
Zdarzało mi się dość często być obecnym na przyjęciach dworskich w obecności cesarzowej i przypatrując się jej miałem zawsze niemiłe wrażenie, spowodowane u niej brakiem wszelkiego wdzięku i kobiecości.
Zupełnie jeszcze młoda i nawet ładna, zrażała dziwnym chłodem”...
Generał Jacyna był dobrym obserwatorem i jego uwadze nie uszły pewne niebezpieczne tendencje w życiu rosyjskim, które miały już niedługo spowodować jedną z najgłośniejszych w dziejach ludzkości rewolucję z listopada 1917 roku. Uczony pisał m.in.: „Kobieta w społeczeństwie rosyjskim do chwili wybuchu rewolucji (1917) nie potrafiła zająć tak wysokiego i poważnego stanowiska obywatelskiego, jak przede wszystkim u nas w Polsce, a również i w niektórych innych krajach. Wpływ Wschodu z jego lekceważeniem kobiety, jako obywatelki kraju, pozostawił swe piętno, i w Rosji dominuje typ kobiety biernej, bez aspiracji społecznych.
Co prawda, w końcu XIX stulecia próbował przebić sobie drogę i w życiu i w literaturze typ kobiety „nihilistki”, jednak było to przejściowe i powierzchowne, chociaż mówiąc o tym trzeba wskazać na sporo bardzo wybitnych pracownic rewolucjonistek, jak Pierowskaja, Spiridonowa, Breszko-Breszkowska i inne (...).
...Biurokracja rosyjska nigdy nie zrozumiała i nie starała się nawet wyczuć duchowych przemian swego narodu, a cesarzowie rosyjscy przy pomocy uległej biurokracji nakładali stale i systematycznie coraz silniejsze obręcze na społeczeństwo, tamując dążenia społeczne do kultury i postępu, nie zdając sobie zupełnie sprawy, jak groźnemi stawać się zaczęły rozkład i ferment, kotłujące wewnątrz i rozszerzające się w szybkim tempie”...
Ten wrzód został przecięty w 1917 roku.
Od 1918 roku generał Jan Jacyna przebywał w odrodzonej Polsce i czynnie udzielał się na polu organizowania jej sił zbrojnych. Współorganizował w Polsce przemysł zbrojeniowy, przez pewien czas pełnił funkcje szefa polskiej misji wojskowej w Paryżu.
Opublikował liczne utwory (cytowane przez nas wielokrotnie powyżej) o charakterze wspomnieniowym, zawierające masę bardzo cennych informacji o swej epoce. Tak w 1926 roku wydał 30 lat w stolicy Rosji; w 1927 – 1918-1923. W wolnej Polsce. Przeżycia; w 1929 – Przed przełomem. 1923/1926; w 1930 – Zagłada caratu; w 1931 – Wiosna. 1918/1926.
Generał Jan Jacyna zakończył życie w Warszawie 10 grudnia 1930 roku.


Z żony Konstancji z Piątkowskich pozostawił po sobie dwóch synów. Jeden z nich, Aleksander (1896-1927), zasłynął jako podróżnik, morski oficer kolejno rosyjski, brytyjski i polski. Był też handlowcem, organizatorem Izby Handlowej Egipsko-Polskiej. Ojciec nieraz serdecznie pisał o nim w swych wspomnieniach, a przedwczesną śmierć syna w wieku zaledwie trzydziestu lat odczuł jako najdotkliwszy cios losu.

Innym synem generała był Wacław Jacyna (1877-1959), inżynier komunikacji, profesor inżynieryjnych szkół różnego poziomu, w tym wyższych, w stolicy Rosji Petersburgu. Był autorem szeregu dzieł naukowych z zakresu sztuki budowlanej, które wielokrotnie wznawiano zarówno w Rosji, jak i w Polsce. W latach 1922-1929 mieszkał w Wilnie, pracując w charakterze inżyniera w Dyrekcji Kolejowej. Po 1945 roku pracował w Warszawie w departamencie techniki Ministerstwa Komunikacji oraz w Naukowo-Badawczym Instytucie Kolejnictwa. Był autorem nie tylko wielu artykułów w prasie fachowej, ale i m.in. książek: Zagadnienia budowy i eksploatacji dróg żelaznych (1930), Błędy i luki w podstawach mechaniki (1937)...

Mikołaj Mayiewski



Są znane równolegle używane wersje tego nazwiska, prócz tytułowego także: Mayiewski, Maj-Mayiewski, May-Majewski oraz po prostu Maj lub May. Był to znakomity ród staropolski, używający w wielu swych odgałęzieniach różnych godeł. M. Paszkiewicz i J. Kulczycki (Herby rodów polskich, s. 439. Londyn 1990) informują o Majewskich herbu Dosługa, Jastrzębiec, Lew, Łabędź, Nałęcz, Starykoń, Zadora. Spis szlachty Królestwa Polskiego (Warszawa 1851, s. 142-143) obszernie donosi o Majewskich herbu Dosługa, Jastrzębiec, Lew Żółty, Łabędź, Nałęcz, Starykoń.
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s. 119-120) także przytacza dane o Majewskich herbu Dosługa (nob. 1841 w Warszawie); Dziób (1768, Galicja); Jastrzębiec (1700, Maje w powiecie ciechanowskim); Lew Złoty (nob. 1775, Warszawa); Łabędź (pow. opatowski); Łabędź odmienny (Królestwo Polskie); Mogiła (pow. kowieński); Nałęcz (1670, pow. ciechanowski, chełmski, grodzieński, Prusy); Rudnica (powiat grodzieński); Starykoń (1480, pow. ciechanowski, woj. kijowskie, Prusy); Świeńczyc (powiat wileński); Własnosił (nob. 1828, Warszawa); Zadora (Wołyń); herbu własnego (nob. 1764 neofici). Byli też Majewscy Tatarzy.
W ciągu kilku ostatnich wieków nazwisko to nagminnie było odnotowywane w różnych dzielnicach Rzeczypospolitej Polsko-Rusko-Litewskiej i w krajach ościennych. Samo zaś nazwisko pochodzi od miejscowości Maje, znanej ongiś w Ziemi Ciechanowskiej.
Przodek domu, niejaki pan Mikołaj miał nabyć we wsi Maje w parafii dzierzgowskiej powiatu przasnyskiego w 1449 roku 20 włok gruntu we wsi Maje, należącej poprzednio do Pawła de Brzozowe Brzozowskiego herbu Starza, i od tej wsi przybrał miano „Maj”, potomkowie zaś jego nazwali się Majewskimi. Część z nich rozpierzchła w ciągu pół tysiąca lat do różnych województw i krajów, część pozostawała na miejscu. Jak poinformował autora tego tekstu pan Adam A. Pszczółkowski z Warszawy, znawca dziejów tej rodziny, Majewscy się rozrodzili i w powiecie przasnyskim, z czasem dziedziczyli nie tylko na Brzozowie – Majach, ale również na pobliskim Ożumiechu, a także na szeregu wsi w parafii Krzynowłoga Wielka. „Z tych to Majewskich był też i Alexander, syn Andrzeja i Salomei z Olszewskich, porucznik kawalerii narodowej z końca XVIII wieku. W oparciu o księgi sądowe przasnyskie można wywnioskować, że jednym z jego ulubionych zajęć było demolowanie miejscowej karczmy. Tenże Alexander, wraz ze swym bratem Antonim, w 1797 r. swe dobra położone na częściach Romany – Sędzięta, Romany – Karcze, Romany – Zajki, Romany – Borki odsprzedali mężowi swej siostry: Andrzejowi Pszczółkowskiemu z Pszczółek Górnych (1773-1843).
Ze spisu szlachty przasnyskiej z 1847 r. wynika, że Stanisław, Łukasz, Kazimierz i Julianna Majewscy byli łącznie właścicielami na 13,5 włóce na Brzozowie – Majach. Spis wysiedleń z 1941 r. zna 12 Majewskich zamieszkałych w tej wsi” (z listu p. Adama A. Pszczółkowskiego, 1 września 1999).
Majewscy chlubnie się zapisali w dziejach kultury, nauki, techniki, literatury, wojskowości nie tylko w Litwie i Polsce, ale też w Niemczech, Rosji, Białorusi, na Ukrainie i Węgrzech. Od XVI wieku nazwisko to często było odnotowywane w rozmaitych, zachowanych do dziś zapisach archiwalnych. Tak Jan Majewski, osoba zaufana księżnej Czetwertyńskiej, oskarżył w kwietniu 1577 w sądzie brzeskim Teodora Klukowskiego o pojmanie „na wolnej drodze” i uprowadzenie pana Mikulicza, ciwuna książąt Czetwertyńskich.
Bartłomiej i Michał de Maje Majewscy podpisali w 1697 roku w imieniu Ziemi Ciechanowskiej sufragię króla Augusta II (Volumina Legum, t. 5, s. 449). 5 października 1765 r. do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego stanął obok innych „jegomość pan Józef Majewski, na koniu wilczatym, z szablą, pistoletami”.
Józef Majewski z Ziemi Łomżyńskiej w 1794 r. przesiedlił się do Wilna i w 1824 r. został przez tutejszą heroldię potwierdzony w rodowitości szlacheckiej (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 486, s. 9).
W zbiorach dawnych urzędów heroldii w Wilnie i Mińsku są przechowywane liczne materiały genealogiczne, dotyczące dziejów różnych odłamów tego potężnie rozbudowanego domu. Jeden z wywodów szlacheckich, zatwierdzony w Wilnie 28 sierpnia 1808 roku donosi: „Ta familia herbu Starykoń od kilku wieków będąc dostoynością starożytną szlachecką zaszczycona, tak w Koronie Polskiej w Województwie Sandomierskim, jako też w Wielkim Xięstwie Litewskim posiadała dziedziczne majętności (...). Piotr Mayiewski z Anny Krzyżtoporskiej, Jana, kasztelana bydgoskiego córki, zostawił syna Michała (1720)... Tenże Michał Piotrowicz Mayiewski był posessorem dziedziczney majętności, Hołocewicze zwaney, w Województwie Nowogrodzkim leżącey (...). Michał Piotrowicz Mayiewski z ślubnego związku miał synów czterech, jako to: Antoniego, Jana Stanisława, Piotra, Mikołaja Franciszka...” W 1808 r. heroldia wileńska uznała „za starożytną y rodowitą szlachtę polską” Mikołaja, Antoniego, Józefa, Ignacego, Józefa Ludwika, Michała, Jana Józefa, Jana Stanisława, Gaspra Karola, Piotra Pawła, Piotra i Kazimierza Mayiewskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1789, s. 77-79). Rodowitość dalszych Majewskich tegoż herbu, zamieszkałych m.in. w powiecie dziśnieńskim, potwierdzała heroldia wileńska wielokrotnie (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4117, l; f. 391, z. 1, nr 1013, s. 81). Majewscy herbu Starykoń od XVII wieku posiadali dobra Hołdowicze w województwie nowogrodzkim. Byli potwierdzani w rodowitości przez heroldie wileńską 16 czerwca 1808 r., 20 grudnia 1832 r., 22 maja 1857 r. oraz przez Senat Rządzący w Petersburgu 14 stycznia 1858 r. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 10, nr 240). Z nich pochodziła Barbara Majewska matka Adama Mickiewicza. Liczne dobra, m.in. majątek Kruciłowicze, posiadał ten ród (pieczętujący się tu godłem Nałęcz) na Mińszczyźnie. Wywód familii urodzonych z Majew Majewskich z 17 maja 1802 r. stwierdza, że „familia Majewskich herbu Nałęcz od najdawniejszych czasów w zaszczycie stanu szlacheckiego była i swoją w powiecie mozyrskim miała osiadłość”. Leon Majewski mianowicie, podstoli starodubowski, otrzymał od króla Zygmunta w 1610 roku przywilej na dobra ziemskie. W tymże czasie Roman Maj-Majewski był na wyprawie moskiewskiej. W 1802 roku kilku Majów-Majewskich heroldia uznała „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wpisując ich imiona do szóstej części ksiąg genealogicznych Guberni Mińskiej (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 140-142).
17 maja 1802 r. heroldia mińska uznała także rodowitość szlachecką Jana, Jakuba Dominika, Gabryela, Antoniego, Alojzego, Franciszka, Adama, Leoncjusza, Erazma, Ignacego, Lamberta, Stanisława i Piotra Majów-Majewskich z powiatu bobrujskiego (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 2050).
Inni Majewscy, też „z Maja”, ale herbu Jastrzębiec, gnieździli się rozlegle w powiecie lidzkim. Jedni byli z Majewskimi Nałęczami i Starykoniami, od wieków rozkrzewionymi na Kujawach, w Wielkopolsce i Małopolsce.
Wywód familii urodzonych Majewskich herbu Jastrzębiec, zatwierdzony przez heroldię w Wilnie 16 czerwca 1818 roku, donosi: „Ta familia od kilku wieków będąc dostojnością starożytną szlachecką zaszczycona, tak w Koronie Polskiej, w województwie Sandomierskim, jako też w Wielkim Xięstwie Litewskim posiadała dziedziczne majętności. Przekonywają o tym następujące dowody. Piotr z Maja
Majewski, protoplasta domu tego, (...) z Anny Krzyżtoporki, Jana, kasztelana bydgoskiego, córki, zostawił syna Michała, 1720 roku maja 20 dnia urodzonego...” Majewscy ci zamieszkiwali wówczas powiat lidzki. Następnie: „tenże Michał Piotrowicz Majewski był posessorem dziedzicznym majętności Hołdowicze zwanej w Województwie Nowogrodzkim leżącej... Michał Piotrowicz Majewski z szlubnego związku miał synów czterech, jako to: Antoniego, Jana Stefana, Piotra, Mikołaja Franciszka (...). Antoni Michałowicz miał synów czterech; Jan Stefan – pięciu; Piotr – trzech” itd. W 1818 r. heroldia wileńska potwierdziła w rodowitości osiemnastu panów Majewskich z powiatów podwileńskich, uznając ich „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 437-441).
Odnotowywano reprezentantów tego rodu także w zaborze pruskim.
Leopold von Ledebur (Adelslexicon der Preussischen Monarchie, t. 2, s. 70) pisze: „Majewski (Wappen Starykon). Ein von Majewski 1833 Major und Chef der 9 Divisions – Garnison – Compaignie zu Glogau”.


W Księdze Genealogicznej Szlachty Guberni Kijowskiej za lata 1821-1833 (Państwowe Archiwum Obwodu Kijowskiego, f. 782, z. 2, nr 41, s. 882-889) znajdują się wpisy, dotyczące rodu Majewskich herbu Nałęcz, zamieszkałego w powiecie taraszczańskim, bezrolnego.
Z zapisu archiwalnego wynika, że wówczas do ksiąg szlacheckich wpisani zostali, na mocy decyzji Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich Guberni Kijowskiej, Jan Polikarp, Józef, Antoni, Franciszek, Kasper (synowie Filipa) Majewscy. Inne dokumenty potwierdzają m.in. rodowitość Atanazego, Jana, Ignacego, Mateusza, Michała, Franciszka, Tadeusza, Jakuba Majewskich z tegoż powiatu i tegoż godła (f. 782, z. 2, nr 376, s. 803-805; f. 782, z. 2, nr 411, s. 883-889; f. 782, z. 2, nr 382, s. 40-42; f. 782, z. 2, nr 384, s. 515-517).


Dość liczni byli Majewscy pochodzenia żydowskiego, w kilku przypadkach nobilitowani przez sejm i królów polskich. Oni wszelako używali przeważnie herbu Nowina. W kościele wyszkowskim 30 listopada 1760 roku ksiądz Adalbert Balewicz ochrzcił Andrzeja Majewskiego, „conversum ex Judaismo juvenem anno 10”. Do chrztu prowadzili małego konwertytę Jan Zakrzewski, Julianna Dąbrowska, Józef Żabokrzycki, Eleonora Biernacka; świadkami byli Paweł Miączyński, Johanna Sulistrowska, Piotr Zawistowski, Aniela Kozińska. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1789). Później żoną Andrzeja Majewskiego została polska szlachcianka Prakseda z Zaliwskich, wdowa po Szumskim.
Akta archiwalne przekazują też wiadomość o innych Majewskich, również wywodzących się z żydostwa, ale szczerze poczuwających się do polskości i już spokrewnionych z polskimi szlacheckimi rodami Szczepowskich, Sokołowskich, Wiszniewskich, Żukowskich i in. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 861, s. 200-201). Wywód familii urodzonych Majewskich herbu Nowina głosi: „Roku 1817, junii 21 dnia. Przed nami, Stefanem xieciem Giedroyciem, powiatu wileńskiego zastępującym marszałka guberńskiego litewsko-wileńskiego, i deputatami z wszystkich powiatów Gubernii Litewsko-Wileńskiej do przyjmowania i roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi złożony został wywód urodzonych Majewskich herbu Nowina, przez który gdy dowiedzionym zostało: że Stanisław z Jakuba Majewski, ojciec wywodzących się, przyjąwszy wiarę świętą katolicką, został ochrzczony w dniu 10 maja 1748 roku, jak o tym metryka chrztu jego w dacie 1804 roku miesiąca februarii 10 dnia z kościoła parafialnego linkowskiego w powiecie upitskim położonego, urzędownie wydana zapowiada. Któren to Stanisław z Jakuba Majewski, prowadząc życie uczciwe i nienaganne, pojąwszy w zamęście szlachciankę Barbarę Dobrusiewiczównę, w ciągu pomieszkania swojego w powiecie upitskim spłodził dwóch synów Michała i Jana, dopiero wywodzących się, urodzonych w 1786 r i 1789 r.” Oni też zostali w 1817 roku „za szlachtę polską” uznani i wpisani do klasy drugiej ksiąg genealogicznych Guberni Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1547, s. 7-8).
Wydaje się, że reprezentanci tych odgałęzień rodu, którzy używali nazwiska „Maj” (May) pieczętowali się wyłącznie godłem Starykoń. Mocno zasłużyli się Rzeczypospolitej w XVI wieku w wojnach z Moskwą i Tatarami. Stanisław Maj wsławił się walecznością w boju pod Chocimem (1773).
Pisał o nich Bartosz Paprocki: „Majowie w sędomierskim województwie dom starodawny i znaczny”. Nazwisko odmiejscowe.
Miejscowość Maje vel Brzozowo to „okolica szlachecka, powiat przasnyski, gmina i parafia Dzierzgowo (...) w lesistej podmokłej nizinie, przerżniętej przez rzekę Orzyc, która tworzy tu rozległe mokradła” (Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego, t. 1, s. 427, Warszawa 1880).
W XV-XVI st. w powiecie elbląskim było osiedle Majewo.
Na Kresach używali też herbu Starykoń i gnieździli się w powiecie wołkowyskim i wileńskim. Na Kaszubach i Pomorzu zniemczyli się. Widocznie z nich pochodził Karol May (1842-1912) wybitny pisarz niemieckojęzyczny, autor klasycznych dzieł literackich dla młodzieży Winnetou (t. 1-4, 1893), Skarb w Srebrnym Jeziorze (1894), Old Surehand (t. 1-3, 1894/1896) i innych, przetłumaczonych dotychczas na ponad 30 języków i wydanych w łącznym nakładzie przekraczającym 70 mln egzemplarzy.


W kulturze polskiej zapisała ta rodzina wiele godnych odnotowania kart. Jednym z pierwszych słynnych reprezentantów rodu Majewskich był Sebastian Maievius urodzony około 1585 roku w Wyszogrodzie, kształcony w Lublinie i Krakowie, zasłynął we Włoszech jako wybitny malarz, autor olśniewających obrazów: Święta Rodzina, Biczowanie Chrystusa, Msza pontyfikalna Świętego Bernarda, w których znać wpływy polskie. Dotychczas uchodzi za jednego z najznakomitszych malarzy włoskich wieku XVII.


Samuel Ludwik Majewski (1736-1801) urodził się w Lesznie, uczył się w Warszawie, studiował w Królewcu. Był wyznania kalwińskiego, przez wiele lat działał w Gdańsku, ale też wśród ewangelików w Moskwie i Petersburgu. Doskonale znał języki: polski, niemiecki, francuski, angielski. Opanował niektóre orientalne. Opublikował szereg rozpraw teologicznych w języku łacińskim i niemieckim. Zbiór jego mów ukazał się drukiem w Lipsku w 1775 roku.


Jako badacz starożytności słowiańskich, orientalista i archiwista cieszył się w swoim czasie znacznym autorytetem Walenty Majewski (1764-1835). Urodzony w patriotycznej rodzinie drobnoszlacheckiej na Podlasiu, w miejscowości Skorochody, nauki pobierał w Warszawie pod okiem wuja księdza Wincentego Skrzetuskiego. Z zapałem a umiejętnie oddawał się też samokształceniu w różnych dziedzinach wiedzy i stał się dzięki temu cenionym erudytą. Świetnie znał język turecki (opracował jego gramatykę), sanskryt, łacinę, niemiecki, rosyjski, francuski, sanskryt. W 1816 roku ukazała się w Warszawie jego praca O Słowianach i ich pobratymcach, w 1827-28 Zbiór rozpraw podług działów nauk i umiejętności historię wędrówek, przesiedleń i przenosin ludów wyjaśniających. Wiele jego prac pozostało w rękopisie, gdyż zawistni rodacy atakowali wielokrotnie pisane na szerokim tle poznawczym (i dlatego niezrozumiałe dla „wybitnych specjalistów”) teksty W. Majewskiego, uniemożliwiając ich wydanie. Wiele rękopisów tego autora spłonęło w Warszawie w 1944 roku, przez co kultura polska poniosła niepowetowane straty.


Franciszek Majewski (1781 – ok. 1838) był jednym z założycieli Towarzystwa Templariuszy, znanym krzewicielem masonerii w Polsce.


Tomasz Majewski (1810-1856) pozostawił po sobie w Krakowie niemało zaprojektowanych i wzniesionych przez siebie gmachów użyteczności publicznej i domów mieszkalnych przy ulicy Pijarskiej, Sławkowskiej, Poselskiej; on też projektował neogotycki kościół w Zagórzu (konsekrowany 1855). Zmarł w rozkwicie sił twórczych na tyfus.


Julian Adam Majewski (1826-1920), był stryjem wielkiego Erazma Majewskiego, wszelako zasłynął nie z tego powodu, lecz dzięki własnym inżynieryjnym osiągnięciom. Kształcił się w najlepszych szkołach zawodowych Berlina, Brukseli, Frankfurtu nad Menem, Hamburgu, Londynu. Po powrocie do kraju projektował i budował wspaniałe mosty w Warszawie, Kaliszu, Ciechocinku. Był też autorem szeregu publikacji teoretycznych, poświęconych zagadnieniom budowy arterii transportowych.


Karol Konstanty Majewski (1833-1897), umiarkowany, a nawet konformistyczny, działacz doby powstania styczniowego, pochodził z powiatu opatowskiego. Jako jeden z przywódców powstania był słaby, plątał się w sieci własnych intryg, obawiał się wybuchu prawdziwej rewolucji. Wydaje się, że współpracował z władzami rosyjskimi, choć przez pewien czas przebywał niby to na zesłaniu w Rosji Centralnej, być może w celu wybielenia go w oczach polskiej opinii publicznej. Życia dokonał po cichu w Warszawie.


Władysław Majewski (1830-1887) należał, podobnie jak jego brat Karol Konstanty, do szeregu wysoko postawionych działaczy patriotycznych okresu powstania styczniowego. Działał przeważnie na terenie Małopolski, w końcu 1864 roku przedostał się do Francji. W 1867 wrócił do Kraju, po kilkuletnim pobycie w Krakowie i Stanisławowie przeniósł się ostatecznie z rodziną do Zakoziela w powiecie kobryńskim, gdzie zarządzał dobrami panów Orzeszków.


Hilary Paweł Majewski (1838-1892) przyszedł na świat w Radomiu, ukończył Cesarską Akademię Sztuk Pięknych w Petersburgu, przez którą skierowany został na dalsze studia do Florencji. Po dwóch latach uzyskał dyplom także tamtejszej akademii, na marginesie mówiąc, kosztem Petersburga. Po powrocie do Cesarstwa Rosyjskiego osiadł w Łodzi, gdzie zrealizował wiele swych idei i projektów, projektując szereg gmachów o przeznaczeniu świeckim i kościelnym. Ten znakomity architekt był kawalerem szeregu orderów rosyjskich i laureatem nagród międzynarodowych.


Adam August Ignacy Majewski (1838-1908) urodził się i ukończył gimnazjum w Warszawie, po czym odbył studia prawnicze na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie w 1861 roku uzyskał stopień kandydata praw. Po powrocie do Warszawy rozpoczął aplikację sądową, lecz wkrótce, wobec przybierającego na rozmachu ruchu patriotycznego, przystąpił do organizacji powstańczej. Udał się na polecenie zwierzchności narodowej do Lublina, gdzie aplikację sądową łączył z obowiązkami komisarza powstańczego. Został aresztowany i na kilka miesięcy osadzony w więzieniu, zwolniony z powodu braku dowodów przestępstwa. W 1864 roku został aresztowany ponownie na skutek obciążających go zeznań Oskara Awejdy i skazany na karę śmierci, którą później zastąpiono 10 latami katorgi. W Rosji przebywał do 1876 roku, aż powrócił z żoną i czwórką urodzonych na Syberii synów do Lublina i przez 30 lat stał tu na czele Towarzystwa Kredytowego Miejskiego.


Syn powyższego, Adam Kazimierz Majewski (1867-1948) urodził się w Usolje koło Irkucka. Po ukończeniu gimnazjum w Lublinie studiował medycynę w Warszawie. Następnie pracował w charakterze lekarza-chirurga w Krakowie i Lublinie. Ogłosił drukiem kilkadziesiąt prac naukowych, w tym książkę W sprawie wpływu ciąży na powstanie kamicy żółciowej i czynnościowych zaburzeń w drogach żółciowych zewnątrz wątrobowych (Kraków 1938) i in. Przez całe życie był działaczem politycznym należącym do nurtu Narodowej Demokracji: więziony przez prosowiecki reżim po 1945 roku. Jego syn Józef, prawnik i oficer Armii Krajowej, został skrytobójczo zamordowany w 1944 roku; starszy syn Adam był lekarzem, autorem interesujących pamiętników Wojna, ludzie i medycyna (Lublin 1969).


Paweł Majewski (1839-1905) urodził się w Wilnie w rodzinie aptekarza. Studiował w Moskwie medycynę, potem filozofię. Relegowany z uniwersytetu za nieprawomyślność polityczną, ale formalnie jakoby z powodu nienadążania w nauce. Kilkakrotnie aresztowany, nie zaprzestał werbowania ludzi do ruchu polskiego, a to zarówno Polaków, jak i Rosjan. Uczestniczył w spisku, mającym na celu wydostanie z zesłania M. Czernyszewskiego i M. Sierno-Sołowjewicza. Niezmordowanie spiskował przeciwko caratowi, aż wreszcie został aresztowany, sądzony i zesłany do okręgu jenisejskiego na Syberii. Podczas przesłuchań, w przeciwieństwie do większości Polaków, nikogo nie zdradził, na nikogo nie doniósł, nikomu nie zaszkodził. Zamieszkał w końcu w Jenisejsku, w którym pozostał przez czterdzieści kolejnych lat. Popełnił samobójstwo.


Stanisław Jan Majewski (1860-1944) był bratem Erazma; zasłynął jako przemysłowiec obdarzony zmysłem organizacyjnym i inwencją, producent ołówków i kredek. Był tak skuteczny, że wyparł z rynku polskiego i rosyjskiego wszystkich konkurentów; za karę Niemcy w 1914 roku wysadzili w powietrze jego zakłady pod Warszawą, tak niepohamowana była ich irytacja. Rozwijał swą działalność gospodarczą także na terenie Rosji przed jej opanowaniem przez zbrodniarzy bolszewickich.
W wieku ponad 60-letnim rozpoczął Stanisław Jan Majewski działalność pisarską i naukową, publikując bardzo wartościowe książki: Duch wśród materii (1921, 1927, 1938), Wszechenergia wobec materii i życia (1925, 1937), Materializm wobec nauki (1936), Kryzys wartości złota (1937), w których wystąpił jako obdarzony wielką intuicją filozof. Jego myśl wywarła znaczny wpływ na filozofię w Rosji.


Synem powyższego był Leszek Majewski (1889-1961), inżynier górnictwa, organizator życia gospodarczego Polski, działacz patriotyczny. Spośród jego trójki dzieci syn Jacek (1923-1944) był oficerem Szarych Szeregów w warszawskich Grupach Szturmowych, poległym w Powstaniu.


Stefan Majewski (1867-1944) rozpoczął służbę w armii austriackiej po studiach odbytych w Akademii Wojsk Technicznych i w Wyższej Szkole Sztabu Generalnego. W czasie pierwszej wojny światowej dowodził m.in. w stopniu generała 44 brygadą górską i 57 brygadą piechoty armii cesarskiej. Po ukształtowaniu się Polski Niepodległej przeszedł w jej służbę, był m.in. dowódcą 7 armii w Wilnie, walczył przeciwko bolszewikom. Przez rząd polski odznaczony został m.in. Krzyżem Walecznych, orderem Odrodzenia Polski; a przez rządy obce Orderem Belgijskiej Korony, Orderem Jugosłowiańskim Św. Sawy, francuską Legią Honorową. Na skutek antypatii i intryg Józefa Piłsudskiego został zbyt wcześnie odsunięty od służby czynnej w Wojsku Polskim już w roku 1926.


Jednym ze znanych polskich autorów katolickich był ksiądz Alojzy Majewski (1869-1947) misjonarz, założyciel polskiej prowincji Księży Pallotynów, utalentowany pisarz. Po spędzeniu wielu lat w Kamerunie i innych krajach Afryki powrócił do Polski, gdzie założył szereg placówek pallotyńskich. Spośród ponad 40 jego książek przypomnijmy tu tylko niektóre: Kongregacja misyjna księży Pallotynów (Wadowice 1914), Podróż misyjna do Afryki (Wadowice 1927), Cztery lata wśród murzynów (Warszawa 1928), Świat murzyński (Warszawa 1930). Pisywał i wydawał także w języku niemieckim.


Kazimierz Wincenty Majewski (1873-1959) był utalentowanym lekarzem okulistą. Pochodził z Siebieszowa w powiecie sokalskim. Uczył się i studiował we Lwowie, w 1902 roku habilitował się na podstawie pracy Asthenopia muscularis. Przez szereg lat profesorował i leczył w Krakowie, ogromnie zasłużony dla rozwoju systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Opublikował około osiemdziesięciu artykułów (po polsku, niemiecku i francusku) w zakresie anatomii oka, nystagmografii klinicznej, patofizjologii.


Stanisław Włodzimierz Majewski (1878-1955) pochodził z Nowego Sącza, w którym też ukończył gimnazjum, zaś w latach 1899-1903 studiował na wydziale hutniczo-górniczym akademii w Leoben. Zasłużył się Polsce jako inżynier hutnictwa i wykładowca nauk metalurgicznych w Akademii Górniczej w Krakowie. Opublikował szereg artykułów poświęconych historii górnictwa i hutnictwa polskiego.


Franciszek Majewski (1902-1962) był zasłużonym profesorem botaniki i nauki o uprawie roli w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, autorem licznych publikacji poświęconych zagadnieniom związanym z wpływem składników mineralnych na wzrost i plon roślin, przemiany związków fosforowych w roślinie oraz przemiany związków węglowych i azotowych w kompostach torfowych.


Tadeusz Adam Feliks Majewski (1899-1969) od wczesnej młodości włączył się do walk o niepodległość Polski, już w 1916 roku na Bukowinie. Następnie walczył w szeregach Legionów Polskich. W kampanii 1920 roku dowodził plutonem czołgów. W 1939 roku pełnił służbę w oddziale operacyjnym sztabu armii „Karpaty”. Następnie, idąc za przykładem marszałka Rydza-Śmigłego, uciekł do Węgier, lecz w przeciwieństwie do tamtego, podjął prawie natychmiast walkę w szeregu 10 brygady Kawalerii Pancernej we Francji. Po klęsce tego państwa przedostał się do Anglii, w 1942 roku został mianowany pułkownikiem i w tej randze walczył później przeciwko Niemcom na terenie Francji, Belgii, Holandii, Włoch. Był odważnym i zdolnym oficerem; nagrodzony szeregiem orderów polskich, brytyjskich, francuskich, belgijskich, włoskich, holenderskich. Po wojnie wyemigrował do Kanady; pracował w firmie zegarmistrzowskiej w Toronto; tam też umarł i został pochowany.


Wielką umysłowością był Erazm Majewski (1858-1922), pochodzący z odnóża rodu pieczętującego się godłem Starża, wybitny specjalista w kilku gałęziach nauk przyrodniczych, technicznych i humanistycznych, m.in. w etnologii i entomologii, socjologii i geologii, filozofii i botanice, ekonomii i faunistyce, archeologii i psychologii społecznej. Przypomnijmy tak interesujące jego książki jak Potop biblijny i periodyczne potopy ziemi (Warszawa 1881, drugie wydanie 1883), Insecta Neuroptera Polonica. Systematyczny opis owadów żyłkoskrzydłych polskich (Warszawa 1882, były też wznowienia); O słowniku nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich (Warszawa 1885); O pilniejszych potrzebach naszego języka naukowego i o słowniku zoologiczno-botanicznym (Warszawa 1886); Materiały do fauny krajowej: owady żyłkoskrzydłe (Warszawa 1885); Koniec świata, przegląd wypadków, jakie mogą sprowadzić zagładę ziemi (Warszawa 1887). Cieszyły się dużą poczytnością i były tłumaczone na języki obce (m.in. czeski i rosyjski) powieści fantastycznonaukowe Erazma Majewskiego Profesor Przedpotopowicz oraz Doktor Muchołapski, fantastyczne przygody w świecie owadów, które były w Polsce kilkakrotnie wznawiane.
Jednak osiągnięciem naukowym na skalę światową tego uczonego było czterotomowe dzieło pt. Nauki o cywilizacji (tom pierwszy Prolegomena i podstawy do filozofii dziejów i socjologii, Warszawa 1908, wznowiona 1912; tom drugi Teoria człowieka i cywilizacji, Warszawa 1911, wznowiona 1920; tom trzeci Kapitał, Warszawa 1914; tom czwarty Narodziny i rozwój Ducha na ziemi, Warszawa 1923). Dwie pierwsze części tego wybitnego dzieła historiozoficznego wydane zostały także we Francji, co wyrobiło autorowi natychmiast imię światowe, został on mianowany członkiem honorowym Międzynarodowego Instytutu Socjologicznego w Paryżu, członkiem korespondentem zagranicznym Towarzystwa Antropologicznego w Paryżu, członkiem Towarzystwa Naukowego Warszawskiego.
E. Majewski był zwolennikiem stosowania metod przyrodniczych w naukach społecznych. Był przekonany o „jedności planu w przyrodzie”. Według niego świat jest jednorodny, a bardziej złożone zjawiska funkcjonują na podłożu prostych. Naukę o cywilizacji uznał za gałąź wiedzy o przyrodzie i wyprowadził ją z podstaw przyrodniczych.
Metoda Majewskiego przypomina badania analogii przyrodniczych; określa ją jako maxwellowską. Polegała ona na wykrywaniu podobnych praw ogólnych zachodzących w różnych zjawiskach społecznych i przyrodniczych. Majewski stosował równocześnie rozumowanie przez analogię. Wnioskował, że jeśli jakieś nieznane zjawisko jest podobne do znanego, należy sprawdzić, czy nie posiada tych samych cech. Już samo ustalenie podobieństw i różnic zespołu cech porównywanych zjawisk rozszerza naszą wiedzę.
Poszukiwał także różnic. Metoda ta umożliwiła mu wyselekcjonowanie jakościowo odmiennych cech zachodzących między porównywanymi zjawiskami. Z kolei przystępował do ustaleń, jakiego rodzaju musiały zaistnieć przyczyny i warunki, aby realność niższego rzędu przekształciła się w nową jakość.
Profesor Feliks Koneczny w rozprawie Polskie Logos a Ethos (t. 1, s. 28, 242) nazwał książkę Erazma Majewskiego Nauka o cywilizacji „dziełem zaiste pomnikowym”, jak też bardzo pozytywnie oceniał wydanie przez niego w Warszawie 20 tomów ludoznawszego pisma „Lud”. Także najlepsi w Polsce znawcy twórczości Erazma Majewskiego, Jerzy i Aleksandra Szymańscy uważają, że koncepcje jego stanowiły „rewelację naukową” na skalę światową.
W znacznym skrócie naukę o cywilizacji Erazma Majewskiego można zreferować jak następuje:
Społeczeństwo nie może być wytworem ewolucji biologicznej. Rozwój mózgu nie mógł wyłonić myśli ludzkiej, a ręka – pracy, gdyż organy nigdy nie tworzą swoich funkcji. Ponadto wymogi egzystencji biologicznej angażują mózg do pełnienia czynności pozamyślowych. zatem organy przystosowane do pierwotnych celów podjęły odmienne pozabiologiczne funkcje. Społeczeństwo nie powstało, zauważa Majewski, na podłożu rodzinnym ani zbiorowym, bowiem struktury te występują w świecie zwierzęcym i nie wywołują skutków cywilizacyjnych. Musi zatem istnieć innego rodzaju przyczyna uspołeczniająca przodków człowieka.
W celu ustalenia cech odróżniających społeczeństwo ludzkie od świata niespołecznego, Majewski dokonał kolejnych porównań struktur rzeczywistości, tj. atomu, związków chemicznych, kryształów, komórek, organizmów, gromad zwierzęcych i cywilizacji ludzkich.
W pierwszej kolejności Majewski dostrzegł, że społeczeństwo stanowi związek jednostek biologicznych, morfologicznie jednakowych, wzajemnie zależnych, o funkcjach zróżnicowanych oraz zmiennych. Podobna sytuacja nigdy nie występuje w świecie przedspołecznym. W świecie przyrodniczym identyczne całości, a więc atomy i cząsteczki chemiczne w przyrodzie nieożywionej, wolne komórki i organizmy w świecie ożywionym zawsze zachowują się, bądź funkcjonują, jednakowo.
Zatem niezależność funkcjonowania organizmu od jego budowy morfologicznej i niezależna od niej możliwość zamiany czynności stanowi wyłączną własność, wyróżniającą świat społeczny od biologicznego i fizycznego. Nie chodzi tu o sam fakt istnienia podziału funkcji. Wśród niektórych gatunków owadów również występują zbiorowości jednogatunkowe, dzielące się swoimi funkcjami. Jednakże, aby poszczególne osobniki świata owadów wykonywały odmienne zadania, muszą różnić się one budową morfologiczną, gdyż od budowy narządów są uzależnione ich czynności. Toteż podział czynności w świecie zwierzęcym jest uwarunkowany biologicznie, a najmniejsza zmiana zależy od powolnej przebudowy ich organów w ewolucji biologicznej. W świecie mrówek, zauważa Majewski, od trzeciorzędu nie nastąpił żaden postęp mimo złożonej struktury odrębnych własności różnych klas osobników tego gatunku i wynikającego stąd podziału funkcji. Różnica jakościowa między ewolucją biologiczną a społeczną polega bowiem na tym, że np. zwierzęta przystosowując się do nowych czynności są zależne od powolnej i przypadkowej ewolucji biologicznej, człowiek natomiast uniezależnił się pod tym względem od przyrody. Postęp biologiczny odbywa się na zasadzie przyrodniczej, a ludzki na zasadzie społecznej. Zastanawiając się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, E. Majewski wskazuje na narzędzia, które stanowią uzupełnienie narządów morfologicznych, na przykład ręki ludzkiej. Dzięki zastosowaniu takich narzędzi człowiek zmieniający swoje funkcje, nie potrzebuje przebudowywać ewolucyjnie organizmu. Uczony podzielił narzędzia wykorzystywane przez człowieka w jego czynnościach na naturalne, jak kij czy kamień oraz sztuczne, czyli wytworzone przez społeczeństwo w sposób pozanaturalny. Możliwość pozabiologicznego produkowania i udoskonalania narzędzi sztucznie wytworzonych zadecydowała o społecznym postępie niezależnym od powolnej ewolucji biologicznej.
Zróżnicowanie funkcji społecznych dowodzi – stwierdzał Majewski, że mamy do czynienia z czymś więcej niż ze zwykłą sumą jednakowo działających jednostek zbioru, typowego dla grup zwierzęcych. W społeczeństwie spotykamy się z jednością działania osobników dzielących się społecznymi funkcjami. Nie stanowią one zwykłej sumy jednostek należących do tego zbioru, tak jak dzieje się to wśród gromad zwierzęcych. Społeczeństwo tworzy nierozerwalną całość analogiczną do żywego organizmu, który jednak nie jest identyczny z organizmem biologicznym. Funkcjonują tutaj osobniki niezależne pod względem biologicznym, ale zależne pod względem społecznym. Społeczeństwo zatem nie tworzy więzi organicznej, bądź fizycznej, a jednak stanowi całość bytująca pod względem funkcjonalnym.
Na tej podstawie Majewski doszedł do wniosku, że musi istnieć pewien łącznik społeczny, odpowiednik fizycznego pojęcia siły, który spełnia równocześnie funkcje scalające i różnicujące. Łącznikiem tym jest mowa ludzka. Zapewnia ona komunikację międzyludzką warunkującą współdziałanie członków społeczeństwa, uzgadnianie i tym samym zróżnicowanie ich czynności oraz dokonywanie abstrakcyjnej klasyfikacji poznawanych zjawisk.
Mowa ludzka jest również dlań sztucznym, czyli pozabiologicznym wytworem społeczeństwa ludzkiego. Stwierdza on, że potomek ludzki nie dziedziczy biologicznie mowy, a jedynie uczy się jej na drodze społecznej. Dzięki temu mowa ludzka może być wzbogacana o niezbędny zasób nowych słów i pojęć, potrzebnych w wypełnianiu rozbudowanych czynności komunikacyjnych i poznawczych. Również pod tym względem postęp społeczny uniezależnił się od zbyt powolnej zmienności biologicznej.
Jego zdaniem, nauki przyrodnicze często nie potrafiły wskazać na czynniki łączące całości badanych przez nie zjawisk, toteż pokrywały swoją niewiedzę odwoływaniem się do istnienia pozaobiektywnych sił. Stwarza to zachętę do poszukiwania analogicznych łączników całości komórkowej i organicznej, co powinno przyczynić się do wyjaśnienia zagadki życia. Odkrycie łącznika społecznego umożliwiło rozwiązywanie zagadki społeczeństwa. Zdaniem Majewskiego już przodek przedludzki posługiwał się przedmiotami dla zabawy lub do obrony i polowań. Podstawę do tego wniosku dają odkrywane narzędzia z okresu od miocenu wyższego do końca pliocenu, które wykazywały brak rozwoju techniki kamiennej. Na tej podstawie wnosił, że coraz sprawniejsze ręce przedludzi pozwalały przystosować kształty gałęzi i kamieni do chwilowych potrzeb i zadań. Postęp był jednak minimalny, ponieważ musiał dokonywać się drogą naśladownictwa oraz nawyków instynktownych dziedziczonych biologicznie. Przystosowywanie narzędzi naturalnych do potrzeb przedczłowieka przeobraziło się stopniowo w sporządzanie narzędzi sztucznych.
Jakkolwiek – pisał Majewski – drogą naśladownictwa uczono się wykonywać rękoma różnorodne funkcje i wzrastał zakres działań, podział czynności mógł obejmować wąski ich zakres. Wykonywanie niejednakowych czynności wywoływało potrzebę lepszego porozumiewania się. Wykorzystując zmysłowe własności mózgu ludzkiego i zdolność organiczną w zakresie wydawania dźwięków, hordy przedludzkie zaczęły tworzyć umowne sygnały i w ten sposób powstała mowa typu ludzkiego. Stanowiło to moment wyzwolenia się ludzkości z zależności biologicznej i utworzenie cywilizacji społecznej.
W skład ukształtowanego w ten sposób człowieczeństwa zaliczał całość aktualnie egzystujących osobników ludzkich, zdolnych do spełniania funkcji społecznych. Tak pojmowane społeczeństwo reprezentowało zespół jednostek sprzężonych i przystosowanych do pozabiologicznego bytowania. Nie stanowiło ono jeszcze realnej i samodzielnie bytującej całości.
Dopiero cywilizacja reprezentuje całokształt przejawów egzystencji społecznej, toteż dopiero ją można porównywać ze zdolnymi do samodzielnego bytowania mechanizmami bądź z żywymi organizmami. Majewski przyjmował, że społeczeństwo nie może egzystować w izolacji od swoich sztucznie, czyli pozabiologicznie, uzyskanych materialnych oraz duchowych wytworów. Zarówno narzędzia, wszelkie dobra materialne, jak i mowa, umiejętność myślenia abstrakcyjnego, nagromadzone doświadczenia i wiedza oraz inne przejawy kultury ludzkiej warunkują egzystencję i pozabiologiczny rozwój społeczności ludzkiej. Cywilizacja była dla niego sumą przejawów działalności społeczeństwa, czyli przejawów życia zbiorowego i indywidualnego, idei, odkryć, wynalazków i ich zastosowania, stanu ustroju rodzinnego, narodowego, powołanych do życia instytucji itd.
W skład realnie istniejącej całości, którą E. Majewski nazwał cywilizacją, wchodzą wytwory działalności społecznej, warunkujące jej funkcjonowanie oraz same czynności ludzkie. Tak pojmowana cywilizacja powstała wraz ze społeczeństwem ludzkim, gdyż nawet najprymitywniejsze ludy charakteryzują się pewnym, chociaż ubogim podziałem pracy, różnorodnością czynności i uzdolnień oraz zasobem materialnych i duchowych wytworów. Również społeczeństwo zaliczał do cywilizacji, gdyż jest ona właśnie wytworem i rezultatem działania ludzkiego, kształtującego w człowieku te własności, które wyróżniają osobnika ludzkiego od pozostałej przyrody i czynią z niego istotę społeczną. W takim jednak ujęciu zaczął on zaliczać do cywilizacji, społeczeństwa i człowieka wyłącznie pozabiologiczne ich własności. Natomiast nagromadzenie organizmów biologicznych w społeczeństwie jest jedynie substratem, materiałem niezbędnym do budowy społeczeństwa i jego cywilizacji. Człowiekiem i społeczeństwem jest wyłącznie to, co mowa, narzędzia, wzajemne zależności i wymiana usług wykrzesały ze zwierzęcego podkładu osobników ludzkich. W skład cywilizacji nie wchodzi również wszelki niezbędny materiał zastosowany w produkcji dóbr materialnych, a wyłącznie istota wytworzonych przez nią przedmiotów, ujawniająca się w funkcjonowaniu organizmu społecznego.
Erazm Majewski, podobnie jak jednocześnie z nim Frliks Koneczny, podkreślał ogromną rolę, jaką w życiu narodów odgrywa działalność duchowa, bezinteresowna, kulturotwórcza.
Gdy naród nie ma innego zajęcia, jak tylko samą walkę o byt, gdy przyświecają mu same tylko cele ekonomiczne, zbliża się do upadku...
Wspaniałe walory umysłowe Erazma Majewskiego uwidoczniły się też w jego książkach Tajemnica godziwego zysku, Bankructwo pieniądza papierowego i cywilizacji opartej na wierze w dobroć natury ludzkiej. Od wielu lat książki te ze względu na ich wyjątkowe walory poznawcze i etyczne są otaczane w Polsce blokadą informacyjną i prawie nikt nie zna tu ich głębokiej treści. Pod względem poglądów politycznych był Erazm Majewski narodowcem.


Także w kulturze i nauce rosyjskiej reprezentanci tego rodu zapisali się jako twórcy oryginalni i utalentowani. Jednym z nich był Mikołaj Mayiewski, który w podręczniku balistyki wydanym w 1870 roku podał, jako pierwszy w skali światowej, matematyczny opis ruchów obrotowych lecącego pocisku.
Ten wybitny teoretyk i inżynier w dziedzinie balistyki i artylerii pochodził z gałęzi rodu mającej posiadłości dziedziczne w guberni twerskiej, na ziemiach rdzennie rosyjskich. urodził się 11 maja 1823 roku w majątku Perwino, niedaleko miasta Torżok. Gdy młodzieniec ukończył szesnaście lat, wybrał się na studia do Moskwy, mianowicie na wydział fizyczno-matematyczny tamtejszego uniwersytetu.
W 1843 roku studia zostały pomyślnie ukończone, a nowo upieczony kandydat nauk matematycznych wstępuje do służby w charakterze junkra do 16 Brygady Artylerii. Po roku zuchowaty chorąży wstępuje dodatkowo na kurs oficerski do Szkoły Artylerii im. Św. Michała, skąd w 1846 roku trafia do szeregów gwardyjskiej artylerii konnej i rozpoczyna rzeczywistą służbę w wojsku.
Znakomite uzdolnienia młodego oficera zwróciły na się uwagę generała E. Wessla, który też niebawem skierował podporucznika M. Mayiewskiego do pracy na wydziale artyleryjskim Komitetu Wojskowo-Naukowego, w którym ów podjął się pełnienia funkcji sekretarza wydziału. Było to znaczne wyróżnienie i awans dla Mayiewskiego, który okazał się w ten sposób w środowisku ludzi o bardzo wysokim poziomie wykształcenia oraz kultury osobistej i zawodowej. Toteż nie powinno dziwić, iż już wkrótce powstały jego pierwsze teksty naukowe poświęcone balistyce zewnętrznej oraz praktyce prowadzenia ognia artyleryjskiego. Początkujący naukowiec odczuwał swą pracę jako hobby i poświęcał się jej z entuzjazmem i oddaniem.
W 1855 roku zarząd wojskowy obarcza M. Mayiewskiego zadaniem zaprojektowania 60-funtowej armaty o gładkiej lufie, co umożliwia mu zagłębienie się w szczegółowych zagadnieniach balistyki i matematyki. Niebawem też młody konstruktor wpada na kilka interesujących pomysłów i opracowuje oryginalną metodę mierzenia ciśnienia gazów, powstających na skutek spalania prochu w lufach armatnich o różnej średnicy i w różnych ich miejscach. Po raz pierwszy w nauce europejskiej formułuje teorię derywacji. W dalszym ciągu kreśli projekty dwóch armat i oblicza optymalne ich parametry. Po raz pierwszy w dziejach artylerii światowej armaty zostały zaprojektowane nie na chybił trafił, by po prostu odpowiadać zadanym parametrom wielkości narzucanym arbitralnie, lecz w sposób planowy i racjonalny, na podstawie uprzednich obliczeń teoretycznych. Po pewnym czasie armaty zbudowano według projektu Mayiewskiego w zakładach zbrojeniowych w Petrozawodsku. Jednocześnie wyprodukowano dwie armaty według projektu generała Baumgarta oraz zakupiono działa takiegoż kalibru w Anglii. Następnie urządzono sprawdzian w strzelaniu, podczas którego sprawdzono armaty na wytrzymałość. Okazało się, że armaty angielskie uległy destrukcji po dokonaniu 546 strzałów, działa Baumgarta – po 789, zaś Mayiewskiego – dopiero po ponad 1000 strzałach. Jest więc naturalne, że te ostatnie projekty zostały przez zwierzchność wojskową Cesarstwa Rosyjskiego zaakceptowane i natychmiast wdrożone do produkcji, czyniąc z tego państwa przodujące mocarstwo artyleryjskie. Dokonania te zostały też z dużym zainteresowaniem odnotowane za granicą, w Prusiech, Włoszech, Wielkiej Brytanii, USA, Francji. Pierwsza poważna publikacja naukowa M. Mayiewskiego pt. O dawlenii porochowych gazow na stieny orudij i o primienienii rezultatow opytow, proizwiedionnych po etomu priedmietu w Prussii, k opriedieleniju tołszcziny stien orudij, zamieszczona w periodyku „Artillerijskij Żurnał” (nr 1, 1856) została natychmiast zauważona i przedrukowana w języku niemieckim i francuskim, nieco później w angielskim, włoskim i japońskim. W czasopiśmie „Revue de technologie militaire” pułkownik Delaubel odnotował: „Przed Kampanią Krymską Europa zupełnie nie wiedziała, jaki jest faktyczny stan armii rosyjskiej, i jakie są tu prowadzone prace nad rozstrzyganiem specjalistycznych kwestii wojskowych. W trakcie bohaterskiej obrony Sewastopolu artyleria rosyjska znakomicie się spisała w aspekcie bojowym, a prace kapitana sztabowego Mayiewskiego, sekretarza Komitetu Artylerii, dowodzą, iż artyleria rosyjska dorównuje najwyższym osiągnięciom tej sfery wojskowej na naszym kontynencie, i to nie tylko pod względem bojowym, ale i naukowym”.
W tymże 1856 roku M. Mayiewski zostaje oddelegowany w celach naukowych do Europy Zachodniej, gdzie nawiązuje najściślejszą wymianę idei i doświadczeń z szeregiem środowisk i osób. W 1858 roku młody naukowiec obejmuje posadę członka Wydziału Artyleryjskiego Komitetu Wojskowo-Naukowego i prowadzi skuteczne badania nad zagadnieniem oporu powietrza przed poruszającymi się pociskami sferycznymi. Zostaje wyróżniony tzw. Michajłowską Nagrodą, nadawaną specjalistom wojskowym za wybitne dokonania naukowe i konstruktorskie. Kolejne jego teksty są publikowane w „Biuletynie Cesarskiej Akademii Nauk” za rok 1858. Odtąd też Mayiewski rozpoczyna wykłady z balistyki w Akademii Artylerii, zastępując profesora M. Ostrogradzkiego. W trakcie wykładów usiłował przekazywać słuchaczom zarówno wiedzę teoretyczną, jak też praktyczną w odnośnej dziedzinie. Po raz pierwszy w praktyce europejskiej wprowadził też teorię prawdopodobieństwa do sztuki artyleryjskiej. Był też Mayiewski jednym z pionierów w opracowaniu zagadnień matematyczno-balistycznych, jeśli chodzi o armaty zaopatrzone w lufy gwintowane, ponieważ dotychczas używano dział wyłącznie o gładkim wylocie luf. W latach 1858-1859 na Polu Wołkowym przeprowadzono na szeroką skalę próby z pociskami gwintowanymi, wykazując, że pod każdym względem są one skuteczniejsze i lepsze niż wystrzeliwane z dział gładkolufowych. Uogólnione wyniki swych badań M. Mayiewski opublikował w piśmie „Artillerijskij Żurnał” nr 2 1860, pt. Ob opytach proizwiedionnych w naszej artillerii”... Skutkiem jego prac eksperymentalnych i publikacji teoretycznych stało się wycofanie z sił zbrojnych Imperium Rosyjskiego dział gładkolufowych i zastąpienie ich gwintowanymi. Było to przedsięwzięcie potwornie kosztowne, lecz na jego skutek Rosja stała się jednym z przodujących krajów pod względem jakości uzbrojenia artyleryjskiego.
Wszystko co nowe, z trudem toruje sobie drogę do zaakceptowania społecznego, gdyż opinia bywa w ogóle bezwładna i początkowo jest niechętna do nowinek, zanim się jej do nich nie przekona. Zdawał sobie sprawę z tej okoliczności i M. Mayiewski, toteż od 1862 roku wygłaszał roczny kurs odczytów publicznych, poświęconych aktualnym zagadnieniom techniki wojskowej, w tym przede wszystkim artyleryjskiej, nie zaniedbując oczywiście i aspektów, które sam opracowywał, a które znał najlepiej. Podkreśla się, że te prelekcje były bardzo gruntownie przygotowane pod względem naukowym i wygłaszane były z uwzględnieniem wszelkich zasad sztuki elokwencji i retoryki.
W 1864 roku Mikołaj Mayiewski zostaje awansowany na stopień generała-majora artylerii; w 1865 publikuje nowatorski tekst naukowy pt. O wlijanii wraszczatielnogo dwiżienija na polot prodołgowatych snariadow w wozduchie; w 1866 ukazuje się O wlijanii wraszczatielnogo dwiżienija prodołgowatych snariadow na ugłublenije ich w twierdyje sriedy, za które autor otrzymuje od rządu złoty medal, a które zostają niebawem wydane także w języku francuskim i angielskim. Obok Francuza Saint-Roberta był Mayiewski w tym okresie najwybitniejszym w skali europejskiej specjalistą w dziedzinie balistyki, współtworzył fundamenty jej nowoczesnej odmiany.
Osobny rozdział w działalności M. Mayiewskiego to projektowanie dział artyleryjskich dużego kalibru, które następnie były produkowane w zakładach Kruppa w Essen. Konstruktor bezpośrednio nadzorował w Niemczech produkcję armat, które, nawiasem mówiąc, okazały się podczas prób bez porównania lepsze niż odnośne działa angielskie, i zostały od 1867/68 roku wzięte na uzbrojenie nie tylko armii rosyjskiej, ale i pruskiej. Do oryginalnych wynalazków M. Mayiewskiego należy m.in. zaopatrzenie stalowych pocisków w miękkie mosiężne paski oraz zaopatrzenie luf armatnich w zewnętrzne umacniające pierścienie. (To ostatnie rozwiązanie dokonane wspólnie z A. Gadolinem). Jednocześnie Rosja i Prusy, a potem też inne kraje wdrożyły te nowości konstruktorskie do produkcji broni artyleryjskiej.
Zaprojektowane także przez M. Mayiewskiego tzw. systemy artyleryi nadbrzeżnej dotychczas odgrywają istotną rolę w siłach zbrojnych wielu armii świata.
W 1870 roku wydano w Sankt Petersburgu fundamentalne dzieło uczonego Kurs wnieszniej balistyki, które w 1872 roku opublikowano także w Paryżu po francusku. Później ujrzały światło także tłumaczenia angielskie i niemieckie, jak też inne. Tę książkę Mayiewski tworzył faktycznie przez ponad dwadzieścia lat, korzystał zarówno z własnych obliczeń i doświadczeń, jak też z dorobku innych fachowców. Skutkiem tego ogromnego wysiłku było dzieło pod każdym względem znakomite. Na kilka dziesięcioleci Kurs wnieszniej balistyki stał się podstawowym podręcznikiem dla artylerzystów dziesiątków krajów, czyniąc z autora „pierwszego balistyka Europy” i uczonego o światowej sławie. Generał Morain pisał w recenzji tej książki: „W swych rozległych i trudnych poszukiwaniach, zawsze kierujący się względami naukowymi i wynikami doświadczeń praktycznych, generał M. Mayiewski nie tylko zademonstrował w najwyższym stopniu głęboką wiedzę i wyjątkowy zmysł filozoficzny w swych badaniach, lecz prócz tego wykazał się sprawiedliwością i bezstronnością w stosunku do dorobku innych specjalistów pracujących w tej dziedzinie, co daje równie chlubne świadectwo jego usposobieniu, jak jego prace – świadczą o jego ogromnym talencie.
W tej wypowiedzi zwraca na siebie uwagę podkreślenie faktu, że generał M. Mayiewski miał umysł filozoficzny, to jest był zdolny do widzenia zagadnień balistyki na szerokim tle rozwoju techniki, nauki i cywilizacji w ogóle, co mu umożliwiało dokonywanie owocnych rozstrzygnięć syntetycznych na pograniczu kilku pokrewnych nauk i technologii, jak też robienie właściwego użytku ze swych konkretnonaukowych odkryć, wdrażanie idei do praktyki.
Myślenie bowiem już samo w sobie, jeszcze przed wszelką treścią szczególną, jest negowaniem, oporem przeciw temu, co jest mu narzucane; myślenie przejęło to w dziedzictwie od swego pierwowzoru, to znaczy stosunku pracy do materiału”. (Th. W. Adorno, Dialektyka negatywna).
Jak powiadał przed ponad dwoma tysiącami lat Marek Tulliusz Cycero: „Mało opanować wiedzę, trzeba też umieć z niej korzystać”. Aby to czynić skutecznie, trzeba koniecznie choć trochę być filozofem. I każdy wybitny uczony nieuchronnie nim bywa. Gdyby nie był filozofem, nie mógłby też być wybitnym w jakiejkolwiek innej gałęzi wiedzy.
Filozofia założona jest w strukturze człowieka; każdy, niezależnie od sytuacji, zbliża się do niej i wszelka ludzka działalność zdąża do filozoficznej samoświadomości”. (Wilhelm Dilthey, O istocie filozofii). A to z kolei powoduje, że także osobowość danej jednostki ludzkiej staje się bardziej dojrzała, głęboka i harmonijna. Filozofia przecież jest sposobem kształtowania życia, nie tylko teorią, i w ten sposób stosuje się wobec niej określenie mądrości.
Moralna potęga filozofii ma polegać na kształtowaniu zdolności do uwolnienia duszy od zmysłowości, od chaosu, a także od barbarzyństwa swego czasu i środowiska. Siła charakteru i prawość stanowią w istocie prawdziwą filozofię.
Zastanawiające, że wszystkie przekazy pisane, dotyczące osoby i życia generała M. Mayiewskiego uwypuklają nie tylko jego doniosłe odkrycia naukowe i projekty techniczne, ale też wyjątkowo wysoką kulturę ogólną i moralną tego człowieka, jego życzliwość, gotowość niesienia pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, zupełny brak egoizmu, próżności i miłości własnej. Te cechy powodowały, że profesor był głęboko szanowany przez kolegów z Akademii Artylerii oraz lubiany i podziwiany przez słuchaczy. Wiele też się zachowało różnojęzycznych przekazów epistolarnych, wystawiających najlepsze świadectwo osobie generała.
W 1870 roku M. Mayiewski uzyskuje od Uniwersytetu Moskiewskiego tytuł naukowy doktora habilitowanego matematyki stosowanej; od 1876 ma tytuł profesora zasłużonego, a w 1878 zostaje obrany na członka korespondencyjnego Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. W tym czasie dziesiątki jego pomniejszych i większych tekstów są publikowane w wielu językach dosłownie na całej kuli ziemskiej. Autorzy i wydawcy przysyłają mu do recenzji książki z balistyki i nauk pokrewnych, a generał nigdy nie odmawia. Jego zaś recenzje są nie tylko obiektywne, bezstronne, pisane z wielkim znawstwem zagadnień, ale też konstruktywne i życzliwe, pozbawione nawet najmniejszego cienia zawiści zawodowej czy ducha przyziemnej rywalizacji. Za to M. Mayiewskiego również ceniono i szanowano w wielu krajach, szczególnie zaś we Włoszech, gdzie cieszył się szczególną estymą. Nawiasem mówiąc, swe recenzje i artykuły generał-profesor pisywał w kilku językach europejskich, i to bardzo pięknie, tak, iż jego teksty nie wymagały ani redagowania, ani tłumaczenia, co wydawcy sobie również wielce cenili.
Spośród książek M. Mayiewskiego opublikowanych w języku rosyjskim wymieńmy jeszcze następujące: 1. Izłożenije sposoba najmieńszych kwadratow i primienienije jego prieimuszczestwienno k issledowaniju riezultatow strielby (Sankt-Petersburg 1881); 2. Ballistika (Sankt-Petersburg 1883); 3. Izłożenije sposoba interpolirowanija (Sankt-Petersburg 1883); 4. O wierojatnosti otkłonienij ot centra gruppirowanija toczek popadanija snariadow w miszeń (Sankt-Petersburg 1883).
Za swe prace w dziedzinie balistyki M. Mayiewski otrzymał szereg nagród od rządu Cesarstwa Rosyjskiego oraz stopień generała artylerii. W 1890 nadano mu tytuł honorowego członka Uniwersytetu Moskiewskiego.
Przez ponad dwadzieścia lat M. Mayiewski prowadził też badania naukowe w zakresie astronomii, a szereg jego tekstów z tej dziedziny opublikowano w biuletynach Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego oraz Obserwatorium Pułkowskiego.
23 lutego 1892 roku profesor Mikołaj Mayiewski zmarł po doznaniu wylewu krwi do mózgu, który stanowi zresztą najważniejszą przyczynę zgonów osób oddających się intensywnej pracy umysłowej. Został pochowany w miejscu urodzenia, miasteczku Perwino.


W Rosji znani byli też inni reprezentanci rodu Majewskich.
W tomie XIX/1 (zeszyt 80) Polskiego Słownika Biograficznego Bogdan Gadowski podaje: „Majewski Aleksander, pseudonim Goszczyński, Józef, Kwiatkowski, Kwietniewski, Pużak, Sosnowski, Wiśniewski (1890-1932), działacz polskiego i rosyjskiego ruchu rewolucyjnego, metalurg. Urodził się 27 lutego w osadzie Kamienskoje na Ukrainie, był synem Józefa, robotnika, i Józefy Kołbus. Ukończywszy dwuklasową szkołę fabryczną, zaczął pracować w roku 1903 [czyli w wieku 12 lat! – przyp. J.C.] w biurze technicznym tamtejszych zakładów metalurgicznych jako rysownik. W latach 1910-14 pracował w fabryce budowy maszyn w Libawie, uczęszczając jednocześnie na kursy techniczne. W r. 1914 złożył egzamin na technika-metalurga w Instytucie Technicznym w Libawie. W czasie pierwszej wojny światowej przebywał na Uralu. W Jekaterynburgu zaczął pracować jako technik w zakładach metalurgicznych”.

Osobny i ważny rozdział w życiu Aleksandra Majewskiego stanowi jego działalność rewolucyjna. Młody człowiek wstąpił w 1916 roku do partii Socjalistów-Rewolucjonistów, należał do frakcji tzw. „lewych eserów”. Po wybuchu rewolucji w lutym 1917 roku został wybrany na przewodniczącego związku zawodowego metalowców w Jekaterynburgu, a następnie na sekretarza tegoż związku na cały obwód uralski. Wchodził też w skład Rady Delegatów Robotniczych. Od jesieni 1918 należał do Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików), został wysłany do stolicy Białorusi Mińska i utworzył tu tzw. Gubernialną Radę Gospodarki Ludowej, rozpędzoną niebawem przez Józefa Piłsudskiego.
W 1919 roku został skierowany przez Lenina do prowadzenia pracy wywrotowej w Wilnie, ale został aresztowany przez władze polskie. Uciekł wszelako z więzienia i udał się do Węgier, by tam utwierdzać socjalizm, został jednak i stamtąd wyrzucony.
W jesieni 1919 roku zjawił się ponownie w Polsce, wstąpił do Komunistycznej Partii Robotniczej Polski i w 1920 roku, gdy ojczyzna ociekała krwią w zmaganiach z bolszewicką Rosją, Litwinami, innymi wrogami narodu polskiego, kierował akcją strajkową górników w Zagłębiu Dąbrowskim, skierowaną przeciwko zachowaniu niepodległości Kraju. Następnie uprawiał niezwykle szkodliwą działalność antypaństwową wśród robotników Warszawy, Kielc, Radomia, prowadzoną pod pozorem pracy związkowej. Został aresztowany i po złożeniu zeznań wypuszczony. Bezkarność uskrzydliła tego agenta Moskwy, jak i tysiące innych, którzy – nieraz w dobrej wierze – działali na szkodę własnego narodu i własnej ojczyzny. Był jeszcze kilkakrotnie aresztowany i wypuszczany przez policję polską, która postępowała niemrawo i niedołężnie; nieraz udawał się do Rosji na narady i po instrukcje. Aż wreszcie został w 1925 roku ostatecznie ujęty i po kilku miesiącach, w drodze wymiany więźniów politycznych, przekazany do ZSRR. Tutaj już nie był czynny politycznie.
Władze radzieckie doceniły w Majewskim przede wszystkim jego kwalifikacje jako znakomitego metalurga i organizatora życia gospodarczego (temperament polityczny tu się już nie liczył). Toteż objął on ważne posady kierownicze w przemyśle, kolejno w okręgu wiackim, następnie omutnińskim, później w Makiejewskich Zakładach Metalurgicznych. Jako specjalista w zakresie budowy i eksploatacji walcowni wyjechał służbowo na pewien czas do USA, z którego to kraju przysłano do Rosji Sowieckiej nie tylko setki komisarzy politycznych, ale też tysiące specjalistów, mających pomóc w tworzeniu od podstaw gospodarki socjalistycznej. Szkolono też w Ameryce dużą ilość fachowców w rozmaitych gałęziach wiedzy technicznej i humanistycznej, którzy po powrocie obejmowali kluczowe stanowiska w systemie władzy sowieckiej. Aleksander Majewski został po powrocie ze Stanów Zjednoczonych głównym inżynierem budowy zakładów metalurgicznych „Dnieprostal”, a następnie aż do zgonu pracował na etacie dyrektora technicznego Kramatorskich Zakładów Budowy Maszyn, jednego z gigantów sowieckiego przemysłu ciężkiego.


Spośród innych przedstawicieli tej utalentowanej rodziny w Rosji przypomnijmy kilka dalszych osób. Otóż generał-major wojsk rosyjskich Sergiusz Majewski (1779-1848) był autorem poczytnych w swoim czasie notatek wspomnieniowych, opublikowanych przez periodyk „Russkaja Starina” pt. Moj wiek ili istorija generała Majewskogo (1873).


Karol Majewski (ur. 1824) był zasłużonym w Rosji inżynierem budownictwa i architektem. Studiował m.in. w Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych, następnie opracowywał projekty i wznosił szereg cesarskich pałaców w Kołomnie, Petersburgu, Kijowie. Przebudował twierdzę w Lublinie. Opublikował szereg studiów z dziedziny historii architektury.


Znakomity botanik Piotr Feliksowicz Majewski (1851-1892), absolwent Uniwersytetu Moskiewskiego, był autorem wielokrotnie wznawianych książek Wiesienniaja flora (16 wydań), Złaki Sriedniej Rossii, Osienniaja flora sriedniej połosy Jewropiejskoj czasti SSSR (11 wydań w okresie od 1905 do 1975 r.). O zasługach tego wybitnego uczonego z uznaniem pisał K. Timiriaziew w „Russkoj Mysli” oraz inni naukowcy.
Był on absolwentem Uniwerytetu Moskiewskiego, prowadził badania naukowe w zakresie morfologii i systematyki roślin. Był wykładowcą florystyki w Nowo-Aleksandrowskim Instytucie Rolnictwa i Hodowli Lasów. Jego Flora Średniej Rossii (pierwsza edycja 1892) w ciągu XX wieku była wznawiana kilkanaście razy, a nawet dziś stanowi jedną z podstawowych uniwersyteckich pomocy naukowych w Rosji w dziedzinie botaniki. Kilkakrotne wznowienia miały także inne książki: Polewyje trawy (1887); Złaki Sredniej Rossii (1890); Klucz k opriedieleniju driewiesnych rastienij po listwie (1890).


Z syberyjskiej gałęzi rodu pochodziła zdolna pisarka Irena Witoldowna Majewska, autorka powieści Dwa sczastja (pierwsze wydanie Moskwa 1962, drugie Nowosybirsk 1964), Uje-Kut (Moskwa 1982) i innych poczytnych książek.

 


Włodzimierz Maj-Majewski



Należał do najsłynniejszych żołnierzy pierwszej wojny światowej; nie było wówczas kraju europejskiego, którego gazety nie odnotowywałyby jego imienia w związku z najbardziej zażartymi bojami tej kampanii. Sojusznicy skupieni w Entencie pisali o nim z podziwem, skupieni zaś w koalicji wokół Niemiec – ze zgrozą.
Gałąź rodu, z której pochodził (ur. 15 września 1867 roku), gnieździła się w guberni mohylewskiej, pieczętowała się herbem Starykoń, lecz była tak podupadła, że nie posiadała ani dóbr dziedzicznych, ani nabytych. Utalentowany młody człowiek musiał więc swe życie od podstaw budować pracą własnych rąk i umysłu; pomocy nie mógł spodziewać się z nikąd. Postanowił obrać drogę kariery wojskowej, a dzieje wojen interesowały go już od ławki gimnazjalnej. Ukończył kolejno I Korpus Kadetów, Mikołajewską Szkołę Inżynierów (1888), Akademię Sztabu Generalnego (z wyróżnieniem 1896). Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, był jednym z najmłodszych i rokujących największe nadzieje generałem rosyjskim. Nadziei tych zresztą nigdy nie zawiódł, a Rosję spotkałby zupełnie inny los, gdyby miała jeszcze garść oficerów o takich kwalifikacjach zawodowych i zaletach charakteru.
Przez całą pierwszą wojnę światową generał skutecznie dowodził I Korpusem Gwardyjskim, otrzymując za odnoszone zwycięstwa nie tylko wszystkie najwyższe ordery Imperium Rosyjskiego, imienną złotą broń od cesarza, ale i tzw. „order św. Jerzego z gałązką”, ustanowiony po rewolucji 1917 roku i nadawany oficerom i generałom przez rady żołnierskie, która to nagroda świadczy, że Maj-Majewski cieszył się autentycznym szacunkiem mas żołnierskich. Co nie powinno dziwić, gdyż w okresie wcześniejszym generał-major Maj-Majewski, dowódca Pierwszego Korpusu Gwardyjskiego, został nagrodzony m.in. orderem św. Włodzimierza z mieczami i wstążką, nadawanym wyłącznie za osobistą odwagę wykazaną bezpośrednio na polu walki. Żołnierze zawsze szanują dowódców, którzy się nie kłaniają kulom i potrafią osobiście prowadzić ich do ataku na bagnety pod ogniem wroga. Generał Maj-Majewski zawsze stawał w pierwszym szeregu i brawurowo maszerował z fajką w zębach na czele tyralier rosyjskich gwardzistów na okopy Niemców, a bagnetem władał nie gorzej od swych podwładnych. Takich generałów żadna armia nigdy nie ma wielu. Ten jego zwyczaj stał się niesłychanie modnym w okresie późniejszym wśród korpusu oficerskiego Rosji (ZSRR) i Niemiec, m.in. w okresie II wojny światowej, kiedy to np. podczas manichejskiej Bitwy Stalingradzkiej zarówno oficerowie radzieccy, jak i hitlerowscy, przed atakiem przypinali sobie wszystkie nagrody i dystynkcje wojskowe, a nie kryli się za plecami zwykłych żołnierzy i nie przebierali się w mundury szeregowców (w przeciwieństwie do oficerów innego wojska, którzy pobrzękiwali orderami tylko, gdy się wybierali z wizytą do cudzych żon lub skakali jak małpy na salach tanecznych), by się „nie narażać” na strzały i ciosy przeciwnika, usiłującego w trakcie starć wyeliminować przede wszystkim dowódców.
Za swe bohaterstwo, nieraz wykazywane w walkach z Niemcami, generał Włodzimierz Maj-Majewski otrzymał też od króla Wielkiej Brytanii zarówno ordery św. Jerzego i św. Michała, jak też tytuł lorda jego królewskiej mości. Tego zaszczytu dostąpił jako jedyny reprezentant generalicji Cesarstwa Rosyjskiego. Jego talent przywódczy i zuchowata, młodzieńcza odwaga stały się legendą w armiach Ententy.
Prócz tego W. Maj-Majewski słynął z bezwzględnej przyzwoitości, sprawiedliwości i uczciwości, ani sam nie grabił i nie brał „do łapy”, ani swym podwładnym na to nie pozwalał. W Rosji przeżartej przez złodziejstwo i korupcję była to rzadkość niespotykana, uchodząca w oczach jednych za dziwactwo, w oczach innych – za głupotę.
Wydarzenia na froncie jeszcze bardziej pogłębiały rozpaczliwy kryzys, w którym znalazło się Cesarstwo Rosyjskie.
Wojna bowiem nie tylko zmniejsza ludność, ale i drastycznie zmienia jej skład jakościowy. Zabiera ona z pola życia najlepszych i pozostawia przy życiu najgorszy materiał ludzki. I rzeczywiście, w wojnach giną przede wszystkim najbardziej zdrowe i zdolne do pracy grupy wiekowe. Do broni nie powołuje się chorych i kalekich, nie bierze się dzieci i starców, lecz mobilizuje się z reguły osoby w wieku 18-45 lat. Dalej, przestępcy, osobnicy moralnie niscy także nie są pobierani do wojska; a znaczy – nie są poddawani ryzyku wyginięcia. Mało tego. Tchórze, dranie i osobnicy bez głębokiego poczucia obowiązku starają się tam nie trafić, lecz „osiąść” gdzieś na zapleczu; jeśli zaś trafią do wojska, i tu usiłują uniknąć niebezpieczeństwa. Osoby zaś prawe, przesiąknięte poczuciem obowiązku, tego nie czynią; czyli że i tu ryzykują bardziej. Badanie problemu ofiar wojny wykazuje, że w wojnach bezpośrednio lub pośrednio ginie większy odsetek ludzi pod względem intelektualnym wykwalifikowanych, niż pozbawionych tych kwalifikacji. (...) Wojny zabierają lepszych i pozostawiają gorszych. Lecz mało tego. Na mocy praw dziedziczności wojna pochłania nie tylko najlepszych, ale i ich potomstwo; zabiera ich jako wytwórców przyszłych pokoleń i prowadzi tym samym do mnożenia się indywiduów drugiego gatunku. Gdyby wojny nie było – na skutek rywalizacji indywidua niższego gatunku zostałyby zepchnięte na dalszy plan. Pierwsze miejsca zostałyby zajęte przez lepszych i ich potomków.
„Weksle wojny spłaca się nie podczas wojny, a znacznie później, po kilku pokoleniach” – powiada Benjamin Franklin. I ma w zupełności rację. Ta tragiczna rola wojny nie daje się rozpoznać natychmiast, ale jest niewątpliwa i fatalna. Szczególnie jeśli idzie o wojny wielkie, ciężkie i częste. Przez nie skład jakościowy narodu coraz bardziej i bardziej się pogarsza w ciągu szeregu dziesięcioleci, a w wyniku tego wielki naród może zostać zbiorowiskiem przygłupów, zaś wielkie mocarstwo – zaniknąć. W tej feralnej roli wojny kryje się jedna z podstawowych przyczyn upadku starożytnej Grecji i Rzymu, gdzie dzięki mnóstwu wojen zewnętrznych i domowych, wyginęli prawie wszyscy „najlepsi” i ich potomkowie; nowi przybysze okazali się niezdolni do kontynuowania osiągnięć swych poprzedników. Ta okoliczność (przy istnieniu też innych przyczyn) spowodowała śmierć starożytnych państw i kultur”. (Pitirim Sorokin, Wojna a militaryzacja społeczeństwa).
Także Rosja w okresie 1914-1920 znalazła się na krawędzi zagłady lub samozagłady. Od pewnego czasu przez kilka lat gigantyczny kraj tarzał się zapamiętale we własnej krwi, jak pies w padlinie, i omal się nią nie zadławił na śmierć. Wybuch rewolucji socjalistycznej w Rosji 1917 roku został poprzedzony przez zupełny rozkład państwa, społeczeństwa i wojska, które po prostu przestało istnieć na skutek zarówno zwyrodnienia elit rządzących, jak i niszczącej propagandy finansowanej z obcych ośrodków. Wówczas po raz pierwszy uwidoczniła się straszliwa demoralizująca rola prasy, gdy znajduje się ona w ręku międzynarodowych zbrodniarzy. Sprowokowała ona wybuch okropnej wojny domowej i śmierć dziesiątków milionów ludzi.
Wojny i rewolucje były czasami korzystne” – powiada Vilfredo Pareto; by zaraz jednak dodać: „Co zresztą nie oznacza, że były takie zawsze... Nie można, ogólnie biorąc, stwierdzić ani tego, że stabilność jest zawsze korzystna, ani też tego, że zawsze korzystna jest zmiana. Każdy przypadek należy zbadać osobno, oszacować użyteczność i stratę oraz przekonać się, czy pierwsza przeważa nad drugą i vice versa”... Dla Rosji z okresu pierwszej wojny światowej te skutki były również niejednoznaczne. Na skutek burzliwych wydarzeń społecznych spróchniały reżim carski został zmieciony z powierzchni ziemi, lecz ci, co przyszli, by jego zastąpić, nie byli lepsi pod względem moralnym i intelektualnym od byłego dworu cesarskiego i jego zdegenerowanych elit.
Na skutek rewolucji i wojny domowej wzrósł – jak pisał w 1919 roku Pitirim Sorokin – „zoologizm” rosyjskiego nacjonalizmu, ponieważ w szeregach czerwonych oddziałów nieproporcjonalnie wysoki odsetek stanowili Łotysze, Polacy, Chińczycy, Koreańczycy, Węgrzy, Gruzini, zaś ponad 90% władz bolszewickich składało się z Żydów, co zmusiło niektórych historyków (w tym zachodnich) mówić o wydarzeniach 1917/19 r. jako o „antyrosyjskiej rewolucji”. Wymieniony powyżej socjolog odnotowywał: „Częściowym przejawem zoologicznego nacjonalizmu może służyć ostry antysemityzm, który ogarnął wszystkie warstwy narodu rosyjskiego, do niedawna jeszcze będące żydofilskimi. Prawie wszyscy są nim zarażeni – od szczytów inteligenckich do zabitej dechami wsi, od rosyjskich komunistów (nie dziwcie się) do monarchistów. „Protokoły mędrców Syjonu” czytane są zarówno na górze, jak i na dołach społecznych. Są one pochwalane, im się wierzy, o nich rozważa... Przyczyną takiego zjawiska może służyć nadzwyczaj wybitna rola, którą odegrały znaczne masy Żydów w pogłębianiu naszej rewolucji i w rozkwicie naszego komunizmu. Nie mówiąc już o „wodzach”, z których większość (Zinowjew, Trocki, Kamieniew, Stiekłow, Swierdłow, Radek, Krasin, Urycki, Wołodarski, Litwinow, Joffe itd.) stanowili Żydzi; większość zaś „pozycji dowódczych” we wszystkich komisariatach była i pozostaje zajęta przez tychże. Będąc bardziej sprytnymi, Żydzi ucierpieli ekonomicznie mniej niż Rosjanie. Znaczna część bogactw przeszła w ich ręce. Dzięki tejże praktycznej smykałce i pomocy rodaków oni mniej głodowali. Szereg najbardziej niesympatycznych funkcji pełnili także oni. Gdy zarządzono „nową ekonomiczną politykę”, właśnie Żydzi – prawie bez wyjątku – stali się „kapitalistami”, „bogaczami”, którzy zagarnęli faktycznie prawie cały przemysł i handel państwowy, jak też prywatny i spółdzielczy. Dodajcie do tego fakt, że ludność Piotrogrodu, Moskwy i innych miast jest silnie zsemityzowana na skutek napływu żydostwa z miasteczek do centrów, że żydostwo lepiej się odżywia, lepiej ubiera, lepiej żyje, że Rosjanin na wszystkich pozycjach dowódczych, we wszystkich komisariatach, prócz GPU (gdzie obecnie mało Żydów), widzi samych Żydów, że nawet skład osobowy studentów szkół wyższych jest przeważnie żydowski (w uczelniach medycznych 60-70 proc., w innych mniej: „numerus clausus na opak” – tak się mówi o tym w Rosji), weźcie to wszystko pod uwagę – a wzrost antysemityzmu będzie zrozumiały (...)
Muszę dodać przy tym, że zachowanie się wielu i wielu Żydów, nawet nie komunistów, a po prostu „przedsiębiorców”, w sensie drapieżności i szakalizmu było wstrętnym i odpychającym”. (Pitirim Sorokin, Sowriemiennoje położenije Rossii, w: Obszcziedostupnyj ucziebnik socjologii. Statji raznych let, Moskwa 1994, s. 486-487). W obliczu tych faktów rosyjska antyżydowskość stała się niepohamowana, a bolszewicy w 1919 roku opublikowali i skrupulatnie przestrzegali ustawy, na mocy której za najmniejsze słowo przeciwko Żydom karano – rozstrzelaniem na miejscu.
Jak pisał w 1923 roku socjolog Pitirim Sorokin: „Na skutek wojny, a w szczególności rewolucji, Rosja przekształciła się w „kloakę zbrodniczości”. Ludność jej w dużym stopniu zdegradowała się pod względem moralnym. Szczególnie znaczna była degradacja młodego pokolenia...
Pierwszą kategorią zjawisk potwierdzających tę diagnozę są: terror, dzikie, rozwydrzone, niszczące działania indywiduów i mas, kolosalna fala zezwierzęcenia, sadyzmu i okrucieństw, wzajemnych mordów i gwałtów. Z podobnych zjawisk i składa się tzw. wojna domowa. Nie-morderca został mordercą, humanista – gwałcicielem i grabieżcą, dobrotliwy mieszczuch – krwiożerczym zwierzęciem.
W okresie pokoju wszystkie te zjawiska nie miały i nie mogły mieć miejsca. Zwykłe morderstwo wywoływało odrazę, a kat – wstręt. Psychika i czyny ludzi organicznie odpychały się od takich działań. Trzy i pół roku wojny oraz trzy lata rewolucji, niestety, „zdjęły” z ludzi powłokę cywilizacji, rozbiły szereg hamulców i „ogołociły” człowieka. Taka „szkoła” nie minęła bez śladu. Tresura zrobiła swoje. Na jej skutek znikł niedobór w zawodowych mordercach i przestępcach. Życie człowieka straciło wartość. Świadomość moralna stępiała. Nic nie powstrzymywało przed zbrodniami. Ręka podnosiła się już nie tylko na bliźniego, ale i na krewnych. Pojęcie zbrodni stało się dla znacznej części ludności „przesądem”; normy prawa i moralności – „ideologią burżuazyjną”. „Wszystko wolno”, byle tylko było dogodne – oto zasada, kierująca postępowaniem wielu, bardzo wielu.
Stąd wszystkie wskazane zjawiska. Stąd zbrodnie wojny domowej, stąd terror CzK, tortury, rozstrzały, gwałty, fałszerstwa, kradzieże itd., które zalały krwią i przerażeniem Rosję (...)”. W stosunku do roku 1914 w latach 1918-1919 poziom przestępczości w Moskwie wzrósł następująco: kradzieże – 3,15 razy; uzbrojona grabież – 285 razy; zwykła grabież – 8 razy; zabójstwa – 10,6 raza; malwersacje i zawłaszczenia – 1,7 razy. Dziecięca przestępczość w Piotrogrodzie w porównaniu z rokiem 1913 wzrosła 7,4 razy.
Negatywne procesy społeczne przybierające na sile od 1917 roku nie uchodziły uwagi generała W. Maj-Majewskiego. Postanowił więc ponownie, jako żołnierz, czynnie włączyć się do biegu wydarzeń, by na nie wpłynąć w kierunku, który mu się wydawał pożądany.
W 1918 roku wstąpił do Białej Armii na Kubaniu i został mianowany dowódcą Dywizji Drozdowskiej, następnie dowodził grupą wojsk nad Donem. Od grudnia 1918 – dowódca 3 Dywizji Piechoty, przerzuconej do Donbasu po wycofaniu się stamtąd wojsk niemieckich. Po dołączeniu do jego ugrupowania oddziałów generała A. Szkuro zajął cały Donbas, odnosząc serię zwycięstw nad bolszewikami i Ukraińcami.
W maju 1918 roku ugrupowanie W. Maj-Majewskiego zostało przemianowane na Armię Ochotniczą (Dobrowolczeskaja Armia), która też pod jego dowództwem rozpoczęła słynny „marsz na Moskwę”, zajmując w czerwcu 1919 Charków.
Białogwardyjski pułkownik Michał Drozdowski (1881-1919) notował w dzienniku z 1918 roku, wydanym później w Paryżu: „Żyjemy w strasznych czasach zezwierzęcenia, dewaluacji wszelkich wartości. Niech milczy serce i hartuje się wola, ponieważ wyuzdany motłoch uznaje i szanuje tylko jedno prawo: „oko za oko, ząb za ząb”, ja zaś powiem: „dwa oka za oko, wszystkie zęby za jeden ząb”. W tej bezwzględnej walce o życie musi się stanąć na tym prawie... I niech kulturalne serce ściska się mimo woli – kości zostały rzucone, Rubikon przekroczony i trzeba iść uparcie tą drogą do wyznaczonego celu przez potoki krwi swojej i obcej. Dziś ty, jutro ja. Dookoła wrogowie... Jak wyspa przez wodę jesteśmy otoczeni przez bolszewików, Austro-Germanów i Ukraińców. (...)
Stałe napady, grabieże i mordy terroryzują ludność... Dookoła jęki i płacz. Powoli tropimy i wyłapujemy inicjatorów, choć główni herszci potrafią zawczasu uciec... Mieszkańcy boją się świadczyć oficjalnie, obawiają się zemsty, gdy pójdziemy dalej... Tak naprawdę wojna domowa jest czymś strasznym. Jakież to zezwierzęcenie wnosi ona do obyczajów, jaką nienawiścią i mściwością wypełnia serca. Przerażające są nasze porachunki, przerażająca radość i upajanie się morderstwem, które nie jest obce wielu ochotnikom. Serce cierpi, lecz rozum domaga się okrucieństwa. Trzeba zrozumieć tych ludzi, wielu z nich straciło bliskich i krewnych, którzy zostali wymordowani przez motłoch. Ich rodziny, życie, majątek – wszystko zostało zniszczone. Wśród nich nie ma nikogo, kto by nie był poprzednio poddany znęcaniu się, poniżeniu i obrazie. Dlatego teraz nad wszystkim dominuje nienawiść i zemsta, a czas przebaczenia jeszcze nie nastał. Jakie można mieć pretensje do Turkuła, który stracił kolejno trzech braci, zamęczonych przez marynarzy, lub Kudriawcewa, któremu czerwonogwardziści wyrżnęli całą rodzinę? A iluż jest wśród nas ludzi o takim losie?...
Straszliwą atmosferę tych dni i zdarzeń przedstawiła Maryna Cwietajewa w cyklu wierszy Lebiedinyj stan z 1918 roku. W jednym z uwtorów ta poetka, w której żyłach płynęła polska krew, pisała:

Strastnyj ston, smiertnyj ston,
A nad stonami – son.
Wsiem priestołam – priestoł,
Wsiem zakonam – zakon.

Gdie pustyr – pole rżi,
Rieki s siniej wodoj...
Tolko wieki smieżi,
Czełowiek mołodoj.

W żyłach miod. Kto idiot?
Eto – on, eto – son.
On ujmiot, on otriot –
Strastnyj pot, smiertnyj pot.

Wśród Białej Gwardii było bardzo wielu Polaków z Ukrainy i Białorusi, Wołynia i Polesia, na których to terenach zbuntowany motłoch oraz nasłani z Rosji rewolucyjni żołnierze i marynarze, dowodzeni przez żydowskich komisarzy przelewali potoki polskiej krwi. Wszyscy już też wiedzieli o bestialskim „mordzie rytualnym” bolszewii popełnionej na imperatorze, jego małżonce i sześciu niepełnoletnich dzieciach. Dlatego też oficerowie-ochotnicy, niezależnie od swej narodowości, mścili się bezwzględnie i okrutnie na bolszewikach i Żydach, których udało się wyłapać lub wziąć do niewoli. Rozstrzelanie było karą najłagodniejszą, aktem łaski. Normą zaś było obcinanie kończyn, odzieranie ze skóry, wykłuwanie oczu, wieszanie za nogi i genitalia, zabijanie kijami ludzi – jak wściekłych psów. Postępowanie obu walczących stron, Gwardii Białej i Gwardii Czerwonej, było identyczne. Bezlitosne. Rzadko wojna między różnymi narodami bywa tak straszna i okrutna, jak wojna domowa, wewnątrz tego samego narodu czy państwa. Jednym ze skutków rewolucji i wojen domowych bywa przede wszystkim wyniszczenie elity narodowej i – na skutek tego – moralne zdziczenie reszty ludności.
Podczas wojen – jak nie bez racji zauważał Fryderyk Nietzsche – „właśnie najwyżej wykształceni zawsze stosunkowo najczęściej bywają składani w ofierze, ci, co obiecują liczne i dobre potomstwo: w rzeczy samej ci stają w walce na przedzie jako dowódcy, a nadto wystawiają się najbardziej na niebezpieczeństwa wskutek większej ambicji”. Jest to niewątpliwie sytuacja zła. Tenże autor dodaje jednak: „Na niekorzyść wojny powiedzieć można: czyni zwycięzcę głupim, zwyciężonego złośliwym. Na korzyść wojny: w obydwu skutkach prowadzi za sobą barbarzyństwo i przez to powrót do natury: dla cywilizacji jest czasem snu lub porą zimową; człowiek wychodzi zeń silniejszy do dobrego i złego”.
Niezależnie od oceny, wojny są jednak nieuniknione, stanowią jeden – na równi z pokojem – z naturalnych stanów ludzkości: „Jest próżnym marzeniem i pozowaniem na piękną duszę oczekiwać dużo jeszcze od ludzkości, kiedy się oduczy wojen prowadzić. Tymczasem nie znamy innego środka, któryby mógł przywrócić ludom wycieńczonym tę surową energię obozową, tę głęboką nienawiść nieosobistą, tę zimną krew w mordowaniu z zachowaniem czystego sumienia, ten wspólny organizacyjny zapał w tępieniu wroga, tę dumną obojętność na wielkie straty, na własne istnienie i istnienie osób kochanych, to głuche wstrząśnienie dusz, podobne do trzęsienia ziemi, jak to czyni w sposób silny i niezawodny każda wojna: tryskające wtedy strumienie i potoki toczą wprawdzie ze sobą kamienie i gruzy wszelkiego rodzaju i niszczą łąki kultur delikatnych, później jednak, w warunkach sprzyjających, poruszają z nową siłą koła w warsztatach ducha. Cywilizacja zgoła nie może się obyć bez namiętności, występków i złośliwości.”


To może zabrzmieć paradoksalnie, ale faktem jest, że sukcesy na froncie walki z bolszewikami, odnoszone przez generała Maj-Majewskiego stały się jedną z przyczyn późniejszej klęski Białej Gwardii.
Bez przerwy posuwająca się do przodu armia się rozciągała, fałdowała, obwody pozostawały w tyle. Można zrozumieć generała Maj-Majewskiego, że chciał utrzymać inicjatywę w swym ręku. Wydaje się, że tą chęcią był też spowodowany rozkaz o „samozaopatrzeniu” oddziałów. Zdejmując z siebie wszelkie obowiązki dotyczące zaopatrzenia wojsk, sztab armii, z jednej strony, umożliwiał bardziej operatywne dowodzenie, ale, z drugiej, – odwrócił uwagę oddziałów od zadań bojowych, skierowując ją na poszukiwanie i przywłaszczanie trofeów. Wojna stała się środkiem wzbogacania się, a wykorzystywanie miejscowych zasobów – grabieżą i spekulacją. Jak pisze generał A. Łukomski: „Każdy oddział starał się zagarnąć jak najwięcej. Zabierano wszystko; co nie mogło być wykorzystane na miejscu, skierowywane było na tyły w celu wymiany lub spieniężenia. Ruchome zasoby wojsk osiągnęły wymiary homeryckie, niektóre pułki posiadały do dwustu wagonów zapasów. Ogromna ilość osób obsługiwała obwody. Szereg oficerów stale znajdował się na długotrwałych delegacjach mających na celu realizację trofeów, wymianę itp. Armia się demoralizowała.
W ręku tych, kto tak czy inaczej miał do czynienia z „samozaopatrzeniem” znalazły się szalone pieniądze, czego niechybną konsekwencją była rozpusta, gry hazardowe, pijaństwo... Niestety, przykład dawali niekiedy starsi dowódcy...” (Wospominanija generała A. S. Łukomskogo, t. II, s. 163, Berlin 1922).
Dobre chęci i tym razem prowadziły do piekła. Gospodarczo-zaopatrzeniowa decentralizacja wojska spowodowała jego rozkład i rozsypywanie się pod ciosami oddziałów bolszewickich.
Jeśli chodzi o generała W. Maj-Majewskiego, to jego zachowanie nieraz budziło zaskoczenie w sztabie Białej Gwardii. Był tak „dziwaczny”, że dowodząc Armią Ochotniczą, nieustannie domagał się od kierownictwa „ruchu białego” nadania chłopom własności ziemskiej i skasowania wielkich latyfundiów obszarniczych, co wzbudzało konsternację i oburzenie tegoż kierownictwa. Optował też za uznaniem przez Rosję Polski jako niepodległego państwa zaprzyjaźnionego i sojuszniczego na podstawie braterstwa Słowian. Bardzo się martwił, gdy Denikin, którego matką i żoną – nawiasem mówiąc – były Polki, wykazywał pod tym względem zupełny brak elastyczności i nie przystawał na propozycje Józefa Piłsudskiego zawarcia z Białą Gwardią sojuszu antybolszewickiego pod warunkiem uznania przez „białych” niepodległości Polski. (Jak wiemy, W. Lenin był politykiem bardziej zręcznym i tę niepodległość uznał, choć jednocześnie utworzył dla Polski czerwony rząd i czerwone pułki polskie, które zresztą w latach 1919-1920 poprzechodziły na stronę oddziałów J. Piłsudskiego).
Współcześni odnotowali w 1918/19 roku zaskakujący i niewytłumaczalny na pierwszy rzut oka fakt: W. Maj-Majewski był zawołanym pijakiem, jak wielu oficerów i generałów (nie tylko rosyjskich). To nie dziwiło. Dziwna była okoliczność, że w czasie tryumfalnego „marszu na Moskwę” generał im więcej wypijał, tym posępniejszy się stawał, a pił wówczas na zabój, do nieprzytomności. Gdy natomiast Armia Ochotnicza zaczęła się cofać przed przeważającymi dywizjami czerwonego komandarma Hieronima Uborewicza, Maj-Majewski, co prawda, pić nie przestał, lecz stawał się po każdym kieliszku i po każdej porażce własnego wojska coraz... weselszy. Rozumiał: jeśli w wojnie domowej zwyciężą „biali”, Polska nie ma żadnych szans na odzyskanie samodzielności, zwycięstwo „czerwonych” tę szansę pozostawia. Widocznie tę kłopotliwą rozterkę, ten wewnętrzny konflikt między żołnierską lojalnością do dawnej Rosji, a patriotyczną miłością do Polski – generał nieświadomie usiłował „zgasić” czy przynajmniej przytłumić strumieniami „russkoj wodki”... Oczywiście, był to wielki dramat wewnętrzny utalentowanego dowódcy, także w tym okresie zresztą rozmiłowanego w osobistym prowadzeniu żołnierzy do boju na bagnety, lecz wydaje się, że nikt z otoczenia generała nie rozumiał wówczas, o co tak naprawdę w tych „zapojach” chodzi. Być może domyślał się tego (jako pół-Polak) głównodowodzący Białej Gwardii, generał Antoni Denikin, który 27 listopada 1919 roku odsunął W. Maj-Majewskiego od dowództwa Armią Ochotniczą pod pretekstem „podrywu autorytetu władzy” i „niesprostania wymogom kierownictwa” na skutek pijaństwa. Trudno się tej decyzji dziwić, bo przecież jest jasne, że „ryba gnije od głowy”, a tam, gdzie głowa jest wciąż pod wpływem alkoholu, wszystko ulega rozprzężeniu, wojska nie wyłączając, które przecież zawsze stoi na dyscyplinie, porządku i ładzie, których z kolei nie ma i nie może być tam, gdzie jak potok płynie wino i wódka. Kultura ludzkości od najdawniejszych czasów wypracowała wiele ostrzeżeń przed tego rodzaju sytuacjami, gdy okazuje się, że „od wódki rozum krótki”, a gdzie nie ma rozumu, tam nie ma człowieka.
[Już w Testamencie Judy z apokryficznego dzieła pt. Testamenty dwunastu Patriarchów (II wiek n.e.) znajdujemy ciekawe rozważania o alkoholizmie i jego socjalnopsychologicznych skutkach. Umierający prorok powiada w tym tekście:
A teraz, dzieci, słuchajcie tego, co wam przykazuję, słuchajcie ojca waszego i strzeżcie wszystkich słów moich pełniąc zalecenia Pana i będąc posłuszni przykazaniom Pana Boga. Nie idźcie za pożądliwościami waszymi ani też za skłonnościami waszego umysłu w pysze serc waszych i nie chlubcie się mężnymi czynami waszej młodości. Wszystko to bowiem jest złem w oczach Pana. Ponieważ i ja sam chełpiłem się, że podczas wojen nie uwiodła mnie twarz pięknej niewiasty, wyśmiewałem się z Rubena, brata mego, z powodu Bilhy, żony ojca mego, dlatego duch pożądania i rozwiązłości uderzył we mnie i uległem Bessue, Kananejce, i Tamar, poślubionej moim synom. I powiedziałem do mego teścia: Zasięgnę rady ojca i tak wezmę twoją córkę za żonę. On zaś pokazał mi z myślą o córce bardzo wiele złota. Był bowiem królem. Przyozdobiwszy ją złotem i perłami sprawił, że nalewała nam wino podczas uczty z całym wdziękiem kobiecym. Wino oszukało moje oczy i rozkosz zaciemniła serce. Zapragnąwszy jej, obcowałem, i przekroczyłem przykazanie Pana oraz przykazanie ojców moich i wziąłem ją za żonę. I ukarał mnie Pan z powodu nierozwagi mego serca, tak że nie miałem radości z jej dzieci.
Dzieci moje! nie upijajcie się winem, ponieważ wino odwraca umysł od prawdy, wywołuje poryw pożądania i oczy prowadzi na bezdroża. Duch rozwiązłości posługuje się winem jakby swym sługą dla rozkoszy umysłu. Jedno i drugie odbiera moc człowiekowi. Jeśli bowiem ktoś pije wino, tak iż staje się nietrzeźwy, poprzez nieczyste myśli zwraca umysł ku rozwiązłości. Ciało rozgrzewa przygotowując je do uczynku nieczystego, a jeśli znajdzie się przedmiot pożądliwości, dopuszcza się grzechu i nie wstydzi się. Wino ma taką właściwość, dzieci moje, że odurzony nim człowiek nie uszanuje niczego. Również i mnie ono uwiodło i nie wstydziłem się wobec wielu w mieście. Albowiem na oczach wszystkich skierowałem się do Tamar i popełniłem wielki grzech odsłaniając zasłonę nieczystości moich synów. Po wypiciu wina nie zważałem na przykazanie Boga i wziąłem kobietę kananejską za żonę. Dzieci moje, kto pije wino, potrzebuje wiele roztropności. Taka zaś jest roztropność w piciu wina: pić tak długo, dopóki zachowuje się przyzwoitość. Kiedy przekroczy się tę granicę, duch fałszu wdziera się do umysłu i panuje nad nim. On to sprawia, że nietrzeźwy prowadzi wstrętne rozmowy, postępuje niegodnie i nie wstydzi się, ale chełpi się bezwstydem uznając to za coś pięknego.
Człowiek rozwiązły i bezwstydny królestwa nie zdobędzie, staje się bowiem niewolnikiem rozwiązłości, jak to było ze mną. Dałem bowiem moją laskę, to jest trwałość mego rodu, mój pas, to jest siłę, oraz diadem, to jest chwałę mego królestwa. Odwróciwszy się jednak od tego wszystkiego, aż do starości nie spożywałem wina i mięsa, i nie znałem wesołych biesiad. I pokazał mi anioł Boga, który trwa na wieki, że kobiety panują zarówno nad królem jak i nad nędzarzem. Królowi odbierają sławę, walecznemu – siłę, ubogiemu – ostatnie oparcie w ubóstwie.
Zachowujcie zatem, dzieci moje, miarę w piciu wina. W nim bowiem mieszkają cztery złe duchy: pożądliwości, gwałtowności, nieumiarkowania, brudnego zysku. Jeśli pijecie wino w radości, z bojaźnią Bożą i umiarem, będziecie żyli. Jeśli zaś pijecie bez umiaru, bojaźń Boża odejdzie, pozostanie nietrzeźwość, a wtargnie bezwstyd. Jeśli jednak chcecie żyć godnie, w ogóle powstrzymujcie się od wina, aby nie zgrzeszyć słowami pychy, kłótliwością, obmową, przekroczeniem przykazań Bożych i nie zginąć przed czasem. Wino odsłania tajemnice Boga i ludzi, jak i ja odsłoniłem przykazania Boże i tajemnice ojca mego Jakuba niewieście kananejskiej Bessue, chociaż Bóg zabronił je odsłaniać. Wino staje się także powodem wojny i zamętu.
Nakazuję wam, dzieci moje, nie miłować pieniędzy ani nie przyglądać się pięknu kobiet. Albowiem pieniądzem i pięknością uwiodła mnie Bessue, Kananejka. Wiem także, że z powodu podwójnego owego zła mój ród pogrąży się w grzechu. Nawet roztropni spośród synów moich pobłądzą i osłabią królestwo Judy, które dał mi Pan ze względu na moje posłuszeństwo ojcu. Nigdy bowiem nie zasmuciłem Jakuba, ojca mego, ale pełniłem wszystko, co mi polecił. Abraham, ojciec mego ojca, błogosławił mi życząc, abym był królem w Izraelu. Także Izaak błogosławił mi w podobnych słowach. Dlatego wiem, że ze mnie powstanie ród królewski.
W księdze Henocha Sprawiedliwego przeczytałem, jakich to grzechów dopuścicie się w czasach ostatnich. Strzeżcie się przeto, dzieci moje, rozwiązłości i chciwości, słuchajcie Judy, waszego ojca. Te bowiem rzeczy oddalają od Prawa Bożego, zaślepiają rozeznanie duszy, uczą pychy, nie zezwalają, aby człowiek okazywał miłosierdzie drugiemu człowiekowi. One to pozbawiają duszę wszelkiej szlachetności, sprowadzają cierpienia i udręki, odbierają sen i osłabiają ciało. Przeszkodą stają się przy składaniu ofiary, sprawiają, że człowiek zapomina o dziękczynieniu, nie słucha poleceń proroka, a słowu pobożności jest niechętny. Jako niewolnik dwóch namiętności sprzeciwiających się Bożym przykazaniom, nie potrafi być posłusznym Bogu, ponieważ zaślepiają one jego duszę tak dalece, że za dnia postępuje jak w nocy.
Dzieci moje, chciwość prowadzi ludzi do bałwochwalstwa, ponieważ zmyleni bogactwem, za bogów uznają to, co nie istnieje. Chciwość pieniędzy sprawia, że ten kto jej służy, popada w szaleństwo. Przez pieniądze straciłem moich synów, i gdyby nie pokuta ciała, uniżenie duszy oraz modlitwy Jakuba ojca mego, umarłbym bezdzietny. Ale Bóg ojców moich, miłosierny i łaskawy, wiedział, że uczyniłem to w nieświadomości. Zaślepił mnie bowiem duch fałszu i stałem się nierozumny jak człowiek, jak ciało pogrążone w grzechach. I poznałem własną słabość, ja, który uważałem się za niezwyciężonego.
Wiecie już, dzieci moje, że dwa duchy zajmują się człowiekiem, duch prawdy i duch fałszu. Pośrodku znajduje się duch rozeznania umysłu, który zwraca się tam, gdzie chce. Czyny prawdy i fałszu wypisane są w sercu człowieka. Pan zna jedne i drugie. Nie ma takiej chwili, w której mogłyby się ukryć czyny ludzi, ponieważ człowiek sam wypisuje je w głębi serca przed Panem. Duch zaś prawdy poświadcza wszystko i oskarża ze wszystkiego. I rumieni się grzesznik wobec własnego swego serca i nie może podnieść swego oblicza ku Sędziemu”.
Szczególną zaś klęską dla poddanych bywa fatalna przypadłość, gdy nałogowi odurzenia się ulegają władcy. Na przełomie III i II wieku p.n.e. Eklezjasta (10, 16-17) ostrzegał: „Biada ci, kraju, (...) gdzie książęta już z rana ucztują! Szczęśliwyś kraju, (...) gdzie książęta w czasie właściwym ucztują na sposób męski, bez uprawiania pijaństwa”...]. Ta klęska dotknęła też Białą Gwardię.
Choć sam generał Włodzimierz Maj-Majewski był człowiekiem osobiście przyzwoitym, a dowódcą niezwykle utalentowanym, to jednak pijaństwo w jego sztabie – jakiekolwiek by były jego przyczyny – nie mogło nie spowodować dla wojska skutków fatalnych, wśród których na pierwszym miejscu stanął zanik karności, czyli zjawisko na wojnie najgroźniejsze, zawsze zapowiadające klęskę. Odwołanie takiego dowódcy zawsze jest konieczne i nieuchronne.


Mówiąc o aspekcie militarnym sprawy, zauważmy, że jest rzeczą w ogóle nie do pojęcia, jak względnie nieliczne formacje Białej Gwardii potrafiły przez prawie sześć lat stawiać czoła wielomilionowym armiom bolszewickim, kierowanym przez agenturę wyszkoloną, nasłaną i finansowaną z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec; propagandowo chronioną przez kłamliwe gazety i rozgłośnie.
Herbert Wells np. nazywał w 1920 roku rosyjskich generałów Wrangla, Denikina, admirała Kołczaka, którzy bronili ojczyzny przed czerwoną dżumą, „wątpliwego autoramentu awanturnikami, dręczącymi Rosję przy pomocy państw zachodnich, (...) niekierującymi się żadnymi względami ideowymi... W istocie – po prostu bandytami”... Oczywiście, te stronnicze i nikczemne opinie nie mogą być traktowane jako poważne z naukowego punktu widzenia.
Bestialstwa w owej wojnie były popełniane przez wszystkie walczące strony. Wydaje się, że podstawowym błędem generała W. Maj-Majewskiego w tej kampanii była okoliczność, iż od pewnego momentu, gdy odniósł szereg błyskotliwych zwycięstw nad oddziałami bolszewickimi, stał się zbyt pewny siebie i przestał przeciwnika traktować poważnie. Takie lekceważenie zaś zawsze kończy się źle. Jeszcze przecież Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej ostrzegał: „Kto wpada w butę z powodu powodzenia wojennego, nie pojmuje, że daje się unieść zawodnej pewności siebie. Wiele bowiem źle obmyślonych planów zostało uwieńczonych powodzeniem, ponieważ przeciwnik jeszcze mniej był przewidujący, wielokrotnie plany dobrze obmyślane kończyły się haniebną porażką. Nikt nie przeprowadza swych planów z taką samą pewnością siebie, z jaką je obmyśla, decyzje nasze bowiem podejmujemy pełni zaufania we własne siły, w czyn zaś wprowadzamy je z lękiem”. Z pewnością W. Maj-Majewski znał te słowa stratega starogreckiego, zlekceważył je jednak i zachował się nieodpowiedzialnie, to jest nie odpowiednio do powagi sytuacji.
Zastąpiono go generałem P. Wranglem, którego zresztą niebawem też zastąpiono generałem A. Kutiepowem. Ale bez skutku. Niebawem Biała Armia przegrała wojnę. Generał Antoni Denikin pisał w książce Oczerki russkoj smuty. Kruszenije własti i armii: „Maj-Majewski został zwolniony. Przed zaciągnięciem się jego do Armii Ochotniczej znałem go bardzo mało. Dochodziły do mnie pogłoski o dziwnym zachowaniu Maja-Majewskiego, co zmusiło mnie nie raz i nie dwa zrobić mu poważne zarzuty. Lecz tylko teraz, po jego dymisji, zostało dla mnie wiele odkrytym: ze wszystkich stron, od wywiadu cywilnego, od przypadkowych świadków sypnęły raporty, informacje o tym, jak ten najodważniejszy żołnierz i nieszczęśliwy człowiek, cierpiący na chorobę alkoholizmu i walczący z nią, lecz jej nie potrafiący przezwyciężyć, poniżał prestiż władzy i wypuszczał z rąk ster kierownictwa. Były to informacje, które wprawiły mnie w głębokie zażenowanie i smutek. (...)
Maj-Majewski przeżył w nędzy i zapomnieniu jeszcze kilka miesięcy i zmarł [w szpitalu – J.C.] na atak serca w owej chwili, gdy ostatnie okręty z resztkami Białej Armii odpływały od przystani Sewastopola.
Osoba Maja-Majewskiego przejdzie do historii z surowym potępieniem... Uważam jednak za swój obowiązek zaświadczyć, że w aktywie jego znajduje się tym nie mniej błyskotliwa strona z okresu walk w zagłębiu węglowym, że doprowadził armię do Kijowa, Orła i Woroneża, że sam w sobie fakt cofnięcia się Armii Ochotniczej od Orła do Charkowa, przy ówczesnym stosunku sił i ogólnej sytuacji nie może być poczytywany za winę ani armii, ani dowódcy.
Niech mu Bóg będzie sędzią!”...
Dymisja, a raczej degradacja, generała W. Maj-Majewskiego miała charakter gwałtowny i katastrofalny, nie podziękowano mu za ogromne zasługi na froncie, nie przyznano emerytury, nie wypłacono nawet jednorazowej zapomogi. Po prostu wyrzucono na bruk, jak starego psa, a podczas ewakuacji resztek Białej Gwardii na Zachód nie zaproponowano nawet miejsca na jednym z licznych okrętów, ratujących uciekinierów przed rzeziami bolszewickimi. Był to kres życia absolutnie nie pasujący do jego wcześniejszego przebiegu, do zasłużonej żołnierskiej chwały i sławy. Tak to ohyda nałogu i nikczemność ludzkiej niesprawiedliwości uzupełniły się nawzajem i uwieńczeniem tego szlachetnego życia rycerskiego stała się śmierć do niego nie pasująca.
Istnieją trzy wersje na temat śmierci tego żółnierza. Według jednej, dla bitnego generała nie znalazło się miejsca na żadnym z okrętów ewakuacyjnych, zacumowanych w porcie Sewastopola. Może była to charakterystyczna rosyjska „fides Graecae”, a może – co bardziej prawdopodobne, i o czym informują wspomnienia białogwardyjskich oficerów – bohaterski żołnierz poczytywał za plamę na honorze taką ucieczkę przed zbuntowanym motłochem Armii Czerwonej, odmówił wyjazdu do Francji i ślad po nim zaginął. Istnieje też wersja druga. Swego czasu w emigracyjnych środowiskach rosyjskich na Zachodzie przebąkiwano, że generał zmarł w szpitalu w Odessie nie na skutek zawału serca, lecz został otruty przez żydowski personel ze względu na ongisiejsze ekscesy antyżydowskie jego podwładnych oficerów z Armii Ochotniczej. Dokonać takiego mordu mogła byle głupia pielęgniarka, która się nasłuchała bajek o „zwierstwach biełych oficerów”, wystarczyło podać pacjentowi nieco mocniejszą herbatkę z dziurawca czy piołunu, a zawał gwarantowany... I wreszcie wersja trzecia powiada, że Maj-Majewski doznał zawału serca i zmarł 30 listopada 1920 roku na pokładzie statku odpływającego z Sewastopola do Havre.
W pewnym miejscu swych wspomnień A. Denikin pisze o generale W. Maj-Majewskim jako o dowódcy niepospolitym, mądrym, doskonale wykształconym. Trzeba jednak pamiętać, że W. Maj-Majewskiemu robiono bardzo negatywną opinię w zachodnich środkach medialnych, które były całkowicie w ręku Żydów, a więc i po stronie komunistów; białogwardzistów zaś wystawiały w karykaturalnym świetle publikacji prasowych jako wyłącznie „reakcjonistów” i bandytów”. Na ile zaś bolszewicy bali się tego dowódcy, świadczy nawet tak drobny szczegół, że w celach „kontrpropagandy” wydali nawet serię znaczków pocztowych ze zniekształconymi podobiznami Maja-Majewskiego, Kołczaka i Korniłowa, dowódców antykomunistycznych, oraz z dwuznacznymi napisami, mającymi wzbudzać awersję ewentualnych użytkowników czy kolekcjonerów. Na znaczku z portretem W. Maj-Majewskiego stał napis „Wpieriod, do stien Moskowskogo Kremla!” – „Naprzód, do murów moskiewskiego Kremla!” Oczywiście, to hasło natychmiast kojarzyło się Rosjanom z latami „smuty” 1609-1613, kiedy to Polska piekielnie dała się Rosji we znaki, a Kreml przez kilka lat był obsadzony załogą polskich żołnierzy. Takie zaś skojarzenie, i owszem, pobudzało wielu do wstąpienia do armii czerwonej, by walczyć przeciwko „polskiej nawale” uosobionej wówczas w postaci generała Włodzimierza Maj-Majewskiego.

 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz