Jan Ciechanowicz
Geniusze
wojny
(Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi
polskiego pochodzenia w armiach obcych)
polskiego pochodzenia w armiach obcych)
Warszawa 2017
Redaktor Dorota Wadiak
Copyright by Jan Ciechanowicz
Wydanie trzecie
Wydanie pierwsze: Siemianowice Śląskie 2013
Wydanie drugie: Warszawa 2017
SPIS TREŚCI
Rozdział I
Generał, który zna się na wojnie,
jest kowalem losu swego narodu.
Sun
Tzu
Mężczyzna jest stworzony do wojny.
Fryderyk
Wilhelm Nietzsche
Jeśli wróg nie poddaje się,
jest unicestwiany.
Iosif
Stalin
Rozdział I
OKRES SPRZED
II WOJNY ŚWIATOWEJ
WSTĘP
Przekleństwa i błogosławieństwa wojny
W indyjskiej „Mahabharacie”, której początku ponoć
powinno się szukać przed ponad ośmioma tysiącami lat, znajdujemy znamienne
słowa: „Światem rządzi konieczność walki.
Nawet bogowie zabijali wrogów. Bez zabijania nikt istnieć nie może. Wojna
utrzymuje porządek świata... Niszczenie wrogów stanowi zasługę rycerza i króla.
Nie śmierć w łóżku, ale śmierć na polu bitewnym przynosi im chwałę. Nagrodą
bohatera jest żywot w świecie wiekuistym”... W tzw. „Zwoju wojennym” ułożonym przez Esseńczyków czytamy, że oto „Bóg Izraela wyjął miecz i skierował go
przeciwko wszystkim narodom świata”, prócz „narodu wybranego”, rzecz jasna... Wojna zawsze stanowiła jedno z
głównych zajęć gatunku Homo sapiens,
i to w takim stopniu, że można zaryzykować twierdzenie, że jest ona naturalnym
stanem ludzkości, o którym ongiś Plautus powiedział, a później Tomasz Hobbes
powtórzył: „bellum omnium contra omnes”.
Jako stan naturalny, a więc normalny, wojna nie koniecznie jest czymś zasługującym
na potępienie, gdyż wszystko, co realne, jest też w jakiś sposób konieczne.
Konieczność zaś powinna być opisywana, nie zaś potępiana. [Heraklit z Efezu
(ok. 544-484 p.n.e.) miał napisać: „Należy
wiedzieć, że walka jest czymś powszechnym, a czymś sprawiedliwym niezgoda i że
wszystko powstaje z walki i konieczności”. Także chiński filozof Sun Tzu (544-496
p.n.e.) w dziele „Sztuka wojny” zaznaczał:
„Zwierzęta, które mają kły, rogi, pazury i
szpony, jeśli nie ma miedzy nimi waśni, żyją w zgodzie. Kiedy się jednak zdenerwują,
wtedy walczą... Wojna ma potężne znaczenie dla narodu; jest ona sprawą życia i śmierci,
decyduje o jego istnieniu”].
Wbrew pozorom
wojny nie prowadzi się dla ideałów – choć osoby naiwne mogą tak właśnie sądzić
– lecz dla zysku w tej czy innej postaci. Dlatego Cicero zauważał: „Pecunia nervus belli” („pieniądz jest nerwem wojny” – jakkolwiek
mielibysmy te słowa rozumieć), a Quintillianus dodawał: „Tolle pecuniam, bella sustuleris” – „znieś pieniądz, a zniesiesz wojnę”...
Walka jednak prowadzi
często do rozwoju i ujawnienia najpiękniejszych cech duszy ludzkiej, czego nie da
się powiedzieć generalnie o stanie zastoju.
„Święty
pokoju, tę masz wadę w sobie,
Że ludzie
radzi zgnuśnieją przy tobie”
(Jan Kochanowski).
Okoliczność, że na
wojnie ludzie nie tylko walczą i zwyciężają, ale też przegrywają i giną, nie
stanowi argumentu przeciwko stanowi wojny, to samo bowiem dzieje się także w
stanie pokoju, który, nawiasem mówiąc, jest tak naprawdę nie pokojem, lecz
stanem wojny utajonej, wojny w stadium inkubacji, i przygotowaniem do kolejnego
wybuchu walki otwartej. Kto tego nie rozumie, jest człowiekiem bardzo naiwnym,
podobnie jak ten, kto zżyma się na myśl o śmierci, która przecież stanowi
nieodłączny element życia, umożliwiający wciąż na nowo odrodzenie, rozwój i
rozkwit procesu witalnego.
Powtórzmy więc z
naciskiem za Carlem von Clausewitzem, że wojna nie należy do zjawisk zależnych
od dobrej lub złej woli tych czy innych osób, stanowi po prostu obiektywne
zjawisko społeczne, nieuchronnie zachodzące przy zbiegu określonych
okoliczności. Jest jednym z najpospolitszych sposobów rozwiązywania
nabrzmiałych przeciwieństw i konfliktów socjalnych. W około 14,5 tysiącach
dotychczas prowadzonych wojen zginęło ponad 4 miliardy ludzi. Nieraz walka jest
nieunikniona, a „przeznaczonego losu – jak
powiada Herodot – nawet Bóg nie może
odmienić”. Dlatego też Carl von Clausewitz pisał: „Wojna jest aktem stosunków pomiędzy ludźmi. Nie należy ona do dziedziny
sztuk lub nauk, lecz do zjawisk życia społecznego. Jest to konflikt wielkich
interesów, krwawo rozcinany i tym tylko różny od innych. Lepiej niż do
jakiejkolwiek sztuki da się ona porównać do handlu, który jest również
konfliktem ludzkich interesów i czynności. O wiele bliższą wojnie jest
polityka, którą ze swej strony można uważać za handel na większą skalę.
Polityka jest poza tym łonem, z którego wyrasta wojna; w niej ukrywają się
zaznaczone już główne zarysy wojny, jak właściwości istot żywych w ich płodzie”.
W rozdziale
pierwszym pt. „Co to jest wojna?” swego
wiekopomnego dzieła tenże autor notował: „Wojna nie jest niczym innym, jak rozszerzonym pojedynkiem.
Zamiast zaś traktować jako całość niezliczoną liczbę pojedynków, z jakich
składa się wojna, wyobraźmy sobie lepiej dwóch zapaśników. Każdy z nich stara
się zmusić przeciwnika przemocą fizyczną do spełnienia swojej woli, a
najbliższym jego celem jest powalenie przeciwnika i uczynienie go przez to
niezdolnym do stawiania dalszego oporu.
Wojna jest tedy
aktem przemocy, mającym na celu zmuszenie przeciwnika do spełnienia naszej
woli.
Przemoc uzbraja się w wynalazki sztuki
i nauki, aby stawić czoło przemocy. Nieznaczne, zaledwie godne wzmianki
ograniczenia, które nakłada samej sobie pod nazwą praw międzynarodowych,
towarzyszą jej nie osłabiając w istocie jej siły. Przemoc, i to przemoc
fizyczna (moralna bowiem nie istnieje poza pojęciem państwa i prawa) jest tedy
środkiem, gdy celem jest narzucenie swej woli wrogowi. Aby cel ten osiągnąć,
musimy wroga rozbroić – i to stanowi bezpośredni cel działań wojennych. Ten cel
bezpośredni przesłania niejako istotną przyczynę wojny i odsuwa ją jako coś, co
nie należy do wojny właściwej.
Dusze miłosierne mogłyby może łatwo
mniemać, że możliwe jest sztuczne rozbrojenie lub powalenie przeciwnika bez
zadawania zbyt wielu ran – i że do tego powinna zmierzać sztuka wojenna. Choć
brzmi to bardzo pięknie, jednak błąd ten należy sprostować, w rzeczach bowiem
tak niebezpiecznych jak wojna najgorsze są właśnie błędy wypływające z
dobroduszności. Ponieważ użycie przemocy fizycznej w całej pełni nie wyklucza
bynajmniej współdziałania rozumu, przeto ten, kto użyje tej przemocy
bezwzględnie, nie szczędząc krwi, osiągnie przewagę nad nie postępującym
podobnie przeciwnikiem. W ten sposób narzuca on przeciwnikowi metodę działania
– i tak obaj posuwają się aż do ostateczności bez ograniczeń, poza wzajemną
przeciwwagę.
Taki jest właściwy pogląd na tę sprawę
i byłoby rzeczą bezcelową, a nawet wprost dążeniem opacznym, aby powodując się
odrazą do surowej natury wojny zamykać oczy na jej istotę”.
Wojna wymaga
niesłychanie twardego i dzielnego charakteru człowieka. „Bohaterstwo żołnierza manifestuje się bardziej w tym, że się odważnie ginie
w boju, niż w tym, że się pokonuje wroga” – powiada Jamamoto Cunetomo w dziele
„Hugakure”. Natomiast spazmatyczne i godne
pogardy trzymanie się życia za wszelką cenę prowadzi wprost do zdrady, dezerterstwa
i upodlenia. Dlatego też dezerterów rozstrzeliwuje się podczas wojny na miejscu.
Carl von
Clausewitz w dalszym ciągu swych rozważań stwierdza: „Jeśli wojny ludów cywilizowanych są znacznie mniej okrutne i niszczące
niż ludów nieoświeconych, to przyczyną tego jest zarówno wewnętrzny, jak i
wzajemny stan społeczny tych państw. Z tego stanu i stosunków wynika wojna, jej
warunki, rozmiary i napięcie. Czynniki te nie stanowią jednak istoty wojny,
tylko jej dane, bo do właściwej filozofii wojny nie można bez popełniania
absurdów wprowadzać zasady umiarkowania.
Walka między ludźmi składa się
właściwie z dwóch różnych pierwiastków: z wrogiego uczucia i wrogiego zamiaru.
Ten ostatni pierwiastek, jako najogólniejszy, uczyniliśmy cechą naszego
określenia. Istotnie, nie można sobie bez wrogiego zamiaru wyobrazić nawet
najpierwotniejszego, graniczącego z instynktem uczucia nienawiści, gdy
natomiast jest wiele wrogich zamiarów całkowicie lub przynajmniej w stopniu
poważniejszym pozbawionych nienawiści. U dzikich ludów przeważają zamiary
powstałe z uczucia, u cywilizowanych natomiast – z rozsądku; różnica ta jednak
nie tkwi w samej istocie barbarzyństwa czy cywilizacji, lecz w towarzyszących
im okolicznościach, instytucjach itd. Toteż różnica ta nie występuje bez
wyjątku wszędzie, tylko w większości przypadków. Słowem, nawet najbardziej
cywilizowane ludy mogą zapałać najgorętszą, wzajemną nienawiścią.
Widzimy z tego, jak błędnym byłoby
uważanie wojny wśród ludów cywilizowanych za zwyczajny przejaw rozsądku ich
rządów i wyobrażać ją sobie jako coraz bardziej pozbawioną namiętności. Gdyby
tak było, nie potrzebowałaby ona w końcu wcale rzeczywistych mas walczących,
lecz tylko ich stosunkowego zestawienia i zamieniałaby się w rodzaj
algebraicznego działania.
Teoria zaczęła już nawet zwracać się w
tym kierunku, gdy zjawiska ostatnich wojen sprowadziły ją na właściwą drogę.
Skoro wojna jest aktem przemocy, to tym samym należy do sfery uczucia. Uczucie
to jest albo tej wojny przyczyną, albo też wypływa z niej w większym czy
mniejszym stopniu, a stopień ten nie zależy od poziomu cywilizacji, lecz od
wagi i trwałości wrogich interesów.
Jeśli tedy widzimy, że ludy
cywilizowane nie mordują jeńców, nie burzą miast i kraju, to dzieje się tak
dzięki temu, że rozum, wywierając coraz większy wpływ na sposób wojowania,
nauczył stosować w życiu skuteczniejsze środki przemocy, niż te pierwotne
przejawy instynktu.
Wynalezienie prochu i postępujący coraz
bardziej rozwój broni palnej wykazują już dostatecznie, że dążność do
zniszczenia przeciwnika, tkwiąca w samym pojęciu wojny, nie została w żadnym
razie przez rozwój cywilizacji ani wstrzymana, ani też uchylona.
Powtarzamy tedy: wojna jest aktem
przemocy, a przy stosowaniu jej nie ma granic. Obaj przeciwnicy usiłują
uchwycić inicjatywę w swoje ręce, powstaje wzajemne oddziaływanie, które z
natury rzeczy musi prowadzić aż do ostateczności. Jest to pierwsze
oddziaływanie wzajemne i pierwsza ostateczność, jaką napotykamy w naszych
rozważaniach.
Celem działania wojennego jest obezwładnienie wroga”...
[Warto
w tym miejscu przypomnieć słowa Tytusa Liwiusza, iż „warunki pokoju dyktuje nie ten, kto o pokój prosi, lecz ten, kto go daje”. Należy więc zdecydowanie walczyć do
zwycięskiego konca].
„Jeśli przeciwnik ma spełnić naszą
wolę, musimy postawić go w położeniu bardziej niekorzystnym niż postawiłaby go
ofiara, jakiej od niego żądamy. Strony ujemne tego położenia nie mogą
oczywiście być przemijające, a przynajmniej nie powinny wydawać się takie, gdyż
w przeciwnym wypadku nieprzyjaciel wyczekałby stosowniejszej chwili i nie byłby
skłonny do ustępstw. Każda zmiana tego położenia, wywoływana dalszymi
działaniami wojennymi, powinna – przynajmniej w świadomości nieprzyjaciela –
wypaść na jego niekorzyść. Najgorszym położeniem, w jakim prowadzący wojnę
znaleźć się może, jest całkowita bezbronność. Jeśli tedy chcemy za pomocą
działań wojennych zmusić przeciwnika do spełnienia naszej woli, musimy go albo
rzeczywiście rozbroić, albo postawić w położenie grożące mu prawdopodobnym
rozbrojeniem. Wynika stąd, że rozbrojenie lub pokonanie wroga, jakkolwiek je
nazwiemy, powinno być zawsze celem działania wojennego”.
Posiadanie
silnych formacji wojskowych stanowi nieraz rękojmię pokoju. Król Prus Fryderyk II
Wielki (1712-1786) w dziele „Anty-Machiavelli”
pisał: „Liczne wojska, potężne armie,
które w naszych czasach utrzymują książęta w gotowości tak podczas pokoju, jak wojny,
przyczyniają się także do zabezpieczenia państw, powściągają ambicję sąsiednich
książąt; są to miecze obnażone, które zmuszają innych do trzymania mieczy w pochwach”.
W dalszym
ciągu swych wywodów Clausewitz notuje: „Chcąc
pokonać przeciwnika musimy wysiłek własny mierzyć jego siłą oporu. Siła ta jest
wynikiem działania pewnych czynników nie dających się rozdzielić. Są to
mianowicie: zasób posiadanych środków i napięcie siły woli.
Zasób posiadanych środków można
określić, gdyż opiera się on (chociaż niecałkowicie) na liczbach, jednak
napięcie siły woli określić o wiele trudniej; ocenić je można chyba tylko
według siły motywów wojny. Jeśli przypuścimy, że oceniliśmy z dostatecznym
prawdopodobieństwem siłę oporu przeciwnika, to możemy wymierzyć wysiłek własny
i uczynić go takim, aby przeważał siłę oporu albo, jeśli to przekracza naszą
możność, możliwie największym. Przeciwnik jednak czyni to samo; wynika stąd
nowe wzajemne wzmaganie się wysiłków, które znowu w teorii powinno doprowadzić
do ostateczności. Jest to trzecie oddziaływanie wzajemne i trzecia ostateczność,
jaką napotykamy.”
Obyczaje
wojenne bywają różne. Waleczny król Egiptu Sezostrys III (ok. 1878-1840 przed
nową erą) słynął jako świetny żołnierz i dowódca. „Jeżeli natrafił na jakiś lud dzielny i mocno przywiązany do swej
wolności, wznosił słupy w jego kraju, które na piśmie podawały imię Sezostrysa
i jego ojczyzny, i głosiły, jak swą potęgą ów lud podbił. Które zaś miasta bez
walki i trudu zajął, i tam wypisywał na słupach to, co i mężnym ludom, a prócz
tego kazał jeszcze na nich wyryć srom żeński, chcąc przez to zaznaczyć ich
tchórzostwo” – podaje w „Dziejach”
Herodot. W rozdziale zaś poświęconym Scytom dodaje, że u tego ludu młody wojak,
gdy po raz pierwszy pozbawiał życia swego przeciwnika, musiał wypić duży kubek
jego krwi; uważano bowiem, że wtedy duch zabitego zaczyna wspomagać swego
zwycięzcę. Scytowie odsiekali też głowy zabitym przez siebie wrogom,
przytraczali je do siodeł, a następnie odwozili i okazywali królowi, za co byli
odpowiednio wynagradzani.
Syberyjscy
Oroczowie i Jukagirzy podczas działań wojennych nigdy nie ruszali dzieci i
kobiet przeciwnika, które były – zgodnie z ich obyczajem wojskowym –
nietykalne. Nie dążyli też do wyniszczenia możliwie największej liczby wrogów;
uważali za dobre, gdy ilość strat własnych i przeciwnika była mniej więcej
równa, bogowie bowiem nie lubią zbytniego przelewu krwi. Inaczej dawni Litwini
– podczas wypraw na Polskę wymordowywali bez rezty właśnie dzieci, starców i
kobiet, a część mężczyzn palili masowo na stosach, część gonili w niewolę,
zostawiając po sobie spopieloną pustosz. Hellenowie z kolei grzebali własnych i
cudzych poległych z jednakowymi honorami wojskowymi i odprawiali modły oraz
nabożeństwa żałobne po wszystkich ofiarach wojny. Natomiast samurajowie
japońscy podczas II wojny światowej reanimowali pradawny zwyczaj polegający na
wycinaniu wątroby dopiero co zabitemu wrogowi i zjadaniu jej na surowo, co
miało dodawać animuszu do walki; Niemcy z kolei wymyślając pojęcie „wojny
totalnej” planowo i świadomie bombardowali spokojne wsie i miasta polskie czy
białoruskie, aby ludność odnośnych krajów sterroryzować, zastraszyć, kompletnie
wyniszczyć.
O perskim królu
Cyrusie napisał Herodot w „Dziejach”
m.in. co następuje: „Wielki król wyrusza
na wyprawę dobrze zaopatrzony w środki żywności, a nawet wodę wiezie z rzeki
Choaspes, która płynie koło Suz, bo król pije wodę tylko z tej rzeki, z żadnej
innej. Dlatego idą za królem, dokądkolwiek on ciągnie, bardzo liczne wozy
czterokołowe, zaprzężone w muły, i przewożą w srebrnych naczyniach przegotowaną
wodę z tejże rzeki”... Już bowiem wówczas wierzono, że wyroby ze srebra
bronią swego właściciela przed złymi duchami i przykrościami losowymi; uważano
również, iż srebro przyzwyczaja się do swego właściciela i nie lubi trafiać do
obcych rąk, jak też, że w okresie pełni księżyca warto je położyć na okno, aby
wypoczęło i nabrało nowych mocy magicznych. Na statkach rzucano do pojemników z
wodą srebrne monety, które chroniły płyn przed zepsuciem i gniciem. Srebrne
monety i płytki przykładano do ran i miejsc poparzonych, jakby wiedziano – tak
jak dziś – że jony srebra zabijają około 650 gatunków bakterii chorobotwórczych
i gnilnych. Łacińska nazwa srebra „argentum” pochodzi z sanskrytu, w którym „arg”
znaczy „jasny”. W okresie sprzed drugiego wieku przed Chrystusem srebro ceniono
wyżej niż złoto i kosztowało ono znacznie drożej.
Obyczaje wojskowe
więc naprawdę są bardzo różne. W indyjskiej „Mahabharacie” czytamy: „Jak
się zachować względem zwyciężonych nieprzyjaciół na wojnie? – Opornych łamać,
pokornych przebaczać... Wojownik nie powinien być okrutny, rannych niechaj nie
zabija, błagającym o łaskę niechaj życie daruje”...
W XIII wieku
Edward I, król Anglii, wkroczył do Walii jako kontynuator wieloletnich walk o
hegemonię nad tym skrawkiem ziemi. Wojna przybrała charakter przewlekły,
walijscy partyzanci nękali po nocach angielskich rycerzy, a ci z kolei we dnie
wymordowywali całe wsie przeciwnika, nie oszczędzając dzieci ani starców czy
niewiast. Taka wojna mogła trwać w nieskończoność, co nie wyglądało nęcąco dla
żadnej z zaangażowanych stron. Walijczycy postawili królowi Anglosasów warunek:
„Przyjmiemy mianowanego przez Ciebie
władcę pod trzema warunkami: powinien być urodzony w Walii; musi być
szlachetnie urodzony; nie mówi ani po angielsku, ani po francusku”. Król się
zgodził i zaprosił nazajutrz przywódców klanów walijskich do swego obozu. Gdy
ci się zjawili, monarcha wyszedł do nich trzymając w ramionach jakieś maluśkie
dziecko. „Oto – rzekł – wasz król: urodził się przed dwoma
tygodniami w Walii; jest szlachetnego pochodzenia, bo to mój syn; nie mówi ani
po angielsku, ani po francusku”... Walijczycy byli dośc rozsądni, by
docenić mądrość króla Anglii, tym kompromisem wojna została zakończona.
W 1830 roku
anglosascy przesiedleńcy otoczyli ze wszystkich stron wyspę Tasmania i ruszyli
kołem z bronią ku centrum, strzelając po drodze ze sztucerów do wszystkiego, co
się poruszało, a przede wszystkim – do ludzi. Ku końcowi pierwszego dnia
zastrzelono cztery tysiące tasmanijskich wilków oraz sześć tysięcy rdzennych
mieszkańców. Gdy w dziupli jakiegoś dużego drzewa zauważono coś żywego,
podłożono ładunek wybuchowy: po eksplozji na ziemi zobaczono sześć
rozszarpanych zwłok dzieci w wieku od sześciu do dziesięciu lat. Jedna z
dziewczynek oddychała, „cywilizowani” Anglicy rzucili się na nią z nożami i
byliby zadźgali także to dziecko, ale ktoś zawołał, że to przecież ostatnia
żywa Tasmanijka. To dziecko – jako jedyne! – „prawdziwi Europejczycy”
oszczędzili, wykurowali i złożyli w darze gubernatorowi Nowej Południowej
Walii. Ten zaś nakazał wychowywać ją razem ze swymi córkami (co za „kulturalny”
gest!) i się okazało, że ostatnia Tasmanijka była nader uzdolnioną pod względem
muzycznym, matematycznym, językowym, tak iż dzieci gubernatora pod żadnym
względem nie mogły za nią nadążyć. Ostatnia Tasmanijka zmarła bezpotomnie,
stawiając niejako kropkę w jednym z wielu zbrodniczych „holocaustów”,
popełnionych przez krwiożerczą Europę na ludach Afryki, Azji, Australii,
Oceanii i Polinezji.
Gdy się
spojrzy na dzieje ludzkości, to się widzi, że wojna i walka są regułą, a pokój raczej
bardzo rzadkim wyjątkiem.
„Pokój – szczęśliwość, ale bojowania
Byt nasz podniebny” –
stwierdzał
Mikołaj Sęp-Szarzyński, ukazując ludzkie życie jako walkę. Nawiązywał w ten sposób
do idei Hioba: „Bojowanie jest żywot człowieka
na ziemi” i do Seneki: „Żyć znaczy walczyć”
(„Vivere est militare”). Wojna i podbój odgrywają wielką rolę w życiu ludzi.
W 1689 roku John Locke w dziele „Dwa
traktaty o rządzie” pisał: „Rządy nie
mogą inaczej powstać jak za zgodą ludu, a państwa tylko na zgodzie tej mogą się
opierać... Jednak zamęt ambicji tak bardzo pochłaniał świat, że w zgiełku wojen
wypełniających znaczną część historii ludzkości zgoda ta stała się ledwo zauważalna.
Stąd wielu myli zgodę ludu z siłą zbrojną i traktuje podbój jako jeden ze sposobów
powstania rządu. A przecież podbój jest tak daleki od ustanowienia jakiegokolwiek
rządu, jak zburzenie gmachu od wzniesienia nowego. Rzeczywiście, często zdarza się,
że nowy fundament wspólnoty powstaje przez zburzenie dotychczasowego, jednak bez
zgody ludu nigdy nie można ustanowić nowej wspólnoty.
Co do tego, że napastnik, który wstępuje
w stan wojny z innymi i niesłusznie narusza ich uprawnienia, poprzez taką niesprawiedliwą
wojnę nigdy nie może nabyć uprawnień wobec zwyciężonych, będą zgodni wszyscy, którzy
nie będą zakładać, iż zbójcy czy piraci są uprawnieni do panowania nad kimkolwiek,
skoro dysponują do tego wystarczającą siłą, ani też, że ludzi zobowiązują obietnice
siłą taką wymuszone. Czyż zbójca wdzierając się do mego domu i przykładając mi nóż
do gardła miałby uzyskać w ten sposób dokument zobowiązujący do przekazania mu mego
majątku? Czyż dawałoby mu to jakiekolwiek roszczenia do niego? Właśnie takie to
roszczenie, oparte na własnym mieczu, ma niesprawiedliwy zdobywca, kiedy siłą zmusza
mnie do podległości”. Trochę dziwnie brzmią powyższe słowa w ustach
obywatela jednego z najbardziej grabieżczych państw w dziejach ludzkości; tym nie
mniej nie ulega wątpliwości, że wiele rządów powstaje właśnie na skutek podboju,
grabieży i zajęcia cudzego terytorium przemocą. Wojny np. wybuchają nieuchronnie
przy każdym rozpadzie jakiegoś imperium. Stają się nieuniknione, gdy naród ongiś
mężny i waleczny staje się zniewieściały, gnuśny i leniwy, ponieważ takie państwa
gromadzą zazwyczaj w okresie wcześniejszym mnóstwo bogactw, które potem nęcą chciwych
sąsiadów i prowokują ich do wszczęcia działań zaczepnych. Nie powinno się poddawać
takiemu rozprężeniu.
Lepszymi
żołnierzami są mieszkańcy ziem bardziej surowych, zmuszających do wysiłku i
dokonujących naturalnej selekcji elementu bardziej twardego. „W łagodnych krajach zwykle rodzą się
niewieściuchy; bynajmniej nie jest właściwością tej samej ziemi wydawać
wspaniałe plony i zarazem tęgich wojowników” (Herodot z Halikarnasu).
Każda
wojna stanowi ostry sprawdzian możliwości organizacyjnych, ekonomicznych,
pracowniczych, psychicznych, intelektualnych, charakterologicznych narodu.
Jeśli te możliwości są słabe, naród przegrywa wojnę szybko i w sposób żenujący:
głównodowodzący i wyżsi oficerowie uciekają za granicę, dowódcy liniowi
porzucają swe oddziały na polu boju i po cichu w nocy udają się do domu,
żołnierze masowo są brani do niewoli.
W
ósmej i ostatniej księdze swego dzieła „O
wojnie” Carl von Clausewitz ponownie powraca do swej ulubionej tezy o tym,
że wojna jest narzędziem polityki, i bardzo trafnie wywodzi: „Przy tym rozdźwięku, w jakim znajduje się
istota wojny w stosunku do interesów poszczególnego człowieka i społeczności
ludzkiej, musieliśmy dotychczas rozglądać się to na jedną, to na drugą stronę,
aby żadnego z tych sprzecznych elementów nie pokrzywdzić, wobec rozdźwięku,
powtarzamy, który zakorzeniony jest w człowieku samym i którego filozoficzny
rozum poszukujący prawdy również rozwiązać nie może. Teraz chcemy poszukać tej
jedności, w którą w życiu praktycznym te sprzeczne elementy się łączą,
częściowo wzajemnie się neutralizują. Tę jedność pokazalibyśmy od razu, gdyby
nie było konieczne wyraźne uwypuklenie tych właśnie sprzeczności i rozpatrzenie
wszystkich elementów oddzielnie. Ta jedność jest pojęciem, że wojna jest tylko
pewną częścią działalności politycznej, a więc bynajmniej niczym samodzielnym.
Co prawda wiemy, że wojna zostaje
wywołana przez stosunki polityczne rządów i narodów, ale zwykle wyobrażamy sobie,
że z chwilą wybuchu wojny wszelkie stosunki ustają i wytwarza się zupełnie inny
stan, który podlega tylko własnym prawom.
W związku z tym twierdzimy: wojna jest
niczym innym, jak dalszym ciągiem polityki przy użyciu innych środków. Mówimy:
przy użyciu innych środków i tym samym równocześnie twierdzimy, że stosunki
polityczne na skutek wojny samej nie ustają i nie zmieniają się w coś zupełnie
innego, lecz w istocie swej nadal istnieją niezależnie od tego, jaki kształt
przyjmą środki, którymi wojna się posługuje. Główne kierunki, w jakich
rozwijają się wypadki wojenne i z nimi wiążą, są wytycznymi liniami polityki
prowadzonej poprzez wojnę aż do pokoju. I czy byłoby to inaczej do pomyślenia?
Czy ustają wówczas noty i stosunki dyplomatyczne poszczególnych narodów i
rządów? Czy wojna nie jest tylko innego rodzaju pismem i mową ich myśli? Ma ona
co prawda swoją własną gramatykę, ale nie ma własnej logiki, tzn. własnego
sposobu prawidłowego myślenia.
Wojny nie można więc nigdy oddzielić od
polityki, a jeżeli to przy rozważaniach gdziekolwiek się przydarzy, zrywają się
do pewnego stopnia wszelkie powiązania i powstaje jakaś rzecz bezmyślna i
bezcelowa.
Ten sposób
pojmowania byłby nawet wówczas konieczny, gdyby wojna była całkowicie wojną,
całkowicie nieokiełznanym elementem wrogości, gdyż wszystko na czym się wojna
opiera i co określa jej kierunki zasadnicze: własna potęga i potęga
nieprzyjaciela, sprzymierzeńcy, różny charakter narodów i rządów itp., czy
wszystko to nie ma natury politycznej i czy nie zależy ściśle od całej
polityki, więc niemożliwością jest je rozłączyć? Ale ten sposób pojmowania
będzie w dwójnasób tak konieczny, jeżeli pomyślimy, że rzeczywista wojna nie
jest takim do ostateczności konsekwentnym dążeniem, jakim zgodnie z jej
pojęciem być powinna. Jest tylko połowicznością, sprzecznością samą w sobie i
jako taka nie może stosować się do swoich własnych praw, lecz musi być
traktowana jako część pewnej innej całości – a tą całością jest polityka.
Polityka, posługując się wojną, unika
wszelkiego ścisłego wnioskowania, które wynika z istoty wojny. Mało troszczy
się o ostateczne możliwości i trzyma się tylko najbliższych prawdopodobieństw.
Jeżeli przez to wkradnie się w tę działalność dużo niepewności, staje się ona
pewnego rodzaju grą i wówczas polityka każdego gabinetu żywi do siebie
zaufanie, że w tej grze przewyższy przeciwnika zręcznością i przenikliwością.
W ten sposób polityka czyni z
przemożnego elementu wojny zwykłe narzędzie, ze straszliwego miecza bojowego,
który powinien być wzniesiony oburącz i z całą siłą żywotną aby uderzyć jeden
jedyny tylko raz, lekką poręczną szpadę, a czasami rapier, którym wykonuje na
przemian pchnięcia, finty i parady.
W ten sposób rozwiązuje się
sprzeczności, w które wojna uwikłała z natury rzeczy bojaźliwego człowieka –
jeżeli chcemy to uznać za rozwiązanie.
Jeżeli wojna należy do polityki, to
przybiera ona jej charakter. Im potężniejsza i większa staje się polityka, tym
potężniejsza i większa będzie wojna, by w środku wnieść się na wyżyny swej
absolutnej postaci.
Przy tym sposobie
pojmowania nie mamy więc potrzeby tracenia z oczu wojny w jej absolutnej
postaci; przeciwnie – jej obraz powinien zawsze tworzyć tło.
Tylko w tym ujęciu
wojna staje się znowu jednością, tylko w ten sposób można wszystkie wojny znowu
traktować jako zjawiska jednego rodzaju i tylko tak możemy znaleźć właściwy i
dokładny punkt widzenia, z którego mają wypływać i być osądzane wielkie
zamiary.
Co prawda polityka nie wnika głęboko w
szczegóły wojny, nie według jej wymogów wystawia się czujki lub kieruje
patrole, ale tym bardziej decydujący jest jej wpływ na planowanie całej wojny,
kampanii, a często i samej bitwy.
Dlatego też nie spieszyliśmy się z
postawieniem tego punktu widzenia na samym początku. Przy rozpatrywaniu
poszczególnych zagadnień niewiele by nam to pomogło, a nawet do pewnego stopnia
rozpraszałoby naszą uwagę. Przy planie wojny i kampanii ten punkt widzenia jest
nieodzowny.
W ogóle w życiu nie ma nic
ważniejszego, niż znalezienie punktu widzenia, z którego wszelkie zagadnienia
należy rozpatrywać i oceniać i którego się ściśle trzymać. Z jednego tylko
bowiem punktu widzenia można tę masę zjawisk jako całość ogarnąć – i tylko
stałość punktu widzenia może uchronić nas od sprzeczności.
Jeżeli przy planowaniu wojny
niedopuszczalny jest podwójny lub różnoraki punkt widzenia, z którego można by
rozpatrywać sprawy bądź to okiem żołnierza, bądź administratora, bądź polityka,
pytamy się, czy tedy polityka koniecznie musi być tym, czemu wszystko inne ma
być podporządkowane.
Zakłada się, że polityka łączy w sobie
i uzgadnia wszystkie interesy wewnętrznego kierownictwa, również i interesy
ludzkości i wszystko to, co filozoficzny rozum w ogóle mógłby poruszyć.
Polityka bowiem nie jest niczym innym jak po prostu rzecznikiem wszystkich tych
interesów w stosunku do innych państw. To, że mają one fałszywy kierunek, który
może służyć przede wszystkim ambicji, prywatnym interesom i próżności
rządzących, nie należy do niniejszych rozważań, gdyż w żadnym przypadku sztuka
wojenna nie jest tym, co można by uważać za jej nauczyciela. Tu możemy uważać
politykę jedynie za reprezentanta wszystkich interesów całego społeczeństwa.
Kwestią otwartą pozostaje jeszcze, czy
przy planowaniu wojny polityczny punkt widzenia powinien ustąpić miejsca czysto
wojskowemu (jeżeli taki w ogóle jest do pomyślenia), tzn. całkowicie zniknąć
lub się jemu podporządkować, czy też ma być dominujący; a wojskowy powinien mu
się podporządkować.
To, że z chwilą rozpoczęcia wojny
polityczny punkt widzenia miałby całkowicie zniknąć, byłoby do pomyślenia tylko
w przypadku, gdyby wojny były prowadzone jedynie z czystej nienawiści i były
walką na śmierć i życie. W rzeczywistości są one niczym innym, jak wyrazem
polityki samej, jak to wyżej wykazaliśmy.
Podporządkowanie politycznego punktu
widzenia wojskowemu byłoby absurdalne, gdyż wojnę stworzyła polityka. Polityka
jest inteligencją, wojna zaś tylko narzędziem, a nie odwrotnie. Pozostaje więc
jedynie konieczność podporządkowania punktu widzenia wojskowego politycznemu
punktowi widzenia.
Przypomnijmy sobie istotę rzeczywistej
wojny: każdą wojnę należy przede wszystkim ujmować według prawdopodobieństwa
jej charakteru i jej głównych zarysów, tak jak one wypływają z politycznych
wielkości i stosunków. Często, a w naszych czasach możemy nawet twierdzić, że
najczęściej, wojna powinna być traktowana jako organiczna całość, od której
poszczególne człony nie dadzą się oddzielić, gdzie każda pojedyncza czynność
powinna zlewać się z całością i wynikać z idei tej całości. Wówczas będzie
zupełnie pewne i jasne, że naczelnym punktem widzenia dla kierowania wojną, z
którego biorą swój początek główne linie, nie może być żaden inny, tylko
polityczny punkt widzenia.
Wynikające z niego plany są jak z
jednego odlewu. Pojmowanie i ocena są łatwiejsze, naturalniejsze, przekonywanie
silniejsze, motywy bardziej zadowalające, a historia zrozumialsza.
Z tego punktu widzenia spór między
interesami politycznymi a wojennymi nie leży już w istocie rzeczy, a tam, gdzie
się rodzi, wynika z braku rozsądku. To, że polityka postawiłaby wojnie żądania,
których ta nie mogłaby wykonać, byłoby przeciwne naturalnemu, koniecznemu
założeniu, że polityka zna narzędzie, którym się chce posługiwać. Jeżeli jednak
polityka oceni prawidłowo przebieg wydarzeń wojennych, to jest to wyłącznie jej
sprawa. I tylko jej sprawą może być ustalenie, które wydarzenia i jaki kierunek
wypadków odpowiadają celowi wojny.
Jednym słowem sztuka wojenna z jej
najwyższego punktu widzenia staje się polityką, oczywiście polityką, która
zamiast pisać noty – stacza bitwy.
Z tym poglądem kłóci się
niedopuszczalne i wręcz szkodliwe mniemanie, według którego wielkie wydarzenie
wojenne lub jego plan ma podlegać czysto wojskowej ocenie. Co więcej, jest
absurdem przy opracowywaniu planu wojny udawanie się do rady wojskowej, aby oceniała
sytuację z czysto wojskowego punktu widzenia, jak to często się stosuje. Jednak
jeszcze bardziej absurdalne jest wysuwane przez teoretyków żądanie przekazania
posiadanych środków wojennych do dyspozycji wodza, aby ten na ich podstawie
sporządzał czysto wojskowy plan wojny lub kampanii. Również ogólne
doświadczenie uczy, że mimo wielkiej różnorodności i rozwoju dzisiejszej
wojskowości zasadnicze wytyczne wojny zawsze ustalały gabinety, tzn. czynnik –
wyrażając się technicznie – wyłącznie polityczny, a nie wojskowy.
Mieści się to całkowicie w istocie
rzeczy. Żaden z niezbędnych dla wojny zasadniczych planów nie może być
sporządzony bez uwzględnienia stosunków politycznych. I właściwie mówimy
zupełnie coś innego, aniżeli zamierzamy powiedzieć, jeśli opowiadamy – jak to
się często zdarza – o szkodliwym wpływie polityki na kierowanie wojną. Ganimy
wówczas nie wpływ, a samą politykę. Jeżeli polityka jest dobra, tzn. osiąga
swój cel, może oddziaływać na wojnę w jej sensie tylko korzystnie. Tam zaś,
gdzie to oddziaływanie oddala nas od celu, należy dopatrywać się źródła jedynie
w wadliwej polityce.
Tylko wówczas, gdy polityka obiecuje
sobie po pewnych wojennych środkach i krokach, niezgodnych z ich istotą
skutków, może ona swoimi decyzjami wywrzeć szkodliwy wpływ na wojnę. Tak jak
ktoś, kto w obcym języku, którego jeszcze nie opanował, czasem w dobrej myśli
może wyrazić się niewłaściwie – tak polityka często narzucić może rzeczy, które
nie odpowiadają jej własnym zamierzeniom.
Takie sytuacje zdarzały się często, dlatego
odnosi się wrażenie, że pewna znajomość dziedziny wojskowej nie powinna być
obca kierownictwu politycznemu.
Zanim pójdziemy dalej, musimy wpierw zabezpieczyć
się przed pewną fałszywą interpretacją, o którą bardzo łatwo. Jesteśmy dalecy
od tego, aby uwierzyć, że zagrzebany w aktach minister wojny lub uczony
inżynier, a nawet dzielny na froncie żołnierz mogą być dobrymi ministrami tylko
dlatego, że władca państwa sam nim nie jest – lub innymi słowy – w żadnym
wypadku nie chcemy twierdzić, że znajomość dziedziny wojskowej powinna być jego
główną cechą. Wspaniała, tęga głowa, silny charakter, oto zasadnicze cechy
dobrego ministra wojny. Znajomość dziedziny wojskowej da się dobrze w inny
sposób uzupełnić. Francja nie miała nigdy gorszych doradców w swoich wojennych
i politycznych poczynaniach, niż za czasów braci Belleisle i księcia Choiseul,
chociaż cała trójka była dobrymi żołnierzami.
Jeżeli wojna ma całkowicie odpowiadać
zamierzeniom polityki, a polityka być dostosowana do środków wojennych, tam
gdzie mąż stanu i żołnierz nie są w jednej osobie, dobrze jest mianować
naczelnego wodza członkiem gabinetu, tak aby mógł brać udział w posiedzeniach w
ważnych dla państwa chwilach. Jest to możliwe tylko wówczas, kiedy rząd
znajduje się w pobliżu teatru wojennego, gdyż tylko wtedy można te sprawy
załatwić bez straty czasu.
Gdy miejsce naczelnego wodza zajmuje w
gabinecie inny wojskowy, wpływ jego jest wysoce niebezpieczny i rzadko dochodzi
do zdrowego, porządnego działania. Przykład Francji, kiedy Carnot w latach
1793, 1794 i 1795 kierował sprawami wojny z Paryża, jest zupełnie nie do
przyjęcia, gdyż terror może służyć tylko rządom rewolucyjnym.
Zakończmy ten fragment pewnym
rozważaniem historycznym.
W dziewięćdziesiątych latach ubiegłego (XVIII) stulecia nastąpiły owe znamienne
przeobrażenia w europejskiej sztuce wojennej. Najlepsze armie uznały część
swojej sztuki wojennej za bezskuteczną i doszło do sukcesów, których wielkość
przerastała wszelkie dotychczasowe pojęcia. Wydawało się oczywiste, że
wszystkie złe obliczenia obciążają sztukę wojenną. Zrozumiałe, że z
przyzwyczajenia wtłoczona w wąskie ramy pojęć, została zaskoczona przez
możliwości, które leżały poza tymi ramami, lecz oczywiście nie poza ramami
istoty tych rzeczy.
Obserwatorzy o szerokich horyzontach przypisywali
to zjawisko ogólnemu wpływowi, który polityka od setek lat wywierała na sztukę
wojenną, po większej części na jej niekorzyść, przez co ta stała się połowiczna
i często sprowadzała walkę do walki pozornej. Ten fakt był prawdziwy, ale
błędem było uważać go za coś przypadkowego, za okoliczność, której można było
uniknąć.
Inni sądzili, że wszystko można
wytłumaczyć chwilowym wpływem indywidualnej polityki Austrii, Anglii itd.
Czy jest jednak prawdą, że właściwe
zaskoczenie, którym poczuła się dotknięta inteligencja, przypisać należy
kierowaniu wojną, a nie samej polityce? Tzn. mówiąc naszym językiem: czy
nieszczęście powstało na skutek wpływu polityki na wojnę, czy na skutek
fałszywej polityki?
Przyczyn niebywałego wpływu rewolucji
francuskiej na zewnątrz należy szukać oczywiście nie tylko w jej nowych
środkach i poglądach na kierowanie wojną, lecz przede wszystkim w całkowicie
zmienionej sztuce państwowej i administracyjnej, w charakterze rządu, w
nastrojach ludności itd. To, że inne rządy patrzyły na te nowe i przytłaczające
rzeczy pod złym kątem widzenia, że chciały utrzymywać równowagę zwykłymi
środkami i siłami – to wszystko błędy polityki.
Czy można było przyznać się do tych
błędów z punktu widzenia czysto wojskowego pojęcia wojny i je naprawić? Nie.
Gdyby nawet rzeczywiście istniał strateg obdarzony jasnym poglądem również na
rzeczywistość polityczną, który chciałby wyprowadzić wszystkie skutki jedynie z
istoty wrogiego elementu i na tej zasadzie prorokować odległe możliwości,
zupełnie niemożliwe byłoby przychylenie się do takiego czysto myślowego
systemu. (...)
A więc raz jeszcze: wojna jest
narzędziem polityki i z konieczności musi mieć jej charakter i mierzyć jej
miarą. Kierowanie wojną w jej głównych zarysach jest więc polityką, która
zamienia pióro na miecz, nie przestając jednak rozumować według swych własnych
praw.”
Potwierdzeniem
słuszności powyższych wywodów są też słowa generalissimusa Józefa Stalina: „Wojna jest zawsze. Różnica polega tylko na
tym, czy się strzela, czy nie. Także w czasie pokoju trwa wojna”... I w
ogóle całe życie kosmosu i przyrody to nieustanne starcia, mordy, zabory i
zniszczenia.
Zwykłemu
człowiekowi może wydać się to zaskakujące, ale jest tak naprawdę, że u podłoża
wojen tkwi też jedna z fundamentalnych potrzeb natury ludzkiej, mianowicie:
potrzeba rozrywki i zapierającej dech w piersi zabawy. Socjolog Ludwik
Gumplowicz twierdził, że faktyczną przyczyną niektórych wojen jest seksualna
neofilia mężczyzn, bo właśnie wojna daje nieograniczone możliwości gwałcenia
kobiet na podbitym terytorium, a przez to zresztą przenoszenia swych genów tam,
gdzie w sytuacji pokoju one by nigdy nie dotarły. Może więc na tym polega też,
z reguły kompletnie zapoznawany, biologiczny aspekt wojny jako zjawiska już nie
tylko czysto społecznego. A co myśli na temat ludycznego charakteru wojny
wielki jej filozof Carl von Clausewitz?
„Jeśli spojrzymy – pisze – na subiektywny charakter wojny, to znaczy na
te siły, przy pomocy których trzeba ją prowadzić, to musi się ona wydać nam grą
w jeszcze wyższym stopniu. Żywiołem, w jakim rozgrywa się wojna jest
niebezpieczeństwo; a jakaż z sił duchowych jest w niebezpieczeństwie
najdostojniejsza? Odwaga. Wprawdzie odwagę można pogodzić z mądrym obliczeniem,
ale są to rzeczy różne i należące do różnych dziedzin duszy; natomiast ryzyko,
ufność w szczęście, śmiałość, zuchwalstwo – są to tylko przejawy odwagi. A
wszystkie te dążności duszy szukają niepewności, bo ona jest ich żywiołem.
Widzimy zatem, że z góry już czynnik absolutny, tak
zwany matematyczny, nie znajduje nigdzie trwałego oparcia w obliczeniach sztuki
wojennej i że od razu wdziera się tu cała gra możliwości, prawdopodobieństw,
szczęścia i nieszczęścia, przewijająca się przez wszystkie większe i mniejsze
nitki tej tkaniny i ze wszystkich dziedzin działalności ludzkiej najbardziej
upodabnia wojnę do gry w karty.
Na ogół odpowiada to duchowi ludzkiemu.
Aczkolwiek rozsądek nasz dąży zawsze do
jasności i pewności, to jednak duch nasz czuje często pociąg do niepewności.
Zamiast przeciskać się rozumem po wąskiej ścieżce filozoficznego badania i
logicznych wniosków, by wreszcie, na pół przytomnie, dojść tam, gdzie czujemy
się obco, gdzie opuszczamy co wszystko dotąd znane – duch nasz chętniej
przebywa wyobraźnią w krainie przypadków i szczęścia. Zamiast ciasnej
konieczności opływa on tu w bogactwa możliwości. Podniecona nimi odwaga nabiera
polotu, a ryzyko i niebezpieczeństwa stają się żywiołem, w który duch ludzki
rzuca się jak śmiały pływak w nurt rzeki.
Czy teoria ma go tu opuścić i iść dalej
wygodnie drogą bezwzględnych wniosków i prawideł? Wówczas byłaby dla życia
nieużyteczna. Teoria powinna uwzględniać również pierwiastek ludzki i dozwolić
przejawić się także i odwadze, śmiałości, a nawet zuchwalstwu. Sztuka wojenna
ma do czynienia z żywą siłą i moralnymi czynnikami; wynika stąd, że nie może
nigdzie osiągnąć pewności i bezwzględności. Pozostaje więc zawsze wiele miejsca
dla rzeczy przybliżonych – i to zarówno w sprawach wielkich, jak i małych. I
gdy po jednej stronie stoi niepewność, po drugiej musi pojawić się odwaga i
wiara w siebie, aby wypełnić tę lukę. Im większa jest odwaga i wiara w siebie,
tym większy stopień niepewności jest dopuszczalny. Są to więc czynniki na
wojnie bardzo ważne. Teoria powinna przeto stanowić takie tylko prawa, które dozwalałyby
poruszać się swobodnie tym niezbędnym i najszlachetniejszym spośród cnót
wojennych we wszelkich ich stopniach i odmianach. I w ryzyku tkwi też mądrość,
a nawet ostrożność, tylko nieco odmiennej marki.
Wojna jest jednak zawsze poważnym środkiem do
poważnego celu.
Taka jest wojna, takim wódz, który ją
prowadzi, taka teoria, która ją kształtuje. Ale wojna nie jest spędzaniem
czasu, nie prowadzi się jej tylko dla przyjemności ryzykowania i wygrywania,
ani też jako dzieła bezinteresownego zapału. Jest ona poważnym środkiem do
poważnego celu. Cała barwność przypadkowych zdarzeń, wszelkie porywy
namiętności, odwagi, fantazji, zapału, w jakie się wojna przystraja – są tylko
właściwościami tego środka. Wojna jakiejś zbiorowości – całych narodów, a
zwłaszcza narodów cywilizowanych – wypływa zawsze w danej sytuacji politycznej;
wywołują ją tylko pobudki polityczne. Jest ona przeto czynem politycznym. Gdyby
wojna była tylko skończonym, nieskrępowanym, bezwzględnym przejawem siły, jak
to wnioskować by należało z jej abstrakcyjnego pojęcia, to wówczas, wywołana
przez politykę, musiałaby zająć jej miejsce jako zdarzenie całkiem od niej
niezależne, usunąć ją i kierować się tylko własnymi prawami. Wtedy wojna
podobna byłaby do miny, która wybuchając nie zdoła przybrać innego kierunku ani
też nie da się pokierować gdzie indziej niż tam, gdzie ją zawczasu skierowały
przygotowania pierwotne. Tak też w rzeczywistości ujmowano dotychczas tę
sprawę, ilekroć brak harmonii pomiędzy polityką a kierownictwem wojny prowadził
do takich rozważań. Naprawdę jednak tak nie jest i wyobrażenie to jest zupełnie
błędne. Wojna rzeczywista, jak to już widzieliśmy, nie jest nigdy tak
gwałtowna, aby się wyładować od razu. Przeciwnie, jest ona działaniem sił,
które nie rozwijają się całkiem jednakowo i równomiernie. Napięcie ich raz
wystarcza do pokonania oporu, jaki im stawia bezwład i tarcie, kiedy indziej
zaś znowu jest zbyt słabe, aby się przejawić w działaniu. Wojna jest tedy jakby
pulsowaniem gwałtowności – to silniejszym, to znów słabszym – i wyładowuje
swoje napięcia oraz wyczerpuje swe siły to szybciej, to znów wolniej. Innymi
słowy: wojna prowadzi do celu szybko albo powoli, ale zawsze trwa dość długo,
aby jeszcze podczas jej trwania mógł się ujawnić wpływ zdolny nadać jej ten czy
inny kierunek, a zatem poddać ją woli kierującego nią intelektu. Jeśli zaś
uprzytomnimy sobie, że wojna wypływa z celu politycznego, to wyda się nam
zupełnie naturalne, że ta pierwsza pobudka, która powołała ją do życia,
pozostaje przodującym, najwyższym względem również i podczas jej rozgrywania.
Ale ten cel polityczny nie jest przez to jeszcze despotycznym prawodawcą. Musi
on przystosować się do natury użytych środków i wskutek tego często ulega
zmianie, zawsze jednak pozostaje tym, co przede wszystkim należy uwzględnić.
Polityka przewija się tedy przez całą akcję wojenną i wywiera na nią nieustanny
wpływ w granicach, jakie jej zakreśla natura sił wyzwalających się podczas
wojny.
Tak więc widzimy,
że wojna jest nie tylko czynem politycznym, lecz i prawdziwym narzędziem
polityki, dalszym ciągiem stosunków politycznych, przeprowadzeniem ich innymi
środkami. Pozostaje więc wojnie, jako jej charakterystyczna cecha odrębna,
natura stosowanych przez nią środków. Sztuka wojenna w ogólności, a wódz w
każdym poszczególnym przypadku, mogą wymagać, aby kierunek i dążności polityki
nie były sprzeczne z tymi środkami. Wymaganie to poważne, ale jakkolwiek w
pewnych wypadkach wpływa ono zasadniczo na dążności polityczne, to jednak
powoduje tylko pewną ich zmianę. Cel polityczny bowiem jest celem, wojna zaś –
środkiem, a środka bez celu nie można sobie nigdy wyobrazić.
Im wznioślejsze, im silniejsze są
pobudki wojny, im bardziej ogarniają cały byt narodów, im potężniejsze jest
napięcie poprzedzające wojnę, tym bardziej wojna zbliża się do swej formy
oderwanej, tym bardziej chodzi o zwalczenie nieprzyjaciela, tym ściślej łączy
się cel wojenny z zamiarem politycznym i tym bardziej występuje jej strona
wyłącznie wojskowa, a mniej polityczna. Im słabsze natomiast są pobudki i napięcia,
tym trudniej uzgodnić siłę, ten naturalny kierunek żywiołu wojennego, z linią
nakreśloną przez politykę. Wtedy wojna z konieczności odchyla się coraz
bardziej od swego naturalnego kierunku, a cel polityczny różni się coraz
bardziej od celu wojny doskonałej, która nabiera coraz więcej cech
politycznych.
Aby jednak nie wprowadzić czytelnika w błąd, musimy
dodać, że przez tę naturalną dążność wojny rozumiemy tu nie dążności
rzeczywiście ścierających się sił, tylko dążność filozoficzną, logiczną,
wyobrażając sobie np. wszystkie uczucia i namiętności walczących. Wprawdzie i
one mogą być w pewnych przypadkach obudzone do takiego stopnia, że z trudnością
można je utrzymać w ramach politycznych, przeważnie jednak takiej sprzeczności
nie będzie. Samo istnienie tak silnych dążeń musi wywołać powstanie odpowiednio
szeroko zakrojonego planu działania. Gdzie plan ten skierowany jest ku celom
drobnym, tam dążenia mas są tak nikłe, że trzeba je raczej podniecać, niż
powstrzymywać.
Jeżeli jest prawdą, że przy jednym
rodzaju wojny polityka pozornie zanika, przy innym zaś występuje bardzo
wyraźnie, to jednak twierdzić można, że oba rodzaje są równie polityczne. Jeśli
bowiem politykę pojmujemy jako rozum praktyczny państwa uosobionego, to wśród
różnych sytuacji, jakie się mogą wytworzyć, mogą się zdarzyć i takie, które z
natury swojej spowodują wojnę pierwszego rodzaju. Tylko o ile przez politykę
będziemy rozumieli nie wszechstronną rozwagę, ale utarte pojęcie unikającego
siły, ostrożnego, przebiegłego, a często i nieuczciwego mędrkowania, to takiej
polityce istotnie bardziej odpowiada drugi rodzaj wojny.
Widzimy tedy, że wojnę należy traktować
w każdym razie nie tylko jako coś samodzielnego, lecz jako narzędzie polityki –
i tylko ten pogląd chroni nas od pozostania w sprzeczności z całą historią
wojen. Ta zaś jedynie pozwoli nam, niby w wielkiej księdze, odnaleźć właściwe
zrozumienie wojny. Pogląd ten wykazuje nam poza tym, jak rozmaite są wojny ze
względu na istotę swych motywów i okoliczności, z których powstają.
Pierwszym, najważniejszym, najbardziej
decydującym sądem, jaki wydać powinien mąż stanu i wódz, jest uświadomienie
sobie, czy zamierzoną wojnę trafnie przewiduje, czy też może uważa ją za coś
takiego albo też czy nie pragnie jej uczynić czymś takim, czym wojna z natury
danych okoliczności stać się nie może. Jest to pierwsze, najogólniejsze ze
wszystkich zagadnień strategicznych”. [Przypomnijmy, że Tytus Liwiusz
ostrzegał: „Lepszy i pewniejszy jest
pewny pokój niż marzenia o zwycięstwie; on jest w twoim ręku, ono zaś w ręku
Boga”.].
„Wojna jest tedy – kontynuuje
Clausewitz – nie tylko istnym kameleonem,
zmieniającym po trosze w każdym poszczególnym wypadku swoją naturę, ale też i
ogólnie biorąc, ze względu na panujące w niej dążności, stanowi dziwną trójcę
złożoną z pierwotnej gwałtowności żywiołu, nienawiści i wrogości, co należy
uważać za ślepy popęd naturalny, dalej, z gry prawdopodobieństwa i przypadku,
czyniących z wojny swobodną czynność duchową, wreszcie zaś z właściwości
podrzędnej – narzędzia politycznego, przez co podlega zwykłemu rozsądkowi.
Pierwsza z tych trzech stron zwraca się
ku narodowi, druga ku wodzowi i jego wojsku, trzecia zaś – przeważnie do rządu.
Namiętności, jakie mają rozgorzeć na wojnie, muszą już istnieć w narodach
samych. Zakres, jaki obejmuje gra odwagi i talentu w dziedzinie
prawdopodobieństwa i przypadku, zależy od właściwości wodza i wojska, natomiast
zamiary polityczne są wyłącznie sprawą rządu.
Te trzy dążności, które tworzą tyleż
różnych reguł, tkwią głęboko w naturze przedmiotu i zarazem w różnych
rozmiarach. Teoria, która by chciała jedną z nich pominąć lub ustalić pomiędzy
nimi jakiś dowolny stosunek, wpadłaby natychmiast w taką sprzeczność z
rzeczywistością, że już przez to samo należałoby ją uważać za obaloną.
Zadaniem teorii jest tedy utrzymać się
w równowadze między tymi trzema pojęciami, niby między trzema punktami
przyciągania.”
W ciągu 5 000 lat
świadomej historii ludzkości tylko 292 lata są uważane za te, w których jakoby
nie było wojen. W tym okresie wybuchło 15 600 mniej lub bardziej krwawych
wojen, które pochłonęły życie 3,66 mld osób.
Nie ma drugiej
istoty na ziemi, która by z równą zawziętością co Homo sapiens prześladowała
przedstawicieli własnego gatunku. Przez 40 tys. lat historii człowiek rozumny
głowił się, jak bardziej efektywnie zabijać drugiego człowieka. Motorem wojen
były: zazdrość o bogactwo, chęć posiadania cudzej ziemi, interesy dynastyczne
władców, ich wzajemna nienawiść, chęć zdobycia sławy, różnice etniczne,
religijne i kulturowe, strach przed obcymi, a najczęściej mieszanina różnych
przyczyn. Z rozwojem sztuki wojennej wiązała się organizacja społeczeństw,
wynalazczość, architektura, ubiór, nawet rozwój literatury. Nie do końca ma
rację Tacyt, gdy twierdzi, że w sprawach wojskowych największą siłę ma przypadek
(los) („in rebus bellicis maxime dominatur fortuna”); więcej racji ma Józef
Piłsudski, podkreślający rolę dowódców wojskowych i postawę żołnierzy. Wojny
wynosiły lub pogrążały w niebycie całe cywilizacje. Historycy twierdzą, że
najstarszym dowodem na to, że człowiek toczył wojny, są mury Jerycha pochodzące
sprzed 7000 lat przed Chrystusem. Skoro istniały mury wysokości około czterech
metrów, to znaczy, że ktoś miasto atakował. Pierwszy wizerunek wojownika i
zwycięskiego wodza pochodzi z ok. 3100 r. p.n.e. – to faraon Menes, który
zjednoczył Górny i Dolny Egipt. W 2525 r. p.n.e. doszło do pierwszego opisanego
konfliktu zbrojnego miedzy państwami-miastami, Lagarem i Ummą w Sumerze. Opis
tej pierwszej wojny znaleziono na tzw. stelli sępów. Od tego czasu minęło
ćwierć tysiąclecia i w 2280 r. p.n.e. władca Akadu Sargon I Wielki zorganizował
pierwszą zawodową armię liczącą około 5,5 tys. ludzi. Pół tysiąca lat później
pojawił się władca, który stworzył państwo podporządkowane armii: żyjący ok.
1750 r. p.n.e. Hammurabi zorganizował scentralizowaną administrację, której
rolą było pobieranie podatków na armię i pobór żołnierzy. W latach 1504-1450
p.n.e. faraon Totmes III podbił niemal cały Bliski Wschód. W jego armii istniał
już podział na formacje żołnierzy uzbrojonych we włócznie, topory i maczugi.
Armia egipska przejęła od ludów Mezopotamii rydwany, które były pierwszą formą
wykorzystania zwierząt do walki, a nie do transportu.
Wszystko to jednak
były dziecięce igraszki w porównaniu z dobą dzisiejszą.
Obecnie ta passa
trwa, ludzkość co roku wydaje na zbrojenia około 500 mld dolarów, z czego gros
(ponad 400 mld) – USA, jedyny kraj, który użył broni nuklearnej – i to
przeciwko ludności cywilnej! – w Japonii, Iraku i Jugosławii, jak też jedyny
kraj, który od 1978 roku miał w oficjalnej doktrynie wojskowej plan
doszczętnego zgładzenia narodu i państwa polskiego przez zlikwidowanie Polski
bombami wodorowymi w przypadku wybuchu trzeciej wojny światowej (tzw. „doktryna
Brzezińskiego”).
Jednym z
najbardziej genialnych dowódców wojskowych, mężów stanu i myślicieli w dziejach
ludzkości był Temuczyn, znany powszechnie jak Czyngis-chan, czyli Wielki Chan
(1155-1227). Miał niebieskie oczy i rude włosy, a jednak dowodził wojskami
zwanymi „mongolskimi”. Prawdopodobnie po mieczu i po kądzieli był Aryjczykiem.
I nie on był pierwszym, ani ostatnim spośród tych, których Bóg obdarzył
geniuszem, czyli darem nie partykularnym, lecz uniwersalnym, którzy oddali swój
geniusz w służbę cudzemu narodowi. Gdy chłopiec miał paręnaście lat,
zamordowano mu ojca. Gdy chłopiec podrósł, pomścił śmierć rodzica: z czaszki
mordercy kazał zrobić czarę na wino, a jego towarzyszy wyrznąć co do
ostatniego. Tak też uczyniono.
Na pozór był to
zwykły człowiek: dość wysoki blondyn o dużych niebieskich oczach, o pociągłej
twarzy obramowanej dużą rudą brodą. Jego niezliczone błyskotliwe zwycięstwa nad
Chińczykami, Rusią, dziesiątkami innych walecznych narodów graniczyły z cudem.
Dlatego mongolska legenda opowiada o pozaziemskim pochodzeniu Czyngis-chana, o
jego niepokalanym poczęciu.
O wielkości tego
człowieka mówi m.in. okoliczność, że został autorem „Jasy”, „promieniującej spokojem i pomyślnością na
poddanych”. W 1206 roku ten rycerski kodeks kultury ałtajskiej został
ogłoszony podczas kurułtaju, czyli powszechnego zgromadzenia narodu
mongolskiego. „Jasa” zaczynała się słowami: „Nakazujemy
wszystkim wierzyć w Jedynego Boga, Stworzyciela nieba i ziemi, jedynego nadawcę
bogactwa i biedy, życia i śmierci, posiadającego wszechmoc we wszystkich
sprawach”. I dalej: „Ludzie różnej
wiary powinni żyć w spokoju. Jesteśmy braćmi... Świat jest doskonały, gdy nim
kieruje Bóg”. Całe życie osoby i narodu bazuje na godności i sumieniu.
W wojsku
Czyngis-chana dozwolone było odprawować obrzędy i rytuały wszystkich religii. „Wystarczy bowiem całą duszą wierzyć w Boga,
a zwycięstwo jest pewne”. W oddziałach mongolskich służyły tysiące
Chrześcijan (Anglików, Franków, Genueńczyków), muzułmanów. W średniowieczu pod
mianem „Mongoł”, Mogoł”, Mongał” rozumiano nie jakiś jeden etnos, lecz
wszystkie narody zjednoczone pod chorągwią Jedynego Boga. W 1206 roku pan
Ałtaju zwrócił się do swych poddanych: „Naród,
który związał swój los ze mną przeciwko wszystkim, naród, który swą potężną
myślą wsparł moc mojej myśli – ten naród, czysty jak górski kryształ, chcę, aby
się odtąd nazywał Keke-Mongoł”, czyli
„Niebiańskie szczęście”.
Wnuk
Czyngis-chana, Batu-chan miał 330 tysięcy wojska, a Mongołów w nim było 4
tysiące. „Jasa” nakazywała oszczędzać miasta i kraje, jeśli ich mieszkańcy
dobrowolnie się poddawali. Gdziekolwiek Mongołowie przychodzili, jedno z
najpierwszych ich rozporządzeń zawsze dotyczyło wolności wyznania: kara śmierci
(zakopanie żywcem do ziemi) za jakąkolwiek profanację jakiejkolwiek świątyni,
należącej do jakiegokolwiek wyznania, za jej okradzenie lub ewentualnie za
ucisk czy obrazę kapłana.
„Jasę” cechowała
niezwykła surowość i rygoryzm moralny. Karę śmierci przewidywano za: oszustwo,
zdradę, zabójstwo, kradzież, cudzołóstwo, ucieczkę z pola walki, dezercję,
plotkarstwo i oszczerstwo, podsłuchiwanie innych ludzi, fałszywe
donosicielstwo, nieudzielanie pomocy potrzebującemu. Autor „Jasy” wychodził ze
słusznego założenia, że bez precyzyjnych praw i bez ich skrupulatnego
wykonywania państwo się pogubi, zachwieje i zaniknie, a naród się rozproszy.
Dlatego sprawiedliwości w kraju należy strzec jak źrenicy oka. I tak się
działo, a to przyciągało i prowadziło do zwycięstw.
Jeśli chodzi o
historię wojskowości w Europie, to ma ona swe najwspanialsze źródła – jak cała
kultura europejska – w starożytnej genialnej Helladzie.
Kiedy podczas
wojen peloponeskich sprzymierzeni ze Spartą Grecy szemrali, że Sparta znów
przysłała zbyt szczupłe wojska, król Sparty Agesilaos zwrócił się do zebranych
wojowników, aby powstali kowale, krawcy, garncarze. A gdy wymienił niemal
wszystkie zawody i gdy już wszyscy sprzymierzeni stali, na ziemi siedzieli już
tylko sami Spartanie – wojownicy. Armie państw greckich miały charakter milicji
(choć w każdej z nich dbano o szkolenie wojskowe, np. w Atenach uczono walki w
szkołach zwanych palestrami), natomiast Spartanie byli wojownikami niemal przez
całe życie. Już w dzieciństwie uczono ich nie tylko sztuki walki, ale i tego,
że nawet przegrywając wojnę trzeba się starać o uratowanie honoru.
Spartańskich wojowników (spartiatów) było zawsze za mało. Bo choć Sparta
była państwem podporządkowanym armii, to ze względu na nieustanną obawę przed
wewnętrznym powstaniem podbitej ludności – helotów – nigdy nie została użyta w
całej sile.
Formalnie wszyscy
spartiaci byli sobie równi (homoioi), a ich życie podporządkowane państwu i
wojnie. Każde spartańskie niemowlę musiało być zaniesione przed oblicze
starszyzny – ona decydowała, czy będzie z niego wojownik. Dzieci ułomne
porzucano w górach. Po siedmioletnim wychowaniu u rodziców dziecko
przysposabiano do służby wojskowej. Uczono odporności na ból, spania na ziemi,
znoszenia głodu, uczono pisania, czytania, umiejętności zwięzłego wysławiania
się i kłamstwa. Młodzi spartiaci kształcili się we władaniu bronią m.in. podczas
napadów na wsie helockie. Do 60 roku życia Spartanin był wojownikiem. Armię
tworzyło sześć mor (do 1000 żołnierzy). 300 hippeis tworzyło doborowy oddział –
gwardię królewską (choć nazywani byli „jazdą”, byli najczęściej ciężką
piechotą). Na wojnę spartiata szedł razem ze służącym – helotą, który niósł
jego tarczę i ekwipunek (nie miał prawa dotykania broni). Według przekazów, w
czasie marszu żołnierze recytowali rytmiczną poezję. Wojna przez Spartan była
traktowana jak święta, na bitwę ubierali się w najlepsze stroje. Jednak w
odróżnieniu od Ateńczyków nie dążyli do podbojów. Spartanin nawet po ślubie (od
wieku lat 20) życie spędzał w koszarach w gronie mężczyzn. Zawsze musiał
uczestniczyć w zbiorowym skromnym posiłku, dotyczyło to również dwóch spartańskich
królów (gdy król Agis prosił o posiłek do pałacu, „stołówka” mu go odmawiała).
Małżeństwo było nakazane przez państwo – kawalerów zmuszano do biegania nago po
rynku. Narzeczoną wybierano m.in. w ten sposób, że młodzieniec musiał ją
wskazać spośród zamkniętych w ciemnym pokoju, bez prawa zamiany.
Największą hańbą
Spartanina było tchórzostwo w czasie bitwy. Tego, który wycofał się z walki,
każdy Spartanin mógł bić po twarzy. Ubierano go w kolorowy, kobiecy, hańbiący
strój i pozbawiano praw obywatelskich. W 480 p.n.e. w walce z Persami pod
Termopilami zginęło 300 Spartan, którzy nie wycofali się z armią grecką, gdyż
zabraniało im tego prawo. Pogrom przetrwało dwóch żołnierzy: Pantites, który
natychmiast się powiesił, i Aristodemos, który poległ rok później w bitwie pod
Platejami – dokonując cudów waleczności, zmazał hańbę. Źródłem rozkładu Sparty
były straty w wojnie peloponeskiej (choć była to wojna dla niej zwycięska).
Żołnierze armii spartańskiej nie różnili się zasadniczo uzbrojeniem od innych
greckich hoplitów. Wszyscy nosili na tarczy literę „lambda” i charakterystyczną
czerwoną krótką pelerynę.
Spartanie byli
mistrzami zarówno w prowadzeniu wojen, jak i w eugenice, które to dwie sztuki
są ze sobą zresztą ściśle związane.
Plutarch
pisze w żywocie Likurga, prawodawcy, który – jeśli wierzyć legendzie – był
twórcą ustroju Sparty. „Jeśli starszemu
mężowi młodej kobiety spodobał się jakiś piękny i dzielny młodzieniec, to mógł
on, upewniwszy się co do jego zalet, wprowadzić go w jej łoże, aby napełnił ją
szlachetnym nasieniem, płodząc dziecko uważane za własne dziecko małżonków. Z
kolei zacny mężczyzna mógł przekonać męża płodnej i cnotliwej kobiety, by
pozwolił mu się z nią zejść i spłodzić znakomite potomstwo, jak ktoś, kto sieje
na żyznej glebie”.
Dziecko
spłodzone przez męża lub godnego zastępcę było od niemowlęctwa hartowane: już
noworodka kąpano w winie lub lodowatej wodzie. Od dwunastego do osiemnastego
roku życia chłopcy żyli skoszarowani pod dowództwem dwudziestoletniego oficera.
Przez cały ten czas kąpali się tylko parę razy w roku. Dostawali bardzo mało
jedzenia i musieli kraść, by nie umrzeć z głodu. Taka kradzież nie była w
oczach Spartan niczym złym: uważali oni, że człowiek, który nie potrafi
upilnować własnego mienia, jest sam sobie winien. Wielką hańbą jednak okrywał
się chłopiec, który dał się przyłapać na kradzieży. Podziw starożytnych budziła
historia chłopca, który ukradł małego liska i trzymał go pod płaszczem.
Zwierzę przegryzło małemu złodziejowi brzuch i zjadło mu trzewia, on jednak nie
dał po sobie poznać, że coś mu dolega, nie chcąc, by kradzież wyszła na jaw. W
czasie posiłków oficer zadawał swym podkomendnym rozmaite pytania. Jeśli ktoś
udzielił złej lub zbyt rozwlekłej odpowiedzi, czekało go bolesne uderzenie w
kciuk. Może tu należy szukać źródła zwięzłości, z której zawsze słynęli
Spartanie (jeszcze dziś krótką wypowiedź nazywamy lakoniczną, od ojczyzny
Spartan – Lakonii). Bicie wytwarzało zapewne odruch warunkowy i gdy dorosły już
Spartanin zamierzał wdać się w dygresję lub pofolgować elokwencji, swędzenie
kciuka przywoływało go do porządku. Niechęć Spartan do krasomówstwa była
szczególnie widoczna w stosunkach dyplomatycznych. Pozostali Grecy nazywali
często członków poselstwa wysłanego do innego miasta „mówcami”, uważając, że
ich głównym zadaniem jest olśnienie gospodarzy potokiem wymowy. Kiedyś podobno
posłowie z wyspy Samos przybyli do Sparty, by prosić o pomoc wojskową.
Wysłuchawszy ich bardzo długich przemówień, Spartanie odpowiedzieli:
– To, co mówiliście na początku, zdążyliśmy już zapomnieć, a
tego, co mówiliście na końcu, nie rozumiemy, bo nie pamiętamy początku. Poseł z
innego miasta zakończył rozwlekłą mowę pytaniem:
– I co mam powiedzieć tym, którzy mnie przysłali?
– Powiedz im – odrzekli Spartanie –że ty z wielkim trudem zmusiłeś
się, by
wreszcie przestać mówić, a my – by ci do końca nie przerywać.
Tematem licznych
anegdot są stosunki Spartan z Filipem Macedońskim, ojcem Aleksandra Wielkiego.
Pewnego razu do Filipa przybył poseł ze Sparty. Król, który oczekiwał
wielkiego, uroczystego poselstwa, zawołał z wściekłością: – Cóż to? Spartanie
ośmielają się przysyłać do mnie jednego posła? – Jednego, bo do jednego! – odpowiedział
spokojnie wysłannik Sparty, pokazując tym samym, że Filip nie powinien
oczekiwać od jego miasta nie tylko zbędnych posłów, lecz również zbędnych słów.
Pokonawszy Greków pod Cheroneją, Filip wysłał do Sparty list z zapytaniem, czy
chcą, by zjawił się w ich mieście jako wróg, czy jako przyjaciel. Odpowiedź
brzmiała: „Ani, ani”.
Podziw
dla Sparty widać w utworach różnych czasów, w tym również w dziele, w którym
zdrowy rozsądek nie pozwalałby się go spodziewać. Mamy na myśli biblijną I
Księgę Machabejską, przedstawiającą walkę Żydów w II wieku przed Chrystusem z
panowaniem Seleucydów, którzy próbowali narzucić siłą ludowi Izraela grecką
kulturę i religię.
Znajdujemy
tam list wysłany rzekomo przez króla Sparty Arejosa do arcykapłana Oniasza: „Jak
wynika z pewnego dokumentu, Spartanie i Żydzi są braćmi, pochodzącymi z rodu
Abrahama. Dowiedziawszy się o tym, prosimy was, byście napisali, jak wam się
powodzi. My zaś wam oświadczamy, że wasze bydło i mienie należy do nas, a nasze
do was”. Na ten list, będący przykładem spartańskiej zwięzłości, adresaci
odpowiadają później. Inny już arcykapłan, Jonatan, pisze, że Żydzi cenią sobie
przyjaźń z niedawno odnalezionymi braćmi i wspominają Spartan we wszystkich
modlitwach. Wyjaśnia też, że tak długo zwlekali z odpowiedzią, gdyż nie chcieli
wciągać przyjaciół w toczone przez siebie wojny. Trudno uwierzyć, by
rzeczywiście Spartanie nagle „odkryli”, że pochodzą od Abrahama.
Ale
że Żydzi byli zafascynowani kulturą grecką i zupełnie byli jej ulegli, że cała
moralno-polityczna doktryna judaizmu w swej najważniejszej i najpiękniejszej
warstwie to lekko zmodyfikowany platonizm, o tym wiedzą wszyscy od czasu
opublikowania świetnych książek Wilamowitza-Möllendorfa i Tadeusza
Zielińskiego. Stąd też owa sympatyczna mistyfikacja żydowskich autorów I Księgi
Machabejskiej, miłośników i kontynuatorów hellenizmu.
W późniejszym
okresie Grecja wydała jednego z najbardziej genialnych dowódców wszechczasów.
Aleksander Macedoński, gdy miał zaledwie 18 lat, niespodziewanym atakiem jazdy
pod Cheroneą przechylił szalę zwycięstwa na stronę Macedonii. Filip II, jego
ojciec, powiedział wówczas: „Macedonia jest dla ciebie za mała”. Miał rację,
niebawem okazało się, że Macedonia jest za mała dla nich obu. Filip został
zamordowany przez zamachowca (być może jego syn odegrał w spisku jakąś rolę), a
Aleksander w ciągu krótkiego życia podbił ogromną część znanego ówczesnym
Grekom świata, docierając na wschodzie nawet poza jego krańce. Aleksander –
wychowanek Arystotelesa, wielbiciel poezji Pindara (kazał zburzyć Teby, ale
pozostawił dom poety), urodziwy i inteligentny – od początku uważał siebie za
człowieka wybranego. W pięć lat rozbił największe ówczesne mocarstwo – Persję.
Następnie dotarł do Indii. Przejął, ku niezadowoleniu swoich towarzyszy broni,
obyczaje Wschodu i żądał dla siebie czci boskiej. Zmienne nastroje króla, który
częstokroć spędzał czas na pijaństwach i otaczał się magami i wróżbitami,
kosztowały życie kilku jego przyjaciół, m.in. najwybitniejszego wodza,
Parmeniona. W pijanym stanie Aleksander podpalił pałac królów perskich w
Persepolis. Zmarł prawdopodobnie na gorączkę malaryczną w Babilonie. Dzięki
jego podbojom kultura hellenistyczna rozprzestrzeniła się na ogromne obszary.
Znakomitymi
uczniami Greków zostali Rzymianie, równi geniuszem swym nauczycielom w wielu
dziedzinach, a w sferze wojskowości bodaj nawet ich przewyższający.
W klasycznej
armii rzymskiej służyli wolni obywatele w wieku od 17 do 45 lat. Ze służby
zwalniano tych, którzy uczestniczyli w dziesięciu wyprawach pieszych lub 20
konnych. Od IV w. p.n.e. żołnierze rzymscy otrzymywali żołd. W II w. p.n.e.
konsul Mariusz przeprowadził wielkie reformy, wprowadzając armię zawodową
(służba w piechocie trwała 20 lat), w której mógł służyć każdy wolny obywatel
imperium. Armia rzymska używała machin oblężniczych, budowano systemy dróg i
mostów, aby żołnierze mogli szybko się poruszać. Część machin oblężniczych, na
przykład wieże, budowano ze składanych elementów, które dowożono na pole bitwy.
Rzymianie budowali obwarowane obozy w kształcie prostokąta (z czterema
bramami).
Najistotniejszą
funkcję sprawowali w armii centurionowie – podoficerowie, którzy ćwiczyli i
walczyli wraz ze swoimi żołnierzami. To oni byli solą armii i przechowywali „ducha
legionów”. W armii rzymskiej panowała drakońska dyscyplina. Stosowano wiele
rodzajów kar: od nagan, przez zabranie żołdu po karę śmierci. Za spanie na
warcie czekał sąd wojskowy. Oficerowie – trybuni zazwyczaj wydawali winowajcę w
ręce kolegów, którzy go bili do nieprzytomności lub kamienowali. Jeśli mimo
wszystko przeżył, nie mógł wrócić do wojska i w rodzinne strony. Podobnie
karano centuriona, który niedbale sprawdzał warty. Ucieczka z pola bitwy lub
niewykonanie rozkazu karane były śmiercią. Konsul miał prawo ukarać te
oddziały, które jego zdaniem zawiodły. Wówczas ścinano co dziesiątego
żołnierza, czyli „dziesiątkowano” oddział.
Najwyższą
nagrodą dla wodza był triumf – uroczyste wejście do Rzymu po zwycięskiej
kampanii. W czasach Augusta Rzym miał pod bronią około 125 tysięcy wojska w 28
legionach.
Wojna
w Rzymie była klasycznym przedłużeniem polityki. Nawet ówczesnych ludzi
zdumiewało jej wyjątkowe okrucieństwo. Opór wobec Rzymu był zazwyczaj
uzasadnieniem rzezi. Jak zwraca uwagę historyk Polibiusz, Scypion Afrykański –
wódz uważany za „humanitarnego” – po zdobyciu Kartaginy nakazuje wyrżnąć
wszystkich mieszkańców, nawet zwierzęta domowe, m.in. psy. Na polu bitwy
Rzymianie mordują wszystkich i nie zezwalają na pogrzeb, pozostawiając trupy
krukom. W Grecji uważano to za świętokradztwo. Po bitwie pogrzebanie zwłok,
swoich czy wroga, było obowiązkiem. Nieprzyjacielski wódz – obojętne,
skapitulował czy został wzięty do niewoli w boju – był mordowany po triumfie
rzymskiego wodza w Rzymie. Tak się działo w praktyce, choć mądry Sallustiusz
ostrzegał: „Nadmierne wyniszczenie
zwyciężonego przeciwnika nie tyle sprzyja wzrostowi potęgi zwycięzców, ile ich
niepewności”. Buta Rzymian była jednak bezprecedensowa.
Brytyjski
historyk William Harris pisze: „Niewiele
jest społeczeństw równie okrutnych w walce, a zarazem o równie rozwiniętej
kulturze politycznej”, jak dawna Roma.
Rzymianie
budowali swoje imperium powoli i systematycznie. Wódz macedoński Pyrrus, który
toczył z nimi wojny, powiedział, że Rzymianie błyskawicznie się uczą.
Rzeczywiście, natychmiast przejmowali wynalazki innych. Przykładem jest znów
Scypion Afrykański, który pokonał wodza kartagińskiego Hazdrubala pod Bekulą
(208 r. p.n.e.) sposobem, jaki wobec Rzymian zastosował pod Kannami inny wielki
Kartagińczyk – Hannibal (247-183 p.n.e.). Był to jeden z największych wodzów
starożytności. Należał do wybitnego rodu kartagińskiego Barkidów. Z dochodzącym
do potęgi Rzymem wojował już jego ojciec, Hamilkar. Syn przysiągł mu, że będzie
walczył z Rzymem do ostatnich swoich dni. Wiedząc, że Rzym dysponuje przewagą
na morzu, postanowił zaatakować go od północy, idąc przez Hiszpanię i Galię,
czyli dzisiejszą Francję. Przejście jego wojsk przez Alpy (w 218 r. p.n.e.)
było na owe czasy niebywałym osiągnięciem. Przełęcz, przez którą prawdopodobnie
przeszedł, odkryto ponownie dopiero w późnym średniowieczu. Stracił połowę
armii i niemal wszystkie słonie bojowe (według najnowszych badań eskapadę
przetrwał tylko jeden słoń), ale pojawił się na żyznej i niebronionej nizinie
Padu. Hannibal zwyciężył w bitwach nad Jeziorem Tyrazymejskim (218 r. p.n.e.),
gdzie wciągnął wojska konsula Flaminiusza w zasadzkę, rozbijając doborowe siły
Rzymu, i pod Kannami (w 216 r. p.n.e.). Jednak Rzym wystawiał wciąż nowe armie
(powołano pod broń nawet 17-latków i niektórych niewolników), a siły Hannibala
topniały (politycy kartagińscy wysyłali wojsko do obrony Hiszpanii i do walk na
Sardynii). Mimo że nie przegrał żadnej bitwy w Italii, musiał wracać do
zagrożonej Kartaginy. Przegrał w bitwie pod Zammą i skapitulował. Ścigany przez
Rzym i zagrożony, popełnił samobójstwo.
Po
zwycięstwie nad Kartaginą kolejne podboje były już tylko kwestią czasu.
Rzymianie opanowali Grecję. Gajusz Juliusz Cezar zdobył dla Rzymu Galię i wziął
w opiekę Egipt. W 49 r. p.n.e., po
przeprowadzeniu wojskowego zamachu stanu, on i jego następcy przekształcili
Rzym w państwo rządzone przez tych, którzy dysponowali siłą militarną –
cesarzy. Imperium bardziej groziły wojny domowe (m.in. wojny prowadzone przez
Cezara z Pompejuszem i wojny o sukcesję po nim) oraz bunty niż ataki z
zewnątrz. Za czasów cesarza Augusta pojawiła się gwardia pretoriańska –
przyboczna ochrona cezara, która w przyszłości sama kreowała władców.
Rzym wydał plejadę
genialnych dowódców, a bodaj największym wśród nich był właśnie Gajusz Juliusz
Cezar (102-44 p.n.Ch.), wielki mąż stanu i strateg, wielokrotny pogromca
Germanów, Gallów i swych wewnętrznych przeciwników; autor Historii wojen galijskich. (Wprowadził w 44 roku p.n.e. kalendarz
juliański, zwany tak na jego cześć, podobnie jak miesiąc lipiec (po angielsku „July”,
po niemiecku „Juli”, po rosyjsku „ijul”, po węgiersku „Julius” itd.).
Mimo ogromnych zasług
dla państwa padł ofiarą ludzkiej zawiści i nikczemności, zasztyletowany przez
najbliższego przyjaciela Marcusa Juniusa Brutusa, dla którego uczynił przedtem
wiele dobrego, a który wziął udział w sprzysiężeniu skierowanym przeciwko
imperatorowi. (Nawiasem mówiąc był to jeden z wielu w dziejach przypadków, gdy
ludzie odpłacali wielkim mężom stanu czarną niewdzięcznością za ich zasługi dla
państwa i narodu. Na przykład Karol XII, bohaterski król Szwecji, także został
skrytobójczo zastrzelony przez własnych oficerów 30 listopada 1718 roku,
podczas oblężenia twierdzy norweskiej Frederickshalle).
Rzym za czasów
pierwszych cezarów zaczął chronić swoje granice limesami – systemem murów i
warowni – oddzielającym „sferę dobrobytu” imperium od „barbarzyńców”. Były to
niewysokie mury lub palisady ze strażnicami (strażnice przesyłały sygnały
dymne). Z biegiem czasu usposobienie Rzymian jakby łagodniało, a oni sami
skłaniali się ku poglądowi, że „każdą
wojnę łatwo rozpętać, lecz bardzo trudno jest ją zakończyć; jej początek i
koniec nie leżą we władzy tego samego człowieka; zacząć ją może każdy, nawet
tchórz, lecz skończy się ona – gdy będzie na to wola zwycięzców”
(Sallustiusz).
Ostatnimi wielkimi
podbojami dynastii antonińskiej (98-180) było podbicie Mezopotamii, Asyrii i
naddunajskiej Dacji. W tej części Europy Rzymianie najdalej na północ doszli do
Trenczyna w dzisiejszej Słowacji. Ostateczną przyczyną upadku cesarstwa
zachodniorzymskiego w V wieku był rozpad armii (w której służyło coraz więcej
barbarzyńców) oraz ataki Germanów i koczowników z Azji, czyli elementu obcego
rasowo i kulturowo, co zawsze jest groźne w skutkach.
Oczywiście, szereg
wybitnych dowódców wojskowych posiadały też kraje azjatyckie, takie w
szczególności, jak Chiny, Japonia, Indie, Wietnam, Korea, Mongolia.
Wielkim strategiem
był np. Czyngis-chan (1155-1227), genialny władca państwa Mongołów. Za jego
panowania w latach 1206-1227 wojska mongolskie zrealizowały podboje na nie
spotykaną dotąd skalę, podbijając w całości lub w części Chiny na wschodzie,
Ruś, Armenię i Gruzję na zachodzie. Dotarły też później do Europy, a zatrzymały
się dopiero po zwycięskiej dla nich, lecz wykrwawiającej, bitwie pod Legnicą (9
kwietnia 1241 roku) z rycerstwem polskim.
Pewnego razu
Czyngis-chan zapytał swoich generałów, na czym – ich zdaniem – polega prawdziwe
szczęście. Nie zadowoliła go żadna z otrzymanych odpowiedzi i rzekł: „szczęście polega na pokonaniu swoich wrogów,
na pędzeniu ich przed sobą, na odbieraniu im ich dóbr, na rozkoszowaniu się ich
rozpaczą, na gwałceniu ich żon i córek”.
Ten sam człowiek,
gdy nie był jeszcze Czyngis-chanem, a tylko 9-letnim Temuczynem, ciosem noża w
plecy zabił swego rodzonego brata za to, że ów odebrał mu złapaną na wędkę
rybkę. Bezwzględność i okrucieństwo, brak szacunku dla życia ludzkiego stanowią
bardzo często spotykane zjawiska na wojnie.
Niejako ich przeciwwagę
stanowią wzniosłe zasady rycerskie, obowiązujące m.in. w wojsku japońskim, którego
etos jest oparty na trzech cnotach: wierność, waleczność, obowiązkowość. Teoretyk
samurajstwa Judzan Dajdodzi (1636-1730) w księdze „Budo-Siosinsiu” pisał: „Każdy
samuraj, wielki czy mały, o wysokiej randze czy niskiej, powinien przede wszystkim
myśleć o tym, jak spotkać nieuchronną śmierć. Jaki by on ni był mądry i utalentowany,
jeśli jest beztroski i niedostatecznie panuje nad sobą, i właśnie dlatego, stanąwszy
znienacka twarzą w twarz ze śmiercią, gubi się – wszystkie jego poprzednie dokonania
tracą wszelką wartość, a ogół ludzi przyzwoitych będzie nim gardził; na jego pamięci
zaś na zawsze pozostanie niezniszczalne piętno hańby.
Gdy samuraj idzie do boju, dokonuje odważnych i wzniosłych
czynów, okrywa sławą swe dobre imię, to postępuje tak tylko dlatego, że swe serce
nastroił na śmierć. Jeśli jest mu sądzone rozstać się z życiem, a przeciwnik pyta
go o imię, musi głośno i wyraziście udzielić odpowiedzi, i z uśmiechem na ustach
pożegnać życie, nie okazując najmniejszej oznaki lęku. Jeśli zaś jest ciężko ranny,
tak iż żaden lekarz już nie może mu pomóc, to – jak przystoi samurajowi – musi,
będąc jeszcze przytomnym, odpowiedzieć na wszystkie pytania dowódców i towarzyszy,
opowiedzieć, jak został zraniony, po czym spokojnie, bez wszelkich ceregieli i emocji,
spotkać śmierć.
Dokładnie tak samo również w okresie pokoju wytrwały
samuraj, stary bądź młody, lecz dotknięty chorobą, powinien okazywać twardy charakter
i zdecydowanie, spokojnie żegnając się z życiem”. Zanim to nastąpi, powinno
się pożegnać dowództwo i podziękować mu za doznane dobrodziejstwa, przepraszając
też niejako towarzyszy broni za taki, a nie inny wyrok losu. Zwracając się zas do
młodych samurajów powinno się im powiedzieć, że najważniejszymi rzeczami w życiu
są wierność i obowiązek, przy których trzeba zawsze nieugięcie trwać do końca. Następnie
powinno się pożegnać rodzinę i pocieszyć ją uwagą, że wyroki losu są nieodwracalne,
a każdy, kto się narodził, musi też nieuchronnie kiedyś umrzeć.
„Przed śmiercią słowa człowieka winny być słuszne i
stanowcze. Jakże żałosny jest ten, kto wciąż nie potrafi uznać, iż jego choroba
jest nieuleczalna i wciąż zamartwia się myślami o śmierci; kto się cieszy, gdy mu
ludzie mówią, że wygląda lepiej, a martwi się, gdy słyszy, ze jest mu gorzej; a
przy tym dokucza lekarzom i błaga o nieprzydatne (w takich przypadkach) modlitwy,
wciąż przebywając w stanie niepokoju i zakłopotania. Gdy siły go zostawiają, nikomu
nic nie mówi i spotyka śmierć jak pies czy kot. Staje się tak dlatego, że nie chciał
on stale pamiętać o śmierci, lecz wciąż od niej uciekał i myślał, że będzie żył
wiecznie, kurczowo trzymając się swej egzystencji. Ten, kto z tego rodzaju tchórzliwym
usposobieniem idzie do boju, nie umrze śmiercią sławną, ukoronowany aureolą wierności...
Żołnierz wypełniony duchem samurajskim powinie umieć godnie umrzeć również na własnym
łożu”...
Oręż polski
należał ongiś do najsłynniejszych w Europie, że przypomnimy tutaj tylko parę
sławnych jego dokonań. I tak w bitwie pod Grunwaldem 15 lipca 1410 roku liczące
około 32 tysiące wojska polsko-rusko-litewskie zadały ciężką klęskę doborowym
oddziałom krzyżackim, w szeregach których walczyło około 27 tysięcy najlepszych
rycerzy z całej Europy Zachodniej. Walijski historyk Norman Davies pisze w swej
syntetycznej historii Polski (God’s
Playground, 1981) o bitwie pod Grunwaldem: „27 tysięcy rycerzy krzyżackich, wliczając w to zagranicznych gości,
wspieranych przez moździerze, stawiało czoła różnorodnemu zbiorowisku 39 tys.
Polaków, Czechów, Litwinów, Żmudzinów, Rusinów, Tatarów i Wołochów. W końcu
tego dnia prawie połowa krzyżackich rycerzy zginęła. Wielki Mistrz został
zabity. 14 tys. jeńców zostało wziętych dla okupu.”
8 września 1514
roku w bitwie pod Orszą oddziały polsko-białoruskie w liczbie 35 tysięcy
odniosły zdecydowane zwycięstwo nad 80 tysiącami żołnierzy rosyjskich, biorąc
do niewoli 5 tysięcy spośród nich.
Z kolei 27
września 1605 roku pod Kircholmem hetman Chodkiewicz na czele 3800 jazdy
litewskiej rozbił 10 800 Szwedów, dowodzonych przez ich króla Karola IX.
4 lipca 1610 roku
pod Kłuszynem Stefan Żółkiewski na czele oddziału liczącego 6,5 tys. żołnierzy
w pięciogodzinnej walce rozbił 35-tysięczną armię rosyjską Dymitra Szujskiego,
potem zastępy wojewody Wołujewa i wszedł zwycięsko do Moskwy, obierając sobie
za rezydencję dumny Kreml.
W słynnej bitwie
między armią rosyjską a francuską pod Borodino 7 września 1812 roku licząca 135
tysięcy armia Napoleona starła się ze 120-tysięczną armią Kutuzowa. Francuzi w
zasadzie wygrali tę bitwę, ale stracili 44% stanu liczebnego, w tym jednego
marszałka i 46 generałów; Rosjanie stracili 40% składu osobowego, w tym 24
generałów. Po obu stronach walczyli w tej bitwie Polacy: po stronie Napoleona
nieśmiertelną chwałą okryły się legiony Jana Henryka Dąbrowskiego; po stronie
rosyjskiej generałowie Rajewski, Czaplic, Niewiarowski oraz kilkanaście tysięcy
oficerów i żołnierzy polskich, którzy otrzymali za bohaterstwo wykazane w tej
bitwie rosyjskie ordery i medale. „Nauki wojskowe
kwitnęły w Polsce stale – nawet wtenczas, kiedy zostaliśmy pozbawieni własnego państwa
i własnej armii... U wielu Polaków uważanym to było za obowiązek, żeby się kształcić
w sztuce wojennej, ze względu na obowiązek wyzyskiwania wszelkiej sposobności do
walki z państwami zaborczymi” (Feliks Koneczny, Polskie Logos a Ethos, t. 1).
Zadziwiającą
dynastię w dziedzinie wojskowości stanowili w XIX wieku panowie Hurkowie,
znakomicie uzdolniona rodzina litewsko-białorusko-polska, pieczętująca się
własnym herbem szlacheckim.
Za protoplastę
rodu jest brany Hurko Aleksandrowicz Romejko, namiestnik smoleński około roku
1539, którego potomkowie posiadali dobra dziedziczne przede wszystkim w
województwie witebskim. Prawnuk Hurki Romejki, Andrzej (ur. około 1600) był
uczestnikiem rosyjsko-litewskiej wojny 1654-1667, zraniony trafił do niewoli
moskiewskiej i tam później zmarł. Jego linia wygasła w XIX wieku, natomiast
linia jego rodzonego brata Józefa Hurki istnieje do dziś, ale należy do
szlachty rosyjskiej. Właśnie z tej linii pochodził imponujący szereg działaczy
wojskowych Imperium Rosyjskiego: Józef Hurko (1782-1857), generał-lejtnant,
senator; Włodzimierz Hurko (1795-1852), generał od infanterii, od 1845 szef
sztabu Korpusu Kaukaskiego; Józef Hurko (1828-1901), generał-feldmarszałek,
pogromca wojsk tureckich na Bałkanach, oswobodziciel Bułgarii, później
generał-gubernator Petersburga, Odessy, Warszawy, członek Rady Państwa. Według jednego
z wybitnych grafologów J. Morgensterna, który zbadał charakter pisma feldmarszałka
I. Hurki, usposobienie jego wyglądało następująco: „Płomienność natury. Umiejętność poddania sobie innych. Samodzielny, twardy,
w razie konieczności sięga po okrucieństwo. Szybko ocenia ważność swych intencji
i w miarę możności je realizuje. Żelazna wola i rzadkie panowanie nad sobą. Wierny
swemu obowiązkowi; nie zmienia decyzji. Gorący, surowy. Lubi prawdę, szorstki, gwałtowny,
wytrawny w sztuce wojskowej. Nie uznaje sytuacji bez wyjścia. Szybki w podejmowaniu
decyzji, umie rozkazywać. Męstwo. Przed nikim nie zrzeka się swych zasad. Realizm.
Przytomność umysłu. Prawdziwość. Nieobecność krótkowzroczności tam, gdzie trzeba
widzieć daleko, dbając o dobro ojczyzny. Surowy stosunek do swego obowiązku. Religijność.
Nie traci przytomności umysłu w chwili krytycznej. Dobroć”.
Włodzimierz Hurko
(1863-1931), od 1902 do 1917 zastępca ministra wojny Cesarstwa Rosyjskiego,
później działacz emigracyjny; Bazyli Hurko (1864-1937), generał od kawalerii
(1916), w latach 1899-1902 oficer armii Burów walczących z Wielką Brytanią o
niepodległość Afryki Południowej, podczas I Wojny Światowej dowódca Pierwszej
Armii Frontu Północnego oraz Osobnej Armii Frontu Południowo-Zachodniego;
Dymitr Hurko (ur. 1872) generał-major, podczas I Wojny Światowej dowódca pułku
huzarów, szef sztabu korpusu, w 1917 roku dowódca Frontu Zachodniego.
Polski Słownik Biograficzny (t. X, s. 112)
donosi tylko o Bronisławie Hurko (1897-1951), oficerze francuskiej i polskiej
floty morskiej, uczestniku podczas II wojny światowej „bitwy o Atlantyk”,
kawalerze orderów Francji, Wielkiej Brytanii i Polski za męstwo wykazane w
walce z Niemcami.
Być może warto w tym
miejscu przypomnieć także okoliczność, iż w żyłach ostatniej dynastii cesarskiej
Rosji płynęła poważna domieszka krwi polskiej. A zaczęło się od tego, że 15 kwietnia
1684 roku na pograniczu dzisiejszej Łotwy, Estonii i Rosji, czyli w Inflantach Polskich,
w rodzinie szlachcica Samuela Skowrońskiego, urodzonego w województwie mińsko-litewskim
i przez szereg lat będącego na usługach Jana Kazimierza Sapiehy, przyszła na świat
śliczna córeczka, której podczas chrztu nadano imię Marty. Jej matka, jak można
wnioskować z treści niektórych przekazów archiwalnych, pochodziła z domu Wesołowskich.
Rodzice bardzo wcześnie umarli na dżumę, a dziewczę wychowywało się w domu ciotki
– Anny Marii Wesołowskiej; gdzie je zwano Katarzyną, ponieważ takie imię otrzymała
podczas komunii świętej. Gdy sierota nieco podrosła, oddano ją do posługiwania w
domu pastora Glucka w Marienburgu (obecnie Aluksne w obrębie Państwa Łotewskiego).
W 1702 roku rosyjskie
wojska feldmarszałka Szeremietiewa zagarnęły, szwedzki wówczas, Marienburg, oddany
następnie żołnierzom do pełnej dyspozycji. Pijana uzbrojona czerń wymordowała więc
prawie całą ludność miasta wziętą do niewoli: „w połon mużeska i żenska poła i robiat nieskolko tysiacz”. Wśród nielicznych,
jakimś cudem z rzezi ocalałych, osób znalazła się rodzina i domownicy pastora Glucka,
w tym Marta Katarzyna Skowrońska. Po kilku dniach krwawej orgii pastor złożył wizytę
Szeremietiewowi, upraszając carskiego satrapę o zlitowanie się i uwolnienie pozostałych
przy życiu mieszkańców miasta. Dowódcy nie to jednak było w głowie, gdyż w oko mu
wpadła wielce urodziwa i „rasowa” służąca Patora, którą zaraz sobie od duchownego
„wypożyczył” i „wział w plen”, czyli – jak twierdzą złośliwi znawcy – zaprowadził
ją do swej alkowy. W zasadzie dziewczyna miała szczęście, gdyż nie została ani zgwałcona,
ani przebita bagnetem, ani zastrzelona, jak setki jej rówieśnic. Niewiadomo też
tak naprawdę, czy feldmarszałek zmusił ją do uległości, gdyż niebawem Skowrońską
„wypożyczył” od Szeremietiewa generalissimus Mienszykow (o którym będzie mowa w
dalszym ciągu naszej książki). Jesienią zaś 1703 roku panna Skowrońska wpadła w
oko carowi Piotrowi I, którego serce podbiła od pierwszego wejrzenia i któremu w
ciągu następnego roku powiła dwóch synów. Po kolejnych czterech latach partnerstwa
z władcą Rosji Marta Katarzyna nawróciła się na prawosławie z nadaniem imienia Jekatierina,
a ponieważ jej ojcem chrzestnym został carewicz Aleksy (starszy syn Piotra I), nadano
jej „otczestwo” (paternalik) „Aleksiejewna” i przy okazji nazwisko – „Michajłowa”,
gdyż cesarz Piotr I, jeżdżąc po Europie incognito przybierał to właśnie miano. Stosunki
między kochankami były najściślejsze i najserdeczniejsze. W 1712 roku władca i młodsza
od niego o 12 lat Katarzyna zawarli związek małżeński, w trakcie trwania którego
przyszło na świat jedenaścioro dzieci, spośród których nie zmarły w dzieciństwie
tylko dwie dziewczynki, późniejsze cesarzowe: Elżbieta i Anna. W 1724 roku Piotr
I oficjalnie koronował swą żonę na cesarzową Wszechrosji. Na jej cześć ustanowiono
order Świętej Katarzyny i nazwano na Uralu miasto Jekatierinburg. Potomkowie Marty
Skowrońskiej w linii prostej rządzili Imperium Rosyjskim w okresie od 1762 do 1917
roku. Znamienne, że cesarzową Katarzynę I w państwie moskiewskim niezmiennie uważano
za cudzoziemkę („inostrankę”) niemal nielegalnie zasiadającą na tronie i po cichu
miano jej za złe, iż nie była rodowitą Rosjanką.
Ponieważ cesarski dwór
rosyjski spokrewnił się w międzyczasie z mnóstwem rodów monarszych Europy, także
dziś krew polskiej szlachcianki Marty Katarzyny Skowrońskiej płynie w żyłach m.in.
aktualnie panującej w Wielkiej Brytanii dynastii Windsorów (Sachsen-Koburgów).
Nie brakło
znakomitych osób, w tym żołnierzy polskiego pochodzenia, także w Niemczech. O
jednym z najwybitniejszych w książce Za
zachodnią miedzą (Warszawa 1973, s. 66-69) Stanisław Szenic odnotował: „Będzie heraldyczną
sensacją, że polskiego pochodzenia jest również sławny pruski feldmarszałek
Hans David Ludwig hrabia York von Wartenburg. Był on, jak wiadomo, jeszcze jako
generał von York, twórcą konwencji podpisanej z generałem rosyjskim Dybiczem w
dniu 30 grudnia 1812 roku w Taurogach, na mocy której armia pruska opuściła
Napoleona i podniosła broń przeciwko Francuzom. Generał von York głosił, że
jego przodkowie przywędrowali na Pomorze z Anglii.
Niemiecki historyk Johann Gustaw
Droysen swoją trzytomową monografią Das Leben des Feldmarschalls Grafen York
von Wartenburg (Żywot feldmarszałka hrabiego Yorka von Wartenburg) zaczyna
takim oto wywodem:
„Według tradycji rodzinnej ojczyzną
Yorków jest Anglia. Tam kwitnie ród hrabiów Hardwicke, chociaż dawne z nimi
pokrewieństwo [niemieckich Yorków] potwierdza jedynie herb – niebieski krzyż
św. Andrzeja na srebrnej tarczy oraz dewiza «nec cupias nec metuas». Za czasów
Cromwella nastąpiło oddzielenie się niemieckich obecnie Yorków. Katolicy i
wierni stronnicy Stuartów wyemigrowali po ich pierwszym upadku wraz z rodziną
Leslie do Szwecji, a za Karola XII przybyli na wschodnie wybrzeże pruskie.
Małżeństwo stało się powodem zmiany religii. Stąd też zapewne własnością ich
stała się mała wioska Gussow lub Gustkow na wschodnim Pomorzu, którą, zdaje
się, posiadał jeszcze ojciec Yorka.”
Do drugiego tomu monografii Droysen
dodał aneks nr 10 zatytułowany „Über Yorks Familie” („O rodzinie Yorka”), w
którym usiłuje dowieść, że rodzinna tradycja, jakoby feldmarszałek York był
potomkiem znakomitej angielskiej rodziny, choć poparta jedynie rzekomym
wspólnym herbem, ma jednak cechy wiarygodności. W rzeczywistości przeczą temu
dane przytoczone przez niego. Feldmarszałek mógł dokumentarnie wywieść swych
przodków do dziadka, którym był Jan Jarken Gustkowski, kaznodzieja protestancki
w Rowen na Pomorzu. W księdze tej parafii figuruje jego własnoręczny zapis o
objęciu urzędu predykanta: „Anno 1713 den 12 Nov., nämlich Dom. 22 post Trin.,
bin ich Johannes Jarcken Gustkowski [...] zu Rowen instituirt worden.” Zapis w
języku niemieckim zdaje się świadczyć, że był Niemcem.
W dniu 26 kwietnia 1714 roku Gustkowski
poślubił Annę Zofię Birr, najstarszą córkę pastora Michała Birra z Damm. Zmarł
w roku 1736. Pozostawił pięciu synów i córkę. Czwarty z rzędu syn, Dawid
Jonathan, ur. 7 lipca 1721, wstąpił, używając już skróconego nazwiska von Jork
(przez J, a nie przez Y) do armii Fryderyka II. W 1747 roku był chorążym, w 1752
porucznikiem, w czasie wojny siedmioletniej został kapitanem. Żonaty był z
Marią Pflug, córką rzemieślnika z Poczdamu. Ich synem jest feldmarszałek York.
Dla wyczerpania genealogicznych danych warto może jeszcze zauważyć, że według
źródeł niemieckich feldmarszałek urodził się 26 września 1759 roku w Poczdamie,
według źródeł polskich natomiast w zaścianku szlacheckim Gustkow w powiecie
bytowskim, gdzie jego ojciec posiadał niewielką zagrodę, o której wspomina
również Droysen.
Z danych przytoczonych przez Droysena
wynika, że feldmarszałek York jest potomkiem rodziny polskiej Gustkowskich.
Zajrzyjmy jeszcze do herbarza Emiliana von Żernicki-Szeliga Der polnische Adel.
Oto co pisze:
„Jarken h. Gryf – Pommerellen 1607. W
herbie obok gryfa mają biegnącą ukośnie w prawo srebrną sfalowaną belkę. Zwani
także Jorken, Joricke, Gorka, Gurk, Jork, York, Skorken, Schurikon, Scuirken. Jedna gałąź nazywała się Gustkowski –
potem tylko York – służyła w armii pruskiej, otrzymała w 1814 hrabiowski tytuł
pruski jako York von Wartenburg z herbem angielskiej rodziny York.”
Pommerellen jest to niemiecka nazwa
części Pomorza, w której m.in. leży ziemia lęborsko-bytowska. Jarken-Gustkowscy
byli tam już osiadli w 1607 roku, a więc na kilkadziesiąt lat przed upadkiem
Stuartów i bez mała na sto lat przed wtargnięciem Karola XII na południowe
wybrzeże Bałtyku. Herb angielski Yorków feldmarszałek von York otrzymał dopiero
w akcie nadającym mu tytuł hrabiowski. Wtedy też przydzielono mu jako donację
rozległe dobra Małą Oleśnicę na Śląsku.
Nie można ustalić, kiedy narodziła się
legenda o rzekomym angielskim pochodzeniu polskich Jarken-Gustkowskich. Legendy
heraldyczne należą do najbardziej niedorzecznych. Nie wiadomo, czy
feldmarszałek von York, którego ojciec pisał się jeszcze przez J, a nie przez
Y, był tak całkowicie przekonany o angielskim pochodzeniu rodziny
Jarken-Gustkowskich. Niewątpliwie wierzyli w to jego potomkowie, wśród których
był hr. Piotr York von Wartenburg, kuzyn hr. Stauffenberga, za udział w spisku
przeciwko Hitlerowi skazany na śmierć. Na rozprawie osławiony prezes Trybunału
Ludowego Freisler wytknął mu podobno „wrogie” angielskie pochodzenie.
My zaś na kanwie rozważań o
germanizowaniu się polskich rodzin szlacheckich możemy zgodnie z prawdą
ustalić, że protoplastów zasłużonej dla Prus i Niemiec arystokratycznej rodziny
York von Wartenburg należy szukać w zapadłym kaszubskim zaścianku Gustkowie.
Wystarczy przejrzeć pruskie wykazy
stanu służby wojskowej, tzw. „Preussische Militär-Ranglisten”, aby się
przekonać, że tysiące oficerów polskiego pochodzenia biło się mężnie i
przelewało krew za swoją nową ojczyznę. Studiowanie tych wykazów doprowadziłoby
zapewne do dalszych podobnie zaskakujących ustaleń jak w przypadku
feldmarszałka Yorka von Wartenburg.
W Niemieckiej Republice Federalnej
podjęto, zaniechane po drugiej wojnie światowej, wydawanie znanych na całym
świecie gotajskich kalendarzy genealogicznych. Prawa wydawnicze dawnej firmy
Justus Perthes, która te kalendarze wydawała, przejęła firma C. A. Starke w
Limburgu. Kalendarze wydaje pod zmienionym tytułem Genealogisches Handbuch des
Adels. Utrzymano w nich w zasadzie dawny układ, zastosowano jednak ściślejsze
kryteria naukowe. Zyskały również dużą poczytność, nazywa się je nawet wprost „Neuer
Gotha” – nowy kalendarz gotajski.
Wydano już kilkadziesiąt tomów
Genealogisches Handbuch des Adels. Bieżący tom, trzydziesty piąty serii
ogólnej, wydany w roku 1965, poświęcony jest rodzinom posiadającym tytuł
hrabiowski. Znalazł się w nim również artykuł odnoszący się do rodziny Yorck
von Wartenburg. Nie podtrzymano już mętnych wywodów o rzekomym jej angielskim
pochodzeniu. Nie postawiono jednak kropki nad i, nie stwierdzono jej polskiego
pochodzenia. Podano mianowicie, że feldmarszałek Ludwik hrabia Yorck von
Wartenburg jest synem kapitana Davida Jonathana von Jork (Yorck), który był „pommerellischer
adeliger Herkunft”, czyli pomorskiego szlacheckiego pochodzenia.
W słownictwie heraldycznym określenie
takie jest co najmniej nieścisłe. Zresztą w kalendarzach gotajskich nie było
używane, operowały one zawsze pojęciem „szlachty polskiej”.
W omawianym tu tomie trzydziestym
piątym, wśród 58 rodzin hrabiowskich znalazło się aż 11 rodzin polskich.
Zgodnie z przyjętymi zasadami, przy określaniu pochodzenia rodzin wymienianych
w gotajskich herbarzach, stwierdza się wyraźnie, że są szlachtą polską, oraz
podaje się używany przez nich herb.
W artykule o Yorckach nieodzowne więc
było ustalenie, że jest to dawna szlachecka rodzina polska nosząca nazwisko
Jarken-Gustkowski i pieczętująca się herbem Gryf”.
Innym słynnym niemieckim żołnierzem polskiego pochodzenia
był generał Bronikowski.
Hrabia
Ernest zur Lippe w Allgemeine Deutsche
Biographie (t.III, s. 355), wydawanej przez Komisję Historii przy
Królewskiej Akademii Nauk, pisze: „Johann
von Bronikowski, ur. 1679, dymisjonowany z pełnymi honorami w 1747 w stopniu
generała-majora i szefa regimentu, umarł w 1765. Jest twórcą (Stammvater)
huzarów pruskich i reprezentuje ich szwedzko-polskie prapoczątki (Urelement).
Niestety, nie umieszczono jego nazwiska na tablicach honorowych na cokole
pomnika Fryderyka Wielkiego w Berlinie. Zasługi Bronikowskiego przypomniano
jednakże w 1871 roku z okazji obchodu jubileuszowego 150-lecia istnienia
huzarów «pruskich». Tytuł «ojciec huzarów» (Husarenvater), przyznany Zietenowi,
odnosi się do umownego (confidentielle) znaczenia jego osoby w armii pruskiej
od czasu bitwy pod Torgawą.”
Gdy
mowa o twórcach rodzajów broni w armii pruskiej, nie można pominąć księcia
Fryderyka Wilhelma Pawła Radziwiłła, ur. 19 marca 1797 r. w Berlinie i tamże
zmarłego 5 sierpnia 1870 roku. Był on synem księcia Antoniego i księżniczki
Ludwiki Pruskiej, bratanicy króla Fryderyka II. Książę Wilhelm Radziwiłł był
generałem piechoty, szefem inżynierów i naczelnym inspektorem twierdz państwa
pruskiego. Jest on twórcą tzw. „Ingenie-Truppen” w armii pruskiej, nowoczesnego
wówczas rodzaju broni. Odegrały one ważną rolę w trzech zwycięskich wojnach
Prus, przeciwko Danii, Austrii i Francji. Król Wilhelm I, późniejszy cesarz
niemiecki, w przeddzień wyruszenia na front w 1870 roku, udał się oficjalnie do
ciężko chorego księcia Wilhelma Radziwiłła, aby złożyć mu publiczne
podziękowanie za znakomite zorganizowanie pruskich wojsk saperskich. W uznaniu
tych zasług został on właścicielem pułku Erstes Pionierregiment, stacjonowanego
w Królewcu.
W XX wieku oręż
polski odnotował szereg pięknych zwycięstw, jak np. w sierpniu 1920 roku pod
Warszawą nad Rosją Sowiecką, czy w maju 1945 (wspólnie z sojusznikami) nad
Niemcami hitlerowskimi. Ciekawym fenomenem w tym okresie był udział szeregu
wybitnych dowódców polskiego pochodzenia w walkach zarówno po stronie
radzieckiej (marszałkowie Rokossowski, Sokołowski, Jakubowski, Malinowski i
in.), jak i po niemieckiej (feldmarszałek Manstein-Lewiński). Ci pierwsi,
stojący na czele wielomilionowej armii rosyjskiej, byli prawdziwymi „geniuszami
wojny” i tylko dzięki nim ZSRR tę wojnę wygrał.
Ciekawe jednak, że
np. Anthony Livesey w książce Wielcy
dowódcy i ich bitwy (London 1987; Warszawa 1994), w ogóle nie wspomina o
tych naprawdę wielkich żołnierzach, choć sławi m.in. tych, którzy wówczas
przegrali, jak Erwin Rommel czy Friedrich Paulus. Jest to jeden z wielu
przykładów skrajnego antysłowiańskiego rasizmu historiografii zachodniej,
podobnie jak książka Michaela Lee lanninga 100
największych dowódców wszech czasów (polskie wydanie Warszawa 1998), w
której znalazło się miejsce dla króla Zulusów Czaki, sułtana Saladyna, Chiang
Kai-sheka czy Kurta Studenta, ale nie dla marszałków Rokossowskiego,
Malinowskiego, Jakubowskiego, Sokołowskiego, których zwycięstwa nad Niemcami
nie miały sobie równych w dziejach wojskowości. W naszej książce chcielibyśmy
przybliżyć czytelnikowi polskiemu także te sylwetki, aby nieco zrównoważyć
wykoślawioną perspektywę widzenia historiografii tzw. zachodniej. Z drugiej
strony, ciekawie jest poznać życiorysy tak znakomitych mistrzów sztuki
wojennej, jakimi byli owi pogromcy Trzeciej Rzeszy.
Janusz Sikorski w
książce Zarys historii wojskowości
powszechnej do końca XIX wieku (Warszawa 1975, s. 8-9) pisze: „Przez pojęcie „sztuka wojenna”, w ścisłym
tego słowa znaczeniu, należy rozumieć strategię, sztukę operacyjną i taktykę
(...). Inaczej mówiąc, „sztuka wojenna” obejmuje sposoby wojskowego
przygotowania i prowadzenia wojny jako całości, poszczególnych operacji i
walk... Jednakże zakres pojęcia „sztuka wojenna” nie zawsze był jednakowy. Z
tych trzech części składa się niejako współczesna sztuka wojenna. Natomiast we
wcześniejszych okresach: w starożytności, w średniowieczu, sztuka wojenna
obejmowała w zasadzie strategię i taktykę. Było to uwarunkowane wieloma
czynnikami, a przede wszystkim faktem, iż taktyka była wówczas w stanie
realizować cele strategiczne. Wynik jednej bitwy przesądzał często losy całej
wojny. Na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy zwiększył się rozmach prowadzonych
wojen, kiedy na teatrach działań wojennych pojawiły się armie masowe, uzbrojone
w nowoczesne środki walki, przedłużył się czas prowadzenia działań, wzrosły
zadania poszczególnych armii, wówczas rozstrzygnięcie wojny w jednej bitwie stało
się niemożliwe. W tych warunkach zaistniały przesłanki powstania sztuki
operacyjnej, która miała teraz stanowić ogniwo pośrednie pomiędzy strategią i
taktyką. Dopiero bowiem szereg walk (bojów) powiązanych jedną wspólną myślą,
prowadzonych dla osiągnięcia jednego celu, co z biegiem czasu otrzymało nazwę „operacji”,
mógł przynieść osiągnięcie celu strategicznego”.
Na przykładzie
realizacji pomysłów strategicznych tak znakomitych dowódców jak marszałek
Rokossowski i jemu podobni, widzi się właśnie, jak zadziwiającym i fascynującym
zjawiskiem jest wielka „sztuka wojenna”.
Ludzie zawsze
marzyli i zawsze będą marzyć o świecie bez wojen. Ale jest to marzenie podobne
do marzenia o życiu bez śmierci, czy o nurcie rzeki bez rwącego ruchu. Tak
nigdy nie było i tak nigdy nie będzie.
„Ludzie od dawna żywią nadzieję, że uda się w
końcu urzeczywistnić ideał braterstwa między ludami. Narody przywołują w swoich
pragnieniach stan, kiedy wojna przestanie być prawem rządzącym stosunkami
międzynarodowymi, kiedy wzajemne stosunki między społeczeństwami będą
regulowane na drodze pokojowej – kiedy wszyscy będą wspólnie pracowali przy
realizacji tego samego dzieła i żyli tym samym życiem. Mimo że aspiracje te są
częściowo neutralizowane przez cele społeczeństwa, do którego należymy, są one
bardzo żywe i stają się coraz silniejsze. Urzeczywistniłyby się tyko wówczas,
gdyby ludzie utworzyli jedno społeczeństwo, podporządkowane tym samym prawom.
Podobnie bowiem jak konflikty indywidualne powstrzymać można wyłącznie za
pomocą regulujących działań społeczeństwa obejmującego jednostki, konflikty
międzypaństwowe dałoby się powściągnąć jedynie za pomocą regulujących działań
społeczeństwa, w którego skład wchodziłyby wszystkie inne. Jedyną siłą, zdolną
zmniejszyć egoizm grup, jest siła innej grupy, która je obejmuje”. (Emile
Durkheim, O podziale pracy społecznej, Warszawa 1999, s. 509-510). Te słowa
wybitnego żydowskiego socjologa, wypowiedziane na samym początku XX wieku, są
wykładnią specyficznej – i kompletnie błędnej – „filozofii pokoju”, wyznawanej
przez bardzo wielu polityków w różnych krajach. Błędność tej koncepcji polega
na tym, że uważa się, iż stworzenie ponadnarodowego rządu światowego i
wprowadzenie (nieuchronnie krwawe i katastroficzne!) jego dyktatury umożliwi
wyeliminowanie wojen między państwami (które zostaną zniesione). I owszem
państwa można zlikwidować. Ale narodów i społeczeństw zniwelować się nie da
nawet przez przymusową hybrydyzację i narzuconą multikulturowość, stanowiącą
przecież tylko barwną maskę potwornej unifikacji, standaryzacji i schematyzacji
społeczności polietnicznych. Ludzkość z istoty swej jest różnorodna (pod
wieloma względami, w tym pod względem interesów partykularnych jej części) i
żadnym sposobem nie da się zglajchszaltować. Doświadczenia monopolistycznego
kapitalizmu, marksistowskiego komunizmu, hitlerowskiego faszyzmu,
amerykańskiego imperializmu są pod tym względem jednakowe: nasuwają wniosek o
tym, że ludzkości się nie da zapędzić do jednej owczarni żadnymi kłamstwami,
żadną manipulacją, żadną przemocą. Zawsze ona była i zawsze pozostanie
wewnętrznie różnorodną, a więc też wewnętrznie niespójną, a także
skonfliktowaną jednością przeciwieństw. Wojny zaś były i pozostaną jedną z
naturalnych form współistnienia społeczeństw i regulacji ich stosunków między
sobą. Forma ta jest nie tylko nieuchronna, lecz wręcz konieczna jako swoisty
mechanizm regulatywny, przywracający zachwianą w drodze rozwoju pokojowego
równowagę.
Marzenie o
wyeliminowaniu wojen jest równie piękne jak marzenie o wyeliminowaniu przestępczości
z życia społecznego, czy zjawiska śmierci z życia osobniczego ludzi. Jest też
równie jak one nierealne, a nawet nad wyraz szkodliwe, gdyż może prowadzić do
prób jego urzeczywistnienia w polityce praktycznej, co jest możliwe wyłącznie
na drodze masowego ludobójstwa, straszliwego i permanentnego przelewu krwi oraz
do skoszarowania całej ludzkości i do uśmiercania lub przymusowej
marginalizacji szeregu „niegodnych życia” ludów, narodowości i narodów. –
Perspektywa jeszcze gorsza niż wizja ciągle ze sobą mniej lub bardziej łagodnie
ścierającej się ludzkości. Zastosowanie takiego „leku” w tym przypadku byłoby
(i już jest) czymś gorszym niż sama choroba; tylko szalony lekarz leczy ból
głowy przez jej ucięcie. Wojny są złem koniecznym i nieuniknionym, jak choroby,
cierpienia, śmierć. Są jednak też czymś wciąż na nowo ludzkość odnawiającym i
oczyszczającym. Gdyby zniknęły, ich brak oznaczałby, być może, śmiertelną
martwicę wielu żywotnie ważnych organów ciała ludzkości, a w końcu jego
obumarcie w straszliwych konwulsjach i piekielnej agonii pod uciskiem stalowego
jarzma narzuconego przez miłośników „wiecznego pokoju”. Ten ostatni bowiem
osiąga się dopiero, gdy się znajdzie na cmentarzu. Dopóki zaś trwa życie i
ruch, trwa też walka i wojna, będąca formą – jednym z kształtów – istnienia
wszystkiego, co żyje. Wydaje się, że jedyne, do czego w tej materii warto dążyć
i co można osiągnąć, to minimalizowanie napięć prowadzących do wojen i
redukowanie liczby konfliktów do możliwie najniższego poziomu. Poza tym marginesem
jest dla państwa i narodu rzeczą naturalną i chwalebną: zawsze trzymać proch
suchym i, jeśli trzeba, potrafić się obronić przed każdym napastnikiem.
Pisząc tę książkę
autor wychodził z cyceronowskiego założenia, że „historia to świadek epoki, promień prawdy, żywe wspomnienie nauczycielka
życia, przesłanie przeszłości”. Świadomie więc unikał ulegania jakimkolwiek
szablonom ideologicznym, a swoich bohaterów usiłował przede wszystkim zrozumieć,
nie zaś oceniać, potępiać czy gloryfikować według z góry założonych kryteriów. Stąd
też jego życzliwe zrozumienie także dla postaci kontrowersyjnych, co może niektórym
– co bardziej dogmatycznym – czytelnikom nie bardzo się podobać. Ongiś Tacyt bardzo
trafnie zaznaczał: „Życzliwość historyka łatwo
może wzbudzić niechęć, natomiast podchwytuje się oszczerstwa pełne zawiści; z pochlebstwem
bowiem łączy się poniżający zarzut służalstwa, a złośliwość ma pozory niezależności”...
Otóż nie goniąc za żadnymi pozorami, ani za tanią popularnością autor tej książki
bezstronnie przedstawia tragedie losu ludzkiego przez pryzmat życiorysów wybitnych
dowódców wojskowych polskiego pochodzenia, którzy zyskali sławę lub rozgłos w różnych
krajach świata.
UKRAINA
Piotr Konaszewicz
Z reguły uważa
się, że Piotr Konaszewicz, który w roku 1615 został hetmanem kozackim,
pochodził z Sieradza i był mieszczaninem. Wydaje się jednak, że był drobnym
szlachcicem z Ziemi Sieradzkiej, o czym może świadczyć fakt używania przez
niego polskiego herbu szlacheckiego Pobóg.
Szymon Starowolski
w dziele Wojownicy sarmaccy (1631)
poświęca wiele serdecznych słów temu znakomitemu dowódcy: „Piotr Konaszewicz, wódz Kozaków Zaporoskich, miał przydomek wojskowy,
utworzony od nazwy „sahajdak” (kołczan) i stąd powszechnie nazywano go
Sahajdaczny, jakby posługujący się sahajdakiem i niby w nim strzała zawsze
gotów do walki. Chociaż nie miał on dość szlacheckiego pochodzenia, jednak
najwyżsi wodzowie taki mieli respekt dla jego męstwa, że mógł uczestniczyć w
każdej naradzie wojennej. Bardzo często mężowie pochodzący z nizin społecznych
są ludźmi godnymi największego uznania. Sahajdaczny był obdarzony niepospolitą
mądrością, a ponadto wielką odwagą, brawurą i pogardą dla życia; pierwszy szedł
do boju, ostatni go opuszczał; był waleczny, zwinny, czujny w obozie,
wytrzymały na sen, trzeźwy i oszczędny w słowach, ostrożny. Dlatego również w
obozie u Kozaków mocno pilnował ciszy i bardzo starał się o to, aby w szyku
wszystko odbywało się na skinienie i rozkaz wodza w należytym porządku i bez
hałasu. O wiele więcej kłopotu sprawia zamęt powstały nocą niż za dnia i jest
trudny do opanowania. Dlatego też należy ćwiczyć się zarówno w zachowywaniu
milczenia, jak i porządku. Przeto Sahajdaczny, mając tego rodzaju zalety, stale
doznawał szczęścia losu na lądzie i na morzu. Wybrany przez swoich towarzyszy
na wodza, rozbił kilkakroć Tatarów na Polach Perekopskich, wzbudził postrach na
Krymie, skąd uprowadził stada bydła (1619). Wnet przeprowadził swoje zwycięskie
znaki przez rozległe moskiewskie ziemie, gdy ze swymi oddziałami podążał do
królewicza Władysława, który rozbił obóz pod Moskwą (1618). Uprawiał też
pirackie napady na Morzu Czarnym, zburzył wiele wspaniałych portów w Europie i
w Azji oraz spustoszył ogniem i mieczem ziemie sąsiadujące z Konstantynopolem.
Wreszcie nadzwyczajna zręczność, jaką okazał podczas wojny chocimskiej (w r.
1621 pod Chocimiem dowodził 40 tys. Kozaków i walnie przyczynił się do
zwycięstwa Polaków), z dnia na dzień powiększała jego rozgłos wśród Turków.
Wkrótce po zakończeniu tej wojny, umęczony nieustannymi trudami i chorobą,
zakończył swoje życie w 1621 roku (faktycznie zmarł 20 kwietnia 1622 r.). Także
i dla niego ułóżmy krótki napis nagrobny za zasługi i za męstwo:
Piotr Sahajdaczny, wódz Kozaków Zaporoskich,
spoczął w tej ziemi, ciesząc się za życia nieustanną chwałą dzięki czynom
dokonanym na lądzie i na morzu. Był mężem o rzadko spotykanej bystrości umysłu,
o niezwykle dojrzałym sądzie oraz nadzwyczajnej staranności w mowie i czynie. Z
powodu tych zalet tak dalece odbiegł od plebejskiego trybu życia, że słusznie
można przekazać go potomności wśród najsławniejszych mężów żyjących wówczas w
Polsce. Ty, który kochasz męstwo, pomódl się o niebo dla duszy wojowniczego
męża.”
„Osobowość ludzka – zauważał przenikliwie Alasdair MacIntyre
w książce Dziedzictwo cnoty – uzyskuje zazwyczaj, a może i zawsze, swoją
społeczną konkretność poprzez konflikt”.
Wydaje się, że
nieraz najwyraziściej to uwypuklanie się – jak w przypadku hetmana Konaszewicza
– odbywa się poprzez konflikty zbrojne, kiedy to dowódca ma okazje do wykazania
w całym pięknie swej mądrości, odwagi i potęgi ducha.
Piotr Konaszewicz
był mistrzem w utrzymywaniu karności wojsk. Gdy przychodziło mu walczyć z
licznymi i silniejszymi od siebie wrogami, opierał się skutecznie ich
pierwszemu impetowi, a potem odnosił zwycięstwo. Nieprzyjaciół swych potrafił
nieraz sprytnie poróżnić, a siejąc między nimi niezgodę, zyskiwał na sile i
unieszkodliwiał wrogów po kolei. Był więc zarówno wybitnym żołnierzem, jak i
utalentowanym dyplomatą. Zaszczepiał swym żołnierzom nie tylko karność, ale też
osobistą pogardę śmierci. Potrafił w tym względzie uczyć się także od przeciwnika.
Tureccy historycy np. twierdzą, że szeroko wśród Turków rozpowszechnione przekonanie,
iż tok ich życia jest raz i na zawsze z góry nakreślony, dodaje im niezwykłej pewności
w niebezpieczeństwie. Podobnież i Beduini niezłomnie wierzyli, że dzień śmierci
każdego z nich jest ustanowiony przez odwieczny Los i dlatego szli do boju zupełnie
nadzy, mając tylko szablę w ręku. Najbardziej obraźliwym odezwaniem się do kogoś
było powiedzenie, że „on się zbroi ze strachu przed śmiercią”. Wiadomo bowiem, że
nikt nie żyje ani dłużej, ani krócej niż mu sądzono. Jasne, że walka z tak odważnym
przeciwnikiem wymagała nie lada umiejętności.
Cyrus, wielki król
Persów, sądził, iż przewagę w boju daje nie ogólna liczba żołnierzy, lecz liczba
żołnierzy odważnych; wszyscy pozostali są raczej przeszkodą niż pomocą w walce.
Wyraz takiemu przekonaniu nieraz dawał również Konaszewicz, który potrafił mniejszymi
siłami zwyciężać znacznie liczniejszego przeciwnika. Niekiedy popełniał oczywiście
błędy. Ale przecież bywa i tak, że dowódca myli się szczęśliwie, popełnia taki błąd,
który wiedzie do zwycięstwa.
Bogdan Chmielnicki
Bogdan Zenobiusz
Chmielnicki urodził się prawdopodobnie w 1595 roku w polskiej rodzinie
szlacheckiej.
Chmielniccy pisali
się początkowo z Chmielnika: de Chmielnik, położonego w Ziemi Kieleckiej.
Później rozgałęzili się na różne strony, w tym na Ukrainę, i zapisali się
znacząco w dziejach zarówno polskich, jak też ruskich i rosyjskich.
Niewłaściwym przeto jest usiłowanie niektórych historyków i pisarzy, a to
zarówno polskich, jak też rosyjskich, ukraińskich i białoruskich, wywodzenie
Bogdana Chmielnickiego z chłopów, kozaków czy innych warstw plebejskich. Ojciec
jego Michał pieczętował się herbem Abdank i słusznie uważał się za rodowitego
szlachcica polskiego, pełniącego funkcje oficera kozackiego.
A. Boniecki (Herbarz polski, t. 3, s. 7) pisze o
trzech różnych rodach noszących nazwisko Chmielnicki, z których najstarszy
znany był na Krakowszczyźnie na przełomie XV–XVI w. Ponad stulecie później
występują już także w woj. sieradzkim, na Wołyniu, Witebszczyźnie i Ukrainie.
Nazwisko wzięli niektórzy prawdopodobnie od miejscowości Chmielnik w
województwie sandomierskim. Już w XVI wieku znani na wschodzie
Rzeczypospolitej.
W 1589 roku jednym
z radców magistratu brzeskiego był Andrzej Chmielnicki (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 6,
s. 26).
Uchwała sejmu
warszawskiego z 1661 roku pozostawiała za Pawłem Janem Chmielnickim wsie
Buhajówka i Berków (Volumina Legum,
t. 4, s. 359).
Bogdan Chmielnicki
(1595–1657) był hetmanem kozackim, rozbił wojska polskie pod Żółtymi Wodami,
Korsuniem, Piławcami; uległ pod Beresteczkiem i Żwańcem; w 1654 roku zawarł z
Moskwą fatalny sojusz, który położył kres niepodległości Ukrainy; następnie wycofał
się z podjętych zobowiązań.
Zanim jednak
spełniać się zaczęły burzliwe koleje jego niełatwego życia, jego ojciec
zapewnił synowi dobre wychowanie w szkołach jezuickich Jarosławia i Lwowa, a
wiedząc, jak twarde jest życie, od wczesnych lat przysposabiał syna do
rzemiosła rycerskiego, zabierając go nieraz z sobą na niebezpieczne wyprawy
wojskowe.
W bitwie pod
Cecorą, gdzie około 8,5 tys. Polaków niefortunnie starło się we wrześniu 1620
roku z 25 tys. Turków i 10 tys. Tatarów, Michał Chmielnicki (podobnie jak
hetman Stefan Żółkiewski) poległ w walce, a jego 24-letni syn dostał się do
niewoli. Spędził w Stambule kilka lat, zanim go nie wykupiła za pożyczone pieniądze
zrozpaczona matka. Po powrocie gospodarował na odziedziczonym po ojcu
Subotowie; założył rodzinę, a żona Anna Somkówna powiła mu dwóch synów i dwie
córki.
Bogdan Chmielnicki
posłował parokrotnie do sejmu polskiego, był osobiście znany królowi Władysławowi
IV, a krajowi służył wiernie i szczerze. Po śmierci jednak swego przyjaciela
hetmana Stanisława Koniecpolskiego wpadł w tarapaty, gdyż syn tego ostatniego,
Aleksander, nie tylko odebrał mu Subotów, pozostawiając zacnego szlachcica
niemal bez środków do życia, ale też kazał podstarościemu Czaplińskiemu
wychłostać publicznie w Czehryniu Tymoszkę Chmielnickiego, starszego syna
Bogdanowego. Przy okazji młodzieńca okrutnie pokaleczono. Co więcej, A.
Koniecpolski, powodowany głupią zawziętością, kazał był Bogdana Chmielnickiego
aresztować. W ten sposób honor, godność i wierność szlachecka zostały zranione
w swej najgłębszej istocie. Bogdan Chmielnicki słusznie tedy znienawidził z
całego serca nikczemnych Polaków, nie dał się wziąć pod straż, uszedł na Sicz Zaporoską
i – jako człek zdolny i energiczny – zaczął niesłychanie skutecznie i groźnie
wichrzyć przeciwko samemu królowi. Po śmierci Władysława IV w Królestwie
Polskim jeszcze bardziej wzmogło się zamieszanie, które tu zawsze było stanem
normalnym, w obliczu kompletnego braku mądrości politycznej u elit, a
kręgosłupa moralnego u mas. W ciągu kolejnych lat Bogdan Chmielnicki na czele
oddziałów kozackich wielokrotnie zadawał krwawe i haniebne porażki wojskom
polskim, z nawiązką mszcząc swoje i swej rodziny poniżenie i poniewierkę.
Powoli też rozwój wydarzeń zmusił go do stanięcia na czele odradzającej się
państwowości rusko-ukraińskiej i do szukania takich czy innych rozwiązań i
sojuszy geopolitycznych. Ponieważ strona polska nigdy nie zdobyła się wobec
Ukrainy na uczciwe, szczere i lojalne postępowanie, został też Chmielnicki
wpędzony w objęcia Moskwy i na radzie w Perejasławiu w 1654 roku ogłosił
poddanie Ukrainy pod berło cara rosyjskiego.
Jest przyjęte
pisać z pewną bodaj przesadą o okrucieństwie wojen kozackich. Nathan Hanower
podaje np., że oddziały Chmielnickiego wygubiły około 300 tys. Żydów, lecz
ukraińscy historycy twierdzą, że w tamtym okresie ogólna liczba Żydów na
Ukrainie nie przekraczała 50 tysięcy, a przecież mołojcy Bogdana wymordowali
nie wszystkich.
Faktem też jest,
że dwóch ministrów Chmielnickiego – Hercog i Markowicz – było Żydami, a syn
tego ostatniego – pułkownikiem kozackim. Żyd Jakub Zabieleński pomógł też
Chmielnickiemu uciec z niewoli polskiej.
Tomasz Święcki w
dziele Historyczne pamiątki znamienitych
rodzin i osób dawnej Polski (t. 1, s. 34) pisze: „Chmielnicki Bogdan, sławny buntu kozackiego dowódca, syn Michała;
niektórzy dziejopisowie podają go szlachcicem z Mazowsza, inni utrzymują, że
był rodem z Lisianki, miasta ukraińskiego. Ojciec jego był w służbie u
Daniłowicza, wojewody ruskiego i wyprawiony został z oddziałem strzelców pod
znaki Żółkiewskiego hetmana; Bogdan towarzyszył ojcu w tej nieszczęsnej
wyprawie pod Cecorą, i tam utraciwszy go, dostał się w niewolę, z której
wykupiony, wsławił się męstwem w wojnach z Rossyą i Turkami. Miał względy u
Władysława IV króla, od Koniecpolskiego hetmana pisarzem kozaków zaporożskich
mianowany, których zostawszy dowódcą, jak wielkiego rozlewu krwi i nieszczęść
kraju za panowania Jana Kazimierza był przyczyną, dzieje świadczą – Jerzemu
Chmielnickiemu, synowi jego, hetmanowi wojsk zaporożskich, ustawa sejmu 1661 r.
nadała dzierżawy Hadziacz i Mirhoród za Dnieprem.”
Jerzy, czyli
Juraśka, Chmielnicki, inny syn Bogdana, w hramotach cara Fiodora zwany był
zawsze tylko jako „izmiennik”, czyli zdrajca. Był to również znakomity
żołnierz, ale los miał niesłychanie okrutny.
Ustalenia komisji
hadziackiej z 1659 r. m. in. zawierają następujący fragment: „Jako wszystko woysko Zaporoskie do łaski y
klemencyi naszey przypuściliśmy, tak nie pamiętając żadnych uraz urodzonego
Jerzego Chmielnickiego, potomka Bohdana Chmielnickiego, Hetmana Zaporoskiego, w
protekcyą naszą bierzemy, a chcąc go przychęcić do dzieł rycerskich, tudzież
naszey y Rzeczypospolitey usługi, kleynot szlachectwa polskiego onemu
konferujemy, na co y przywiley wydany utwierdzamy, nad to przy daninach przez
Nas oycu jego konferowanych onego zachowujemy, y też przywileje oycu jego
konferowane, pro persona jego approbujemy”... (Volumina Legum, t. 4, s. 303).
Skoro już o nim
wspominamy, to przypomnijmy, że najmłodszy syn Bogdana Chmielnickiego, Jerzy
(ok. 1640 – ok. 1681) przeżył niesłychanie burzliwe i wypełnione cierpieniem
życie. Był przez jakiś czas po Janie Wyhowskim hetmanem Ukrainy. Psychicznie niezrównoważony,
raz szukał przymierza z Polską, to znów z Moskwą, a wreszcie z Turcją. Zasłynął
z niesłychanych okrucieństw, każąc nieraz bez dowodu winy zabijać nawet swych
przyjaciół i wiernych oficerów, urządzać rzezie całych miasteczek i wsi, oraz obdzierać
ze skóry żywcem z byle powodu nawet kobiety. Po znanym zbiciu w dzieciństwie
przez katów Czaplińskiego cierpiał zresztą na padaczkę i był fizycznie
upośledzony. Potomstwa nie zostawił. Tacy ludzie nie powinni oczywiście nigdy
piastować żadnych urzędów, dających im władzę. Ale los nieraz rządzi inaczej.
Jerzy Chmielnicki, jak głosi legenda, został skazany za swe zbrodnie przez sąd
turecki i uduszony jedwabnym sznurem w Kamieńcu Podolskim; ciało zaś jego miało
być po kaźni wyrzucone ni to psom na pożarcie, ni to wrzucone z mostu do rzeki.
Na nim skończone
zostały burzliwe dzieje rodu panów Chmielnickich.
Jako
dowódcę wojskowego i męża stanu cechowały Bogdana Chmielnickiego nieugięta
konsekwencja, silna wola i twarde usposobienie, a przy tym głęboka inteligencja
i mądrość. Ten człowiek rozumiał doskonale, że surowość jest niezbędna w
rządzeniu państwem i wojskiem, jeśli się chce utrzymać dyscyplinę, cnotę i
porządek. Twarde i surowe, a zarazem sprawiedliwe i słuszne postępowanie władcy
sprawia, że jest przez lud szanowany i słuchany. Nie przypadkiem zaznaczał
Niccolo Macchiavelli w swych Rozważaniach:
„Dowódca wydający surowe rozkazy winien
surowo przestrzegać ich wykonania, gdyż inaczej zostanie oszukany... Chcąc
uzyskać posłuszeństwo, trzeba umieć rozkazywać. Umieją zaś rozkazywać ci,
którzy zanim wydadzą rozkaz, przyrównują się sami do tych, od których oczekują
posłuszeństwa; jeżeli porównanie to wypadnie dla nich korzystnie, rozkazują;
jeżeli nie, nie rozkazują...
Wydawać surowe rozkazy może tylko
człowiek silnego ducha, bo na nic zda się mu łagodność, kiedy przyjdzie
dopilnować ich wykonania. Kto zaś hartu ducha nie posiada, ten winien zaniechać
wydawania srogich rozkazów i ograniczyć się do zwykłych, które odpowiadają jego
łagodnemu usposobieniu; kar związanych z niewykonaniem tych ostatnich nie
przypisuje się dowódcom, lecz prawom i dyscyplinie...”
B.
Chmielnicki nieraz pojawiał się osobiście na czele swych oddziałów w
najtrudniejszych chwilach, by dodać im otuchy i męstwa osobistym przykładem.
Każda
wojna bowiem to starcie nie tylko żołnierzy i broni, lecz też przeciwstawnych
dusz, umysłów, potencji psychicznych, umiejętności zarówno technicznych jak i
moralnych.
W
księdze sapientialnej Indii Południowych pt. Tirukkural znajdujemy kilka zdań o prowadzeniu wojen w rozdziale O wartości sił zbrojnych. Odnośne
wiersze brzmią jak następuje:
„Tylko ślepo oddani królowi żołnierze
Godnie bronią pańskiego honoru.
Dobra armia wystąpi przeciwko wrogowi,
Choćby tam sam bóg śmierci był wodzem.
Męstwo, honor, rozwaga i wierność królowi,
Oto cztery warunki powodzeń.
Ten jest groźny, kto zanim na wrogów wyruszy,
Zna ich siłę, podstępy, odwagę.
Lecz i głupcy potrafią zwyciężyć geniuszy,
Kiedy mają w orężu przewagę.
Wojsko, nie obciążone przeczuciem przegranej,
Zbrojnych rozpraw i starć nie unika.
Ale męstwo żołnierzy jest wręcz marnowane,
Jeśli brak im zdolnego zwierzchnika.”
Jeden
z generałów francuskich powiedział: „Bitwa
jest konfliktem sił moralnych”. A nie tylko, i nawet nie przede wszystkim,
fizycznych. Strona psychicznie i moralnie słabsza załamuje się, walczy
nieskutecznie, nie jest gotowa bić się do końca. Człowiek, jego osobowość jest
najważniejszym czynnikiem każdej wojny, każdej walki. Generał niemiecki Goltz
zauważał, że w bitwie „nie tyle idzie o zniszczenie wroga, ile o odebranie mu
odwagi”. Oto np. zastanawiająca statystyka wojen Rzymian z Kartagińczykami.
Bitwa pod Thapse: Rzymianie stracili 50 żołnierzy, ich przeciwnicy – 10
tysięcy. W bitwie pod Cynocephales, proporcja ta wyniosła: 700 do 70 tysięcy;
pod Kannami: 5 tysięcy do 80 tysięcy. Natomiast absolutnym rekordem jest bitwa
pod Cheroneą, gdzie padło 14 Greków i 110 tysięcy Persów, ponieważ pierwszym
udało się posiać zamęt, przerażenie i chaos w szeregach drugich.
Tylko
dzięki takiemu postępowaniu udało się Bogdanowi Chmielnickiemu przez dłuższy
czas utrzymywać niepodległość ziem ukraińskich i, mimo wymuszonego (przez
krótkowzrocznych Polaków) poddania się pod berło cara Rosji, stworzyć moralne
podstawy przyszłego Państwa Ukraińskiego.
Co prawda,
okoliczności wymusiły na nim podpisanie sojuszu z Moskwą, tak iż sprawdziła się
znana prawidłowość: „Wszystkich, którzy
wzywali pomocy barbarzyńców, czekał smutny koniec” (Jacob Burckhardt, Kultura Odrodzenia we Włoszech). Później
jednak Chmielnicki usiłował ten błąd naprawić i, jak mógł, walczył o
utwierdzenie niezawisłości tego państwa.
Nie
jest więc zaskakujące, że jest on obecnie uważany przez naród ukraiński za
jednego z największych swych bohaterów.
Tymosz Chmielnicki
O Tymoszu
Chmielnickim, najstarszym synie Bogdana, Miron Korduba podaje w Polskim Słowniku Biograficznym, że
urodził się w 1632 roku.
Ojciec
zabrał go już w jesieni 1648 na wyprawę, a spod Zamościa odesłał z konwojem
zdobyczy przodem na Ukrainę. Uczestniczył też Tymosz w kampanii z r. 1649 i
wraz z ojcem składał hołd królowi pod Zborowem. W rejestr kozacki, sporządzony
po traktacie zborowskim, został wpisany w pułku czehryńskim tuż obok ojca. W
lipcu 1650 r. wyprawił się pod wodzą pułkownika Demka na pomoc Tatarom przeciw
Czerkiesom. Asystował też często ojcu przy przyjęciach poselstw zagranicznych.
W ogóle Bogdan pragnął dać mu wszechstronne wychowanie i nawet prosił ks.
siedmiogrodzkiego, by przyjął go na jakiś czas na swój dwór, na co tenże
zgodził się z wielką gotowością, lecz do tego nie doszło. Pomyślał też dlań o
żonie, odpowiedniej dla przyszłego władcy Ukrainy. Hospodar mołdawski Lupul w
traktacie, zawartym we wrześniu 1650 r., zobowiązał się oddać za Tymosza swoją
młodszą córkę Ruksandę. Z końcem października przybył do Czehrynia metropolita
suczawski z pierścieniem od panny młodej i tutaj umówiono wesele na połowę
stycznia 1651 roku. Ten termin przesuwano kilkakrotnie. Osobista tragedia
hetmana, dwulicowa polityka Lupula i wypadki wojenne zepchnęły projektowane
małżeństwo na dalszy plan. Dopiero w maju 1652 r. odżyły dawne zamiary i
poczęły się przygotowania do zbrojnej wyprawy na Mołdawię, by zmusić hospodara
do dotrzymania obietnicy. Po klęsce Kalinowskiego, który usiłował zastąpić
Chmielnickiemu drogę pod Batohem, Lupul pospieszył zapewnić Bogdana o swej
przyjaźni, wyznaczył ostateczny termin ślubu i dał zakładników, że takowego
dotrzyma. Wesele odbyło się w Jassach 1 września; dokładny opis wesela,
kursujący potem w odpisach w Polsce i za granicą i często cytowany przez
historyków nowoczesnych, jest współczesnym złośliwym paszkwilem, mającym na
celu ośmieszyć pana młodego i cały jego orszak. Po weselu młoda para osiadła w
Czehrynie. Plotki o złym pożyciu małżeńskim i o zamiarze Tymosza odesłania swej
żony teściowi stoją w sprzeczności do relacji nuncjusza w tej sprawie i do
późniejszych faktów. W grudniu Tymosz odwiedził swego teścia i odbył z nim
naradę w Chocimiu, co dało powód do alarmów o ich zaborczych planach. Hospodar
wołoski Maciej Basaraba i ks. siedmiogrodzki Rakoczy już od dawna podejrzewali
Lupula o chęć zagarnięcia ich włości. Jego obecna koligacja z hetmanem kozackim
wzmocniła jeszcze bardziej te podejrzenia. Przeprowadzili więc w marcu 1653 r.
rewolucję pałacową w Jassach, która wyniosła na tron mołdawski kanclerza
Stefana Gorgicę. Lupul uciekł do Kamieńca Podolskiego, skąd błagał
Chmielnickiego o pomoc. Jakoż nie zwlekając ani chwili, Tymosz w samą sobotę
przed Wielkanocą (18 IV) wyruszył z Czehrynia. W tydzień później, robiąc po 60 km dziennie drogi, był już
na mołdawskiej granicy, rozgromił w Soroce załogę Stefana, zwyciężył wojska
mołdawsko-siedmiogrodzkie pod Jassami i 2 V zajął stolicę Mołdawii, wzywając
teścia do objęcia swego tronu w posiadanie. Był to sukces rekordowy, który
wywołał podziw wśród współczesnych. Ścigając wrogów, Tymosz z Lupulem wpadli do
Wołoszczyzny, ponieśli jednak 27 V klęskę pod Tergovistea, gdzie legła znaczna
część wyborowego kozactwa. Powróciwszy do Jass, Tymosz Chmielnicki pozostał tam
kilka tygodni, pomagając teściowi w utrwaleniu spokoju w kraju; gdy nadeszły
wiadomości o zbrojeniach wrogów, pospieszył do Czehrynia prosić ojca o posiłki.
Lecz ten sam wówczas znajdował się w położeniu krytycznym. Tymczasem Stefan
Gorgica, wsparty posiłkami wołoskimi i siedmiogrodzkimi, zwyciężył Lupula,
zdobył Jassy i przystąpił do oblężenia Suczawy, dokąd schroniła się rodzina
Lupula i gdzie znajdowały się jego skarby. Zabrawszy ze sobą kilkutysięczny
oddział Kozaków, Tymosz znowu pospieszył na odsiecz teściowi, rozgromił nad
Dniestrem obserwacyjny oddział Stefana i, zjawiwszy się 20 VIII niespodzianie
pod Suczawą, na oczach oblegających złączył się z garnizonem zamkowym.
Następnego dnia nadeszły oblegającym posiłki polskie pod wodzą Kondrackiego.
Zaczęły się zacięte boje: Kozacy odpierali mężnie wszystkie szturmy, a częstymi
wypadami, w których Tymosz odznaczał się niezwykłą brawurą, czynili oblegającym
znaczne szkody. Lecz wkrótce dały się odczuć skutki blokady: brak żywności,
wody i działanie ciężkiej artylerii oblężniczej. W dniu 12 IX kula działowa
uderzyła w wóz obozowy, a drzazgi rozbitego
wozu zraniły znajdującego się obok Tymosza w nogę; wytworzyła się gangrena i w
6 dni później zakończył żywot. Jeszcze prawie cały miesiąc Kozacy bronili
Suczawy, wreszcie 10 X kapitulowali, ustępując z bronią w ręku na Ukrainę i
zabierając ze sobą zwłoki wodza. Wysłany przez hetmana Paweł Chmielnicki
sprowadził ciało Tymosza do Czehrynia, gdzie 2 XI odbył się uroczysty obrzęd
pogrzebowy, po czym trumnę pozostawiono w cerkwi i dopiero po powrocie Bogdana z
kampanii żwanieckiej przeniesiono do grobu w Subotowie. Mimo krótkiego życia
Tymosz Chmielnicki zaznaczył się jako silna indywidualność. Paweł z Aleppu i M.
Costin wyrażają się z zachwytem o jego sprawności bojowej; inne źródła
zarzucają mu skłonność do rozpusty i do gwałtownych wybuchów gniewu.
Ta
ostatnia okoliczność nie koniecznie zresztą musi być oceniana negatywnie,
jeszcze bowiem Arystoteles w Etyce
Nikomacha stwierdzał, że „nic nie
budzi takiej pogardy niebezpieczeństwa jak wściekłość”. Tymosz Chmielnicki
zresztą przywiązywał wielką wagę do tego, by żołnierze zachowali wysokie
morale, poczucie wyższości w stosunku do wroga i zdolność, jeśli trzeba – a na
wojnie to zawsze trzeba – postępować bezwzględnie i twardo. Jak to wyraził Emil
Michele Cioran: „Dopóki naród zachowuje
świadomość swej wyższości, jest okrutny i szanowany, jak tylko ją traci, staje
się ludzki i przestaje się liczyć. (...)
Instytucja jest żywa i silna tylko
wtedy, gdy odrzuca wszystko, co nią nie jest... To samo dotyczy narodów i reżimów.
(...)
Wielkie czyny są domeną narodów, które
nie znają przyjemności długiego biesiadowania za stołem, nie wiedzą, co to
poezja deseru ani melancholia trawienia”...
Tymosz
Chmielnicki miał również dobrze zorganizowany wywiad i w każdej chwili
dokładnie się orientował w zamiarach i planach przeciwników.
„Przy braku czujności wróg może nas zaskoczyć
i skrzywdzić, dlatego należy się przed nim bronić nie wtedy, kiedy krzywdę
wyrządza, lecz wtedy, kiedy knuje coś złego” (Tukidydes).
Postępując
w ten sposób T. Chmielnicki przez długie lata cieszył się chwałą wytrawnego,
wybitnego dowódcy. Takim też w istocie rzeczy był, o czym świadczą jego liczne
świetne zwycięstwa na polu walki.
Jan Mazepa
Mazepowie byli
polską rodziną szlachecką, pieczętującą się godłem rodowym Kurcz. Dotychczas
poszczególne gałęzie tej familii zamieszkują zarówno Ziemię Lwowską, jak też
Podkarpacie i Małopolskę. Dawne zapisy archiwalne przypominają o różnych
reprezentantach tej rodziny. Tak np. Michał (Mikołaj) Mazepa w 1544 roku otrzymał
od króla Zygmunta I prawo lenne na zaścianek Kamieniec w powiecie
białocerkiewskim; wojewoda kijowski Fryderyk Hlebowicz nadał zaś mu dodatkowe
posiadłości nad rzeką Rosią. Później ta majętność wraz z Kamieńcem nazywała się
Mazepińce. Z tej właśnie polskiej drobnoszlacheckiej rodziny wywodził się Adam
Stefan Mazepa, ojciec Jana Mazepy, przyjaciela cara Piotra I, hetmana Wojsk
Zaporoskich, księcia Świętego Cesarstwa Rzymskiego.
Zatwierdzony w
1659 roku przez króla Jana Kazimierza przywilej stwierdza: „Mając wzgląd na wierne usługi urodzonego
Adama Maziepy, konferowaliśmy mu lennym prawem sioło Kamienice w W-wie
Kijowskim leżące, na co y przywiley wydany approbujemy”. (Volumina Legum, t. 4, s. 304).
Jan Mazepa
(1644-1709) był w latach 1687-1708 hetmanem Lewobrzeżnej Ukrainy i na tym
stanowisku dążył wszelkimi możliwymi sposobami do tego, by oderwać Ukrainę od
Rosji.
K. Czarniecki
podaje: „Jan Mazepa, sławny hetman
kozacki, pochodzi z dawnego szlacheckiego rodu Mazepów Koledyńskich czyli
Kołodyńskich, którzy otrzymali w roku 1544 przywilej na futor czyli folwark we
wsi Kamienicy do starostwa białocerkiewskiego należącej, a ten, z czasem
wzrastając się, przeistoczył się na wieś Mazepińce. W tej zatem wsi urodził się
Jan Mazepa w r. 1609 z ojca Stefana, podczaszego czernichowskiego, z matki
Marii Magdaleny Mokijowskiej, szlachcianki wołyńskiej.”
W zbiorze utworów
G. G. Byrona z 1927 roku znajdujemy następującą uwagę: „Mazepa – Iwan Stiepanowicz Mazepa (1629–1709), wychowany na dworze Jana
Kazimierza, został później hetmanem zaporoskim, i
przeszedłszy na służbę cara Piotra Wielkiego, był mu nadzwyczaj pomocny w
wyprawach na południe od Rosji. Otrzymał od niego order św. Andrzeja, a za jego
wstawieniem się do Augusta II także order Orła Białego, co było wtedy wielką
dekoracją. W czasie wojny północnej został poniekąd zmuszony zawczesnem
odkryciem swojej gry dyplomatycznej do przejścia na stronę króla szwedzkiego,
Karola XII. Wyklęcie i spalenie go in effigie w Kijowie wywołało bunty w jego
wojskach. Powagę jego uszczupliło niezmiernie spalenie najsilniejszej jego
fortecy, Baturyna, niemal w oczach szwedzkiej armii. Po bitwie pod Połtawą
(1709) w 1500 koni schronił się do Turcji, gdzie był przyjęty gościnnie. Umarł
wkrótce potem (1709), w Benderze. Sułtan turecki nie wydał go carowi Piotrowi,
mimo ofiarowanej ceny 300 000 dukatów.”
W
poemacie Juliusza Słowackiego Mazepa
tytułowy bohater został przedstawiony nie jako mąż stanu i dowódca wojskowy,
lecz raczej jako uwodzicielski „wróg
niewieści”, który – zdaniem kobiet – „kochanek
włosami kazał wypchać siodło”, a
– we własnym mniemaniu – służąc królowi „brnął
w cnotę jak w błoto, ani dbał o
siebie” i był przekonany co do tego, że jego „zwinność, lotność, prawość
wszystko ocali”.
W
literaturze ukraińskiej, a to zarówno pięknej, jak i naukowej, Jan Mazepa jest
traktowany z namaszczeniem jako wybitny żołnierz i działacz niepodległościowy,
który złożył swój żywot na ołtarzu walki o wolną Ukrainę.
Voltaire
w dziele Dzieje Karola XII (1772)
pisał: „Miejsce to zajmował wtedy szlachcic
polski, nazwiskiem Mazepa, pochodzący z województwa podolskiego; wychowywał się
jako paź na dworze Jana Kazimierza i nabył tam nieco ogłady literackiej. Kiedyś
miał jakiś stosunek miłosny z pewną szlachcianką; kiedy się ten stosunek
wykrył, mąż tej szlachcianki kazał go, zupełnie nagiego, przywiązać do
narowistego konia, i tak go puścił w świat. Koń, który pochodził z Ukrainy,
powrócił tam i zaniósł Mazepę, napół żywego z głodu i zmęczenia. Kilku włościan
użyczyło mu pomocy; zabawił tam u nich dłuższy czas i odznaczył się w
wycieczkach przeciw Turkom. Wyższość jego oświaty nadała mu wielkie poważanie
między Kozakami; ciągle, z dnia na dzień wzrastające jego znaczenie skłoniło
cara do mianowania go księciem Ukrainy.”
George Gordon
Byron rozpoczyna swój poemat pt. Mazepa
zwrotkami:
I.
Minął był właśnie straszny dzień
Połtawy,
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście
zbiegło
I już do krwawej niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Chwała, potęga i laury wojenne,
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę,
I mury Moskwy znowu ocalone
Aż do dnia, roku krwawszego
wspomnienia,
Gdzie większej mocy, wyższego imienia,
Z całem swem wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął
klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich
gromem.
II.
Taka kość padła w grze tej dla Karola;
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą, mimo ciężkiej rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
Nikt przecież nie śmiał w jego sarknąć
gronie
W tej strasznej chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez
drżenia.
Koń pod nim poległ... Gięta pędzi,
zsiada,
Daje mu swego, i sam trupem pada.
Koń ten pod królem kilka mil przesunął,
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach, słoniących ogniska,
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,
Wpośród snujące się podjazdów roje
Musiał na ziemi złożyć członki swoje.
O takież łoże, takie wieńce chwały,
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały! –
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb
wspartą,
Z gasnącem życiem i duszą rozdartą;
Rany mu skrzepły, a znękane ciało
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski,
ciosy,
Król po królewsku swoje znosił losy,
I choć pod gromem tak strasznej
niedoli,
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite
państwa.
III.
Orszak z nim wodzów, – niestety, jak
mało
Z tej strasznej rzezi przy nim
pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska
płonie,
Wre honor, wierność, – wszyscy w niemem
gronie,
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Króla i jego rumaka obsiedli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i
brata.
W bliskości przy nich, spokojny i
mężny,
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Zasiadł Mazepa, gdzie stał dąb potężny,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi,
Głaszcze po grzywie, bok i krzyże
gładzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada,
I rad się patrzy, jak mu smacznie
zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonej nocą trawy jeść nie będzie,
Lecz on z nim w wszystkich tak
stwardniał wyprawach,
Że nie przebierał ni w lężu, ni w
strawach;
Zmyślny, uczony i potulny razem,
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Tak się dał wodzić, jakby koń tatarski.
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go
zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił
drogi,
A jak za matką swoją sarnie małe,
Gotów był za nim latać przez dni całe.
IV
Hetman na ziemi płaszcz swój
rozpościera
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiej pogoni
Jaka część jego nie popsuta broni,
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada, –
Wszystko obziera po połtawskim mordzie:
Temblak, rękojeść i szczerby na
kordzie;
Wreszcie się do swych juk, manierki bierze,
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza,
Z mniejszą obawą, niźli w świetnem kole
Pochlebny dworak przy monarszym stole.
Karola uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie, w zmuszoną wesołość przybrany
I jakby wyższy na boleść i rany,
Tak się odzywa: – »Z wszystkich nas
zarazem,
Choć mężnych sercem i dzielnych
żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie
pobił
Nikt mniej nie mówił, a więcej nie
zrobił,
Jak ty, Mazepo. W całym kręgu świata,
Od Aleksandra aż po nasze lata,
Nigdy dobrańszej nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary!
Ty wszystkie Scyty twą chwałą
przechodzisz,
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki
brodzisz«.
– »Straszna, szatańska – tak hetman
zawoła –
Do takiej jazdy wprawiła mię szkoła«.
– »Jak to? – król rzecze – jeśliś z jej
nauki
Tak dzielnie twojej wyuczył się
sztuki?«
– »Długa to powieść – starzec mu
odrzeka, –
A na nas tyle mil i bójek czeka,
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord
uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się
zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne
konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie.
Lepiej snem, panie, pokrzep siły twoje,
A ja noc całą na straży
przestoję«.
– »Nie, nie – król rzeknie, – proszę
cię, hetmanie;
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,
I z łaski twojej dar ten zyskać zdołam,
Którego dotąd nadaremnie wołam«.
»Kiedy tak, panie, a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią:
Dwudziesty-m pono rok miał w owej
porze,
Gdym, zdawna bawiąc na warszawskim
dworze
Już od lat sześciu służył w paziów
gronie;
Król Jan Kazimierz był wówczas na
tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczem,
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczem”...
Nader
obszernie streszcza życiorys hetmana Mazepy Julian Bartoszewicz w swych
uzupełnieniach do Historycznych pamiątek
Tomasza Święckiego (t. 1, s. 363-366): „Historycy
nasi dotychczas bardzo mało wiedzą i piszą o życiu, a szczególniej też o
pierwszych chwilach życia sławnego nieszczęściami hetmana kozaczyzny Mazepy. Otwinowski
wspomina coś o tem, że go Jan Kazimierz jeszcze dzieckiem wyprawił w podróż po
Europie i że w tej podróży Mazepa znajdował się obok Kąckiego, który później
tyle się wsławił, że został jenerałem artyllerji koronnej i kasztelanem
krakowskim. Dalej Pasek opowiada o zajściu, jakie miał z Mazepą na dworze
królewskim w Grodnie i potem przechodzi do owej miłosnej przygody, która dała
powód, a raczej treść Bajronowi do pięknego poematu. Długo nie wierzono tej
powieści, ale kiedyć ją ma spółczesny wypadkom Pasek, trudno niewierzyć,
chociaż to takie romansowe zdarzenie. Teraz pytanie, co spowodowało Mazepę, że
rzucił służbę królewską i przesiedlił się na Ukrainę, w której go tak świetna
czekała przyszłość, było dotąd nierozwiązane, również jak i drugie, kiedy
Mazepa porzucił dwór Jana Kazimierza? Sądzono długo, że owa przygoda miłosna z
żoną wojewody (bo Mazepie wszystko jedno było, według wyrażenia się poety, czy
Sobieska czy Wiśniowiecka), że owa przygoda, powtarzamy, zmusiła go uciekać na
Ukrainę. Tymczasem właśnie ów romans Mazepy miał miejsce właśnie już po
przesiedleniu się na Ukrainę, a Pasek nawet nazwisko szlachcianki zakochanej
wymienia. Mazepa wyjechał na Ukrainę z Polski, ale nie uciekał pokryjomu z
niej, a wyjechał w bardzo ważnem poselstwie. Kozak, nic dziwnego, że się
nastręczył królowi w poselstwie do kozaków, do Zaporoża: Mazepa jednak był
szlachcicem. Był zaś taki wypadek. Paweł Tetera obrany został hetmanem
Naddnieprszczyzny; król bawiący we Lwowie podpisał mu przywilej na buławę
zaporożską i starostwo czehryńskie dnia 18 marca 1663 roku. Mazepa więc jechał
na Ukrainę, wioząc Teterze buławę i inne oznaki dostojności hetmańskiej,
posłował od króla i Rzpltej. Miał też z sobą Mazepa moc listów i przywilejów
wydanych z kancellarji koronnej: trzy przywileje innych amnestji dla
Zadnieprza, dwa takież przywileje dla Zaporoża, dalej wiózł sześć listów do
znaczniejszych attamanów, osobny list okólnikiem do hetmana, pułkowników,
sędziów wojskowych, assawułów, setników, attamanów i całej starszyzny i czerni
zaporożskiej, to jest ludu. Miał też z sobą Mazepa dwa listy do wojska
koronnego i 9 uniwersałów drukowanych izby kommissarskiej i 9 manifestów
drukowanych; były i dwa listy do hetmana Tetery; list do pułkownika Samczenka i
do assawuły Piotra Doroszenka; ostatniemu król obiecywał nadać na przyszłym
sejmie przywilej na dwa młyny, które już posiadał Doroszenko bez przywileju:
jeden z tych młynów wznosił się na Sali za Dnieprem, drugi na Rosi w mieście
Steblewie. Hrehor Doroszenko, brat rodzony Piotra, zostawał wtenczas w niewoli
carskiej, Jan Kazimierz obiecywał jeszcze, że go wymieni za Suchotyna. Otóż to
całe archiwum wiózł ze sobą Mazepa na Ukrainę. Prócz tego miał ze sobą buławę,
chorągiew, pieczęć i kotły. Widać więc z tego, że Mazepa powracał do swoich po
długiem oddaleniu jako dyplomata, to fakt, o którym historykom hetmana na myśl
nie przychodziło. Wszystkie te akta które wiózł Mazepa, datowane były we Lwowie
dnia 3 kwietnia 1663 roku, tylko uniwersały do wojska koronnego pochodzą z dnia
14 marca t. r. Mazepa wiózł i dla siebie i dla swoich przywileje: w jednym król
mu nadawał wieś Budyszcze, która leżała w województwie kijowskiem, a starostwie
bohusławskiem. Było to starostwo, nadane po Janie Lisoczyńskim, który niedługo
po nadaniu sobie Budyszcz, umarł. W pobliżu gdzieś leżały majętności Adama
Mazepy, podczaszego czerniechowskiego; był więc i drugi przywilej, a raczej
rozkaz królewski do komendanta białocerkiewskiego (był nim podówczas
jenerał-major Stachurski), żeby włości tego pana Adama otoczył swoją opieką. I
na tych dwóch przywilejach data jest z dnia 3 kwietnia 1663 roku. Ten Adam
Mazepa, o którym tutaj mowa, mianowany był poprzednio przez króla po śmierci
Sołtyka podczaszym czerniechowskim dnia 9 marca 1662 roku. Musiał to być bliski
krewny Jana. Te fakta dowodzą również, że rodzina Mazepów w dobrych stosunkach
zostawała z królem i z Rzplitą. Rodziny tej nie ma w Niesieckim, a przecież
jest szlachecką i fałsz powiedział rozgniewany Pasek, że Jan Mazepa był
kozakiem nobilitowanym. Mazepowie mieli przydomek Koledyńskich: na Mazepińce
mieli już przywilej nadany w r. 1572 przez Zygmunta Augusta. Mazepińce od nich
poszły, bo wieś poprzednio zwała się futorem na Kamienicy. Że rodzina ta od
dawnych lat była szlachecką, tego mamy dowód w kilku nominacjach wyjętych z
Metryki koronnej. W roku 1662 przywilejem z d. 9 marca król Jan Kazimierz
mianował Adama Mazepę podczaszym województwa czerniechowskiego, a kiedy umarł
ten Adam w r. 1665, tenże król w obozie pod Rawą (był wtenczas w wyprawie na
Lubomirskiego), mianował po nim podczaszym czerniechowskim Jana Mazepę,
przywilejem z dnia 3 października 1665 roku. Byłżeby to późniejszy hetman
Zadnieprza? tej zagadki nie śmiemy rozwiązywać stanowczo. Awantura miłosna
hetmana Mazepy z panną Falibowską miała miejsce już po przesiedleniu się jego
na Ukrainę, to jest po tej podróży, którą odbył do Tetery w r. 1663. Od tego
właściwie czasu rozpoczyna się polityczny zawód Mazepy, który nasi i obcy
historycy dopiero w dziesięć lat później, to jest od roku 1674 liczą. Mimochodem
natrącim i tę okoliczność, że fałszywie też historycy oznaczają datę urodzin
Mazepy. Przeździecki oznacza rok 1644. Adlerfeld naznacza hetmanowi lat życia
64, więc podług niego narodził się 1645, to jest rokiem później. To sprzeciwia
się dowodom historycznym. Mazepa urodził się wcześniej, bo inaczej w roku 1663
mając lat dziewiętnaście, odgrywałby już ważną polityczną rolę, co się nam nie
zdaje. Rzplta młokosa pewnieby nie używała do poselstwa i nie pisała dla niego
osobnych instrukcji: jakżeby albowiem mogła wierzyć jego dyplomatycznym
zdolnościom, że dobrze sprawi to co mu polecono? Mazepowie widać trzymali
wtenczas na Ukrainie z Polską i ztąd ich stanowisko, którem się sam król
interessuje. Jest w Sygillatach przywilej królewski z dnia 26 sierpnia 1663
roku, który Adama Mazepę, podczaszego czerniechowskiego, wyjmuje z pod
wszystkich sądów: był to zwyczaj w Rzpltej, że król wzywając kogo do poselstwa,
albo publicznych czynności, wymagających oddalenia się z kraju na czas dalszy,
wyjmował panów i szlachtę od wszystkich sądów, to się znaczy, że przez czas
nieobecności tego, który posiadał wyjęcie, czyli, jak mówiono, exempt, sądy od
wyrokowania w jego sprawach wstrzymywały się i przedawnienie względem niego
miejsca nie miało. Kiedy więc miał taki exempt Adam Mazepa, widno że gdzieś
także w sierpniu 1663 roku posłował. Te okoliczności jeszcze więcej w oczach
naszych zbliżają do siebie tych dwóch Mazepów.”
Oskar Halecki nazywa Mazepę „the defender of Ukrainian autonomy” (A History of Poland, New York 1992). I ma niewątpliwie
rację. Z takim zdaniem zgadzają się również badacze ukraińscy. W jednej z ukraińskich
publikacji wydanych na Zachodzie znajdujemy następujące sformułowania: „Najbardziej znacznym hetmanem tego okresu był
Iwan Mazepa, który w 1687 roku przejął władzę. Gdy na jesieni 1708 Karol XII za
Szwecji zaczął przejawiać zainteresowanie Rosją i osiągnął ze swymi oddziałami granice
Ukrainy, Mazepa przyłączył się do niego. Wielu Ukraińców było jednak nieprzygotowanych
do tego nieoczekiwanego powstania. Mimo to liczba jego zwolenników stale wzrastała,
a Sicz Zaporoska także się przyłączyła do Mazepy i walczyła o wolną Ukrainę.
Zemsta cara Piotra I była okrutna. Jego
oddziały uderzyły na stolicę hetmańską Batury, zagarnęły ją, a całą ludność miasta
zamęczyły, urządzając jej okrutną, krwawą łaźnię. Fatalna bitwa pod Połtawą 17 czerwca
1709 roku zdruzgotała nadzieje Mazepy, ponieważ Karol XII, który nie był w stanie
ze względu na przedtem odniesione rany sam poprowadzić oddziały do boju, został
przez wroga zmuszony do ucieczki...
W ciągu następnych 50 lat polityczna sytuacja
hetmanatu stale się pogarszała. Gdy Katarzyna II wstąpiła na tron, zmusiła ówczesnego
hetmana do abdykacji, a w roku 1715 rozkazała swym wojskom podbić i zniszczyć ostoję
ukrainizmu Sicz Zaporoską. W roku 1783 wydała ostateczny dekret, na mocy którego
hetmana, jako instytucja państwowa, został zniesiony, regimenty kozackie rozwiązane,
a na mocy przepisów rosyjskich położono kres jakimkolwiek formom samorządu czy „separatyzmu”
na Ukrainie. Odtąd nakazano nazywać Ukrainę albo Małorosją albo Rosją Południową;
później oficjalnie ogłoszono, że Ukraińcy są Rosjanami i muszą być jako tacy traktowani.
Został wprowadzony rosyjski system zarządzania, a wraz z nim i rosyjskie niewolnictwo.
Katarzyna II ze swej strony przebywała w dumnej wierze, iż kwestia ukraińska została
rozwiązana w sposób zadowalający i ostateczny” (Russischer Kolonialismus In der Ukraine,
Ukrainischer Verlag In München, 1962).
Ukraiński
naukowiec I. Kripiakiewicz stwierdza, że „pod
mecenatem Mazepy sztuka ukraińska doszła do najwyższego rozkwitu” (Wielika Istorija
Ukrainy, s. VIII, Lviv – Vinnipeg
1948).
Co innego
zajmowało w postaci Mazepy historyków rosyjskich. Jeden z nich – co prawda, polskiego
pochodzenia i dlatego ostrożny w ocenach – Aleksander Korniłowicz pisał: „Mazepa należy do najciekawszych postaci historii
rosyjskiej wieku XVIII. Miejsce urodzenia i pierwsze lata życia ukrywa mrok niewiadomości.
Dokładnie wiadomo jedynie, że młodość swą spędził na dworze warszawskim, był paziem
przy królu Janie Kazimierzu i tam się wykształcił wśród wyborowej młodzieży polskiej.
Jakieś dramatyczne okoliczności, dotychczas niewyjaśnione, zmusiły go do ucieczki
z Polski... Cesarz Piotr I, zniewolony jego mądrością, wiedzą i zadowolony z jego
służby, faworyzował go w sposób zupełnie szczególny. Miał do niego nieograniczone
zaufanie, obsypywał go przejawami łaski, zwierzał się z najistotniejszych tajemnic,
słuchał jego rad. Bywalo, że gdy niezadowoleni zanosili na hetmana skargi, zarzucali
mu zdradę, władca kazał odsyłać ich do Małorosji i sądzić jako oszczerców, ważących
się oczerniać dostojnego przywódcę Kozaków”. W ten sposób ponieśli śmierć m.in.
sędzia generalny Koczubej oraz pułkownik Iskra w 1708 roku. Mazepa – jak pisze Korniłowicz
– „nienawidząc Rosjan w głębi duszy, obchodził
się z nimi w najbardziej uprzejmy sposób; w listach do cesarza zapewniał o swym
oddaniu, a jednocześnie, używając ukrytych środków, rozdmuchiwał wśród Kozaków niezadowolenie
przeciwko Rosji... Co pchnęło Mazepę do zdrady? Czy nienawiść do Rosjan, zaszczepiona
mu w dzieciństwie w czasie pobytu na polskim dworze? Czy więzy miłosne z jedną z
krewniaczek Stanisława Leszczyńskiego, która skłoniła go do przejścia na stronę
tego króla? Czy miłość do ojczyzny?..” Korniłowicz nie widzi żadnych ideowych
powodów tego kroku, uważa, że chodziło tu jedynie o próżność i ambicje osobiste,
gdyż oddawał Polsce Ukrainę i Smoleńsk w zamian jedynie za tytuł księcia połockiego
i witebskiego.
Na zakończenie
zaznaczmy, że nie tylko historycy, ale też liczni artyści byli zafascynowani tą
barwną postacią. Muzeum w Nancy przechowuje dwa obrazy przedstawiające sylwetkę
Mazepy: jeden pędzla Gericaulta z roku 1823 oraz drugi namalowany przez Poterleta.
W roku 1824 Delacroix namalował kolejny. W muzeum w Avignon zajduje się płótno Horacego
Verneta z 1826 roku, zatytułowane „Mazepa
pośród wilków”, a w Rouen obraz Louisa Boulangera „Mazepa”, którym się zachwycał Wiktor Hugo. W 1855 Chasseriau maluje obraz pod długą nazwą „Młoda Kozaczka odnajduje zemdlonego Mazepę na
dzikim koniu padłym ze zmęczenia”. W 1870 r. także Devilly uwiecznia jego sylwetkę
na obrazie.
Wielokrotnie
malowali Mazepę także artyści polscy, niemieccy, czescy i inni. Również muzycy nie
byli obojętni na jego tragiczny los, że wspomnimy tu tylko znakomite utwory Piotra
Czajkowskiego, Franciszka Liszta czy Pedrottiego. Natomiast w literaturze, prócz
wyżej cytowanych, uwiecznili obraz Mazepy m.in. A. Puszkin i R. von Gottschall.
NIEMCY
Carl
Von Clausewitz
Urodził się w miejscowości
Burg pod Magdeburgiem 1 czerwca 1780 roku w rodzinie protestanckiej o
drobnoszlachecko-polskim rodowodzie. Klauzewiczowie (być może jedni z
Klawsewiczami herbu Klamry) pochodzili z miejscowości Kłusity koło Braniewa.
Gregorius Klausewic był w okresie około 1620-1625 senatorem królewskiego miasta
Krakowa.
Ojciec Karola
Clausewitza był w młodości oficerem armii pruskiej, po dymisji jednak zarabiał
na życie rodziny w charakterze urzędnika akcyzy. Karol był jednym z sześciorga
rodzeństwa i w wieku zaledwie dwunastu lat został przyjęty do regimentu
piechoty księcia Ferdynanda, gdzie został szybko wyszkolony na znakomitego
żołnierza. Wziął udział w wyprawie na Francję, jak też w oblężeniu Moguncji, i
w 1795 roku uzyskał patent porucznika (Leutnantspatent).
W okresie
1801-1803 uczęszczał do Berlińskiej Szkoły Wojskowej (Kriegsschule), którą
kierował ówcześnie znany wojak Gerhard Johann Scharnhorst. On też jako pierwszy
zauważył, docenił i otoczył serdeczną opieką bardzo zdolnego młodziutkiego
oficera Karola Clausewitza i osobiście cierpliwie wprowadzał go w arkana sztuki
prowadzenia wojen. Dzięki poleceniu nauczyciela został też uczeń adiutantem
księcia Augusta Pruskiego, odbył z nim nieudaną wyprawę 1806 roku przeciwko
Francji i razem z nim był przez wiele miesięcy internowany. Dopiero w 1808 roku
przez Szwajcarię, drogą okrężną wrócił do Prus, dotarł do Królewca i przyłączył
się tu do grupy światłych oficerów (Gneisenau, Stein, Scharnhorst, Boyen,
Grolman), którzy dążyli do przeprowadzenia radykalnych reform w armii Prus,
mających na celu jej dogłębne zmodernizowanie. W tym gronie przedyskutowano i
opracowano zasady nowoczesnej strategii i taktyki wojennej.
Lata 1809-1810
Clausewitz spędził w randze kapitana w pruskim ministerium wojny, a następnie
został przeniesiony do sztabu generalnego. Rozpoczął również prowadzenie
wykładów w Berlińskiej Szkole Wojskowej, jak też wychowanie dziedzica tronu
Prus. W tym czasie jego żoną została Maria Sophia von Brühl, córka hrabiego
Karola Adolfa Brühla, wpływowego dygnitarza na dworze pruskim.
W 1812 roku Carl
von Clausewitz podał się do rezerwy w wojsku pruskim, ale niebawem zaciągnął
się do służby rosyjskiej. Odbył też jako oficer w składzie oddziałów carskich
kampanię przeciwko Napoleonowi Bonapartemu.
Dopiero w 1815
roku ponownie wrócił do Prus i został pułkownikiem sztabu generalnego tego
państwa. Między 1815 a
1818 dowodził oddziałami pruskimi we Francji i w Niemczech Południowych, został
też awansowany do rangi generała-majora. I wreszcie od 1818 aż do 1830 pełnił
funkcje dyrektora Berlińskiej Szkoły Wojskowej, co mu dawało możliwość
prowadzenia działalności badawczej i pisarskiej w dziedzinie teorii i historii
wojen.
W 1830 roku Carl
von Clausewitz został przeniesiony do Wrocławia, po pół roku zaś do Poznania,
gdzie objął obowiązki szefa sztabu specjalnej grupy wojsk, zorganizowanej w
związku z wybuchem niepodległościowego Powstania Listopadowego w zaborze
rosyjskim. Władze Prus żywiły uzasadnione obawy, że zarzewie powstania może się
też przerzucić do Wielkopolski i Pomorza, podjęły więc najściślejszą współpracę
z Cesarstwem Rosyjskim na płaszczyźnie antypolskiej, wykorzystując do tejże
działalności – podobnie jak Rosja – osoby o polskim rodowodzie, które
dokładniej mogły się wczuć w mentalność powstańców i skuteczniej zapobiegać ich
ewentualnym posunięciom.
Gdy powstanie
polskie zostało przez Rosję zduszone, Clausewitza odkomenderowano ponownie do
Wrocławia, gdzie niebawem stał się ofiarą, grasującej tam wówczas, cholery.
Zmarł 16 listopada 1831 roku.
Wkrótce po śmierci
generała Clausewitza wdowa po nim zebrała i wydała jego rękopisy pt. „Vom Kriege. Hinterlassenes Werk” (t.
1-3, 1832–1834). Wpływ i popularność tego dzieła wzrastały powoli w ciągu
następnych dziesięcioleci przede wszystkim w Niemczech i Rosji, gdzie zostało
jednym z kamieni węgielnych w tamtejszych akademiach wojskowych na parę
kolejnych stuleci. I pozostaje nim do dziś. W tej książce bowiem autor
występuje jako naprawdę wybitny filozof wojny, teoretyk m.in. wojny „totalnej”
i „błyskawicznej”, tak bliskiej zarówno duchowi niemieckiemu, jak i
rosyjskiemu, któremu, czego jak czego, ale waleczności i siły odmówić nie
sposób.
Najlepsze
świadectwo geniuszowi filozoficznemu i wojskowemu Clausewitza mogą dać
fragmenty jego dzieła, które przytaczamy poniżej. Są to rozważania mądre i
błyskotliwe, przenikliwe i trafne, bezkompromisowe i mocne, a odnoszące się do
aspektów zarówno filozoficznych, psychologicznych, moralnych, jak też
technicznych wszelkiego rodzaju wojen. Zacznijmy od przypomnienia tego, co
Clausewitz pisze o politycznym celu wojny:
„Ponieważ całe rozważanie o wojnie jest
rachunkiem prawdopodobieństwa, opartym na pewnych określonych jednostkach i
stosunkach, przeto cel polityczny wojny, jako motyw pierwotny, musi w wyniku
tego rachunku stać się poważnym czynnikiem. Im mniejsza jest ofiara, której
żądamy od przeciwnika, tym mniejszego odeń możemy się spodziewać oporu, a co za
tym idzie, tym słabsze mogą być nasze wysiłki. Dalej, im mniejszy jest nasz cel
polityczny, tym mniejszą wartość będziemy do niego przywiązywać i tym łatwiej
będzie nam się go wyrzec; zatem tym mniejsze będą z tego powodu nasze wysiłki.
W ten sposób cel polityczny, jako
pierwotny motyw wojny, będzie miarą zarówno wysiłku, jaki powinien być
osiągnięty przez działania wojenne, jak i potrzebnych do tego wysiłków.
Ponieważ zaś mamy tu do czynienia z rzeczywistością, a nie tylko z pojęciami,
stanie się tak w stosunku do obu państw walczących. Ten sam cel polityczny może
u różnych narodów, a nawet w różnych epokach życia tego samego narodu wywoływać
całkiem odmienne skutki. Cel polityczny możemy uważać za miernik tylko pod
względem jego oddziaływania na te masy, które ma poruszyć; należy przeto
uwzględnić naturę tych mas. Łatwo dostrzec, że przez to wynik może być różny,
stosownie do tego, czy w masach tkwią czynniki potęgujące, czy osłabiające
działanie. W dwóch narodach i państwach może się nagromadzić takie napięcie i
tyle wrogich wzajemnie czynników, że jakiś w istocie swej zupełnie błahy motyw
wojny wywoła skutek wybiegający znacznie poza właściwy jego charakter i może
spowodować prawdziwy wybuch.
Tyle o wysiłkach, jakie wywoływać
powinien polityczny cel wojny w obu państwach, i o celu, jaki powinien on
wytknąć działaniom wojennym. Czasami cel polityczny pokrywa się z celem działań
wojennych – np. zdobycie jakiejś prowincji. Kiedy indziej znowu cel polityczny
nie potrafi sam określić celu działań wojennych i musi sobie obrać taki, który
by mógł stanowić jego równoważnik i zastępować go przy zawieraniu pokoju. I tu
jednak trzeba uwzględniać właściwości państw walczących. Bywają okoliczności,
kiedy ten równoważnik musi być znacznie większy niż cel polityczny, jeżeli cel
ten ma być przezeń całkowicie osiągnięty. Znaczenie celu politycznego jako
miernika będzie tym większe, tym bardziej decydujące, im bardziej obojętne są
masy, im mniejsze naprężenia panują w obu państwach. Bywają nawet wypadki,
kiedy cel ten rozstrzyga prawie wyłącznie.
Ponieważ cel działań wojennych jest
równoważnikiem celu politycznego, przeto normalnie zanika wraz z nim – i to tym
wyraźniej, im bardziej cel polityczny nad nim panuje. Tym się tłumaczy fakt, że
bez wewnętrznej sprzeczności zdarzać się mogą wojny o tak różnych stopniach
znaczenia i energii – od wojny niszczycielskiej poczynając, do zwyczajnej obserwacji
zbrojnej.”
Rozdział trzeci
swego dzieła, nazwany Geniusz wojny
Carl von Clausewitz poświęca aspektom duchowym walki na polu bitwy.
„Każda czynność, jeśli ma być prowadzona z
pewną wirtuozerią, wymaga właściwych sobie zdolności rozumu i wyczucia. Gdzie
zaś zdolności te występują w stopniu wysokim i gdzie się przejawiają w
wybitnych osiągnięciach, tam ducha, którego cząstkę stanowią – określamy mianem
geniuszu.
Wiemy
dobrze, że słowa tego ze względu na jego wszechstronność używa się w
najróżnorodniejszych znaczeniach i że przy niektórych znaczeniach określenie
istoty geniuszu jest zadaniem bardzo trudnym; ale ponieważ nie chcemy tu
uchodzić ani za gramatyka, ani za filozofa, przeto wolno nam będzie pozostać
przy znaczeniu politycznym tego słowa i przez genialność rozumieć siłę ducha
niezwykle wzmożoną w zakresie pewnej działalności.
Zatrzymamy się na tej zdolności i
godności ducha przez parę chwil, aby bliżej uzasadnić jego prawo do tej nazwy i
aby poznać bliżej treść tego pojęcia. Nie możemy jednak poprzestać na pojęciu
genialności jako takiej, określonej jako wzmożony talent – pojęcie to bowiem
nie ma przecie oznaczonych granic – lecz musimy wziąć pod uwagę w ogolę
wszelkie łączne skierowanie sił duchowych ku działalności wojennej, które
możemy wówczas nazwać istotą geniuszu wojennego. Mówimy „łączne”, gdyż na tym
właśnie polega ten geniusz wojenny, że nie jest nim jakaś jedna użyta siła, na
przykład odwaga, podczas gdy inne siły rozumu i wyczucia działają w kierunku
dla wojny nieużytecznym lub nie biorą w niej udziału; przeciwnie – geniusz
wojenny jest harmonijnym zespoleniem sił, przy czym dominować może ta lub inna
siła, ale żadnej z nich nie wolno się reszcie przeciwstawiać.
Gdyby każdy z walczących był w większym
czy mniejszym stopniu ożywiony geniuszem wojennym, to wojska nasze byłyby
zapewne bardzo słabe. Ponieważ właśnie przez to rozumiemy skupienie sił
duchowych w specjalnym właściwym sobie kierunku, przeto geniusz wojenny rzadko
tylko zjawiać się może u takiego narodu, gdzie siły duchowe rozwija się i
rozprasza we wszystkich kierunkach. Im mniej rozgałęziona jest działalność
narodu, im bardziej przeważa w nim wojowniczość, tym bardziej powinien być
rozpowszechniony w nim geniusz wojenny. Dotyczy to jednak tylko jego zakresu, a
nie poziomu, gdyż ten zależy od ogólnego rozwoju duchowego danego narodu. U
dzikiego wojowniczego ludu spotyka się ducha wojennego wśród jednostek o wiele
częściej niż u narodów oświeconych, gdyż tam duchem tym owiany jest niemal
każdy wojownik, gdy tymczasem u ludów cywilizowanych masa bywa porwana do walki
jedynie przez nieuniknioną konieczność, a nie przez popęd wewnętrzny. Za to
wśród dzikich ludów nie spotyka się nigdy prawdziwie wielkiego wodza, a
nadzwyczaj rzadko jednostkę genialną pod względem wojskowym, ponieważ wymaga to
rozwoju sił umysłowych, niedościgłego dla narodu dzikiego. Rozumie się samo
przez się, że narody cywilizowane mogą także rozwijać się w kierunku bardziej
lub mniej wojowniczym i w tym wypadku tym częściej możemy napotkać w ich
armiach jednostki ożywione wojennym duchem. Ponieważ łączy się to wówczas z
wyższym stopniem tego ducha, przeto narody takie zawsze dokonują wspaniałych
wojennych czynów, czego dowodem są Rzymianie i Francuzi. Najświetniejsze
nazwiska u tych narodów i w ogóle u wszystkich innych okrytych sławą wojenną
zabłysły jednak dopiero w okresach bardziej cywilizowanych.
Pozwala to nam już odgadnąć, jak wielki
udział mają siły rozumu w wyższym rodzaju geniuszu wojennego. Przyjrzyjmy się
mu tedy dokładniej.
Wojna jest dziedziną niebezpieczeństw,
odwaga zatem jest przede wszystkim najcelniejszą cechą wojownika.
Odwaga jest dwojakiego rodzaju: ze
względu na osobiste niebezpieczeństwo lub też ze względu na odpowiedzialność
czy to wobec jakiejś potęgi zewnętrznej, czy też wobec własnego sumienia. Tutaj
mówimy tylko o pierwszym rodzaju odwagi.
Odwaga osobista jest znowu dwojaka: po
pierwsze może to być obojętność na niebezpieczeństwo i bez względu na to czy
wynika ona z podłoża organicznego danej jednostki, czy z lekceważenia życia,
czy też z przyzwyczajenia – zawsze taka odwaga jest cechą stałą danego
człowieka.
Po wtóre, odwaga może również wynikać z
pewnych motywów dodatnich, jak ambicja, miłość ojczyzny, entuzjazm wszelkiego
rodzaju. Wtedy nie jest ona cechą stałą, lecz raczej nastrojem psychicznym,
uczuciem.
Oczywiście, oba rodzaje odwagi powodują
różne skutki. Pierwszy rodzaj jest pewniejszy, ponieważ odwaga będąca drugą
naturą człowieka nie opuszcza go nigdy, drugi rodzaj natomiast może porwać
człowieka dalej. Pierwszy rodzaj odwagi sprzyja wytrwałości, drugi – męstwu.
Pierwszy kieruje się rozwagą, drugi zaś wzbija czasem ducha na wyżyny, ale też
często zaślepia. Oba rodzaje złączone – to najdoskonalszy przykład odwagi.
Wojna jest dziedziną wysiłków
fizycznych i cierpień. Aby nie dać się im pokonać, potrzeba pewnego zasobu sił
cielesnych i duchowych, wrodzonych lub nabytych, które pozwalają się przeciw
nim uodpornić. Posiadając te właściwości i kierując się samym tylko zdrowym
rozsądkiem, człowiek jest już dobrym narzędziem wojny i te właśnie cechy
znajdujemy tak powszechnie u dzikich lub półcywilizowanych ludów. Rozpatrując
dalsze wymagania, jakie wojna stawia swym uczestnikom, zobaczymy, że przeważają
tam siły rozumu. Wojna jest dziedziną niepewności: trzy czwarte tego, na czym
są oparte działania wojenne, pokrywa mgła większej lub mniejszej niepewności.
Tutaj więc przede wszystkim niezbędny jest subtelny, przenikliwy rozum, aby
wyczuć prawdę i trafnie ją osądzić.
Rozum przeciętny może przypadkiem
natrafić na tę prawdę, niezwykła odwaga może naprawić omyłkę, ale w większości
przypadków tylko mierny sukces będzie skutkiem działań nie podpartych pracą
rozumu.
Wojna jest dziedziną przypadku. W
żadnej czynności ludzkiej nie ma ten intruz tak wielkiego pola działania, gdyż
żadna z tych czynności nie jest w tak ciągłym z nim kontakcie. Wzmaga on
niepewność wszelkich warunków i mąci bieg zdarzeń.
Ta niepewność wszelkich wiadomości i
założeń, to nieustanne wtrącanie się przypadku sprawia, że działający stale
znajduje na wojnie rzeczy w innym stanie, niż oczekiwał, i z konieczności ma to
swój wpływ na jego plany, a przynajmniej na związane z tymi planami
wyobrażenia. Jeśli nawet wpływ ten będzie tak wielki, że obala niezawodnie
powzięte postanowienia, to na ich miejsce muszą z reguły powstać nowe, do których
znów w pewnym momencie brak danych, gdyż w toku działania okoliczności
przeważnie zmuszają do szybkiej decyzji i nie dają czasu na ponowne
zorientowanie się na nowo w położeniu, a często też na głębszy namysł. Częściej
jednak się zdarza, że sprostowanie naszych wyobrażeń i znajomość zaszłych
wypadków nie wystarczają do całkowitego obalenia naszych postanowień – dochodzi
tylko do zachwiania nimi. Znajomość sytuacji stała się większa, ale niepewność
się przez to nie zmniejszyła, raczej wzrosła. Przyczyna leży w tym, że nie
otrzymujemy od razu wszystkich tych wiadomości, lecz wdzierają się one
stopniowo, nieustannie do naszych decyzji, i duch nasz musi być wskutek tego,
rzec można, zawsze w pogotowiu.
Aby szczęśliwie wyjść z tych
nieustannych zapasów z niespodzianką, duch musi posiadać dwie właściwości:
przede wszystkim rozum, który nawet wśród wzmożonych ciemności nie traci z oka
słabego światełka, które ma go zawieść ku prawdzie, i odwagę, aby pójść za tym
światłem. Pierwsze można określić obrazowo wyrażeniem francuskim coup d'oeil
(rzut oka), tak zwaną trafnością spojrzenia, drugie – jako zdecydowanie.
Ponieważ na wojnie zwracają na siebie
uwagę przede wszystkim bitwy, a w bitwach czas i przestrzeń stanowią nader
ważne czynniki, najważniejsze zwłaszcza w czasach, gdy jazda i jej szybkie
rozstrzygnięcia miały decydujące znaczenie – przeto pojecie szybkiej i trafnej
decyzji wyłoniło się z oceny tych dwóch czynników i jako określenie otrzymało
nazwę wyrażającą tylko trafny rzut oka. Toteż wielu nauczycieli sztuki wojennej
określało je tym ciasnym znaczeniem. Nie należy jednak zapominać, że niebawem
pojęcie to poczęło obejmować wszystkie trafne decyzje, powzięte w chwili
wykonania, na przykład rozpoznanie właściwego punktu natarcia i tak dalej.
Zatem przez wyrażenie coup d'oeil rozumiemy nie tylko oko fizyczne, lecz
częściej jeszcze oko duchowe. Oczywiście i wyrażenie, i rzecz sama, należą
raczej do zakresu taktyki, nie może ich jednak brakować w strategii, gdyż i w
tej dziedzinie często niezbędne są szybkie decyzje. Odejmując zaś pojęciu
obrazowość wynikającą z dosłowności samej nazwy, przekonamy się, że oznacza ono
tylko szybkie uchwycenie prawdy, przeciętnemu wzrokowi albo niedostrzegalnej
wcale, albo też odsłaniającej mu się dopiero po długim rozważaniu i namyśle.
Zdecydowanie jest w każdym
poszczególnym wypadku aktem odwagi, a jeśli zmienia się w rys charakteru, staje
się przyzwyczajeniem duszy. Tutaj nie jest to jednak odwaga wobec osobistego
niebezpieczeństwa, ale wobec odpowiedzialności, a zatem pod pewnym względem
wobec niebezpieczeństwa dla duszy. Odwagę taką nazywano często courage
d'esprit, gdyż wypływa z rozumu, jednakże sama nie jest aktem rozumu, lecz
uczucia. Sam rozum nie jest jeszcze odwagą, gdyż często spotykamy
najrozumniejszych ludzi, pozbawionych umiejętności podejmowania decyzji. Rozum
powinien tedy rozbudzić uczucie odwagi, aby go podtrzymało i uniosło, gdyż pod
naporem chwili uczucia opanowują człowieka silniej niż myśli.
Wyznaczyliśmy tu dla zdecydowania takie
miejsce, które mu pozwala nawet w razie niedostatecznych motywów usuwać z duszy
męki zwątpień i niebezpieczeństwa wahań. Wprawdzie w znaczeniu potocznym mianem
zdecydowania określa się zwyczajną skłonność do ryzyka, śmiałości, męstwa,
zuchwalstwa. Gdzie jednak znajdują się w człowieku motywy dostateczne, bez
względu na to, czy są one subiektywne, czy obiektywne, właściwe czy błędne –
tam nie ma powodu mówić o zdecydowaniu, gdyż wówczas czyniąc to stawiamy się w
jego położenie i dorzucamy na szalę wątpliwości, których on wcale nie miał.
Można tu mówić tylko o sile lub
słabości. Nie jesteśmy tak drobiazgowi, aby procesować się tu z potoczną mową o
tę małą nieścisłość; nasza uwaga miała na celu tylko usunięcie błędnych
wyobrażeń.
Zdecydowanie to, przezwyciężające stan
zwątpień, może być wywołane przez sam tylko rozum i to dzięki specjalnemu jego
kierunkowi. Twierdzimy, że same tylko wyższe poglądy i potrzebne uczucia ciągle
jeszcze nie stworzą zdecydowania. Są ludzie, którzy posiadają świetny rzut oka
na najtrudniejsze zadania, którym również nie brak odwagi w braniu na siebie
odpowiedzialności za wiele spraw, a którzy pomimo to nie mogą w ciężkiej chwili
zdobyć się na decyzję. Ich odwaga i ich poglądy idą zupełnie innymi drogami,
nie wspierają się wzajemnie i nie mogą z tego powodu wyłonić z siebie
zdecydowania jako trzeciego czynnika. Powstaje ono bowiem dopiero przez
działanie rozumu, który uświadamia sobie konieczność ryzyka i przez to wpływa
na wolę. Ten zupełnie swoisty kierunek rozumu, który pokonuje w człowieku każdą
inną obawę lękiem przed wahaniem i zwłoką, wyrabia zdecydowanie w umysłach
tęgich; dlatego to ludzie nierozumni nie mogą być zdecydowani w naszym pojęciu.
Mogą oni w ciężkich chwilach działać bez zwłoki, ale wtedy czynią to nie
zastanawiając się wiele, a oczywiście człowieka działającego bez zastanowienia
nie mogą przecież rozdzierać wątpliwości. Działanie takie może tu i ówdzie
prowadzić do celu, ale, jak to już wyżej wspomnieliśmy, będzie to tylko sukces
przeciętny, który świadczy właśnie o istnieniu geniuszu wojskowego. Komu się
nasze twierdzenie wyda dziwne, ponieważ zna niejednego zdecydowanego oficera
huzarów, który wcale nie jest głębokim myślicielem, temu musimy przypomnieć, że
mowa tu o specjalnym kierunku rozumu, a nie o wielkiej zdolności do rozmyślań.
Sądzimy zatem, że zdecydowanie
zawdzięcza swoje istnienie specjalnemu kierunkowi rozumu i to takiemu właśnie,
który jest udziałem umysłów raczej tęgich niż błyskotliwych. Możemy ich rodowód
zdecydowanie uzasadnić jeszcze bardzo dużą liczbą przykładów, gdzie ludzie
wykazujący wielkie zdecydowanie na niższych szczeblach, tracą je na wyższych. I
chociaż odczuwają potrzebę decyzji, to jednak widząc niebezpieczeństwo
wypływające z błędnej decyzji i nie znając dokładnie spraw, o których mają
decydować, tracą pierwotną tęgość umysłu i stają się tym trwożliwsi, im
bardziej są świadomi niebezpieczeństwa niezdecydowania, w jakim się znaleźli, i
im bardziej zwykli byli dawniej działać śmiało i zdecydowanie.
Mówiąc o szybkim coup d'oeil i o
zdecydowaniu musimy wspomnieć i o pokrewnej im przytomności umysłu, która w
dziedzinie niespodzianek, jaką jest wojna, musi odgrywać ważną rolę. Jest ona
bowiem tylko pokonywaniem niespodzianek na wielką skalę. Podziwiamy przytomność
umysłu w trafnej odpowiedzi na nieoczekiwane zapytanie, równie jak i w szybkim
znalezieniu środków do zapobieżenia nagle grożącemu niebezpieczeństwu. I
odpowiedź, i radzenie sobie nie muszą być czymś nadzwyczajnym, tylko trafnym;
albowiem niejednokrotnie to, co po dojrzałym i spokojnym zastanowieniu wyda się
rzeczą zwyczajną, a zatem, jeśli chodzi o wywieranie wrażenia – obojętną, to w
pierwszej chwili może nam sprawić przyjemność, jako nagły przebłysk rozumu.
Wyrażenie przytomność umysłu bardzo trafnie maluje bliską i szybką pomoc
udzieloną nam przez rozum.
Czy tę wspaniałą zaletę człowieka
winniśmy przypisać raczej właściwościom umysłu, czy też równowadze ducha,
zależy od natury danego wypadku, chociaż żadnej z nich nie może to brakować
całkowicie. Trafna odpowiedź wynika z dowcipnego umysłu, znalezienie zaś
odpowiedniego środka w niebezpieczeństwie wymaga przede wszystkim równowagi
ducha.
Jeśli teraz rzucimy okiem na te cztery
składniki atmosfery wojny – na niebezpieczeństwo, wysiłki fizyczne, niepewność
i przypadek, to zrozumiemy łatwo, jak wielkiej siły ducha i umysłu potrzeba,
aby się obracać pewnie i skutecznie w tym trudnym żywiole. Siła ta w języku
opowiadań i sprawozdań wojennych – zależnie od modyfikacji, jakim ulega wskutek
różnych okoliczności – nazywa się energia, mocą, wytrwałością, siłą ducha i
charakteru. Wszystkie te przejawy natury bohaterskiej można by uważać za jedną
i tę samą siłę woli, zmieniającą się stosownie do okoliczności; ale pomimo
bliskiego pokrewieństwa tych cech, nie są to rzeczy całkowicie identyczne i
rzeczą korzystną będzie rozpatrzyć tu trochę dokładniej tę grę sił duchowych.
Ze względu na jasność pojęć warto
zaznaczyć, że waga, ciężar, opór, czy jak zechcemy je nazwać – to, co wywołuje
w działającym tę siłę duszy – wypływa w bardzo małym stopniu z czynności
nieprzyjacielskich, z oporu nieprzyjaciela, z jego działań. Działalność
nieprzyjaciela ma bezpośredni wpływ przede wszystkim na osobę działającego, nie
dotykając jego czynności jako dowódcy. Jeśli wróg stawia opór przez cztery
godziny zamiast dwóch, to dowódca znajduje się w niebezpieczeństwie zamiast
dwóch cztery godziny: jest to oczywiście wielkość, której znaczenie zmniejsza
się zależnie od wyższego stanowiska dowódcy.
W roli zaś wodza naczelnego – niknie
ona zupełnie.
Następnie opór nieprzyjaciela działa na
dowódcę bezpośrednio przez zużywanie się jego środków powstające przy dłuższym
oporze i przez związaną z tym odpowiedzialność. Tu dopiero, wskutek pełnych
troski rozważań, wystawiona jest po raz pierwszy na próbę jego siła woli.
Twierdzimy jednak, że to nie jest bynajmniej największy ciężar, jaki wódz musi
znosić; gdyż ma on tu do czynienia tylko z samym sobą. Wszelkie inne wpływy
oporu nieprzyjaciela skierowane są na walczących, którymi dowodzi, a przez nich
oddziaływają i na niego.
Dopóki oddział walczy pełen otuchy, z
ochotą i łatwością, rzadko trzeba okazywać wielka siłę woli w dążeniu do
osiągnięcia swych celów. Gdy jednak warunki stają się trudniejsze – a to zawsze
ma miejsce, gdy trzeba dokonać rzeczy niezwykłych – wtedy sprawy nie idą tak
łatwo, jak w dobrze naoliwionej maszynie, przeciwnie, maszyna ta zaczyna sama
stawiać opór. Ażeby go przełamać, dowódca powinien posiadać wiele siły woli.
Oporem tym niekoniecznie musi być nieposłuszeństwo i sprzeciw, chociaż i one
zdarzają się dość często u poszczególnych jednostek, jest to jednak raczej
ogólne wrażenie zamierania sił fizycznych i duchowych i wstrząsający widok
krwawych ofiar. Wódz musi zwalczyć to w sobie, a następnie i w innych, którzy
przecie bezpośrednio czy pośrednio przelewają na niego swoje wrażenia, uczucia,
troski i dążenia. Gdy zamierają siły w jednostkach, nie pobudzone i nie
podtrzymywane przez ich wolę, cała bezwładność masy poczyna ciążyć stopniowo na
woli wodza. Żar jego serca, światło jego umysłu winny wtedy rozpalić na nowo
płomień postanowień i światło nadziei we wszystkich. Kieruje on masą i panuje
nad nią tylko o tyle, o ile potrafi ją rozbudzić, a z chwilą, gdy panowanie to
ustaje, gdy własna jego odwaga nie jest na tyle silna, aby ożywić odwagę
innych, wtedy masa pociąga go wraz ze sobą w niski padół natury zwierzęcej,
która ucieka przed niebezpieczeństwem i nie zna poczucia hańby. Oto ciężary,
jakie podczas walki wódz musi przezwyciężyć odwagą i siłą ducha, jeśli chce
dokonać rzeczy wybitnych. Wzrastają one wraz z masą i dlatego siły duchowe
muszą się zwiększać wraz ze wzrostem stanowiska, jeśli mają tym ciężarom
podołać.
Energia działania wyraża siłę motywów,
wywołujących działanie bez względu na to, czy motywy te powstały z przekonania
rozumu, czy też w sferze uczuciowej. Jednakże bez bodźców uczuciowych trudno
byłoby się obejść tam, gdzie ma się przejawiać wielka siła.
Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie
przepełniają pierś ludzką w gorącym wirze walki, żadne uczucie, przyznajemy to,
nie jest tak potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci, tak niesprawiedliwie
w języku niemieckim określone, jako „chciwość sławy”„(Ehrgeiz) i „żądza chwały”
(Ruhmsucht), obniżając ich wartość przez zestawienie dwóch nie odpowiadających
sobie pojęć. Wprawdzie nadużywanie tego dumnego pragnienia właśnie podczas
wojny musiało spowodować najbardziej oburzające niesprawiedliwości wobec ludzi,
ale źródło tych uczuć należy naprawdę zaliczyć do najszlachetniejszych w
naturze ludzkiej, a na wojnie są one prawdziwym tchnieniem życia, wlewającym
duszę w ten olbrzymi organizm. Wszystkie inne uczucia, jakkolwiek mogą być
bardziej powszechne albo mogą się wydać wyższymi, jak miłość ojczyzny, fanatyzm
idei, zemsta, zapał wszelkiego rodzaju, nie zastąpią jednak ambicji i pożądania
sławy. Uczucia te mogą poruszyć i nastroić na wyższy ton oddział jako całość,
ale wodza nie natchną chęcią uczynienia więcej niż jego towarzysze, a chęć ta
jest na jego stanowisku koniecznie potrzebna, jeśli ma on dokonać rzeczy
wybitnych. Uczucia te nie sprawią również, jak to czyni ambicja, aby każdy akt
wojenny stał się jak gdyby posiadłością dowódcy, którą ten stara się
wykorzystać najbardziej, którą z wysiłkiem orze, starannie obsiewa, aby mieć
plon jak najobfitszy. I właśnie te dążności dowódców, od najwyższych do
najniższych, ten swego rodzaju przemysł, to współzawodnictwo, ten bodziec –
wszystko to głównie ożywia działalność wojska i czyni ją tak owocną. A jeśli
chodzi o wodza naczelnego, to spytajmy: czy był kiedykolwiek wielki wódz bez
ambicji i czy w ogóle takie zjawisko jest do pomyślenia?
Moc oznacza zdolność woli do stawiania
oporu sile poszczególnych uderzeń, wytrwałość zaś – możność długotrwałego
oporu. Chociaż pojęcia te są sobie bliskie i chociaż często używa się ich
zamiennie, to jednak nie należy zapominać o wyraźnej różnicy, jaka pomiędzy
nimi zachodzi, gdyż moc wobec jednego gwałtownego wrażenia może swe źródło mieć
w sile uczucia, podczas gdy wytrwałość potrzebuje już pomocy rozumu. Wraz
bowiem z trwaniem pewnej czynności wzrasta jej planowość i z niej to właśnie
wytrwałość czerpie po części swoją siłę.
Jeśli zaś zwrócimy się do siły ducha
czy też duszy, to przede wszystkim spytamy, co przez to należy rozumieć.
Najwidoczniej nie gwałtowność objawów
uczucia, nie namiętność, gdyż to przeczyłoby nawet potocznemu znaczeniu tego
słowa, lecz zdolność dawania posłuchu rozumowi nawet podczas najsilniejszych
wzruszeń, wśród burzy najgwałtowniejszych namiętności. Czyż może zdolność taka
zależeć tylko od siły rozumu? Wątpimy w to. Co prawda fakt, że istnieją ludzie
obdarzeni wybitnym rozumem, a nie umiejący panować nad sobą, nie jest jeszcze
dowodem przeciwnym, gdyż można by na to powiedzieć, że chodzi tu o specyficzny
rodzaj rozumu, być może raczej silnego niż wszechstronnego. Ale sądzimy, że
zbliżymy się bardziej do prawdy, gdy przyjmiemy, że siła, pozwalająca
podporządkować się rozumowi, nawet w momentach najgwałtowniejszych wzruszeń i
zwana przez nas panowaniem nad sobą, ma swe siedlisko w uczuciu. To specjalne
uczucie u tęgich umysłów utrzymuje w równowadze wzburzone namiętności nie
niwecząc ich i właśnie dzięki tej równowadze zapewnia rozumowi panowanie.
Równowagą tą jest poczucie godności ludzkiej, ta najszlachetniejsza duma,
najwewnętrzniejsza potrzeba duszy, aby działać wszędzie jako istota obdarzona
rozwagą i rozumem. Rzec tedy możemy, że tęgi umysł nawet wśród
najgwałtowniejszych wzruszeń nie traci równowagi.
Rzuciwszy okiem na różnolitość umysłów
ludzkich, spostrzeżemy przede wszystkim takie, które mają w sobie bardzo mało
ruchliwości. Nazywamy je flegmatycznymi albo niedołężnymi.
Dalej spotykamy ludzi bardzo
ruchliwych, których uczucia jednak nie przekraczają pewnej granicy, poznajemy w
nich ludzi uczuciowych, ale spokojnych.
Po trzecie są ludzie bardzo drażliwi,
których uczucia zapalają się szybko i nagle jak proch, ale nie są trwałe;
wreszcie, po czwarte, bywają tacy, których lada błahy powód nie może wzruszyć i
którzy w ogóle rozgrzewają się stopniowo, ale za to uczucia ich dochodzą do
wielkiej gwałtowności i są o wiele trwalsze niż u innych. Są to ludzie o
namiętnościach energicznych, głębokich a ukrytych.
Te różnice umysłów leżą już
prawdopodobnie ściśle na granicy sił cielesnych, przejawiających się w
organizmie ludzkim i tkwią w tym narządzie dwoistym, zwanym systemem nerwowym,
który zdaje się zwracać zarówno w stronę materii, jak i ducha. Jako słaby
filozof nie będę czynił dalszych dociekań na tym mało znanym polu. Natomiast
rzeczą ważną dla nas będzie zatrzymanie się przez moment przy skutkach, jakie
wywierają te różne natury na działalność wojenną, i zobaczyć, jak wielkiej mocy
duszy od każdej z nich można oczekiwać.
Ludzi niedołężnych niełatwo wyprowadzić
z równowagi, ale oczywiście siłą duszy nie można nazwać braku wszelkich
przejawów siły. Nie należy jednak zapominać, że ludzie tacy właśnie z powodu
swej stałej równowagi posiadają na wojnie pewną, jednostronną co prawda,
tężyznę. Brak im często pozytywnych motywów działania, impulsu, a wskutek tego
aktywności, ale rzadko kiedy coś zepsują.
Właściwością drugiego gatunku ludzi
jest to, że rzeczy małe łatwo podniecają ich do działania, wielkie jednak z
łatwością ich przytłaczają. Ludzie tacy wykazują żywą aktywność, aby pomóc
jakiemuś nieszczęśliwcowi, ale nieszczęście całego narodu będzie ich tylko
napawało smutkiem, nie pobudzi ich do działania.
Na wojnie ludziom takim nie brakuje ani
aktywności, ani równowagi, ale rzeczy wielkich nie dokonają, chyba że pod
wpływem bodźca wybitnego rozumu. Wybitny, niezależny rozum rzadko jednakże
łączy się z takimi naturami.
Natury wybuchowe, zapalne, nie bardzo
nadają się do praktycznego życia, a zatem i do wojny. Zaletą ich są wprawdzie
silne impulsy, ale te nie trwają długo. Jeśli jednak u takich ludzi ruchliwość
zjednoczy się z odwagą i ambicją, to na niższych stanowiskach ich impulsywność
będzie często bardzo pożyteczna, z tego choćby względu, że działanie wojenne,
którym kieruje niższy dowódca, jest bardzo krótkotrwałe. Tu wystarczy często
jedna odważna decyzja, jedno napięcie sił ducha. Śmiały wypad, głośne „hura” –
jest sprawą niewielu minut, podczas gdy śmiało prowadzona bitwa jest dziełem
całego dnia, a kampania – całego roku.
Wobec gwałtownej szybkości uczuć
ludziom takim podwójnie ciężko zachować równowagę umysłu; toteż często tracą
głowę, a to z punktu widzenia prowadzenia wojny jest cechą najgorszą. Jednakże
byłoby wbrew doświadczeniu utrzymywać, że umysły bardzo drażliwe nie mogą być
nigdy silne, to znaczy, że wśród najsilniejszych wzruszeń nie mogą zachować
równowagi. Dlaczegożby nie mieli również posiadać tego poczucia godności
własnej, skoro przecie należą raczej do natur szlachetnych? Uczucia tego rzadko
kiedy im brakuje, ale nie ma ono czasu, by stać się skutecznym. Poniewczasie
też wstydzą się sami przed sobą. Jeśli wychowanie, obserwacja samego siebie i
doświadczenie życiowe uczy ich wcześniej czy później sposobów czuwania nad
sobą, aby w chwilach żywego podniecenia jeszcze wczas obudzić tkwiącą w ich
piersi przeciwwagę – to i oni mogą być zdolni do wielkiej mocy ducha.
Wreszcie ludzie mało ruchliwi, ale za
to głęboko czujący, którzy w stosunku do poprzednich mają się jak żar do
płomienia, są najbardziej powołani do tego, aby poruszyć dzięki swej
tytanicznej sile te olbrzymie masy, jakimi są trudy działalności wojennej.
Działanie ich uczuć przypomina ruch wielkich mas, który im jest powolniejszy,
tym bardziej staje się potężny.
Jakkolwiek ludzie tacy nie tak łatwo
jak tamci dają się ku swemu własnemu wstydowi opanować lub porwać uczuciom, to
jednak byłoby wbrew doświadczeniu sądzić, że nie mogą oni stracić równowagi i
ulec ślepej namiętności; stanie się to bowiem zawsze, skoro zabraknie im szlachetnej
dumy panowania nad sobą albo gdy duma ta nie jest zbyt silna. Wypadek taki
spotykamy najczęściej u wybitnych mężów wśród dzikich ludów, gdzie słaby rozwój
rozumu zawsze sprzyja przewadze namiętności. Ale i wśród narodów oświeconych i
w ich najbardziej wykształconych warstwach pełno jest takich zjawisk, gdzie
gwałtowne namiętności ponoszą ludzi niby średniowiecznych kłusowników
przykutych do jeleni, które pędzą wraz z nimi przez lasy.
Powiadamy tedy raz jeszcze: tęgi umysł
jest nie tylko zdolny do silnych wzruszeń, lecz umie zarazem podczas
najsilniejszych wstrząśnień utrzymać się w równowadze i w ten sposób, pomimo
burz szalejących w jego piersi, rozwaga i przekonanie mogą swobodnie kierować
nim jak najmisterniej, niby igła kompasu na miotanym nawałnicą okręcie.
Siłą charakteru lub w ogóle charakterem
określamy trwałą wierność swoim przekonaniom, mniejsza o to, czy są one
rezultatem rozważań własnych czy cudzych, jak równie bez względu na to, czy
dotyczą zasad, poglądów, chwilowych natchnień lub jakichkolwiek innych wytworów
umysłu. Ale ta moc nie może się oczywiście uwydatniać tam, gdzie rozważania te
ulegają ciągłym zmianom. Te ciągłe zmiany niekoniecznie muszą być skutkiem
cudzych wpływów; mogą one również wynikać z nieustannej działalności umysłu, wskazując
co prawda na charakterystyczny dla tegoż brak pewności siebie. Rzecz jasna, że
o człowieku, który zmienia swoje poglądy co chwila, chociażby wychodziły one
tylko z jego głowy, nie powiemy, że ma charakter. Cechą tą obdarzamy tylko
takich ludzi, których przekonania są stałe, czy to dlatego, że jako głęboko
uzasadnione i jasne same przez się mało podatne są na zmiany, czy to, jak u
flegmatyków, ze względu na słabą ruchliwość umysłu, nie dającą podstawy do
zmian, czy też wreszcie dlatego, że wyraźny akt woli, wynikły z nakazu rozumu,
ogranicza do pewnego stopnia zmianę poglądów.
Na wojnie zdarza się więcej sposobności
niż podczas jakiejkolwiek innej działalności ludzkiej, aby wobec licznych i
silnych wrażeń, jakich umysł doznaje, wobec niepewności wszelkiej wiedzy i
wszelkich rozważań, zepchnąć człowieka z obranej przez niego drogi i
doprowadzić do zwątpienia w siebie i w innych.
Wytrącający z równowagi widok
niebezpieczeństw i cierpień ułatwia uczuciu zdobycie przewagi nad wyrozumowanym
sądem, a w mroku wszelkich zjawisk wojennych głębsze, jasne zbadanie jest do
tego stopnia trudne, że pomyłka w rozpoznaniu tych zjawisk jest zrozumiała i
wybaczalna.
Należy tu działać zawsze tylko
wyczuciem i domacywaniem się prawdy. Toteż nigdzie nie ma tak wielkiej różnicy
zdań, jak na wojnie i potok wrażeń zwalczających nasze przekonanie nie ustaje
nigdy. Nawet największa flegma umysłu z trudnością się przed nim obroni,
ponieważ wrażenia są zbyt silne i żywe, i zawsze odziaływają również i na
uczucie.
Tylko ogólne zasady i poglądy kierujące
działaniem z wyższego punktu widzenia mogą być owocem jasnego i wnikliwego
rozumu, i na nich, niby na kotwicy, opiera się do pewnego stopnia sąd o danym
wypadku. Ale właśnie największą trudność sprawia utrzymanie się przy wynikach
poprzednich rozważań wobec nawału zdań i zjawisk, jakie niesie ze sobą
rzeczywistość. Pomiędzy poszczególnym wypadkiem i zasadą leży często wielka
przestrzeń, przez którą nie zawsze można przeciągnąć wyraźny łańcuch wniosków i
gdzie niezbędna jest pewna wiara w siebie, a pewien sceptycyzm jest zbawienny.
Tu często pomaga tylko wiążąca zasada, która wyrósłszy ponad rozważania
zapanuje nad nimi. Jest nią reguła, aby we wszelkich wypadkach wątpliwych
pozostać przy swym zdaniu pierwotnym i dopóty nie ustąpić, dopóki nie zmusi do
tego jawna oczywistość. Należy żywić mocną wiarę w lepszą prawdziwość
wypróbowanych zasad i wśród zmiennych chwilowych zjawisk nie zapominać o tym,
że ich prawda jest niższej próby. Dzięki temu przywilejowi, jaki nadajemy w
wypadkach wątpliwych naszemu poprzedniemu przekonaniu, i dzięki trwaniu przy
nim, nadajemy działaniu stałość i konsekwencję, którą nazywamy charakterem.
Widzimy stąd jasno, jak dalece
równowaga ducha sprzyja sile charakteru; toteż ludzie o wielkiej sile duszy
przeważnie mają dużo charakteru.
Siła charakteru przeradza się czasem w
upór.
Często bardzo trudno orzec w konkretnym
wypadku, gdzie się pierwsza kończy, a drugi zaczyna, rozróżnienie natomiast
samych pojęć nie sprawia wielkich trudności.
Upór nie jest wadą umysłu; określamy go
jako sprzeciwianie się dokładniejszemu zbadaniu i nie można bez popełnienia
sprzeczności przypisywać go rozumowi jako zdolności badania. Upór jest wadą
uczucia. Ta nieugiętość woli, ta drażliwość wobec cudzego zdania mają źródło w
szczególnym rodzaju egoizmu, który stawia ponad wszystko zadowolenie z
panowania nad sobą i nad innymi działalnością własnego tylko ducha. Można by
upór nazwać rodzajem próżności, ale mimo wszystko jest on od niej czymś
lepszym; próżności wystarcza pozór, gdy tymczasen upór polega na zadowoleniu z
rzeczy istotnej.
Twierdzimy zatem: siła charakteru
wyradza się w upór, gdy sprzeciwianie się obcemu zdaniu nie wypływa z głębszego
przekonania, z zaufania do wyższej zasady, lecz powstaje z przekornego uczucia.
Chociaż określenie to, jak to rzekliśmy wyżej, mało nam pomoże w praktyce, to
jednak przeszkodzi temu, aby uważać upór za spotęgowanie siły charakteru, gdy
tymczasem jest on czymś od niej zgoła odmiennym. Chociaż więc leży tuż obok i
graniczy z nią, to jednak wcale nie jest jej spotęgowaniem, tak że zdarzają się
ludzie bardzo uparci, którzy z powodu braku rozumu mają mało siły charakteru.
Poznawszy w tych mistrzowskich cechach
właściwości wybitnego wodza na wojnie, w których współdziała uczucie i rozum,
przejdziemy teraz do właściwości działania wojennego, którą prawdopodobnie
można uważać za najsilniejszą chociaż nie najważniejszą, i która, nie leżąc w
sferze uczucia, dotyczy tylko zdolności umysłowych. Jest to zależność wojny od
terenu.
Zależność ta jest przede wszystkim nieustanna,
tak że nie możemy wyobrazić sobie żadnego działania wojennego naszych
wyszkolonych wojsk inaczej, jak tylko przebiegającego w pewnej określonej
przestrzeni; po wtóre ma ona wagę decydującą, gdyż modyfikuje, a czasem nawet
całkowicie zmienia działanie wszelkich sił; po trzecie prowadzi ona z jednej
strony do uwzględnienia często najdrobniejszych szczegółów terenu, z drugiej
zaś obejmuje największe przestrzenie.
W ten sposób zależność wojny od terenu
nadaje działalności wojennej wysoce odrębne właściwości. Inne czynności ludzkie
mające związek z terenem, jak ogrodnictwo, rolnictwo, budowa domów, roboty
wodne, górnictwo, myślistwo lub leśnictwo – są wszystkie ograniczone do bardzo
niewielkiej przestrzeni, tak że mogą ją niebawem zbadać dostatecznie dokładnie.
Na wojnie zaś dowódca musi powierzyć swe dzieło współdziałającej z nim
przestrzeni, której nie ogarniają jego oczy, największa nawet pilność nie
zawsze zdoła zbadać, a z powodu ciągłych zmian rzadko ją można nawet dokładnie
poznać. Wprawdzie przeciwnik jest na ogół w położeniu podobnym, lecz, po
pierwsze, trudność obopólna pozostaje pomimo to trudnością i kto ją talentem
czy wprawą opanuje, ten uzyska wielką korzyść, a po drugie, ten równy stopień
trudności istnieje tylko w zasadzie, nie zaś w każdym poszczególnym wypadku,
gdzie zwykle jeden z walczących (obrońca) wie znacznie więcej o danym terenie
niż drugi.
Tę nader swoistą trudność może pokonać
tylko specyficzna zdolność duchowa, którą nazywamy, wyrażając się zbyt ciasno,
wyczuciem terenu. Jest to zdolność szybkiego wyobrażenia sobie każdego terenu w
jego trafnym kształcie geometrycznym, to znaczy przestrzennym, i skutkiem tego
– łatwość orientowania się w nim. Najwidoczniej jest to czynność wyobraźni.
Dokonuje się to wprawdzie częściowo przez uchwycenie terenu okiem fizycznym,
częściowo zaś przez objęcie go rozumem, który przy pomocy swych pojęć,
zaczerpniętych z wiedzy i doświadczenia, uzupełnia rzeczy brakujące i z ułamków
widzialnych fizycznym okiem tworzy całość. Że jednak całość ta żywo maluje się
w duszy i staje się obrazem, mapą narysowaną w umyśle, dalej, że ten obraz jest
trwały, a poszczególne rysy jego nie rozpadają się ciągle – tego dokonać może
tylko ta siła duchowa, którą nazywamy wyobraźnią. Jeśli jakiś genialny poeta
czy malarz poczuje się dotknięty, że jego bogini przypisujemy taką działalność,
i jeśli wzruszy ramionami na to, że sprytny myśliwy ma posiadać wspaniałą
fantazję, to chętnie mu przyznamy, że mowa tu o bardzo ograniczonym jej
zastosowaniu, o jej służbie prawdziwie niewolniczej. Ale choć udział jej jest
tu tak mały, to jednak jest konieczny, gdyż w razie całkowitego braku wyobraźni
trudno byłoby rzeczy te przedstawić sobie wyraźnie i plastycznie w ich
wzajemnym powiązaniu. Zgadzamy się też chętnie, że dobra pamięć bardzo tu
pomaga; czy jednak pamięć należy uważać za osobną władzę duszy, czy też,
przeciwnie, możność tworzenia wyobrażeń posiada właściwości dopomagania do
utrwalenia się rzeczy w pamięci – musimy uważać to za sprawę nie
rozstrzygniętą, tym bardziej, że w ogóle wydaje się trudne chcieć w pewnych
wypadkach rozdzielić obie te władze duszy.
Zastosowanie tego talentu rozszerza
się, oczywiście, w miarę zajmowania wyższego stanowiska. Huzar lub strzelec,
prowadząc patrol musi orientować się w terenie i w drodze, a do tego potrzeba
mu zawsze niewiele znaków i ograniczonej zdolności pojmowania i wyobraźni. Wódz
natomiast musi obejmować ogólne zarysy geograficzne danej prowincji czy kraju,
musi mieć zawsze żywo przed oczyma ukształtowanie dróg, rzek i gór, przy czym jednak
nie może się obejść również i bez szczegółowego wyczucia terenu. Wprawdzie co
do ogólnych przedmiotów pomagają mu wielce wiadomości wszelkiego rodzaju, mapy,
książki, pamiętniki, a w szczegółach współpraca otoczenia, ale pewne jest
jednakowoż, że wielki talent wskutek szybkiej i jasnej orientacji w terenie
nada całemu swemu działaniu bieg lżejszy i pewniejszy, ochroni je przed pewną
wewnętrzną bezradnością oraz bardziej uniezależni od innych.
Jeżeli tę zdolność przypisać wyobraźni,
to jest to bodaj jedyna usługa, jakiej żąda działalność wojenna od tej
swawolnej bogini, która poza tym jest dla tej działalności raczej zgubą niż
pożytkiem.
W ten sposób, jak sądzimy, wzięliśmy
pod uwagę te wszystkie przejawy władz umysłu i uczucia, jakich wymaga
działalność wojenna od natury ludzkiej. Wszędzie rozum występuje jako siła
istotnie współdziałająca. Zrozumiałe jest przeto, dlaczego działania wojenne,
tak proste, tak mało skomplikowane w swoich przejawach, nie mogą być prowadzone
wybitnie przez ludzi pozbawionych wybitnego umysłu.
Pogląd ten zezwala nam nie uważać
jakiegoś obejścia nieprzyjacielskiej pozycji lub czegoś w tym rodzaju,
stanowiącego w istocie swej rzecz zwykłą i zdarzającą się tysiąckrotnie – za
dzieło wielkiej pracy ducha.
Często przeciwstawia się prostego,
dzielnego żołnierza umysłom refleksyjnym lub wynalazczym i pełnym pomysłów,
albo też świetnie i wszechstronnie wykształconym. Chociaż przeciwstawienie to
nie jest bynajmniej pozbawione podstawy realnej, ale w żadnym razie nie
dowodzi, ażeby działalność żołnierza polegała tylko na jego odwadze i że nie
potrzeba tej pewnej swoistej czynności i dzielności umysłu, aby stać się choćby
tylko dobrym „rębaczem”. Musimy zawsze pamiętać o tym, że bardzo często mamy
przykłady ludzi, którzy tracą swą aktywność osiągnąwszy stanowiska wyższe, do
których umysłowo nie dorośli. Trzeba tu jednak zaraz przypomnieć, że mówimy
tutaj o czynach wybitnych nadających rozgłos temu zakresowi działania, do
którego należą. Tak więc każdy stopień dowództwa stanowi na wojnie swoistą
warstwę niezbędnych sił duchowych, sławy i zaszczytu.
Pomiędzy naczelnym wodzem, to znaczy
generałem głównodowodzącym w całej wojnie, względnie na danym teatrze działań
wojennych – a dowódcą na bezpośrednio niższym szczeblu, leży ogromna przepaść,
a to z tego prostego powodu, że ostatni podlega o wiele ściślejszemu
kierownictwu i nadzorowi, a zatem i jego pracy duchowej pozostawiony jest o
wiele szczuplejszy zakres. Fakt ten spowodował, że zazwyczaj opinia upatruje
wybitną działalność umysłu tylko na tym najwyższym szczeblu dowództwa i sądzi,
że na wszystkich innych szczeblach wystarczy zwykły rozsądek. Skłonna jest ona
nawet w niższym dowódcy, posiwiałym w służbie i istotnie wskutek jednostronnej
działalności zubożałym duchowo, dopatrywać się pewnego ogłupienia, i pomimo
całego szacunku dla jego odwagi – uśmiechać się z jego naiwności. Nie mamy tu
zamiaru wywalczać tym dzielnym ludziom lepszego losu; nie pomogłoby to bowiem
wcale ich działalności, a bardzo mało dodałoby im szczęścia. Chcemy tylko
wskazać, jak się rzeczy mają, i przestrzec przed błędem, jakoby na wojnie
zwyczajny zbir bez rozumu mógł dokonać czynów wybitnych.
Skoro więc nawet na najniższych
szczeblach dowództwa wymagamy wybitnych sił umysłowych i skoro siły te muszą z
każdym stopniem wzrastać, to w konsekwencji musimy zmienić zdanie o tych
ludziach, którzy okrywają chwałą zajmowane przez się drugorzędne stanowiska w
wojsku, a ich pozorna prostota w porównaniu do erudyty, do władającego dobrze
piórem działacza czy też wymownego męża stanu nie powinna nas wprowadzać w błąd
co do wybitnej natury ich czynnego rozumu. Co prawda zdarza się też nieraz, że
ludzie zdobywszy sławę na niższych stanowiskach przenoszą ją ze sobą na wyższe,
nie pracując nad nią nadal. Jeśli niewiele mają do zdziałania na tych nowych
stanowiskach i jeśli wobec tego nie mają sposobności do ujawnienia swych
braków, to trudno nawet osądzić, jaki rodzaj sławy im przystoi. W ten sposób
przyczynią się oni do utrwalania miernej opinii o człowieku, który na pewnych
stanowiskach mógłby być nawet świetny.
Dla dokonania przeto na wojnie czynów
wybitnych potrzeba na najniższych nawet stanowiskach pewnego specjalnego
geniuszu. Historia jednak i sąd potomności obdarzają mianem prawdziwego
geniusza tylko tych ludzi, którzy zabłyśli na najwyższych stanowiskach jako
naczelni wodzowie. Wynika to stąd, że tutaj istotnie wymagania stawiane
rozumowi i duchowi zwiększają się znacznie.
Aby doprowadzić do świetnego wyniku
całą wojnę lub jej główne akty zwane kampaniami, potrzeba wielkiego zrozumienia
wyższych spraw państwowych. Prowadzenie wojny i polityka zbiegają się tu razem,
a wódz staje się jednocześnie mężem stanu.
Karola XII nie obdarza się mianem
wielkiego geniusza, ponieważ nie potrafił podporządkować swego oręża wyższej
rozwadze i mądrości, a przez to nie zdołał osiągnąć wyższego celu; również nie
nazwie się tak Henryka IV, gdyż ten nie żył dość długo, aby móc swoją
działalnością wojenną objąć sprawy większej ilości państw i wypróbować swojej
siły w tych wyższych sferach, gdzie szlachetność uczuć i rycerskość ducha mają
znaczenie nie tyle wobec przeciwnika, ile przy pokonywaniu oporu wewnętrznego.
Twierdzimy, że wódz staje się mężem
stanu, ale nie może przestać być wodzem; wzrokiem swym ogarnia on z jednej
strony wszelkie sprawy podstawowe, a z drugiej uświadamia sobie dokładnie,
czego może dokonać przy pomocy środków, które ma w swoim ręku.
Ponieważ różnolitość i nieokreślone
granice wszelkich stosunków zmuszają tu do rozpatrywania ogromnej ilości
czynników, których wielkość można poważnie ocenić tylko według norm
prawdopodobieństwa, przeto, gdyby działający nie objął tego wszystkiego
wzrokiem ducha wyczuwającego wszędzą prawdę, powstałby taki splot rozważań i
względów, że żadnego sądu nie można by było z niego wyprowadzić. W tym
znaczeniu Bonaparte wyraził się zupełnie słusznie, że wiele decyzji, jakie wódz
musi powziąć, mogłoby stanowić zadania matematyczne, godne sił Newtona czy
Eulera.
Spośród wyższych sił duchowych potrzeba
tu jednolitości i zdolności sądzenia, wzmożonych do stopnia cudownego
spojrzenia duchowego, które porusza i usuwa w lot tysiące niejasnych wyobrażeń,
gdy tymczasem zwykły rozsądek wydobywałby je na światło dzienne mozolnie,
dopóki by się w rezultacie przy tej pracy nie wyczerpał. Ale ta wyższa
działalność ducha, to genialne spojrzenie nie stawałoby się jednak zjawiskiem
dziejowym, gdyby nie pomagały te właściwości uczucia i charakteru, o których
mówiliśmy wyżej.
Prawda jako motyw, jest w człowieku
sama przez się bardzo słaba i stąd powstaje zawsze wielka różnica pomiędzy poznaniem
a wolą, pomiędzy wiedzą a umiejętnością. Najsilniejszy impuls do działania
człowiek otrzymuje zawsze od uczuć, ale wielka trwałość działania, jeśli się
tak można wyrazić, powstaje wskutek tego amalgamatu uczucia i rozumu, który
poznaliśmy już jako zdecydowanie, moc, wytrwałość i siłę charakteru.
Gdyby zresztą ta wzmożona czynność
umysłu i uczucia u wodza nie przejawiała się w ostatecznym wyniku jego
działalności i gdyby trzeba było ją przyjmować tylko na wiarę, to rzadko kiedy
stanęłaby w rzędzie zjawisk historycznych.
To, co wiemy o przebiegu wypadków
wojennych, jest zwykle bardzo proste, bardzo podobne do siebie i gdyby się ktoś
kierował samym opisem, to nie dostrzegłby zupełnie trudności, które przy tym
należało przełamać. Niekiedy tylko, w pamiętnikach wodzów lub ich powierników,
albo też przy sposobności specjalnych badań historycznych nad jakimś
poszczególnym zdarzeniem, wydobywa się na światło dzienne bodaj część wielu
nici tworzących cały splot tych trudności. Większość rozważań i walk wewnętrznych,
jakie poprzedzają każde donioślejsze wykonanie, ukrywa się umyślnie, ponieważ
dotykają one interesów politycznych; często też toną one w zapomnieniu,
ponieważ uważa się je za zwyczajne rusztowania, które trzeba usunąć po
ukończeniu budowli.
Jeślibyśmy wreszcie chcieli, nie
puszczając się na ściślejsze określanie wyższych władz duszy, uczynić pewien
podział wśród samych władz umysłowych według utartych w mowie potocznej
wyobrażeń i zapytać, jaki rodzaj rozumu najściślej odpowiada geniuszowi wojennemu,
to zarówno rzut oka na sam przedmiot, jak i doświadczenie powiedziałoby nam, co
następuje: dobro naszych braci i dzieci, honor i bezpieczeństwo naszej ojczyzny
najchętniej powierzylibyśmy raczej umysłom badawczym niż twórczym, raczej
uogólniającym niż jednostronnie wdającym się w szczegóły, wreszcie głowom
raczej chłodnym niż zapalnym.”
Jeden z rozdziałów
swej książki Clausewitz poświęcił podziałowi sztuki wojennej, a jego rozważania
na ten temat są również fascynujące: „Wojna
w swym właściwym znaczeniu jest walką; walka bowiem jest jedyną skuteczną
zasadą w tej różnorodnej działalności, zwanej wojną w szerszym znaczeniu. Walka
jednak jest zmierzeniem się sił duchowych i fizycznych za pomocą tych
ostatnich. Rozumie się, że sił duchowych nie można wykluczyć, gdyż stan duszy
ma przecież decydujący wpływ na siły wojenne.
Potrzeba walki wcześnie doprowadziła
człowieka do własnych jej wynalazków, aby zapewnić sobie w niej przewagę, przez
co walka bardzo się zmieniła. Jakkolwiek jednak rzecz się ma, pojęcie jej nie
zostało przez to zmienione i zawsze walka jest istotą wojny.
Pierwsze wynalazki dotyczyły broni i
rynsztunku poszczególnego wojownika. Należy je wytworzyć i wprawić się w ich
używaniu, zanim wojna się zacznie. Sporządza się je stosownie do istoty walki,
podlegają one zatem jej prawom; ale oczywiście czynność ich sporządzania nie
jest walką, lecz czymś innym: jest ona przygotowaniem do walki, a nie jej
prowadzeniem. Jasne jest, że uzbrojenie i wyekwipowanie nie stanowią istotnego
pojęcia walki, gdyż walką jest nawet zwyczajne mocowanie się.
Walka określa konstrukcję broni i
rynsztunku, te zaś modyfikują walkę. Zachodzi tedy między nimi wzajemne
obustronne oddziaływanie.
Walka jednak pozostaje pomimo to
czynnością zupełnie swoistą i to tym bardziej, że porusza się w żywiole nader
swoistym, to jest wśród niebezpieczeństwa.
Bardziej tu niż gdziekolwiek indziej
niezbędne jest rozgraniczenie różnorodnych czynności. Aby wykazać całą
praktyczną ważność tego poglądu, wystarczy mimochodem tylko przypomnieć, jak
często osobista dzielność na jednym polu wydaje się na innych jak najbardziej
nieużyteczną pedanterią.
Nietrudno też oddzielić podczas
rozważań jedną czynność od drugiej, traktując uzbrojoną i wyekwipowaną siłę
zbrojną jako gotowy środek, o którym nic więcej wiedzieć nie trzeba, poza jego
zasadniczą właściwością, aby go celowo użyć.
Sztuką wojenną we właściwym znaczeniu
będzie tedy sztuka posługiwania się w walce danymi środkami i nie możemy jej
dać określenia lepszego, niż prowadzenie wojny. Natomiast w sensie ogólniejszym
do sztuki wojennej będą należały również wszelkie czynności wykonywane dla
wojny, a zatem całe zorganizowanie sił zbrojnych, to znaczy pobór, uzbrojenie,
wyekwipowanie i wyćwiczenie.
Rzeczą nader ważną dla realności teorii
jest oddzielenie obu tych czynności. Łatwo bowiem dostrzec, że jeśliby każda
sztuka wojenna chciała zaczynać od organizowania sił zbrojnych i warunkować tym
sposoby prowadzenia wojny, to sposoby te można by było zastosować tylko w tych
nielicznych wypadkach, kiedy istniejące siły zbrojne im właśnie by odpowiadały.
Jeśli natomiast chcemy posiadać teorię przydatną dla przeważającej większości
wypadków, a w żadnym razie nie pozbawioną pożytku, to musimy oprzeć ją na
przeważnej większości zwykłych środków walki, uwzględniając przy tym ich
najistotniejszą wydajność.
Prowadzenie wojny obejmuje tedy
zarządzanie i prowadzenie walki. Gdyby walka ta była działaniem odosobnionym,
to nie byłoby powodu do dalszego podziału; walka składa się jednak z większej
lub mniejszej liczby poszczególnych odrębnych czynności, które nazywamy
bitwami. Stanowią one odrębne całości. Wypływa stąd zatem całkiem odrębna
czynność, polegająca na zarządzeniu i prowadzeniu poszczególnych bitew i na
łączeniu ich pomiędzy sobą dla osiągnięcia celów wojny. Pierwsze nazywam
taktyką, drugie – strategią.
Podziału na taktykę i strategię używa
się teraz prawie powszechnie i każdy wie dość dokładnie, do czego ma zaliczyć
dany wypadek, nie uświadamiając sobie nawet jasno zasady tego podziału. Gdzie
zaś podział taki jest stosowany choćby nieświadomie, tam musi istnieć
przyczyna. Przyczynę tę odnaleźliśmy i przyznać możemy, że właśnie ta
powszechna polityka nas do niej doprowadziła. Natomiast próby poszczególnych
pisarzy w celu ustalenia tych pojęć, nie wypływające z natury rzeczy, musimy
uważać za nie odpowiadające powszechnemu użyciu.
Stosownie zatem do naszego podziału
taktyka jest nauką o użyciu sił zbrojnych w bitwie, a strategia – nauką o
użyciu bitew do celów wojny.
W jaki sposób określa się bliżej
pojęcie poszczególnej, czyli samodzielnej bitwy i jakim warunkom powinna
odpowiadać ta samodzielność, będziemy mogli wyjaśnić dopiero wtedy, gdy się
bitwie przyjrzymy bliżej. Na razie wystarczy gdy powiemy, że pod względem
przestrzeni, a więc przy bitwach nowoczesnych, jedność ta sięga tak daleko, jak
osobiste dowództwo, a pod względem czasu, to znaczy przy bitwach kolejno po
sobie następujących – aż minie zupełnie kryzys, jaki występuje w każdej bitwie.
Mogą tu zajść wypadki wątpliwe,
mianowicie wtedy, gdy kilka bitew można również uważać za jedną. Nie może to
jednak stanowić zarzutu dla naszej zasady podziału, gdyż cecha ta jest wspólna
dla wszelkich podziałów rzeczy konkretnych, których rozmaitość podlega
pośrednim stopniowaniom. Mogą tedy istotnie zdarzyć się takie poszczególne
działania, które równie dobrze, nawet bez zmiany punktu widzenia, można
zaliczyć do strategii, jak i do taktyki, na przykład bardzo rozciągnięte
pozycje, podobne do kordonu, pewne przeprawy i tak dalej.
Podział nasz dotyczy i obejmuje tylko
działanie sił zbrojnych. Na wojnie jednak zachodzi całe mnóstwo czynności,
które jej wprawdzie służą, ale są od niej różne i albo jej pokrewne, albo znów
bardziej obce. Wszystkie te czynności zmierzają do utrzymania sił zbrojnych.
Podobnie jak utworzenie i wyszkolenie poprzedza działanie, tak i utrzymanie ich
towarzyszy mu i jest niezbędnym jego warunkiem. Zbadawszy bliżej zobaczymy, że
wszystkie te czynności należy uważać za przygotowania do walki, tylko
oczywiście są one bardzo bliskie akcji wojennej, przenikają wszelkie działania
i występują na przemian z użyciem sił. Słusznie więc wyklucza się je, podobnie
jak i inne czynności przygotowawcze, z pojęcia sztuki wojennej w jej ścisłym
znaczeniu, z właściwego prowadzenia wojny. Jest to konieczne, jeśli ma się wypełnić
główne zadanie wszelkiej teorii – oddzielenie rzeczy różnorodnych od siebie.
Któż by chciał całą litanię czynności zaopatrzenia i administracji zaliczać do
właściwego prowadzenia wojny? Wprawdzie znajdują się one we wzajemnym związku z
użyciem sił, ale stanowią przedmiot w istocie swej odeń odrębny.
Ponieważ walka lub bitwa stanowią
jedyną czynność bezpośrednio działającą, przeto nici wszelkich innych czynności
skupiają się w niej, znajdując tam swoje ujście. Chcieliśmy przez to wyrazić,
że wszystkie inne czynności mają wskutek tego swój cel, który starają się
osiągnąć stosownie do własnych praw. Musimy tu zastanowić się bliżej nad tym
przedmiotem.
Przedmioty czynności spełnianych
jeszcze poza bitwą są bardzo różnego rodzaju.
Część ich należy pod pewnym względem do
walki właściwej, jest z nią identyczna, jednocześnie służy do utrzymania sił
zbrojnych. Pozostała część należy wyłącznie do utrzymania i posiada tylko
pewien warunkowy wpływ na walkę, wskutek wzajemnego oddziaływania na jej
wyniki.
Przedmiotami należącymi pod pewnym
względem do walki właściwej są marsze i postoje na biwakach i kwaterach,
ponieważ oznaczają one pewne stany wojska, a to już z konieczności związane
jest z ideą bitwy.
Inne należą wyłącznie do utrzymania, są
to wyżywienie, pielęgnowanie chorych, uzupełnienie broni i rynsztunku.
Marsze utożsamia się całkowicie z
użyciem wojska. Marsz podczas bitwy, zwany zwykle ewolucją, nie jest wprawdzie
właściwym użyciem broni, ale jest z nim związany tak głęboko i jest tak
niezbędny, że tworzy jedną z zasadniczych części tego, co nazywamy bitwą. Marsz
poza bitwą jest tylko wykonaniem pewnej decyzji strategicznej. Mówi ona, kiedy,
gdzie i jaką silą zbrojną należy stoczyć bitwę, a to wykonać można tylko przy
pomocy jedynego środka, jakim jest marsz.
Marsz poza bitwą jest tedy narzędziem
strategicznym i dlatego jest przedmiotem nie tylko strategii, lecz – ponieważ
siły zbrojne, które go wykonują, w każdej chwili mogą wszcząć bitwę – wykonanie
jego podlega prawom zarówno strategicznym, jak i taktycznym. Jeśli nakazujemy
pewnej kolumnie maszerować po danej stronie rzeki czy pasma górskiego, to
decyzja ta będzie strategiczna, gdyż zawiera ona w sobie zamiar, aby jeśli w
czasie marszu wypadnie wydać bitwę nieprzyjacielowi, stoczyć ją raczej na tej,
a nie na innej stronie.
Skoro jednak kolumna, zamiast
maszerować doliną, wybierze drogę wzdłuż grzbietu wzgórz albo dla wygody marszu
rozdzieli się na kilka kolumn, to decyzje te są taktyczne, gdyż dotyczą
sposobu, w jaki chcemy użyć sił zbrojnych na wypadek bitwy.
Wewnętrzny porządek marszu wiąże się
stale z gotowością bojową, ma więc charakter taktyczny, gdyż nie jest niczym
innym, jak pierwszym, tymczasowym zarządzeniem do przyszłego boju.
Marsz jest narzędziem, za pomocą
którego strategia rozkłada swe czynniki istotne, to znaczy bitwy. Ponieważ
jednak czynniki te często zyskują na znaczeniu nie przez swój przebieg, a
dzięki swemu wynikowi, przeto w teorii nie uniknie się często stawiania
narzędzia w miejsce czynnika istotnego. Mówi się więc o decydujących, uczonych
marszach, rozumiejąc przez to te kombinacje bojowe, do których marsze te
doprowadziły. Ta zamiana wyobrażeń jest zbyt naturalna, skrót słowny zbyt
pożądany, aby go usuwać, ale przecież jest to tylko skrót pojęciowy, poza tym
nie można zapominać o jego treści, jeśli się nie chce zejść na manowce.
Manowcami takimi byłoby przypisywanie
kombinacjom strategicznym siły niezależnej od powodzeń taktycznych. Jeśli się
kombinuje marsze i manewry, i osiąga swój cel, a nie mówi się przy tym o
bitwie, to można by wyciągnąć z tego wniosek, że istnieje środek pokonania
wroga również i bez bitwy. Dopiero w przyszłości będziemy mogli wykazać cały
obfity w skutki ogrom tego błędu. Aczkolwiek marsz można uważać za organiczną
część walki, to jednak posiada on w sobie pewne cechy, które do niej nie
należą, a zatem nie są ani natury taktycznej, ani strategicznej. Są to te
wszystkie zarządzenia, które służą tylko dla wygody oddziałów, jak na przykład
budowa mostów i dróg i tak dalej. Są to zatem tylko warunki. Mogą one wprawdzie
w pewnych okolicznościach upodobnić się do użycia wojska, a nawet
zidentyfikować się z tym użyciem, jak na przykład budowa mostu w obliczu
nieprzyjaciela, ale same przez się będą to jednak zawsze czynności odrębne i
teoria ich nie należy do teorii prowadzenia wojny. Biwakami nazywamy wszelkie
skupione, a zatem – w przeciwieństwie do kwater – gotowe do boju ugrupowanie
wojska. Biwaki te są stanem spokoju, a zatem odpoczynku, ale jednocześnie są
one także strategicznym ustaleniem boju w miejscu, gdzie się je zakłada.
Natomiast sposób ich zakładania zawiera już w sobie zarys ewentualnego boju, co
jest warunkiem podstawowym każdej bitwy obronnej. Biwaki stanowią tedy istotną
cześć strategii i taktyki.
Kwatery zastępują biwaki celem dania
wojsku tym lepszego wypoczynku, stanowią tedy, jak i one, przedmioty
strategiczne ze względu na swe położenie i rozciągłość, a taktyczne ze względu
na swe urządzenia wewnętrzne, zmierzające do osiągnięcia gotowości bojowej.
Celem biwaków i kwater bywa wprawdzie,
poza odpoczynkiem dla wojska jeszcze coś innego, np. osłona jakiejś okolicy,
zajęcie danej pozycji; ale wystarczy, jeśli istnieje tylko ten cel pierwszy.
Przypominamy, że cele, do jakich dąży strategia, mogą być celem bitwy, a
utrzymanie narzędzia, za pomocą którego prowadzi się wojnę, może z konieczności
bardzo często stanowić cel jej poszczególnych kombinacji.
Jeśli tedy w takim przypadku strategia
służy tylko celom utrzymania wojska, to i tak nie znajdujemy się przez to w
obcej dziedzinie, lecz zawsze będzie chodziło o użycie sił zbrojnych. Albowiem
każde ustawienie wojska, w jakimkolwiek punkcie teatru działań wojennych, jest
właśnie użyciem tych sił zbrojnych.
Jeśli natomiast utrzymanie wojska na
biwakach i kwaterach powoduje czynności, które nie są użyciem sił zbrojnych,
jak budowa szałasów, rozbijanie namiotów, służba zaopatrzenia lub porządkowanie
biwaków i kwater, to czynności te nie należą ani do strategii, ani do taktyki.
Nawet fortyfikacje, stanowiące wyraźnie
przez swe położenie i urządzenia składową część walki, a zatem będące
przedmiotami taktycznymi, nie należą pod względem wykonania swej budowy do
teorii prowadzenia wojny. Potrzebne wiadomości i sprawność muszą być
właściwością wyszkolonych sił zbrojnych; nauka o walce zakłada z góry ich
istnienie.
Spośród przedmiotów, które służą tylko
celom zaopatrzenia sił zbrojnych (gdyż żaden swymi częściami składowymi nie
identyfikuje się z bitwą), wyżywienie wojska zbliża się zawsze do bitwy
najbardziej, ponieważ musi być czynne niemal codziennie i dotyczy każdego żołnierza.
Przenika ono w ten sposób całkowicie działania wojenne w ich części
strategicznej. Podkreślamy – w ich części strategicznej, gdyż w obrębie
poszczególnej bitwy wyżywienie wojska nadzwyczaj rzadko wywrze wpływ
zmieniający jej plan, chociaż i taki wypadek jest zupełnie możliwy. Najczęściej
tedy oddziaływanie wzajemne powstaje między strategią a troską o wyżywienie sił
zbrojnych i nader często wzgląd na wyżywienie wojska ma wpływ na zarys
strategiczny danej kampanii czy wojny. Bez względu na to, jak często, i jak
decydujący wpływ wywiera sprawa wyżywienia wojska, pozostaje ona czynnością
różniącą się zasadniczo od jego użycia i wpływa na to użycie tylko przez swe
wyniki.
Inne wymienione przez nas przedmioty
czynności administracyjnych stoją jeszcze o wiele dalej od użycia wojska.
Pielęgnowanie chorych, aczkolwiek nadzwyczaj ważne dla dobra wojska, dotyka
jednak małej części żołnierzy i wywiera z tego powodu bardzo mały i pośredni
tylko wpływ na użycie pozostałych. Uzupełnianie zaś przedmiotów wyekwipowania,
o ile nie jest czynnością stałą, tkwiącą organicznie w strukturze sił
zbrojnych, występuje tylko periodycznie i z tego powodu rzadko dojdzie do głosu
przy zamierzeniach strategicznych.
Musimy tu jednak zastrzec się przed
nieporozumieniem. W poszczególnym przypadku przedmioty te mogą mieć decydujące
znaczenie. Można łatwo sobie wyobrazić oddalenie szpitali i zapasów amunicji
jako jedyną przyczynę nader ważnych decyzji strategicznych; nie chcieliśmy tego
ani negować, ani usuwać w cień. Ale nie mówimy tu o faktycznych stosunkach w
poszczególnym przypadku, tylko o oderwanych pojęciach teorii. Twierdzimy więc,
że taki wpływ jest zbyt rzadki, aby teorii pielęgnowania rannych albo
uzupełniania amunicji czy broni przypisywać duże znaczenie dla teorii prowadzenia
wojny – i aby warto było te różne drogi, systemy i ich wyniki, podawane przez
poszczególne teorie, włączać do teorii prowadzenia wojny, jak to się rzecz ma
istotnie z wyżywieniem wojska.
Gdy raz jeszcze uprzytomnimy sobie
teraz dokładne wyniki naszych rozważań, to zobaczymy, że czynności wojenne
rozpadają się na dwie główne kategorie: na przygotowania do wojny i na samą
wojnę. Podział ten musi obowiązywać zatem i teorię.
Wiadomości i sprawność w zakresie
przygotowań posłużą do stworzenia, wyszkolenia i utrzymania sił zbrojnych. Nie
chodzi nam o to, jaką nazwę ogólną należałoby im nadać; widzimy jednak, że
należą do nich: artyleria, sztuka fortyfikacyjna, tak zwana taktyka
elementarna, cała organizacja i administracja sił zbrojnych i inne podobne
rzeczy. Teoria zaś wojny samej zajmuje się użyciem tych gotowych już środków do
celów wojny.
Z pierwszej kategorii niezbędne są
tylko jej wyniki, a mianowicie znajomość środków według ich cech zasadniczych.
Nazywamy to sztuką wojenną w ścisłym znaczeniu albo teorią prowadzenia wojny
lub też teorią użycia sił zbrojnych – wszystko to oznacza dla nas jedno i to
samo.
Teoria ta będzie więc uważać bitwę za
walkę właściwą, a marsze i postoje jako pewne stany, które są z tym mniej lub
więcej identyczne. Jednak utrzymanie wojska będzie ona rozważać nie jako
czynność wchodzącą w jej zakres, lecz tylko ze względu na jego wysiłki,
podobnie jak i inne dane okoliczności.
Ta sztuka wojenna w ścisłym znaczeniu
rozpada się znowu na taktykę i strategię. Pierwsza zajmuje się formami bitwy,
druga zaś jej wykorzystaniem. Obie zajmują się warunkami marszów i postojów
tylko z punktu widzenia bitwy, przedmioty te zaś dotyczą taktyki lub strategii
stosownie do tego, czy odnoszą się do form bitwy, czy też jej znaczenia.
Taktyka i strategia – to dwie czynności
zasadniczo różne, chociaż przenikają się wzajemnie w czasie i przestrzeni i
trudno wyobrazić sobie ich istotę i stosunek wzajemny, nie określiwszy
dokładnie pojęcia każdej z osobna.”
„Zniszczenie przeciwnika jest celem bitwy;
dla większości wypadków i przy większych bitwach jest to niewątpliwie słuszne,
albowiem zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych zawsze jest na wojnie
sprawą pierwszorzędnej wagi.
Cóż zatem mamy rozumieć przez
zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych? Oto takie ich zmniejszenie, które
byłoby stosunkowo znaczniejsze, niż nasze własne. Jeśli posiadamy wielką
przewagę liczebną nad wrogiem, to z natury rzeczy bezwzględna ilość strat
będzie dla nas mniejsza niż dla niego, a zatem już przez to samo powinna być
uważana za nasz zysk. Ponieważ rozpatrujemy tu bitwę w odosobnieniu od
wszystkich innych celów, przeto musimy wykluczyć i taki, który by miał służyć
tylko pośrednio do tym większego zniszczenia nieprzyjacielskich sił zbrojnych.
Za cel bitwy należy bowiem uważać tylko ten bezpośredni zysk, jaki osiągamy w
procesie wzajemnego zniszczenia sił, gdyż jest on jedynym zyskiem bezwzględnym,
figurującym w rachunkach całej kampanii i w tejże ogólnym wyniku wykazującym
się zawsze jako czysty dochód. Każdy natomiast inny rodzaj zwycięstwa nad
wrogiem musiałby być albo spowodowany jakimś innym celem, co na razie pomijamy,
albo przynieść tylko tymczasową, względną korzyść. Przykład nam to wyjaśni.
Jeśli dzięki zręcznym poczynaniom
własnym wprowadzimy wroga w tak niekorzystne położenie, że ten bez narażania
się na niebezpieczeństwa nie może dalej prowadzić bitwy i wycofuje się po
pewnym oporze, to możemy powiedzieć, żeśmy go w danym punkcie pokonali.
Jednakowoż, jeśli przy tym pokonywaniu nieprzyjaciela nasze siły poniosły
dokładnie takie same straty, jak i przeciwnik, to w ostatecznym obrachunku
kampanii z tego zwycięstwa (o ile nawet zechcemy tak nazwać ten sukces) nie
zostanie nam nic. Zatem fakt pokonania przeciwnika, to znaczy zmuszenia go do
zaprzestania bitwy, nie może sam przez się być tu brany pod uwagę i dlatego nie
można uwzględnić go przy definicji celów. Pozostanie więc, jak to już
powiedzieliśmy, tylko ten zysk bezpośredni, osiągnięty w procesie wzajemnego
zniszczenia sił. Na ten zysk zresztą składają się straty przeciwnika poniesione
nie tylko w samej bitwie, ale też i jako bezpośrednie następstwo cofnięcia się
pobitego oddziału.
Doświadczenie uczy nas, że straty
fizyczne poniesione w siłach zbrojnych przez zwyciężonego podczas bitwy rzadko
kiedy różnią się znacznie od strat zwycięzcy. Często nawet nie ma różnicy, a
bywa i odwrotnie. Przeważną zaś ilość strat ponosi strona pobita dopiero
podczas wycofywania się, gdy zwycięzca tych strat już nie ponosi. Słabe resztki
rozbitych już batalionów roznosi kawaleria; zmęczeni pozostają na polu,
porzucane są połamane działa, inne zaś wskutek złych dróg nie mogą dość szybko
wycofać się i zagarnięte zostają przez kawalerię nieprzyjacielską. W nocy całe
oddziały błądzą i wpadają bezbronne w ręce nieprzyjaciela; i tak zwycięstwo
rośnie przeważnie dopiero po rozstrzygnięciu właściwym. Byłoby nielogiczne,
gdyby dalszy jego wzrost był inny.
Straty fizyczne nie są jedynymi, jakie
ponoszą obie strony podczas bitwy; siły moralne również zostają wstrząśnięte,
łamią się i giną. Przy rozstrzyganiu kwestii, czy można jeszcze toczyć bitwę,
czy też nie, wchodzą w grę nie tylko straty w ludziach, koniach i działach, ale
też utrata porządku, męstwa, zaufania, spójności i planów. Przecież decydują tu
przeważnie siły moralne; decydowały zaś one wyłącznie w tych wszystkich
wypadkach, gdy zwycięzca ponosił straty fizyczne tak wielkie, jak i zwyciężony.
Stosunek wzajemny strat fizycznych jest
podczas samej bitwy trudny do oceny, ale ze stratami moralnymi sprawa ma się
inaczej. Świadczą o nich głównie dwie rzeczy. Pierwszą jest utrata terenu, na
którym się walczyło, drugą – przewaga odwodów nieprzyjacielskich. Im bardziej
wyczerpują się nasze odwody w stosunku do nieprzyjacielskich, tym więcej sił
musieliśmy zużyć, aby utrzymać równowagę. Już w tym objawia się namacalny dowód
moralnej przewagi przeciwnika, rzadko kiedy nie powodujący zarazem w duszy
wodza pewnej goryczy i niedoceniania oddziałów własnych. Najważniejszą jest
jednak rzeczą, że wojska walczące długo spalają się w mniejszym lub większym
stopniu na żużel. Pozbawione amunicji, zdziesiątkowane, wyczerpane z sił
fizycznych i moralnych nieraz łamią się i duchowo. Oddział taki, jako całość,
pominąwszy już nawet ubytek liczebny, nie jest już tym, czym był przed bitwą.
Pochodzi to stąd, że stratę sił moralnych można zmierzyć, niby łokciem, ilością
zużytych odwodów.
Strata terenu i brak świeżych odwodów
są więc głównymi przyczynami decydującymi o odwrocie, aczkolwiek bynajmniej nie
chcemy tu wykluczać albo usuwać w cień także innych, wynikających z chęci
skupienia sił, z ogólnego planu itd.
Każda bitwa jest więc takim krwawym i
niszczącym zmierzeniem się sił fizycznych i moralnych. Kto zaś przy końcu
będzie rozporządzał większą ich sumą, ten się okaże zwycięzcą.
Straty sił moralnych podczas bitwy są
główną przyczyną rozstrzygnięcia. Straty te po rozstrzygnięciu coraz to
wzrastają i osiągają punkt kulminacyjny dopiero przy końcu całego aktu. Stają
się zatem środkiem do zniszczenia sił fizycznych nieprzyjaciela, co było
przecie właściwym celem bitwy. Utrata porządku i spójności w oddziale
przyczynia się często nawet do tego, że opór pojedynczych ludzi staje się
zgubny. Duch całości jest złamany. Osłabła już pierwotna prężność w stosunku do
strat i powodzeń dozwalająca zapomnieć o niebezpieczeństwach, a dla większości
żołnierzy niebezpieczeństwo to wydaje się już nie sposobnością do wykazania
męstwa, lecz źródłem surowych cięgów. W ten sposób słabnie i stępia się
narzędzie walki w pierwszych chwilach zwycięstwa wroga i nie jest już w
możności odpowiadać groźbą na groźbę.
Zwycięzca powinien wykorzystać ten
moment, aby osiągnąć prawdziwy zysk niszcząc siły fizyczne nieprzyjaciela.
Tylko to, co w tym kierunku osiągnie, będzie dla niego zyskiem trwałym.
Przeciwnik bowiem odzyskuje stopniowo siły moralne, porządek powraca, męstwo
wzrasta – i w większości wypadków zwycięzcy pozostaje mała tylko cząstka
uzyskanej przewagi, często zaś nie pozostaje mu nic. W poszczególnych, co
prawda rzadkich, przypadkach powstaje nawet z zemsty i silnie pobudzonej
nienawiści działanie wprost odwrotne. Natomiast wszystko to, co się uzyskało na
wrogu w zabitych i rannych, jeńcach, działach i innym sprzęcie wojennym – to
nigdy już nie zniknie z rachunku.
Podczas samej bitwy ponosi się straty
przeważnie w zabitych i rannych, po bitwie natomiast – głównie w sprzęcie
wojennym i jeńcach. Straty pierwszej kategorii dzieli zwycięzca w większym lub
mniejszym stopniu ze zwyciężonym, w drugich nie uczestniczy. Dlatego znajdujemy
je zwykle u jednej tylko strony walczącej – wyłącznie albo przynajmniej w
przeważającej ilości.
Toteż działa i jeńców zawsze uważano za
istotne trofea zwycięstwa, a jednocześnie za jego miernik, wielkość zwycięstwa
bowiem da się z nich niewątpliwie określić. Nawet stopień przewagi moralnej
uwydatnia się przez to lepiej, niż przez jakikolwiek inny objaw, zwłaszcza
jeśli go porównamy z liczba zabitych i rannych. I tu oddziaływanie moralne
wznosi się do nowej potęgi.
Siły moralne wojsk, zniszczone przez
bitwę i jej bezpośrednie następstwa odradzają się stopniowo i to tak gruntownie,
że często nie pozostawiają nawet śladu swego niedawnego zniszczenia. Wypadek
ten jednak zdarza się częściej w małych oddziałach armii – z większymi dzieje
się rzadziej. Jeśli wszakże zdarza się to w wojsku, to nigdy bodaj w państwie
lub w rządzie, do których to wojsko należy. Rząd bowiem ocenia warunki bardziej
bezstronnie i z wyższego punktu widzenia, więc z ilości pozostawionych w ręku
wroga trofeów, jak też ze stosunku tychże do strat w zabitych i rannych, aż
nadto łatwo i dokładnie osądzić może stopień własnej słabości i niższości wobec
przeciwnika.
W ogóle nie powinniśmy lekceważyć
straconej równowagi sił moralnych, pomimo że nie ma ona wartości bezwzględnej i
nie zawsze występuje jako czynnik w ostatecznym podsumowaniu zwycięstwa. Może
ona bowiem tak dalece przeważyć szalę, że obali wszystko z niepowstrzymaną
siłą, a zatem może być sama nader ważnym celem działania.
Wpływ moralny zwycięstwa wzrasta nie
tylko proporcjonalnie do wielkości wchodzących w grę sił zbrojnych, ale wzmaga
się w stopniu progresywnym, i to nie tylko pod względem rozmiarów, ale i
intensywności. W dywizji pobitej łatwo jest przywrócić porządek. Podobnie jak
zdrętwiały poszczególny członek łatwo nabiera ciepła od reszty ciała, tak i
męstwo pobitej dywizji odradza się znowu pod wpływem męstwa całego wojska, z
chwilą gdy doń dołączy. Jeśli więc wpływy małego zwycięstwa nie znikną nawet
całkowicie, to i tak przeciwnik nie może ich w całej pełni wyzyskać. Inaczej
wygląda, gdy siły główne ulegną w przegranej bitwie; wtedy zawala się wszystko.
Wielki płomień osiąga zupełnie inny stopień żaru, niż szereg małych płomyków.
Innym warunkiem mogącym określić
moralną wagę zwycięstwa jest stosunek wzajemny sił zbrojnych, które walczyły ze
sobą. Pobicie licznego nieprzyjaciela przy pomocy małych sił stanowi nie tylko
zysk podwójny, ale również wykazuje większą, a zwłaszcza bardziej ogólną
przewagę, z którą zetknięcia się zwyciężony musi stale się obawiać. Jednakowoż
w rzeczywistości wpływ ten jest w owym wypadku prawie niewidoczny. W chwili działania
przekonanie o rzeczywistej sile przeciwnika jest zwykle tak nieokreślone, ocena
zaś sił własnych zwykle tak nieprawdziwa, że strona przeważająca nie podaje tej
dyspozycji sił albo wcale, albo w formie bardzo dalekiej od prawdy; przeważnie
unika więc ona w ten sposób tej szkody moralnej, jaka by mogła stąd dla niej
wyniknąć. Dopiero później, w historii, ta siła oswobadza się zwykle spod
ucisku, w jakim trzymały ją nieświadomość, próżność albo i świadoma
roztropność, i wtedy opromienia wprawdzie sławą wojska i ich wodzów, ale nie
może już swoją wagą moralną nic zdziałać dla dawno minionych wydarzeń.
Ponieważ jeńcy i zdobyte działa
stanowią rzeczy, w których przeważnie ucieleśnia się zwycięstwo, stanowią jego
istotną krystalizację, przeto i założenie bitwy jest zwykle obliczone na ich
zdobycie; zniszczenie nieprzyjaciela przez śmierć i rany jest tylko wiodącym do
tego środkiem.
Nie dotyczy strategii fakt, jaki ma to
wpływ na poczynania w samej bitwie, ale sama decyzja bitwy jest już z tym w
pewnym związku, mianowicie przez zapewnienie bezpieczeństwa własnych tyłów i
zagrożenie nieprzyjacielskich. Od tego zależy w wysokim stopniu liczba jeńców i
zdobytych dział. Pod tym względem w wielu wypadkach sama taktyka nie wystarczy,
zwłaszcza jeśli warunki strategiczne są nazbyt z nią sprzeczne.
Niebezpieczeństwo bicia się na dwa
fronty i jeszcze groźniejsze – niemożność zapewnienia sobie odwrotu, krępują
poruszenia i siłę oporu i oddziałują na alternatywę zwycięstwa czy klęski. Poza
tym, w razie klęski, potęgują one często straty do najwyższego stopnia, to
znaczy aż do zupełnego zniszczenia. Zagrożenie tyłów czyni zatem klęskę zarazem
prawdopodobniejszą i bardziej zdecydowaną.
Wynika stąd wprost instynktownie dla
całego prowadzenia wojny, a zwłaszcza dla bitew wielkich czy małych, że
konieczne jest zabezpieczenie sobie tyłów własnych, a zagrażanie
nieprzyjacielskim. Instynkt ten wypływa z samego pojęcia zwycięstwa, które, jak
widzieliśmy, jest czymś więcej niż zwykłym mordowaniem się.
W dążeniu tym upatrujemy więc pierwsze
bliższe określenie walki – i to natury całkiem ogólnej. Nie do pomyślenia jest
jakakolwiek bitwa, w której by dążenie to nie miało się przejawić w swej
podwójnej czy pojedynczej postaci obok zwyczajnego uderzenia siłą. Najmniejszy
nawet oddział nie rzuci się na przeciwnika nie pomyślawszy o swoim odwrocie, a
w większości wypadków będzie dążył do przecięcia odwrotu nieprzyjacielowi.
Nazbyt daleko zawiodłoby nas
wyjaśnienie, jak często w wypadkach skomplikowanych instynktowi temu
przeszkadzano iść prostą drogą, ile razy musiał on ustępować w obliczu innych,
wyższych względów. Zadowolimy się tu tylko przedstawieniem go jako ogólnej,
przyrodzonej zasady walki.
Wszędzie wywiera on swój wpływ,
wszędzie wywiera nacisk swą wrodzoną wagą i staje się w ten sposób punktem,
dokoła którego obracają się wszystkie niemal manewry taktyczne i strategiczne.
Gdy teraz rzucimy jeszcze raz okiem na
ogólne pojęcie zwycięstwa, to odnajdziemy w nim trzy elementy:
1) większe straty przeciwnika w
siłach fizycznych;
2) również i w siłach moralnych;
3) jawne przyznanie się do tego
przez wyrzeczenie się swego zamiaru.
Relacje obopólne o stratach w zabitych
i rannych nigdy nie są ścisłe, rzadko kiedy prawdziwe, a przeważnie umyślnie
sfałszowane. Nawet ilość zdobyczy rzadko kiedy podana jest wiernie, a wykazanie
jej w ilości nieznacznej może nawet samo zwycięstwo podać w wątpliwość. Co do
strat w zakresie sił moralnych, to poza świadczącymi o tych stratach trofeami
nie ma w ogóle innego sposobu, by je należycie ocenić. W wielu tedy przypadkach
tylko przerwanie bitwy pozostaje jako jedyny prawdziwy dowód zwycięstwa. Należy
je zatem traktować jako przyznanie się do winy, jako opuszczenie bandery,
przyznające przeciwnikowi w danym przypadku rację i przewagę. Ten objaw pokory
i wstydu, który należy wyodrębnić od innych konsekwencji utraconej równowagi
sił, jest istotną cząstką zwycięstwa. Tą mianowicie, która działa na opinię
publiczną poza wojskiem, na narody i rządy tak obu stron wojujących, jak i
innych państw zainteresowanych.
Zaniechanie jednak zamiaru własnego nie
jest zupełnie identyczne z cofnięciem się z pola bitwy nawet tam, gdzie walka
była zażarta i długa. Nikt przecie nie powie o czatach, które wycofują się po
twardym oporze, że zaniechały swego zamiaru. Nawet w bitwach mających na celu
zniszczenie nieprzyjacielskich sił zbrojnych nie zawsze można cofnięcie się z
pola bitwy uważać za wyrzeczenie się swego zamiaru, na przykład przy
zamierzonych z góry odwrotach, gdy broni się każdej piędzi kraju. W większości
wypadków trudno wyodrębnić wyrzeczenie się zamiaru od cofnięcia się z pola
bitwy, a wrażenia, jakie to cofnięcie się wywołuje w wojsku i poza nim, nie
należy lekceważyć.
Dla wodzów i wojsk nie posiadających
ustalonej sławy to wrażenie jest specjalnie przykrą okolicznością podczas
dokonywania pewnych, zupełnie zresztą usprawiedliwionych posunięć, gdy szereg
bitew zakończonych odwrotami wydaje się niesłusznie szeregiem klęsk, co wywiera
bardzo szkodliwy wpływ. Strona cofająca się nie może w tym wypadku
przeciwdziałać wszędzie temu moralnemu wrażeniu, gdyż aby to uczynić
skutecznie, należałoby całkowicie ogłosić swój plan, co ze zrozumiałych
względów szkodziłoby niezmiernie jej żywotnym interesom.
Aby zwrócić uwagę na specjalną ważność
tego określenia zwycięstwa przypominamy choćby bitwę pod Soor, nie obfitującą
zbytnio w trofea (kilka tysięcy jeńców i dwadzieścia dział), gdzie Fryderyk
Wielki zadokumentował zwycięstwo przez to, że pozostał jeszcze przez pięć dni
na placu boju, chociaż jego odwrót na Śląsk był już postanowiony i usprawiedliwiony
całym jego położeniem ogólnym. Sądził on, jak mówił, że przy pomocy znaczenia
moralnego tego zwycięstwa przyspieszy zawarcie pokoju.
Skoro więc dzięki zwycięstwu niszczy
się głównie siły moralne i skoro liczba trofeów wzrasta przez to do nadzwyczajnej
ilości, to przegrana bitwa jest klęską, którą nie każde zwycięstwo może
zrównoważyć. Ponieważ klęska taka wstrząsa siłami moralnymi strony pobitej w
stopniu o wiele większym, przeto powstaje często zupełna niezdolność do oporu i
całe działanie polega na tym, aby ujść z bitwy, to jest uciec.
Jena i Waterloo – są to klęski, ale
Borodino nią nie jest.
Aczkolwiek nie można tu podać jako
granicy żadnej wyraźnej oznaki, gdyż rzeczy tu różnią się tylko stopniem, to
jednak ważne jest ustalenie pojęć, gdyż stanowi to punkt oparcia wyjaśniający
dobitnie teoretyczne wyobrażenia. Tylko bowiem ułomność naszej terminologii
sprawia, że w wypadku klęski odpowiadające jej zwycięstwo, a w razie zwykłego
zwycięstwa odpowiadającą mu porażkę przeciwnika, określamy jednym mianem.”
„Ciężka praca jak najlepszego przygotowania
zwycięstwa jest cichą zasługą strategii, aczkolwiek prawie się jej za to nie
chwali. Natomiast świetną okrywa się chwałą, gdy wykorzystuje osiągnięte
zwycięstwo.
Jaki może być specjalny cel bitwy, jak
daleko wchodzi ona w cały system wojny, dokąd może doprowadzić droga zwycięstwa
zależnie od rodzaju towarzyszących mu okoliczności, gdzie się znajduje punkt
kulminacyjny bitwy – wszystkim tym zajmiemy się dopiero później. We wszystkich
jednak możliwych okolicznościach prawdą jest przede wszystkim to, że żadne
zwycięstwo nie może wywrzeć większego wpływu bez pościgu, a następnie, że bez
względu na krótkotrwałość drogi zwycięstwa zawsze musi ona doprowadzić poza
pierwsze kroki pościgu. Aby zaś nie powtarzać tego przy każdej sposobności,
zastanówmy się chwilę ogólnie nad tym niezbędnym uzupełnieniem pokonania
przeciwnika.
Pościg za przeciwnikiem pobitym zaczyna
się z chwilą, gdy ten przerywając bitwę opuszcza plac boju. Wszystkich
uprzednich poruszeń naprzód i w tył nie można do tego zaliczyć: należą one do
rozwoju bitwy właściwej. W momencie wyżej wskazanym zwycięstwo, aczkolwiek
niewątpliwe, zwykle jest jeszcze bardzo małe i słabe i w szeregu zdarzeń nie
zapewniłoby wiele korzyści pozytywnych, gdyby nie było uzupełnione w pierwszym
zaraz dniu przez pościg. Wtedy dopiero, jak to już mówiliśmy, odbywa się
ucieleśniające zwycięstwo żniwo trofeów. O tym pościgu właśnie chcemy pomówić.
Obie strony zawiązują bitwę zwykle ze
zmniejszonymi już bardzo siłami fizycznymi, albowiem poruszenia bezpośrednio
poprzedzające bitwę mają przeważnie charakter okoliczności nader uciążliwych.
Wysiłki, jakich wymaga rozegranie dłużej walki, dopełniają wyczerpania.
Dochodzi do tego jeszcze fakt, że strona zwycięska jest również
zdezorganizowana i wytrącona z pierwotnych, normalnych ram i z tego powodu
odczuwa potrzebę uporządkowania się, zebrania rozproszonych oddziałów i
zaopatrzenia ich w świeżą amunicję. Wszystkie te okoliczności stawiają również
i zwycięzcę w krytycznym położeniu, o którym mówiliśmy wyżej. Jeśli pobito
oddział podrzędny, który może być poparty przez inny albo też jeśli może on
skądkolwiek oczekiwać wydatnej pomocy, to zwycięzca może łatwo ulec znanemu
niebezpieczeństwu utracenia zwycięstwa, a świadomość tego wpływa w takim
przypadku na szybkie zakończenie pościgu lub co najmniej silnie go krępuje. Ale
tam nawet, gdzie nie potrzebujemy się obawiać znacznego wzmocnienia strony
pobitej, zwycięzca znajduje w wyżej przytoczonych okolicznościach silną
przeciwwagę szybkości jego pościgu. Wprawdzie nie potrzeba się tu obawiać
wydarcia mu zwycięstwa, ale nowe niepomyślne bitwy są przecież zupełnie możliwe
i mogą osłabić uzyskane dotychczas korzyści. Poza tym właśnie teraz cały ciężar
uwzględniania potrzeb i słabości umysłów ludzkich spada na wolę wodza. Tysiące,
które stoją pod jego rozkazami, potrzebują spokoju i odpoczynku, pożądają
natychmiastowego zakończenia okresu niebezpieczeństw i trudów. Nieliczni tylko
spośród nich, których można traktować jako wyjątki, wybiegają wzrokiem i
uczuciem dalej niż sięga chwila obecna. Tylko ci nieliczni posiadają w sobie po
wypełnieniu czynności niezbędnych dość należnego męstwa, aby myśleć o
sukcesach, które w takiej chwili wydają się tylko uświetnieniem zwycięstwa,
luksusem triumfu. Zaś wszystkie te tysiące mają głos w radzie wodza, gdyż
interesy zmysłów ludzkich umieją sobie znaleźć pewną drogę przez wszystkie
szczeble hierarchii wojskowej aż do serca wodza. Sam on również wskutek
wysiłków duchowych i fizycznych słabnie w większym lub mniejszym stopniu w swej
aktywności wewnętrznej i w ten sposób – przeważnie z tych czysto ludzkich
względów – mniej się dokonywa, niżby się dokonać mogło. To zaś, co się w ogóle
robi, zależy tylko od żądzy sławy, energii, a nawet i od bezwzględności
naczelnego wodza. Tylko w ten sposób można objaśnić to lękliwe prowadzenie
przez wielu wodzów pościgu po zwycięstwie osiągniętym wskutek posiadanej
przewagi. Natychmiastowy pościg po zwycięstwie musimy ograniczyć w ogólnych
zarysach do pierwszego dnia, a w każdym razie do następującej po nim nocy, gdyż
poza tym okresem konieczność własnego wypoczynku zmusi nas w każdym przypadku
do postoju.
Pościg natychmiastowy ma różne
naturalne stopnie.
Pierwszy z nich to pościg prowadzony
wyłącznie przez kawalerię. Wtedy jest to w gruncie rzeczy raczej szerzenie
postrachu i obserwacja niż istotny nacisk, gdyż najmniejszy nawet odcinek
odpowiedniego terenu wystarczy zwykle, aby ścigającego zatrzymać. Chociaż
kawaleria może bardzo wiele zdziałać wobec poszczególnych oddziałów wojska
wstrząśniętego i osłabionego, to jednak w stosunku do całości wojska
przeciwnika jest ona zawsze tylko bronią pomocniczą. Cofający się bowiem może
użyć swoich świeżych odwodów do osłony odwrotu i w ten sposób używając broni
połączonych może oprzeć się skutecznie na najbliższym, najbardziej nawet
nieznacznym odcinku terenu. Tylko wojsko znajdujące się w prawdziwej ucieczce i
całkowitej rozsypce może tu stanowić wyjątek.
Drugi stopień stanowi pościg prowadzony
przez silną straż przednią złożoną z wszystkich rodzajów broni, przy której
oczywiście znajduje się większa część posiadanej kawalerii. Taki pościg wypiera
przeciwnika aż do najbliższej mocnej pozycji jego straży tylnej albo też do
najbliższej pozycji całości jego wojska. Zwykle nie od razu trafi się
sposobność znalezienia takiej pozycji i pościg sięga dalej, przeważnie jednak
nie przekracza on jednej lub kilku godzin, gdyż straż przednia w ogóle nie
czuje za sobą dostatecznego poparcia.
Trzeci – najsilniejszy stopień – bywa
wtedy, gdy całe wojsko zwycięskie nie przerywa marszu naprzód, jak długo siły
wystarczą. W tym wypadku strona pobita musi opuścić przeważną ilość pozycji,
które nastręcza jej teren na samą groźbę natarcia lub obejścia, a straż tylna
tym bardziej nie będzie się wiązać w zacięty opór.
We wszystkich trzech wypadkach noc,
zapadłszy przed zakończeniem całej akcji, zwykle kładzie jej kres, a nieliczne
wypadki, kiedy się dzieje inaczej i kiedy pościg kontynuowany jest jeszcze i w
nocy, należy uważać za wyjątkowo mocny stopień pościgu.
Gdy rozważymy, że w bojach nocnych
wszystko podlega przypadkowi w większym lub mniejszym stopniu i że w
konsekwencji bitwy porządek, zwartość oddziałów i bieg spraw zostają zawsze
bardzo zakłócone, to zrozumiemy łatwo obawę obu wodzów przed przeciąganiem
swego działania również i w ciemnościach nocy. Jeśli bowiem sukcesu nie
zapewnia ani całkowita rozsypka strony pobitej, ani wyjątkowa przewaga wojska
zwycięskiego, to wszystko zdaje się wtedy poniekąd na los, co nie może leżeć w
interesie żadnego, nawet najbardziej zuchwałego wodza. Z reguły tedy noc
kładzie kres pościgowi tam nawet, gdzie bitwa rozstrzygnęła się na krótko przed
jej zapadnięciem. Noc zapewnia stronie pobitej albo możność oddechu i
uporządkowania się bezpośrednio, albo, jeśli odwrót trwa w nocy dalej,
umożliwia im to po oderwaniu się od ścigającego. Po upływie tego czasu sytuacja
strony pobitej znacznie się poprawia. Wiele rzeczy zagubionych odnalazło się
znowu, amunicję uzupełniono, całość uszykowano na nowo. Zwycięzca stoi teraz
znowu w obliczu nowej bitwy, a nie dalszego ciągu dawnej i nawet gdy ta nowa
bitwa rokuje absolutnie pomyślny wynik, jest to nowa walka, a nie tylko
zbieranie przez zwycięzcę porozrzucanych szczątków.
Bonaparte był namiętnym graczem,
ważącym się często na szaloną ostateczność, można jednakowoż śmiało powiedzieć,
że zarówno on jak i poprzedzający go wodzowie rewolucyjni usunęli pod względem
wyżywienia potężny przesąd i wykazali, że nie należy traktować go nigdy
inaczej, jak tylko z punktu widzenia pewnego warunku, a nie celu.
Z niedostatkiem na wojnie ma się
zresztą rzecz podobnie, jak z wysiłkiem fizycznym i niebezpieczeństwem.
Żądania, jakie wódz może stawiać swojemu wojsku, nie są ograniczone przez
jakiekolwiek określone linie. Silny charakter żąda więcej, niż miękki
uczuciowiec. Podobnie i czyny wojska będą rozmaite, zależnie od tego, w jakim
stopniu wolę i siły żołnierza wzmacnia przyzwyczajenie, duch wojowniczy,
zaufanie i miłość do wodza albo entuzjazm dla sprawy ojczystej. Jako zasadę
wszakże należałoby postawić, że niedostatek i nędzę, bez względu na ich
stopień, należy traktować zawsze jako stan przejściowy i że wojsko musi mieć
nadzieję na bliską obfitość, a nawet na nadmiar w zaopatrzeniu. Czyż jest coś
bardziej wzruszającego od myśli o tylu tysiącach żołnierzy, którzy nędznie
ubrani, objuczeni ciężarem trzydziesto- lub czterdziestofuntowym, maszerują z
wysiłkiem przez dnie całe bez względu na drogę i pogodę, i narażają nieustannie
swe zdrowie i życie, nie mając w zamian za to nawet suchego chleba do syta?
Zaprawdę, wiedząc, jak często zdarza się to na wojnie, zaledwie zrozumieć
możemy, w jaki sposób nie doprowadza to do zupełnej utraty woli i sił, i jak
dalece stałe działanie myśli człowieka w pewną stronę zdoła wywołać i wesprzeć
podobne wysiłki.
Każdy więc, kto narzuca żołnierzowi
wielki niedostatek ze względu na wymagające tego wielkie cele, musi, powodowany
czy to uczuciem czy mądrością, mieć na uwadze również i to odszkodowanie, do
jakiego jest obowiązany.
Musimy tu jeszcze zastanowić się nad różnicą,
jaka pod względem wyżywienia zachodzi podczas natarcia i obrony.
Obrona może przez cały czas korzystać z
przygotowanego wcześniej wyżywienia. Obrońcy zatem nie powinno brakować rzeczy
niezbędnych, zwłaszcza we własnym kraju, ale i w kraju nieprzyjacielskim
sytuacja się nie zmieni. Natarcie zaś oddala się od swoich źródeł pomocniczych
i musi przez cały czas posuwania się naprzód, a nawet w pierwszych tygodniach
swego zatrzymania się, zdobywać sobie rzeczy niezbędne z dnia na dzień, przy
czym rzadko kiedy obejdzie się bez braków i kłopotów.
Trudności te są zwykle największe w
dwóch przypadkach. Raz podczas posuwania się naprzód, gdy rozstrzygnięcie
jeszcze nie nastąpiło. Wtedy wszystkie zapasy obrońcy znajdują się jeszcze w
jego rękach, a nacierający musiał już swoje tereny opuścić. Musi on przy tym
skupić swe masy, a zatem nie może zajmować zbyt obszernego rejonu, a własne
jego tabory także nie mogą iść w ślad za nim, skoro rozpoczęły się poruszenia
bojowe. Jeśli w tym momencie nie wydano odpowiednich zarządzeń, to może się
łatwo zdarzyć, że oddziały będą cierpiały braki i nędzę już na kilka dni przed
decydującą bitwą, co wcale nie jest odpowiednim argumentem do dobrego
prowadzenia ich do boju.
Po wtóre – braki powstają przeważnie
przy końcu zwycięskiego pochodu, gdy linie połączeń zaczynają się zbytnio
wydłużać, zwłaszcza gdy wojnę prowadzi się w kraju biednym, mało zaludnionym, a
być może i wrogo usposobionym. Wielka różnica zachodzi pomiędzy połączeniami z
Wilna do Moskwy, gdzie każdą podwodę trzeba brać gwałtem – a szlakiem z Kolonii
przez Liége, Louvain, Brukselę, Mons, Valenciennes, Cambray do Paryża, gdzie
zwyczajne zalecenie kupieckie lub weksel wystarczą, aby sprowadzić całe miliony
racji.
Skutkami tej trudności były przypadki
przyćmienia blasku najświetniejszych zwycięstw, wycieńczenie sił, konieczność
odwrotu, a wreszcie stopniowe zjawienie się wszelkich objawów istotnej klęski.
Najwcześniej, w miarę postępującego
wyczerpywania okolicy zacznie brakować paszy dla koni, choć na początku – jak
już zauważyliśmy – są z nią najmniejsze problemy. Trudno sprowadzić ją z daleka
– z powodu jej objętości – a niedostatek o wiele prędzej niszczy konia, niż
człowieka. Z tego względu zbyt liczna kawaleria lub artyleria mogą być czasem
dla wojska istotnym ciężarem, a nawet czynnikiem zdecydowanie je osłabiającym.
Jak
słusznie twierdził Carl von Clausewitz, żadna teoria wojskowa nie może usunąć
wielkości moralnych ze swych granic, ponieważ oddziaływanie sił fizycznych
zlewa się całkowicie z oddziaływaniem sił psychicznych i żaden proces chemiczny
nie zdoła ich od siebie oddzielić jak stopu metali. Jeśli pragniemy uniknąć w
teorii zdań kategorycznych, które są albo zbyt bojaźliwe i ograniczone, albo
niezbyt zrozumiałe i rozwlekłe, przy każdej regule dotyczącej sił fizycznych
teoria musi uprzytomnić sobie udział, jaki w tym mogą mieć wielkości moralne.
Najbardziej nawet bezduszne teorie musiały choć nieświadomie, rozciągnąć się
także na dziedziny duchowe. Nie można na przykład wyjaśnić oddziaływania
żadnego zwycięstwa bez uwzględnienia jego wpływu moralnego.
Historia
w ogóle potrafi najlepiej udowodnić wartość wielkości moralnych i wykazać ich
wpływ, często niesłychanie wielki. Jest to najbardziej szlachetny i rzetelny
pokarm jaki pobiera z niej umysł wodza. Należy przy tym zauważyć, że duszę
zapłodnić tu mogą nie tyle rozważania, badania krytyczne i uczone rozprawy, ile
odczucia, wrażenia ogólne jako też rozsiane gdzieniegdzie iskry ducha, z
których rodzą się ziarnka mądrości.
Najlepszą
formą obrony jest atak. Carl von Clausewitz tedy pisał: „Nawet jeśli zamiarem wojny jest jedynie utrzymanie status quo, to
jednak samo tylko odparcie ciosu jest czymś sprzecznym z pojęciem wojny, gdyż
prowadzenie wojny niewątpliwie nie jest samym tylko odbieraniem ciosów. Gdy
obrońca wywalczy sobie znaczne powodzenie, to obrona już swoje zrobiła i musi
on pod osłoną tego powodzenia oddać cios, jeśli nie chce wystawić się na pewną
zgubę. Mądrość wymaga, aby kuć żelazo póki gorące i wykorzystać uzyskaną
przewagę, aby uchronić się przed nowym napadem. Jak, kiedy i gdzie ma nastąpić
ta reakcja, zależy oczywiście od wielu innych okoliczności. Tutaj ustalimy
jedynie, że to przejście do ciosu odwetowego musi być traktowane jako dążność
obrony, a zatem jako istotny jej czynnik, i że wszędzie tam, gdzie zwycięstwa,
odniesionego dzięki formie obronnej, nie zużytkowano w jakikolwiek sposób w
gospodarce wojennej, gdzie więdnie ono poniekąd bezużytecznie, tam popełnia się
wielki błąd.
Szybkie, mocne przejście do natarcia –
błyskawiczny miecz odwetowy – jest najświetniejszym punktem obrony. Kto się go
nie domyśli w porę, a raczej, kto go nie włączy zaraz do pojęcia obrony, ten
nigdy nie pojmie jej przewagi. Będzie zawsze myślał tylko o środkach, które
przy pomocy natarcia niszczy się nieprzyjacielowi, a dla siebie zdobywa. Środki
te jednak zależą nie od sposobu zawiązania węzła, lecz od jego rozwiązania.
Dalej jest wielkim nieporozumieniem pojmowanie natarcia zawsze jako napadu, a
zatem i obrony tylko jako ciężkiego położenia i zamieszania.
Co prawda zdobywca decyduje się na
wojnę wcześniej niż obrońca i jeśli umie zarządzenia swe utrzymać w
dostatecznej tajemnicy, będzie mógł nawet tamtego zaskoczyć. Jest to jednak coś
zupełnie obcego samej wojnie, gdyż tak być nie powinno. Wojna toczy się raczej dla
obrońcy niż dla zdobywcy, gdyż dopiero najazd wywołał obronę, a wraz z nią i
wojnę. Zdobywca zawsze jest usposobiony pokojowo (jak to zresztą twierdził
stale o sobie Bonaparte), chętnie wkroczyłby do naszego państwa jak
najspokojniej. Aby nie mógł tego zrobić, musimy sami pragnąć wojny, a więc ją
też przygotować, czyli innymi słowy: sztuka wojenna wymaga, aby właśnie słabi
skazani na obronę byli zawsze uzbrojeni, aby nie ulec napadowi.
Wcześniejsze zjawienie się na
teatrze wojennym zależy zresztą w większości wypadków od zupełnie innych
okoliczności niż od zamiaru natarcia czy też obrony. Zamiary te nie są więc ich
przyczyną, ale często skutkiem. Kto pierwszy gotów, ten – z tego właśnie powodu
– jeśli korzyść wynikająca z napadu jest dość duża, zabiera się do dzieła w
sposób zaczepny. Kto zaś jest gotów później, może jeszcze grożącą mu szkodę
poniekąd wyrównać przez korzyści obrony.
W ogóle jednak korzyścią natarcia jest
możność uczynienia użytku z wcześniejszej gotowości. Ta ogólna korzyść nie jest
wszakże ściśle połączona z koniecznością natarcia w każdym poszczególnym
przypadku.
Jeśli tedy zastanawiamy się nad tym,
jaka powinna być obrona, to wyobrażamy sobie, że ma ona możliwy dobór wszelkich
środków: istnieje więc zdolne do wojny wojsko, wódz oczekuje wroga nie w
kłopotliwej niepewności i strachu, lecz bez obawy, spokojnie i świadomie,
twierdze nie lękają się oblężenia, wreszcie – zdrowy naród nie bardziej lęka
się wroga, niż ten boi się jego. Mająca takie walory obrona nie odegra już
wobec natarcia tak złej roli, a natarcie nie wyda się już tak łatwe i
niezawodne, jak się to roi w mętnej wyobraźni tych, którzy przy natarciu myślą
tylko o męstwie, sile woli i ruchliwości, przy obronie tylko o bezwładzie i
osłabieniu.”
Niebanalne
rozważania o charakterze etycznym znajdujemy w rozdziale „Cnota wojskowa” dzieła von Clausewitza „O wojnie”. Jak twierdzi autor, cnota wojskowa różni się bardzo od
zwyczajnej waleczności i jeszcze bardziej od entuzjazmu dla sprawy wojny. „Pierwsza jest wprawdzie niezbędną częścią
składową cnoty wojskowej, ale podobnie jak waleczność należąc do wrodzonych
przymiotów człowieka może w żołnierzu, jako w części składowej wojska, powstać
również wskutek przyzwyczajenia i wyćwiczenia, tak i cnota wojskowa może obrać
w nim odmienny kierunek niż u innych ludzi. Musi ona zatracić w sobie dążność
do niepohamowanej działalności i wyładowania swoich sił, wrodzoną w każdej
jednostce, i podporządkować się wymaganiom wyższego rzędu, jak posłuszeństwo,
porządek, przepisy, metoda. Entuzjazm dla sprawy dodaje cnocie wojskowej życia
i silniejszego ognia, ale nie stanowi jej niezbędnej części składowej.
Wojna jest zajęciem ściśle określonym
(i to pomimo jej charakteru powszechnego, choćby wszyscy mężczyźni w narodzie
zdolni do noszenia broni brali w niej udział). Wyodrębnia się ona i różni od
innych czynności, które zaprzątają życie ludzkie. Przejąć się duchem i istotą
tej czynności, budzić w sobie, rozwijać i skupiać siły, które powinny być użyte
podczas wojny, przepoić tę czynność całkowicie rozsądkiem, zyskać ćwiczeniem
pewność i łatwość jej wykonywania, zlać się z nią, wżyć się całkowicie w rolę,
jaką odegrać w niej mamy – oto jest cnota wojskowa poszczególnego żołnierza.
Jakkolwiek będziemy się starali
wykształcić w tym samym człowieku cechy zarazem obywatela i żołnierza,
jakkolwiek unarodowią się wojny, a my sami wczujemy się w pojęcia biegunowo
przeciwne dawnemu kondotierstwu – nigdy nie odbierzemy wojnie cech pewnego
zawodu. Jeśli zaś tego nie da się nam osiągnąć, to i ludzie, oddający się stale
temu zawodowi i dopóki się mu oddają, uważać siebie będą za rodzaj bractwa, w
którego urządzeniach, prawach i obyczajach będzie się przede wszystkim utrwalał
duch wojny. I tak będzie w rzeczy samej. Zatem, nawet przy najbardziej
zdecydowanej skłonności do rozważania zagadnień wojny z jak najwznioślejszego
punktu widzenia, źle byśmy bardzo czynili, traktując z lekceważeniem tego ducha
zawodowego (esprit de corps), jaki w większym czy mniejszym stopniu powinien
panować w wojsku. Ten duch zawodowy tworzy w tym, co nazywamy cnotą wojskową,
pewne spoiwo dla czynności wewnątrz niej sił przyrodzonych, które w ten sposób
stają się skuteczne.
Jeśli wojsko w najbardziej niszczącym
ogniu utrzymuje zwykły porządek, jeśli nie da się opanować urojonym obawom, a w
razie istotnego niebezpieczeństwa broni zajętego terenu piędź za piędzią, jeśli
dumne ze wspomnienia własnych zwycięstw nawet podczas klęski i zniszczenia nie
traci zdolności do posłuszeństwa ani też poważania i zaufania do swych
dowódców, jeśli jego siły fizyczne wzmocniły się w ćwiczeniach, w niedostatku i
wysiłkach, jak muskuły atlety, jeśli wysiłki te uważa za środek wiodący do
zwycięstwa, a nie za przekleństwo związane z jego sztandarami, jeśli wreszcie
pamięć jego o wszystkich tych obowiązkach i cnotach streszcza się w krótkim
katechizmie, w jednym tylko pojęciu – pojęciu honoru jego broni – takie wojsko
jest przejęte duchem wojennym.
Można się świetnie bić, jak
Wandejczycy, można dokonać rzeczy wielkich, jak Szwajcarzy, Amerykanie,
Hiszpanie, nie rozwijając tej cnoty wojskowej; można nawet walczyć szczęśliwie
na czele wojsk stałych, jak Eugeniusz lub Marlborough, nie korzystając
bynajmniej z jej pomocy. Nie można zatem twierdzić, że bez niej wygranie wojny
jest nie do pomyślenia. Zwracamy tu jednak specjalną uwagę na to, że pojęcie,
które na tym miejscu rozwijamy, należy bardziej indywidualizować, aby
wyobrażenia nie rozpłynęły się w ogólnikach i aby nie zrodziło się mniemanie,
że cnota wojskowa w siłach zbrojnych jest początkiem i końcem wszystkiego. Tak
nie jest. Cnota wojskowa w wojsku jest określoną siłą moralną, którą można
rozważyć, a wpływ jej ocenić – jest narzędziem, którego siłę można obliczyć.
Scharakteryzowawszy w ten sposób cnotę
wojskową, spróbujemy wykazać, co się da powiedzieć o jej wpływie i powiemy o
środkach, jakimi można ten wpływ zdobyć.
Cnota wojskowa jest dla wszystkich
cząstek tym, czym geniusz wodza dla całości. Wódz może kierować tylko całością,
a nie poszczególną cząstką, a gdzie tej cząstce brak kierownictwa, tam dowódcą
jej powinien być duch wojowniczy. Wodza wybiera się według opinii o jego
wybitnych zaletach, wyższych dowódców wielkich jednostek – po starannym
badaniu; ale badanie to jest tym pobieżniejsze, im niżej się schodzi w
hierarchii i w tymże samym stosunku tym mniej możemy liczyć na przymioty
indywidualne, a brak ich musi zastąpić cnota wojskowa. Taką samą rolę odgrywają
i wrodzone właściwości uzbrojonego narodu: waleczność, zręczność, zahartowanie
i entuzjazm. Właściwości te mogą zatem zastąpić ducha wojowniczego i odwrotnie,
z czego znów wynika, co następuje:
1. Cnota wojskowa właściwa jest tylko
wojskom stałym, one również potrzebują jej najbardziej. W powstaniach ludowych
i podczas wojny zastępują ją właściwości wrodzone, które wtedy rozwijają się
najszybciej.
2. Wojska stałe łatwiej się bez niej
obejdą w walce przeciw wojskom stałym, niż przeciw powstańcom ludowym, gdyż w
tym ostatnim przypadku siły są bardziej podzielone, a każda z części
pozostawiona jest sama sobie. Gdzie zaś wojsko może być bardziej skupione, tam
większą rolę odgrywa geniusz wodza i wypełnia braki duchowe wojska. W ogóle
zatem cnota wojskowa jest tym bardziej niezbędna, im bardziej teatr wojny i
inne okoliczności powodują powikłanie wojny i rozproszenie sił.
Z prawd tych możemy wysnuć jedną tylko
zasadę, a mianowicie, że jeżeli jakiemuś wojsku brakuje tego potężnego
czynnika, to należy starać się wojnę prowadzić w sposób możliwie
nieskomplikowany albo podwoić opiekę nad innymi środkami organizacji wojny, a
od samej nazwy wojska stałego nie oczekiwać tego, czego może dokonać tylko
wojsko prawdziwe.
Cnota wojskowa w wojsku jest
tedy jedną z najważniejszych potęg moralnych na wojnie. Gdzie jej nie ma, tam
albo widzimy, że zastępuje ją jakaś inna siła, jak na przykład przemożna
wielkość wodza może zastąpić entuzjazm narodu, albo też wyniki są
niewspółmierne do wysiłków. Ile rzeczy wielkich zdziałał ten duch, to
zespolenie się wojska, to przekształcenie rudy w szlachetny metal, widzimy u
Macedończyków za Aleksandra, w legionach rzymskich za Cezara, w piechocie hiszpańskiej
za Aleksandra Farnese, u Szwedów za Gustawa Adolfa i Karola XII, u Prusaków za
Fryderyka Wielkiego i u Francuzów za Napoleona Bonapartego. Trzeba by chyba
umyślnie zamknąć oczy na wszelkie dowody historyczne, jeśliby się nie chciało
przyznać, że zadziwiające sukcesy tych wodzów i ich wielkość w najtrudniejszych
sytuacjach możliwe były tylko dzięki podobnie nastrojonemu wojsku.
Duch ten może powstać tylko z dwóch
źródeł, a i te mogą go zrodzić tylko wspólnie. Pierwsze z nich – to szereg
wojen i szczęśliwych sukcesów, drugie zaś – to czyny wojska, wymagające często
największych wysiłków. Tylko w czynie może żołnierz poznać swoje siły. Im
większe wódz zwykł stawiać wymagania swoim żołnierzom, tym jest pewniejszy, że
wymagania te zostaną wykonane. Żołnierz jest równie dumny z przezwyciężonych
trudności, jak z przebytych niebezpieczeństw. Roślina ta zatem wyrasta tylko na
gruncie stałej działalności i wysiłku, ale równie w słońcu zwycięstwa. Skoro
zaś rozwinie się w silne drzewo, oprze się największym burzom nieszczęścia i
porażek, a nawet i leniwej bezczynności pokojowej, przynajmniej przez czas
pewien. Powstać więc może tylko w warunkach i za sprawą wielkiego wodza, ale
trwać może śmiało co najmniej przez kilka pokoleń, nawet pod wodzą miernot, i w
ciągu znacznych okresów pokoju.
Z tym rozszerzonym i uszlachetnionym
duchem zahartowanego, zdobnego w liczne blizny zespołu wojowników nie należy
porównywać pyszałkowatości i próżności tych wojsk stałych, które trzyma tylko
kit regulaminu służbowego i musztry. Pewna surowa powaga i ostre przepisy
służbowe mogą utrzymać na długo cnotę wojskową danego oddziału, ale same jej
nie stworzą. Mają one przeto zawsze swoją wartość, ale nie należy jej zbytnio
przeceniać. Porządek, sprawność, dobra wola, jak również pewna duma i wzorowy
nastrój są przymiotami wojska wychowanego podczas pokoju. Przymioty te należy
cenić, ale żaden z nich wzięty oddzielnie nie jest samoistny. Tu całość
utrzymuje całość i, jak w zbyt szybko schładzanym szkle, jedna rysa powoduje
rozpryśnięcie się całej masy. Zwłaszcza najlepszy w świecie nastrój
przekształca się przy pierwszym niepowodzeniu aż nazbyt łatwo w upadek ducha i
można by rzec – w rodzaj popisywania się strachem, francuskie sauve qui peut! –
ratuj się, kto może! Podobne wojsko może zdziałać cokolwiek tylko dzięki swemu
wodzowi, a nie samo przez się. Należy nim dowodzić z podwójną ostrożnością, aż
wreszcie stopniowo wśród zwycięstw i wysiłków siły dorosną do ciężkiego
rynsztunku. Trzeba więc strzec się pomieszania pojęć: duch wojska, a nastrój w
wojsku!”
I
wreszcie przypomnijmy jako swego rodzaju ciekawostkę rozdział z książki
Clausewitza zatytułowany „O podstępie”:
„Podstęp pozwala domyślać się istnienia
jakiegoś ukrytego zamiaru, toteż jest on w takim stosunku do prostego,
nieskomplikowanego, tzn. bezpośredniego sposobu działania, jak na przykład
dowcipna odpowiedź do bezpośredniego dowodu. Nie ma też nic wspólnego ze
sposobami przekonywania, zainteresowania lub przemocy, a za to zawiera wiele
rzeczy pokrewnych z oszukaństwem, ponieważ również ukrywa swoje zamiary.
Rozpatrywany jako całość podstęp jest też oszukaństwem, chociaż różni się od
niego tym, że nie jest bezpośrednio wiarołomny. Człowiek podstępny pozwala
temu, kogo chce oszukać, popełnić błędy rozumowe, które zsumowane w jeden wynik
nieraz zmieniają mu w oczach istotę danej sprawy. Możemy tedy powiedzieć, że
jak dowcip jest żonglerką idei i wyobrażeń, tak podstęp jest żonglerką działań.
Już na pierwszy rzut oka wydaje się, że
nie bez podstawy strategia zyskała swe miano od podstępu i że pomimo wszelkich
istotnych i pozornych zmian, jakim uległa cała wojna od czasów greckich, miano
to ciągle wskazuje na jej właściwą istotę.
Skoro wykonanie aktów przemocy, to jest
samych bitew, pozostawimy taktyce, a strategię będziemy uważać za sztukę
zręcznego posługiwania się możnością ich stoczenia, to – poza siłami uczucia,
jak rozpalona ambicja naciskająca wciąż jak sprężyna, silna, z trudem dająca
się ugiąć wola i tak dalej – żadna wrodzona skłonność osobista nie nadaje się
tak do kierowania i ożywiania działalności strategicznej, jak właśnie podstęp.
Wskazuje na to już ta powszechna potrzeba zaskoczenia, o której mówiliśmy w
rozdziale poprzednim, gdyż w każdym zaskoczeniu tkwi podstęp, choćby w bardzo
nieznacznym stopniu.
Ale chociaż poniekąd odczuwa się
potrzebę obserwowania, jak obie strony działające na wojnie prześcigają się w
przebiegłości, zręczności i podstępie, to jednak musimy przyznać, że
właściwości te mało się przejawiają w historii i rzadko mogą się wybić spośród
masy okoliczności i warunków.
Strategia nie ma innej działalności,
jak organizowanie bitew oraz czynności zmierzających do nich. Nie zna ona – jak
to się dzieje w życiu zwyczajnym – czynności polegających wyłącznie na słowach,
tj. na deklaracjach, wyjaśnieniach i tak dalej. A przeważnie to właśnie one
służą podstępnemu do wyprowadzenia partnera małym kosztem w pole.
Podobne rzeczy na wojnie, na przykład
projekty i rozkazy pozorne, fałszywe, umyślnie nieprzyjacielowi dostarczane
wiadomości i tym podobne, wywierają w dziedzinie strategii przeważnie tak mały
wpływ, że stosuje się je tylko w poszczególnych, specjalnie nasuwających się
przypadkach. Nie można ich zatem uważać za czynność swobodnie wszczętą przez
działającego.
Jednakowoż, jeśli czynności takie jak
organizowanie bitew, mają być posunięte tak daleko, by wywarły wrażenie na
nieprzyjacielu, to wymagają one większego już nakładu czasu i sił, i to tym
większego, im poważniejszy jest przedmiot. Ponieważ zaś zwykle nie chce się
tych sił i czasu poświęcać, przeto bardzo niewiele w tak zwanej strategii
demonstracji osiąga zamierzony skutek. Istotnie, niebezpiecznie jest, wyłącznie
dla działań pozornych używać znacznych sił przez czas dłuższy, ponieważ zawsze
zachodzi niebezpieczeństwo, że będą one daremne, gdy tymczasem sił tych
zabraknie w decydującym miejscu.
Tę trzeźwą prawdę zawsze odczuwa
działający na wojnie i dlatego traci ochotę do gry chytrych poruszeń. Sucha
powaga rzeczy niezbędnych wciska się przeważnie tak daleko w działanie
bezpośrednie, że dla gry takiej nie pozostaje już miejsca. Słowem – pionkom na
szachownicy strategicznej brak tej ruchliwości, jaka stanowi żywioł
przebiegłości i podstępu.
Wniosek, jaki stąd wyprowadzamy, brzmi,
że słuszny, trafny rzut oka jest bardziej niezbędnym, bardziej potężnym
przymiotem wodza niż podstęp, aczkolwiek i ten nic nie szkodzi, jeśli nie
rozwija się na niekorzyść innych niezbędnych właściwości duchowych, co zresztą
dzieje się niezbyt często.
Im słabsze są jednak siły, którymi
rozporządza strategiczne dowództwo, tym bardziej skłania się ono ku podstępowi.
Dlatego całkiem słabi i mali, którym żadna ostrożność, żadna mądrość już nie
przyniesie pożytku, w sytuacji, gdzie zdaje się, że wszelka sztuka ich zawodzi
– widzą w podstępie swój jedyny ratunek. Im bardziej beznadziejne jest ich
położenie, im bardziej wszystko skupia się w jednym rozpaczliwym uderzeniu, tym
chętniej podstęp sprzymierza się z odwagą. Wyrzekając się wszelkich dalszych
obliczeń, wolne od wszelkiej późniejszej odpowiedzialności, odwaga i podstęp
mogą podsycać się wzajemnie i w ten sposób nieznaczną iskierkę nadziei
zogniskować w jednym punkcie w jedyny promień, który może też jeszcze wzniecić
płomienie.”
USA
Kazimierz Pułaski
Klasyk literatury
amerykańskiej Henry Wadsworth Longfellow w wierszu pt. „Hymn of the Moravian nuns of
Bethlehem at the consecration of Pulaski’s banner” pisał:
When the
dying flame of day
Through
the chancel shot its ray,
Far the
glimmering tapers shed
Faint
light on the cowled head;
And the
censer burning swung,
Where,
before the altar, hung
The
crimson banner, that with prayer
Had been
consecrated there.
And the
nuns' sweet hymn was heard the while,
Sung
Iow, in the dim, mysterious aisle.
„Take
thy banner! May it wave
Proudly
o'er the good and brave;
When the
battle distant wail
Breaks
the sabbath of our vale,
When the
clarion's music thrills
To the
hearts of these lone hills,
When the
spear in conflict shakes,
And the
strong lance shivering breaks.
Take thy
banner! and beneath
The
battle-cloud's encircling wreath,
Guard
it, till our homes are free!
Guard
it! God will prosper thee!
In the
dark and trying hour,
In the
breaking forth of power,
In the
rush of steeds and men,
His
right hand will shield thee then.
Take the
banner! But when night
Closes
round the ghastly fight,
If the
vanquished warrior bow,
Spare
him! By our holy vow,
By our
prayers and many tears,
By the
mercy that endears,
Spare
him! he our love hath shared!
Spare
him! as thou wouldst be spared!
Take thy
banner! and if e’er
Thou
shouldst press the soldier's bier,
And the
muffled drum should beat
To the
tread of mournful feet,
Then
this crimson flag shall be
Martial
cloak and shroud for thee!”
The
warrior took that banner proud,
And it
was his martial cloak and shroud!
Naukowcy przez dwa
stulecia spierali się o dokładną datę urodzin tego bohatera narodów polskiego i
amerykańskiego. Jak definitywnie jednak ustalił profesor Edward Pinkowski,
Kazimierz Pułaski urodził się 14 marca 1745 roku, i w drugą niedzielę po
przyjściu na świat został ochrzczony przez księdza Krzysztofa Foltza. (Por.: Church
Record verifies: Pulaski was born in 1745; in: Polish-American Journal, February 1996).
Pochodził z
rodziny szlacheckiej, o której Tomasz Święcki w Historycznych pamiątkach (t. 1, s. 271) odnotowuje: „Pułaski herbu Ślepowron, w Podlaskiem z
Bielskiej Ziemi, na Pułaziach. – Rafał, stolnik bielski, osiadły w powiecie
brańskim, rotmistrz husarski, na wyprawę pod Chocimiem 1621 roku wiódł
dziewięciu synów uzbrojonych jako hussarzy w swej chorągwi. – Z tych jeden,
Wojciech, porucznik hussarski, był potem z Czarneckim w Danii. – Paweł służył w
pancernej chorągwi, zginął w potrzebie pod Kaliszem. – Jakub służył hussarsko.
– Mateusz w pancernej. – Franciszek u czterech hetmanów Jabłonowskiego,
Potockiego, Lubomirskiego i Sieniawskiego był pisarzem wojskowym i towarzyszem
hussarskim, a potem porucznikiem pancernym. – Kazimierz Pułaski i jego bracia
sławni w Konfederacyi Barskiej. Czyny ich bohaterskie śpiewami opiewano”...
Profesor Julian
Bartoszewicz nazywa czemuś Pułaskich „Puławskimi” i pisze o nich: „Rodzina podlaska, w dziejach konfederacji
barskiej wsławiona. Ojcem Puławskich był Józef, starosta warecki, pisarz
nadworny koronny. Tego ostatniego tytułu sam jeden używał; przed nim i po nim
takiego pisarza nie było, wyglądałoby to więc cokolwiek na własną nominację”...
Józef Pułaski,
ojciec Kazimierza, ur. 17 lutego 1704 roku, był człowiekiem wykształconym,
pełnym energii i siły duchowej, wybornym administratorem, posiadaczem licznych
majętności i starostw. W 1754 roku pisał się „Józef na Pułaziu, Kostrach, Grabowie, Jaruzalu, Dolecku etc. Pułaski,
pisarz najwyższy koronny; warecki, strumiecki, swidnicki, mszczonowski
starosta; nowosielecki, sapohowski, wichradzki, niemojewicki etc. dzierżawca,
poseł na sejm walny warszawski.” Był jednym z organizatorów Konfederacji
Barskiej. Z żony Maryanny z Zielińskich zostawił sześć córek (Anna, Józefa,
Monika, Joanna, Paulina, Małgorzata) oraz trzech synów (Franciszek, Kazimierz,
Antoni).
Ówczesnym
zwyczajem było, że w dostatecznie ku temu zamożnych domach szlacheckich
zatrudniano nauczycieli, którzy najpierw wychowywali dzieci w domu, a potem
dopiero posyłano je do szkoły. Tak też było z Kaziem Pułaskim. Najpierw uczył
się pod strzechą domu ojczystego, potem chodził do szkoły parafialnej w Warce,
a jeszcze później do szkoły ojców teatynów w Warszawie. Gdy tę ostatnią
ukończył, miał piętnaście lat, czyli, jak uważano ówcześnie, stał na progu
wieku męskiego. Dla nabrania ogłady towarzyskiej i manier dworskich,
potrzebnych młodemu szlachcicowi, ojciec wysłał go na dwór księcia Karola w
Kurlandii. Książę Karol był synem panującego wówczas króla polskiego, Augusta
III Sasa. W Kurlandii spędził sześć miesięcy jako paź książęcy. Zajmował się
tam nauką jazdy konnej, strzelaniem z pistoletów do celu i poznawał życie
dworskie. W mieście, gdzie przebywał dwór książęcy, był również rosyjski
garnizon, który prowadził gry i ćwiczenia wojenne. Kazimierz obserwował z
bliska Rosjan, ich charakter i metody walki, co mu się później bardzo przydało.
W roku 1763 zmarł
król August III Sas. Nastąpił okres przetargów elekcyjnych. Ostatecznie, w 1764
roku królem polskim został Stanisław August Poniatowski, popierany przez carycę
Katarzynę. Był to bardzo smutny okres w historii Rzeczypospolitej. Polska, choć
jeszcze znaczna obszarem, była bardzo słaba pod każdym innym względem. Elita
polityczna była zdemoralizowana i tak naprawdę nie troszczyła się o ład i
porządek w państwie, o dobro obywateli. Bardzo wielu wysokich funkcjonariuszy
państwowych i wojskowych było płatnymi „agentami wpływu” obcych krajów,
szczególnie Prus i Rosji, która to ostatnia faktycznie jeszcze przed rozbiorami
rządziła się w Warszawie według własnego widzimisię, mając do dyspozycji
licznych dyspozycyjnych sprzedawczyków wśród Polaków. Jakiekolwiek próby występowania
w obronie upadającej ojczyzny były przez samych Polaków piętnowane jako głupota
i szaleństwo, sprzedawanie zaś kraju za judaszowskie srebrniki uchodziło za
spryt życiowy i postępowanie zgodne z duchem czasu.
W 1767 roku Józef
Pułaski wspólnie z synami Franciszkiem, Józefem i Kazimierzem połączyli garstkę
szlachty kresowej i zawiązali w ten sposób konfederację, którą później nazwano
Barską. Mimo młodego wieku (21 lat) Kazimierz Pułaski stał się jednym z jej
najznakomitszych wodzów, słynącym z waleczności, nieposkromionej odwagi i
inteligencji. Najpierw bronił przed Rosjanami Berdyczowa, potem walczył w
Małopolsce i na Litwie. Opanował Częstochowę i tam po kilkakroć odpierał ataki
wojsk rosyjskich, wykazując się nie tylko osobistą odwagą, inteligencją, ale i
mocą charakteru, wytrwałością, o której to cesze usposobienia wybitny teoretyk
wojny Carl von Clausewitz pisał jak następuje: „Na wojnie bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie dzieją się
rzeczy inaczej, niż się je pomyślało i wyglądają z bliska inaczej, niż z
daleka. Z jakim spokojem może budowniczy spoglądać, jak dzieło jego powstaje i
wyrasta na kreślonym planie! Lekarz, choć skazany na wiele więcej niezbędnych
działań i przypadków niż budowniczy, zna przecież dokładnie działania i formy
swoich środków. Na wojnie natomiast dowódca wielkiej całości zdany jest stale
na falowanie fałszywych i prawdziwych wiadomości – na błędy dokonywane ze
strachu, niedbalstwa, pośpiechu, na krnąbrność okazywaną mu wskutek słusznych
czy błędnych poglądów, ze złej woli, z prawdziwego czy fałszywego poczucia
obowiązku, lenistwa czy wyczerpania – skazany jest na przypadki, jakich żaden
człowiek przewidzieć nie mógł. Krótko mówiąc, wydany jest on na łup setkom
tysięcy wrażeń, które przeważnie sprawiają troski, a z rzadka tylko dodają
otuchy. Długoletnim doświadczeniem wojennym osiąga się ten takt umożliwiający
szybką ocenę poszczególnych zjawisk; wielkie męstwo i siła wewnętrzna
przeciwstawiają się im jak skała falowaniu morza. Kto by chciał ulec tym
wrażeniom, nie dokonałby żadnego ze swoich przedsięwzięć, nader przeto
skuteczną ich przeciwwagę stanowi wytrwałe trzymanie się raz powziętego
zamiaru, dopóki nie wejdą w grę decydujące motywy przeciwne. Zresztą prawie
żadne sławniejsze działania wojenne nie byty dokonane bez niezmiernego wysiłku,
trudu i znoju. Jeśli tu słabość fizyczna i duchowa człowieka gotowa jest zawsze
do ustępstw, to jednak do celu doprowadzić może tylko wielka siła woli, która
się przejawia w wytrwałości podziwianej przez świat i potomność.”
Jan
Dobraczyński w jednym ze swych opowiadań historycznych pisze o tym okresie
walki, gdy młody Kazimierz Pułaski dowodził oddziałem w składzie wojsk
konfederackich, walczących przeciwko Prusakom i Rosjanom (1771). W pewnym
fragmencie czytamy: „Minęło kilka dni znaczonych
zażartą walką artyleryjską. Pułaski polecił dokonać nowego wypadu – w którym
sam nie brał udziału – ale wypad, tym razem, nie był udany: przeciwnicy mieli
się na baczności i uczestnicy wycieczki ponieśli duże straty. Dziesiątego
stycznia oblegający przerwali ogień artyleryjski. Dokonywano jakiegoś wielkiego
przegrupowywania oddziałów.
Pułaski nabrał przekonania, że szykuje
się szturm. Dotychczasowe bombardowanie niewiele zaszkodziło klasztorowi.
Działa pruskie całkowicie zawiodły; artylerzyści króla Fryderyka strzelali tak
haniebnie, że większość pocisków przenosiła. Dobrze zaopatrzona forteca mogła
się bronić miesiącami. Drewitz pojął, że jego akcja podjęta wbrew woli
ambasadora, jeżeli się nie uda, może go postawić w trudnej sytuacji.
Pułaski kazał przygotować wszystko na
odparcie szturmu. Na murach zgromadzono ciężkie kłody, sterty kamieni, kosze
wszelakiego szkła. Przy działach ustawiono pryzmy kuł i jaszcze z prochem.
Przygotowano słomiane wieńce nasycone smołą. Podczas tych przygotowań muzyka klasztorna
przygrywała na wałach. Dźwięk niósł się daleko, aż za Wartę. Widocznie to
granie działało Drewitzowi na nerwy, bo wydał rozkaz artylerii, aby rozpoczęła
wściekły ogień. Pułaski kazał odpowiedzieć równie gęstym ogniem z murów. Jak
mówili żołnierze, kula goniła kulę. Pojedynek ustał dopiero o zmierzchu, ale na
redutach słychać było ciągły ruch, więc Pułaski tylko części załogi pozwolił
odpoczywać.
O drugiej po północy ruszył szturm.
Główne natarcie wyszło od strony kościoła św. Rocha na odcinek murów między
basztą Lubomirskich i basztą Szaniawskich. Drewitz rzucił do natarcia ogromną
część swoich ludzi. Przed piechotą i spieszoną jazdą pędzono całe setki
sprowadzonych z okolicznych wsi chłopów, którzy nieśli pęki faszyny i pięć
długich drabin. Armaty klasztorne zaczęły bić kartaczami. Pociski orały
biegnący tłum, ale ataku nie zatrzymały. Natarcie doszło do palisady, przedarło
się przez nią. Chłopi rzucali faszynę w fosę, która nie była zbyt głęboka.
Zasypywali ją także swymi ciałami, gdyż padali dziesiątkami od kul obrońców.
Szturmujący przeszli fosę, dopadli
murów. Kiedy znaleźli się pod murami, na ich głowy zaczęły się toczyć ciężkie
kłody, leciało szkło i kamienie, lała się gorąca smoła. Obrońcy zapalili
słomiane wieńce i pozawieszali je na drągach, by oświecały skłębioną w dole
masę. Mimo ponoszonych strat, szturmujący przystawili drabiny, ale okazały się
za krótkie. Nie sięgały szczytu muru. Było je łatwo odrzucać wraz z ludźmi,
którzy się po nich wspinali.
To przesądziło sprawę. Szturm załamał
się. Poniósłszy ciężkie straty, atakujący zbiegli z powrotem na fosę, a potem
wycofali się za palisadę, ścigani kulami. Bój nie trwał nawet godziny.
Dopiero o świcie można się było
przekonać o ogromie odniesionego zwycięstwa. Fosa pełna była rannych i trupów.
Co prawda, najwięcej było ciał chłopów. Wielu konfederatów zbiegło do fosy, by
pozabierać zabitym broń i ciepłą odzież. Rannych nieprzyjaciół wynoszono po
prostu za palisadę, aby ich sobie ludzie Drewitza zabrali, a jedynie wzięto do
twierdzy ciężko rannego oficera kirasjerów – ten jednak zaraz umarł.
Pułaski i tym razem zarządził wielkie
dziękczynne nabożeństwo. Paulini wzięli w nim udział, gdyż był to dzień św.
Pawła pustelnika, ich patrona. Procesja z muzyką obeszła wały. Palono na wiwat
ze wszystkich dział.
Reszta dnia upłynęła na zbieraniu
rannych i grzebaniu zabitych oraz na oczyszczaniu fosy. Żadna strona nie
strzelała.
Wyglądało na to, że oblegający będą
chcieli powtórzyć szturm. Mówił o tym wielki ruch wśród oddziałów. Ale okazało
się, że oznacza on coś zupełnie innego: Drewitz gotował się do odmarszu. Spoza
murów doszła wieść, że pułkownik otrzymał rozkaz, aby wracał spiesznie do
Krakowa, który jest jakoby zagrożony przez konfederatów. Inni znowu donosili,
że Prusacy kazali oddać pożyczone działa. Jeszcze inni, że Drewitzowi polecono
złożyć dowództwo i wytłumaczyć się ze swej wyprawy na Jasną Górę...”
Szczęście
wojenne nie jest jednak stałe. Brak jasnego programu działania i konsolidacji z
krajem, płonne nadzieje na poparcie papieża, na pomoc Austrii, Turcji i
Francji, powodują chaotyczność poczynań konfederackich wojsk. Pułaski, z siłą
kilku tysięcy ludzi, stacza podjazdowe bitwy i potyczki, tułając się
praktycznie bez bliżej określonego celu po całym kraju – od Śląska po Litwę, od
Podoła po Wielkopolskę. Większość z nich oczywiście przegrywa, a sukcesem jest
to, że uchodzi z nich z życiem. Trzeba jednak przyznać, że zdobywa sobie swoją
partyzantką sławę w całej Europie.
Lecz
oto dochodzi do wydarzenia, które kładzie kres wszystkiemu. Generalicja barska
wpada na pomysł porwania króla Stanisława Augusta. Za wykonanie zadania czyni
się odpowiedzialnym Pułaskiego. Owszem, króla się porywa, uwozi za Warszawę,
lecz ten... przekonuje porywacza (w końcu został przy nim tylko jeden), że
lepiej będzie, jak się go z powrotem odstawi na Zamek (!) Pułaski w incydencie
nie bierze udziału osobiście. Miał odebrać króla od porywaczy, zapewnić mu
eskortę i oddać w ręce generalicji. A jednak to właśnie jego uznaje się za
głównego winowajcę. Sejm polski, za planowane jego zdaniem, królobójstwo,
wydaje na Pułaskiego (in absentia) drakoński wyrok: „...utratę czci,
szlachectwa wraz z potomstwem, mienia i dóbr; na ucięcie prawej ręki i głowy,
ćwiartowanie i spalenie ciała, którego popiół ma być na wiatr rzucony. Głowa i
ręka ma być zatknięta przy drodze publicznej”...
Ostatecznie
w 1772 roku Konfederacja Barska została rozbita wspólnym wysiłkiem Rosjan,
Niemców i licznych polskich zdrajców. Kazimierz Pułaski przez kilka lat tułał
się po Europie, nigdzie nie mogąc na dłużej zagrzać miejsca. Sąd rosyjski
skazał go zaocznie na karę śmierci. W pewnej chwili wymyślił nowy plan walki:
uformować polską armię w Turcji i przy boku armii tureckiej wkroczyć do Polski.
W kwietniu 1774 roku grupa Polaków wyruszyła w podróż do Turcji. Dojechali
okrętem do Dubrownika w Jugosławii, a stamtąd konno udali się do Turcji.
Wyprawa ta trwała do jesieni 1774. W Turcji Kazimierz i jego przyjaciele
pozbyli się złudzeń. Stracili wszystko co mieli i ledwo uszli z życiem.
Kazimierz wrócił do Marsylii, gdzie dostał pozwolenie zamieszkania. W
międzyczasie został bez środków do życia.
Na
wiosnę 1777 roku doszło do spotkania Pułaskiego z ambasadorem amerykańskim,
Benjaminem Franklinem. Pułaski ofiarował swe usługi w walce o wolność za
oceanem. 13 czerwca odpłynął do Ameryki na statku „Massachussetts”. Wiózł ze
sobą listy polecające od Franklina do generała Waszyngtona i do Kongresu oraz
listy do generała Lafayette od jego żony.
Podróż
morska trwała 44 dni. Pułaski wylądował w miejscowości Marblehead, na północ od
Bostonu. Natychmiast wysłał list do Kongresu, ofiarując swe usługi w walce o
niepodległość Ameryki. Wyraził również życzenie służenia albo pod gen.
Waszyngtonem lub gen Lafayette.
W
liście do Jerzego Waszyngtona, który stał na czele armii powstańczej, pisał: „Przybyłem tutaj, gdzie broni się Wolności,
aby jej służyć, dla niej żyć lub umrzeć.”
29
sierpnia przybył do obozu Waszyngtona i został mu przedstawiony przez
Lafayette’a. W trakcie czekania na nominację, 11 września przyszło do bitwy pod
Brandywine, gdzie Pułaski odznaczył się, osłaniając z małą grupą konnych odwrót
armii Waszyngtona. 15 września Kongres mianował Pułaskiego generałem brygady i
dowódcą kawalerii.
Przez
dwa lata polski dowódca walczył bohatersko o wolność i niepodległość państwa,
które miało w przyszłości zostać najpotężniejszym mocarstwem świata. Jego
zasługi pod tym względem były ogromne. Los chciał jednak, by sławne życie tego
młodego mężczyzny nie było długie.
Mary
Zimmer o ostatnich miesiącach życia tego żołnierza pisała na łamach pisma „Straż”
(Scranton, 23 kwietnia 1992) jak następuje: „Congress authorized Pulaski’s Legion. He was given 68 horsemen equipped
with lances (Washington
would have liked them to have muskets or rifles) and 200 foot soldiers armed as
light infantry. By October, the Legion was ready, financed partly with
Pulaski's personal funds. Its first engagement, at Egg
Harbor , New Jersey , was marred by
the treachery of one of the deserters whom Washington had forbidden Pulaski to recruit
– yet the Legion fought creditably.
Late in
1778, the British sent troops south; it was obvious that they would launch a
spring offensive there. Not daring to move his own troops from New
York , Washington sent Pulaski 's
Legion and General Benjamin Lincoln with 4.000 men, to Charleston , South Carolina .
Now
Pulaski was in his element. He arrived in Charleston
May 8, 1779, with only 150 men still able-bodied after the 450-mile march.
Nevertheless, with Colonel John Laurens, he galvanized the city into aggressive
action instead of surrender. This, plus Lincoln 's
imminent arrival, prompted the British to withdraw and Charleston was saved.
Pulaski
was happier in Charleston than ever before in America . His
small, highly mobile Legion had proved its worth. He was accepted as the
practical military advisor of the entire South
Carolina forces. Moreover, the plantations around Charleston reminded him of the estates in Poland , and
felt himself among gentlemen of his own kind.
His was
short-lived happiness. A few months later the Americans, with the aid of French
troops under Admirał d'Estaing, stormed Savannah .
When d'Estaing fell wounded, Pulaski galloped across enemy fire to rally the
French troops. He was hit and mortally wounded. The British gallantly withheld
their fire while he was carried from the field. He was 32 years old.
Immediately,
Pulaski was acclaimed a hero. Forgotten were the outrages of his
requisitioning, and wrangles over supplies. Congress voted to put up a monument
to him. Pulaski would have found grim humor in the fact that it was not
actually erected – in Washington ,
D.C. – until 1910”.
Oskar
Halecki (A history of Poland, New
York 1992, s. 195) nazywa Kazimierza „najbardziej
bohaterskim z Pułaskich, który nie będąc w stanie obronić wolności w Polsce,
umarł za nią w Ameryce”.
W
wierszu pt. Savannah Mieczysław
Romanowski opisał ostatnią bitwę Kazimierza Pułaskiego jak następuje:
„Już świt. Już wrzasły trąby ostre głosy.
Słońce wnet błysło na morze i błonia.
Pułaski szablę otarł z rannej rosy,
Przeżegnał piersi i wskoczył na konia.
Mgła się po ziemi rozścieliła ranna,
Wódz pomknął, za nim grzmiało: „Na
Savannah!”
Niegdyś mu grzmiała pieśń konfederacka,
Orły mu siwe wskazywały drogi,
Kiedy na wrogów rankiem szedł
znienacka,
Wpadał na działa i siekł co do nogi.
Takiej tu pieśni nikt mu nie zanuci,
Orły czekają w Polsce, czy nie wróci.
Smutny więc jechał i do towarzysza
Mówił o swoim zgubionym szkaplerzu:
„Wkrótce, mój bracie, będzie w sercu
cisza,
I drobna prochu garść po twym
Kaźmierzu;
Zły znak! ... Duch czuje drogę, bracie
miły,
Jam się spodziewał w ojczyźnie mogiły.
Na naszych błoniach mijały mnie groty,
Nie było dane dłoni mej kraj zbawić!...
Inny się zjawi jakiś anioł złoty
W rycerskiej piersi, by ten ród
naprawić.
Nieszczęście wielkie – wielkich dusz
kołyską;
Kto wie – ten anioł może jest już
blisko.
„Bez sakramentów zginę!... Bądź twa
wola!”
Rzekł, a Savannah już mu widna z
dali...
Cwałem więc z jazdą kopnął się na pola,
Kędy Anglicy szeregami stali
I usypane reduty ze szańców
Siały kartaczów gradem na powstańców.
I w porę przypadł, bo pod jego wzrokiem
Wrzała już bitwa zacięta wśród łanów,
Już szli Anglicy wyciągniętym krokiem
Z bagnetem w ręku na Amerykanów.
Wnet jedna chwila los bitwy przeważy...
A jemu zapał zajaśniał na twarzy.
„Naprzód!” i w dwieście poskoczyli
koni,
Za bohaterem lecieli na działa;
Wiatr ich zaledwie dościgał na błoni,
Szable migały w słońcu, ziemia drżała.
I przełamali Anglików dwa fronty,
A wtem błysnęły na okopach lonty.
Zagrzmiało... „Jezus Maryja!” – wódz
krzyknął
I padł. Zwycięzca padł na polu chwały
I skonał śmiercią, do której
przywyknął.
I leżał z szablą swą jak posąg biały,
A Bóg mu rozlał na obliczu ciszę...
Wkoło płakali druh i towarzysze.
I usypali mu grób pod Savannah,
I krzyż na grobie zatknęli brzozowy –
Niech cię przed Boga wiedzie Święta
Panna,
Tak jak ty w taniec wodziłeś bojowy!
A módl się za nas, niech nam Bóg obudzi
Takiego jak ty pośród wiernych ludzi!”
Wysiłek
i śmierć K. Pułaskiego w USA nie poszły na marne. Stał się bohaterem narodu
amerykańskiego, symbolem idei wolności dla całej ludzkości.
Zwrócono
się do Kongresu Amerykańskiego, by w Waszyngtonie wznieść pomnik ku jego czci.
Nie zdołano uczynić tego natychmiast. Pomnik został odsłonięty dopiero w roku
1910. Wcześniej, bo już w roku 1853 odsłonięto rozpoczęty przez Lafayette'a
pomnik w Savannah. Społeczeństwo doceniło przybysza z dalekiej Polski. Zaczęto
nadawać jego imię i nazwisko powiatom, miastom, dzielnicom miast, ulicom,
parkom, szkołom, drogom, mostom, stacjom kolejowym. Zaczęto stawiać pomniki w
innych miastach, rzeźbiono popiersia, bito medale i monety z jego wizerunkiem.
Poeci pisali wiersze, malarze malowali obrazy. Pułaski był często wspominany, wymieniany
w przemówieniach prezydentów skonfederowanych stanów Ameryki, Davisa,
Jeffersona. Wiele organizacji społecznych, sportowych, weterańskich przyjmowało
nazwę „Pulaski”. W muzeum historycznym Georgii znajduje się kula, która
śmiertelnie zraniła Pułaskiego, a którą usunął i przechował lekarz wojskowy,
chirurg, Joseph Lynah. W muzeum w Gulf Port w stanie Mississippi znajduje się
replika szabli Pułaskiego. Nazwę Pulaski nosi jedna z amerykańskich łodzi
podwodnych. Pułaskiego uczcili nawet geologowie nadając jednej ze skał
magmowych nazwę pulaskit (pulaskite).
W roku 1929 Kongres USA uczynił dzień 11 października Dniem
Pułaskiego. Dzień Pułaskiego w stanie Illinois obchodzi się od roku 1986 w
pierwszy poniedziałek marca.
W
stanie Indiana Dzień Pułaskiego obchodzi się 4 marca. Organizacją uroczystości
zajmuje się Klub Obywatelski im. Generała Pułaskiego założony w roku 1969 w
Hammond. W roku 1978 z inicjatywy klubu 37-milowy odcinek autostrady I-65
został nazwany „Casimir Pulaski Memoriał Highway.” W tym samym roku zmieniono
nazwę parku z Douglas Park na Pulaski Park.
Pamięć
o Kazimierzu Pułaskim jest przekazywana potomnym w różny sposób. Kilka lat temu
„odkryto” na południu Chicago uszkodzone popiersie K. Pułaskiego. Zostało ono
odnowione i umieszczone w ogrodzie Domu Podhalan, siedzibie Związku Podhalan w
Ameryce, przy Archer Avenue. W roku 1994, 5 marca odbyło się odsłonięcie
popiersia.
George
Otto z Truman College w Chicago postarał się o zezwolenie, aby na jednej ze
ścian uczelni wymalować kopię sławnego obrazu „Pułaski pod Savannah”,
Stanisława Batowskiego. Kopię obrazu wykonał Kamil Yass, jeden z najlepszych
studentów wydziału Sztuk Pięknych w Truman College, pod kierunkiem prof. Jose
Garcia. Uroczystość odsłonięcia fresku odbyła się w roku 1992. Oryginalny obraz
znajduje się w Muzeum Polskim w Chicago.
Inną
formą upamiętniania imienia Kazimierza Pułaskiego było wydanie przez
amerykańską pocztę pocztówek i znaczków pocztowych w latach 1931 i 1979. Na
obszarze Stanów Zjednoczonych można obecnie znaleźć kilkadziesiąt powiatów lub
miejscowości o nazwie Pulaski.
Kazimierz
Pułaski nie jest jedynym Bohaterem Ameryki polskiego pochodzenia. Także m.in. Tadeusz
Kościuszko odegrał decydującą rolę w rozstrzygającej o losach tego wielkiego państwa
bitwie pod Saratogą, gdzie dzięki jego geniuszowi republikanie zwyciężyli kolonizatorów
angielskich. Gdyby nie to zwycięstwo, „historia
świata byłaby przybrała zupełnie inny bieg”. Amerykański historyk wojskowości
Ernest L. Cuneo pisał na łamach „The Evening
Post”: „Większość Amerykanów twierdzi,
że Kościuszko był postacią na miarę Hannibala i Cezara, zdaje sobie sprawę, że to
jego wojskowemu geniuszowi zawdzięcza zwycięstwo, które dało Ameryce niepodległość”...
O Kościuszce jednak pisaliśmy w innym miejscu (Jan Ciechanowicz, Myśl i czyn, Mołodeczno 2001, s. 8-27); dlatego
tutaj przypominamy zasługi innego wybitnego
żołnierza wolności.
Włodzimierz Krzyżanowski
Włodzimierz
Bonawentura Krzyżanowski urodził się we wsi Rożnowo pod Obornikami w Wielkim
Księstwie Poznańskim 8 lipca 1824 roku. Jego ojciec Stanisław walczył pod
rozkazami Napoleona I o Polskę. Matka Ludwika z domu Pągowska (herbu zdaje się
Pobóg), była rodzoną siostrą matki Fryderyka Szopena, Justyny Pągowskiej.
Ze względu na
szykany zaborców rodzinę Krzyżanowskich tropiły nieustannie kłopoty finansowe,
aż skończyło się w 1827 roku licytacją majątku, rozpadem i rozproszeniem
rodziny i śmiercią jej głowy. 4-letni wówczas chłopiec zamieszkał u krewnych
ojca w Poznaniu, a matka ze starszymi dziećmi przeniosła się do Królestwa
Polskiego. Można przypuszczać, że brak opieki matczynej i ojcowskiej w tak
młodym wieku odbił się niekorzystnie na konstytucji duchowej chłopca, tak iż w
późniejszym wieku często wykazywał daleko posunięty brak równowagi psychicznej,
bywał przesadnie impulsywny i wybuchowy, choć przecież zawsze pełen też
pozytywnej energii i zapału.
Nie wiadomo
dokładnie, jaka atmosfera panowała w domu poznańskich Szaferów, gdzie
wychowywał się Włodek Krzyżanowski, być może wcale mu przyjazna i spokojna, ale
też trzeba pamiętać, że wówczas w zniewolonym i podupadłym duchowo
społeczeństwie polskim silne były chorobliwe i prostackie wpływy francuskie. Bo
to przecież Eustache Deschamps, poeta XV-wiecznej Francji, pisał, że życie
rodzinne nie daje radości, że szczęśliwy jest, kto nie ma dzieci, ponieważ małe
dzieci to tylko wrzask i zaduch, udręczenie i kłopoty. Trzeba je ubierać,
obuwać i żywić; ciągle grozi niebezpieczeństwo, że się przewrócą albo poranią.
Później chorują i umierają albo też dorastają i schodzą na psy, dostają się do
więzienia lub na szubienicę. Krótko mówiąc, nic prócz umęczenia i przykrości;
żadne zadowolenie nie wynagradza trosk, trudów i wydatków na wychowanie. Nie ma
większego nieszczęścia niż posiadanie dzieci szpetnych... Szczęśliwy, kto się
nie ożenił, bo trudno jest żyć ze złą żoną, a jeśli ma się dobrą, istnieje
stała obawa jej utraty. Gdy jest brzydka, obrzydza życie mężowi, gdy ładna –
zdradza go. Kierując się taką zdegenerowaną „logiką” wielu Polaków w XIX wieku
traktowało życie rodzinne jako ciężar i „przesąd”, powoli dojrzewało do tego
głębokiego upadku, jaki nastał w wieku XX. Być może i do otoczenia Włodka
Krzyżanowskiego przenikała francuska filozofia życia, a wówczas los jego byłby
nie do pozazdroszczenia; jak zresztą bardzo wielu dzieci w Europie XIX, XX, XXI
wieku.
Z późniejszych
przekazów pisanych można jednak wnioskować przynajmniej o dwóch bardzo
pozytywnych aspektach okresu poznańskiego w życiu młodzieńca. Po pierwsze, było
to środowisko szczerze patriotyczne, przekazujące młodemu pokoleniu dojrzałe i
piękne stereotypy zachowań prospołecznych, po drugie, panował w nim autentyczny
kult mądrości, wiedzy i nauki. To środowisko, być może po części pod wpływem
mentalności niemieckiej, miało zmysł ładu, porządku, hierarchiczności i
harmonii społecznej, połączony z ogromnym oddaniem idei państwowej, ale idei
nie istniejącego państwa pruskiego, lecz idei mającego się odrodzić Państwa
Polskiego. Nie przypadkiem po 1918 roku najlepszymi urzędnikami w Polsce
niepodległej byli poznaniacy. Lecz wychowanie takiej postawy nie jest sprawą
łatwą czy prostą. Jak pisał Fryderyk Wilhelm Foerster: „W samym człowieku musi się wprzód nastąpić należyte uporządkowanie
wszystkich cząstkowych funkcji według kierowniczej idei, najpierw przełamać
ochlokrację namiętności i usunąć anarchię poszczególnych interesów – dopiero
wtedy tak zorganizowany charakter będzie świadomie i nieświadomie dążył do
urzeczywistnienia także w życiu społecznym tego samego porządku i na
podobieństwo życia wewnętrznego kierować będzie swoim działaniem politycznym.
Ta zasadnicza myśl platońska o odrodzeniu życia państwowego przez przywrócenie
należytej hierarchii życiowych funkcji w duszy indywidualnej jest niezmiernie
ważna dla całej pedagogii społecznej... (...)
Państwo oligarchiczne, demokratyczne i tyrańskie
odpowiada zawsze pewnemu, zupełnie określonemu, wypaczeniu w koordynacji sił
indywidualnych; gdy owo wypaczenie rozpoczęło się w jednym punkcie, natenczas
jedna forma rozstroju następuje w oczywistej konsekwencji po drugiej.
Pedagogia obywatelska niezmiernie wiele skorzystać
może z tego platońskiego punktu widzenia – a zwłaszcza z owego wskazania na
ścisłą zależność między zdrową organizacją państwa a organizacją duszy (...)
Państwo, jako życie zorganizowane, może być ugruntowane jedynie przez
wszczepienie zasady organizacyjnej w samo życie duszy. Kształcenie w
przestrzeganiu miary i karności, nawet w dobrych poruszeniach duszy, planowane
podporządkowanie rzeczy ubocznych pod rzecz główną, konsekwentne poddawanie
pierwiastka zmysłowego pod pierwiastek duchowy, wychowywanie w duchu
bezwzględnej uległości wobec nakazów sumienia i przyzwoitości, usuwanie
wszelkich wykrętów, tłumaczeń i względów postronnych, mających uwalniać od
posłuszeństwa, ćwiczenie w bezopornym poświęcaniu własnych korzyści na rzecz
przyzwoitości i honoru (np. w drobnych codziennych sprawach pieniężnych) – oto
co bezpośrednio wychowuje człowieka do stawiania idei państwowej ponad interesy
osobiste. Albowiem nasza dezorganizacja państwowa jest tylko wyrazem tego, że
brak nam organizującej zasady w duszy.”
Tryumf idei
państwowej nad wszystkim, co egocentryczne, i nad względami osobistymi nie da
się utwierdzić skutecznie ani zapewnić żadnymi społecznymi tylko instynktami
czy uczuciami. Wymaga on raczej głęboko ugruntowanej i utwierdzonej dążności
duszy do poddania całego życia własnego pod jedno Dobro Najwyższe. Taka dopiero
„organizacja duszy”, skoro przeniesie się na czucie i myślenie polityczne,
zdoła utworzyć skuteczną przeciwwagę wobec przemożnych a wielorakich odśrodkowych
dążności indywidualnych, jako też wobec magnetycznych wpływów grup i
korporacji. „Dlatego też żadna wyższa
kultura państwowa w ostatecznym rachunku nie da się oddzielić od kultury
religijnej. Państwo Cezara oprzeć musi swą trwałość na tych właśnie mocach,
które płyną z Państwa Chrystusowego. Świat zmysłowy spoczywa na świecie
nadzmysłowym. I świat moralny musi się zakotwiczyć na gruncie religii: bo jeśli
oprze się tylko na socjologii i etyce społecznej, to wnet się stanie tylko
odbiciem prądów chwili i interesów jednostkowych, a nie zdoła udźwignąć na
sobie powszechnej kultury państwowej.
Lecz nawet samo społeczne wychowanie, jako wstępna
szkoła kultury państwowej, jako ćwiczenie w budowaniu ludzkiej wspólnoty,
wymaga o wiele gruntowniejszego przygotowania niż to, które nabyć można przez
samą wspólność pracy. Albowiem współdziałanie i współżycie w realnym bycie
społecznym napotyka na znacznie trudniejsze zagadnienia niż te, które
nastręczyć może kooperacja w pracy szkolnej. Wyzucie się z sobkostwa, poczucie
odpowiedzialności, pobłażliwość względem innych, karność względem samego siebie
i pokonywanie siebie w obcowaniu z ludźmi – oto własności, które ćwiczyć należy
już od lat najwcześniejszych, wspierać za pomocą zwyczajów zewnętrznych,
pogłębiać i oczyszczać przez oddziaływanie religijno-moralne”.
W tychże
rozważaniach Fr. W. Foerster dawał wyraz przekonaniu, iż wychowanie społeczne
równoważyć należy, tworząc zarazem silną przeciwwagę w osobistej sumienności i
samodzielności człowieka, a to celem wykształcenia w nim wytrwałości,
potrzebnej do stania mocno przy idei dobra ogólnego wbrew wszelkim siłom,
działającym ze strony pomniejszych zrzeszeń życiowych.
Starać się należy,
by powierzone dzieciom zlecenia były przez nie bezwzględnie wykonane.
Przyzwyczajać je
należy od początku, by czyniły to co słuszne bez względu na to, czy narażą się
wskutek tego na drwiny, niedocenianie lub wzgardę. Lecz dziać się to winno
dobrowolnie, a nie pod przymusem. Szczególniej w dojrzalszym wieku
młodzieńczym, w którym duch korporacyjny nabiera tak wielkiego znaczenia,
starać się należy z jak największą powagą o to, by poczucie honoru
nierozdzielnie złączyć z męskim wyznawaniem własnych przekonań i z równie
męskim odrzucaniem wszystkiego, co z własnym sumieniem pogodzić się nie da.
Próbą całego ukształcenia charakteru jest to, by umieć powiedzieć „tak” we
właściwym miejscu i umieć powiedzieć „nie”, i to niedwuznacznie, także we
właściwym miejscu i bez skrupułów.
W takim oto duchu
bezwzględnej prawości i oddania idei nadrzędnej – wolności i sprawiedliwości
społecznej – został też wychowany Włodzimierz Krzyżanowski. Z drugiej strony,
jak napomknęliśmy powyżej, w jego poznańskiej rodzinie pielęgnowano kult
wiedzy, nauki i mądrości życiowej, którą czerpano m.in. ze starannie dobieranej
lektury. Choć przecież i w tym względzie zachowano zdrowy umiar, jakby
pamiętając o ostrzeżeniu pewnego mędrca rzymskiego: „Najszlachetniejsze wydatki są te, które przeznaczamy na cele naukowe,
ale i one tak długo mają uzasadnienie, jak długo nie przekraczają miary. Po co
naprawdę gromadzić mnóstwo książek i tworzyć księgozbiory, których właściciel
przez całe życie nie przeczyta rejestru? Obfitość lektury umysł czytającego
przeciąża, nie kształci; dlatego odniesiesz większy pożytek, jeżeli z uwagą przeczytasz
kilku autorów, niż jeśli się będziesz błąkać wśród wielu. Czterdzieści tysięcy
zwojów spłonęło w Aleksandrii. Niejeden chwalił tę bibliotekę jako
najwspanialszy pomnik królewskich dostatków, jak to uczynił na przykład
Liwiusz, który powiada, że była znakomitym dziełem królewskiego wykwintu i
troski. Nie był to jednak żaden wykwint i żadna troska, ale po prostu rozpustna
żądza nauki; właściwie nie żadnej nauki, ponieważ nie dla nauki zgromadzili te
książki królowie, ale na pokaz, podobnie jak i u nas dla wielu nie
wykształconych elementarnie są książki nie narzędziem nauki, ale ozdobą sali
jadalnej. Gromadźmy więc tyle książek, ile potrzeba, żadnej na pokaz. – Ale –
odpowiesz – wydatki na książki służą bardziej szlachetnemu celowi niż na wazy
korynckie i na obrazy. – Ja jednak myślę, że gdzie nadmiar, tam wszędzie i
wykroczenie. Z jakiego powodu masz być bardziej wyrozumiały dla jednego, który
chciwie kupuje szafy na książki z cedru i kości słoniowej, niż dla drugiego,
który nie mniej chciwie nabywa komplety książek nieznanych, nierzadko
nikczemnych autorów i wśród tylu tysięcy tomów ziewa z nudy, a najbardziej
podoba mu się w książkach oprawa i tytuł? Nawet w domach notorycznych nieuków i
próżniaków zobaczysz zatem skompletowane dzieła krasomówcze i historyczne i
sięgające aż do sufitu regały. Dziś bowiem taki panuje zwyczaj, że prócz łaźni
i cieplic księgozbiór stał się konieczną ozdobą każdego szanującego się domu. I
byłbym rad z serca wybaczyć tę manierę, gdyby przynajmniej pochodziła z nadmiernej
żądzy nauki, ale dzisiaj te wyszukane dzieła dostojnych geniuszów wraz z ich
obrazami kupują z próżności, by zdobić nimi ściany domu”. (Seneka, O pokoju ducha, IX).
W domu państwa
Szeferów było jednak inaczej, tu kupowano książki, by je czytać. A czytywano w
oryginale zarówno Mickiewicza i Słowackiego, Reja i Kochanowskiego, jak też
Waltera von der Vogelweide, Schillera, Goethego, Seumego i wielu innych
wielkich i szlachetnych romantyków niemieckich.
Jeszcze w latach
gimnazjalnych więc w sercu W. Krzyżanowskiego dokonał się stop idei polskiego
patriotyzmu i niemieckiego romantyzmu, który z pewnością nie wróżył nosicielowi
takiego ducha życia spokojnego i sielankowego. Wręcz przeciwnie, to było „zaprogramowanie”
na młodość „chmurną i górną”, na całe życie pełne niepokojów, zmagań, wysokich
dążeń, pięknych zwycięstw i dotkliwych porażek. We wspomnieniach Krzyżanowski
zapisze później o tych młodych latach: „Miałem
dwadzieścia jeden lat zaledwie, kochałem drogi mi zagon ojczysty, marzyłem,
bujałem po obłokach i szedłem na oślep, gdzie mi kazano, nie zastanawiając się
nad skutkami takiej nieoględnej za marą pogoni”.
Ruszył w podróż.
Do portowego Hamburga, a potem parostatkiem do „ziemi obiecanej” romantyków,
idealistów i zbrodniarzy – do Ameryki. Zderzenie młodzieńczych wyobrażeń z
rzeczywistością okazało się – jak to zawsze bywa – bardzo bolesne. Młody
mężczyzna, nie znający zresztą języka angielskiego, przez wiele tygodni
poniewierał się w okolicy portu nowojorskiego, głodował, nocował pod gołym
niebem. Usiłował znaleźć pracę, ale po gimnazjum polskim nie miał przecież
żadnych kwalifikacji zawodowych, nie był też biegły w żadnym rzemiośle. Był
bliski kompletnego załamania, gdy pomógł mu przypadkowo poznany Polak, też
klepiący biedę, ale trochę już zakorzeniony w społeczności amerykańskiej. Przez
kilka miesięcy mieszkał więc Krzyżanowski kątem u biednej polskiej rodziny i
codziennie szukał jakiegoś ratunku, nie mając grosza na bilet powrotny do
dobrej, starej Europy. W liście do rodziny napisał później: „Wszystko było mi obcym, nie było ręki
rodzicielskiej, która by zasłaniała od niedoli, nie było serca braci ani
sióstr, których bicie odzywało się w mym sercu, nie było języka, który od
kołyski z ust matki słyszałem. Cierpiałem pielęgnując mą niedolę, w nadziei, że
może coś lepszego z niej wyrośnie, podlewałem ją łzami i cierpiałem”...
Dopiero po długim
czasie udało mu się zatrudnić przy pracach budowlanych, a po upływie siedmiu „chudych”
lat mocniej stanąć na własnych nogach. Wieczorami uczył się w szkole, poznał
dobrze język angielski, a że był młodzieńcem dobrze wychowanym i wykształconym,
przy tym mającym sympatyczną powierzchowność, zaczął coraz to mocniej
zakorzeniać się w towarzystwie amerykańskim, aż w 1854 roku poślubił Karolinę
Burnett, córkę generała amerykańskiego. Zamieszkał z żoną w Nowym Jorku,
założył przedsiębiorstwo handlowe i ostatecznie ustabilizował swe życie. Lecz
dało ponownie o sobie znać wychowanie, jakie otrzymał w Poznaniu, przystąpił do
partii narodowo-republikańskiej i czynnie zaangażował zarówno swój kapitał, jak
i własne życie do walki o zniesienie niewoli Murzynów. We Wspomnieniach napisze po latach: „Poniżająca instytucja niewolnictwa nie mogła istnieć w kraju opartym na
wolności osobistej; jedyna ta plama społeczeństwa amerykańskiego, ten wrzód,
musiał zniknąć”...
Po jakimś czasie
Włodzimierz Krzyżanowski został wybrany na prezesa nowojorskiego klubu swej
partii, zyskując w nim opinię działacza bezkompromisowego, radykalnego, a przy
tym nader dynamicznego i inteligentnego. Były to cnoty wysoko cenione w Stanach
Zjednoczonych, toteż gdy w 1860 roku Abraham Lincoln został wybrany na
prezydenta USA, a w 1861 stany południowe ogłosiły secesję i wybuchła wojna,
Krzyżanowski zaciągnął się na ochotnika do wojsk Północy i został ich prostym
żołnierzem. Ewidentnie jednak wybijał się nad poziom przeciętny swymi
uzdolnieniami, wiedzą, kulturą, odwagą. Został zauważony przez zwierzchnictwo
i, jak to bywa na wojnie z jednostkami wybitnymi, zaczął błyskawicznie
awansować. A że na każdym stanowisku wykazywał się zdyscyplinowaniem, energią,
inwencją, męstwem, zdolnościami organizacyjnymi, został mianowany dowódcą
kompanii w randze kapitana. Po trzech miesiącach miał rangę majora, dowodził,
co ciekawe, kompanią złożoną z niemieckich imigrantów, którzy byli doskonałymi
żołnierzami. Później oddział osiągnął liczebność pułku, składał się już też z
innych obcokrajowców, a nadano mu oficjalne miano „Polish Legion”, nazwany tak
na cześć dowódcy Polaka.
W czerwcu 1862
roku Włodzimierz Krzyżanowski przebył swój pierwszy bój pod Cross Keys, a za
wykazaną osobistą odwagę i mądrość otrzymał stanowisko dowódcy brygady. W
sierpniu 1862 w bitwie pod Bull Run został ranny, lecz nie pozwolił się wynieść
z placu boju i do końca dowodził brygadą, zapewniając jej bezpieczne cofnięcie
się w sytuacji kompletnie beznadziejnej z wojskowego punktu widzenia. Ten Polak
potrafił w każdej sytuacji zrobić wszystko co możliwe, żeby osiągnąć to, co
niemożliwe. Żołnierze obdarzali go bezgranicznym zaufaniem, gdyż zawsze był
szczery, nigdy się nie wywyższał nad innych, ani nikogo nie poniżał, a w
najtrudniejszych momentach osobiście stawał z bagnetem na czele swych oddziałów
i prowadził je ku zwycięstwu.
Ludzie lubią, by
ich przywódcy emanowali szczerością i dobrą wolą. I żeby zwyciężali. Nikt nie
kocha tych, którzy nie potrafią postawić na swoim. Francis Bacon twierdził
słusznie, iż „pomyślność najlepiej
ujawnia przywary, przeciwność zaś najlepiej ujawnia cnotę”... W.
Krzyżanowskiego szanowano m.in. też za to, że nigdy nie chwytał się podstępu i
podłości ani w życiu publicznym czy prywatnym, ani na polu walki.
Doprawdy miał
rację niezrównany Stefan Themerson, gdy mówił, że „nieobecność niegodnych środków jest ważniejsza niż obecność Wielkich
Celów”. Wszelako powiedziałby jeszcze lepiej, gdyby rzekł (to, co już
wielokrotnie zostało powiedziane): Wielkie Cele osiąga się tylko godziwymi
środkami, zaś środki niegodziwe nawet Wielki Cel czynią małym, nikczemnym i
nienawistnym. Dzięki takim ludziom jak W. Krzyżanowski ideały amerykańskie
zaczęły jeszcze w XIX wieku szeroko promieniować na cały świat, budząc podziw i
sympatię setek milionów ludzi na wszystkich kontynentach.
Ale oczywiście
niewiele by znaczyły wszystkie cnoty i zalety, gdyby nie wspierała ich
prawdziwa mądrość, która, także na wojnie, w zasadzie o wszystkim decyduje.
Nawet Głupota w znanym dziele Erazma z Rotterdamu przyznaje: „A kiedy już stanęły po obu stronach jeżące
się żelazem zastępy i chrapliwym dźwiękiem zagrały rogi, to, pytam, jakiż wtedy
pożytek z owych mędrców, którzy wyczerpani nauką, przy swojej chłodnej
rozcieńczonej krwi ledwie dech mogą złapać? Wtedy trzeba tęgich i mocnych
chłopów, którzy by mieli jak najwięcej odwagi, a jak najmniej rozumu! Chyba że
ktoś by wolał mieć żołnierzem Demostenesa, który idąc za radą Archilocha, ledwo
ujrzał nieprzyjaciela, a już tarczę rzuciwszy uciekł – tak kiepskim będąc
żołnierzem jak mądrym był mówcą. Ależ rozum – powiadają – jest rzeczą bardzo
ważną! Przyznaję, że jeśli idzie o wodza, to tak, ale to jakiś rozum specjalnie
wojskowy, a nie filozoficzny, bo przecie tak wspaniałych czynów dokonuje się z
darmozjadami, rufinami, złodziejami, zbójami, wiejskimi parobami, tępakami,
zadłużonymi frantami i tym podobnymi mętami ludzkimi, a nie z kiwającymi się
przy świeczce nad książką filozofami”.
W. Krzyżanowski
był dowódcą mądrym i przewidującym, potrafiącym zwyciężać przeciwnika z
możliwie najmniejszym przelewem krwi zarówno własnej, jak i wroga. Bitwa pod
Bull Run była jednak niezwykle krwawą, wojska Północy straciły w niej 12
tysięcy żołnierzy, lecz porażka nie przerosła w klęskę dzięki mężnej postawie
Krzyżanowskiego i jego brygady, która straciła 372 zabitych.
W dniach 1-3 lipca
1863 roku w bitwie pod Gettysburgiem (w niej Krzyżanowski dowodził czterema
pułkami) szala zwycięstwa zdecydowanie przechyliła się na korzyść Północy.
W październiku
1864 roku Polak został mianowany na stanowisko pierwszego gubernatora Alabamy,
a w 1865 otrzymał rangę generała i pełnił funkcje kolejno gubernatora Florydy,
Georgii i Virginii. Gdy w 1867 roku dygnitarze rosyjscy (Aleksander II i jego
dwór) przegrali w karty dyplomatom amerykańskim Alaskę, jej pierwszym
gubernatorem został właśnie Włodzimierz Krzyżanowski. Zorganizował tu
błyskawicznie administrację amerykańską, wypierając niezwłocznie rosyjską.
Założył w ciągu niewielu lat podstawy przemysłu wydobywczego, sieć kolei,
kopalni złota i węgla kamiennego. Był twórcą potęgi gospodarczej tej wysuniętej
najdalej na północ prowincji USA, w której do dziś jego imię noszą dziesiątki
ulic miejskich, szkół, pomniejszych miejscowości.
W okresie
1878-1886 Włodzimierzowi Krzyżanowskiemu rząd Stanów Zjednoczonych powierzał
szereg odpowiedzialnych funkcji w dziedzinie gospodarki, handlu, bankowości. W
1886 były żołnierz założył Stowarzyszenie Pomocy dla Emigrantów Polskich. Było
to ostatnie jego dzieło. Cierpiący, chory na dusznicę musiał wycofać się
sędziwy generał z życia publicznego; zmarł w Nowym Jorku 31 stycznia 1887 roku.
Kongres amerykański, aby uwiecznić jego pamięć, nadał imię Krzyżanowskiego
jednej z gór położonej na należącej do USA wyspie Kościuszki.
ROSJA
Nicefor Czernichowski
Profesor Feliks Koneczny
w dziele „Polskie Logos a Ethos” zaznaczał:
„Organizacja społeczno-ekonomiczna była w
Moskiewszczyźnie zawsze w znacznej mierze militarną: drużyny wareskie, sotnie i
tysiączki, powszechna służba wojskowa „dzieci bojarskich” od roku 1480, stanowią
najważniejsze etapy tego rozwoju militarnego. Od roku 1400 posiada Moskwa liczną
armię stałą i staje się organizacją militarną wschodniej Słowiańszczyzny”... Nie
ulega najmniejszej wątpliwości, że od samego początku we współtworzeniu potęgi gospodarczej
i militarnej tego mocarstwa brali znaczący udział osoby urodzone na Litwie historycznej
i w Polsce.
Zygmunt Librowicz w
książce „Polacy w Syberii” (1884) odnotowuje:
„W jednym rzędzie z głośnymi wojownikami,
którym Rosja zawdzięcza swe bogactwa terytorialne w Azji, w jednym rzędzie z Jermakiem,
Chabarowem, Atłasowem, Pojarkowem i innymi – figuruje nazwisko bohatera –
Polaka Nicefora Czernichowskiego, który w XVII wieku podbił i zdobył Ałbazin nad
Amurem, wypędził Chińczyków i utrwalił władzę Rosjan na Dalekim Wschodzie.
Kto był ów Czernichowski i skąd ród swój wywodził, o
tym milczą kroniki. Bezimienny a współczesny autor w opisie Syberii (z 1681 r.)
mówi tylko, że rodzina Czernichowskich składała się z ojca imieniem Romana, syna
Nicefora i córki; ale z których okolic Rzeczypospolitej pochodziła i jakie losy
zapędziły ją na Syberię, nie podaje... Rodzina Czernichowskich, podobnie jak i cały
orszak towarzyszów pancernych przyszłego bohatera Ałbazinu, należała widocznie do
brańców wojennych, zapędzonych w niewolę z wojsk Zygmunta III na wschodnie kresy
państwa moskiewskiego. W 1632 r. Roman Czernichowski przybywa w liczbie jeńców wysłanych
z Moskwy do Jenisejska”. Tyle Librowicz.
Późniejszym badaczom
udało się ustalić, że Nicefor Jaksa Czernichowski pochodził z Polesia, a należał
do rodu szlacheckiego pieczętującego się godłem Łada. (Por. Jan Ciechanowicz, Herbarz polsko – rosyjski. Rody szlacheckie Imperium
Rosyjskiego pochodzące z Polski”, t. 1, s. 317. Warszawa 2006).
Ponieważ był to początkowy
okres podboju dorzecza Amuru przez Rosjan, panował tu dość ożywiony ruch. Zbrojne
drużyny lądem, korsarskie watahy wodą – wszystko parło na wschód. Jednocześnie tworzono
infrastrukturę gospodarczą, na ziemiach już podbitych osiedlano rolników, w tym
ogromne rzesze ludności z Litwy i Kresów Polskich, bo przecież wojsko musiało mieć
zapewniony ekwipunek, wyżywienie, ubranie itp. Roman Czernichowski zorganizował
i kierował zakładem produkcji soli nad rzeką Leną. Podobnież rozmaitą działalność
gospodarczą rozwijał początkowo i jego syn Nicefor, dzielny, pełen odwagi i energii
młody szlachcic polski. Lecz to względnie ustabilizowane życie zostało nieoczekiwanie
przerwane i nabrało charakteru dramatycznego.
W 1665 roku w Kireńsku
nad Leną odbywał się duży coroczny jarmark, na który zjechało mnóstwo ludu wiejskiego
i miejskiego, jak też i ludzie znaczni, a wśród nich i Ławrentij Obuchow, wojewoda
limski (przypomnijmy, że rosyjscy Obuchowowie wywodzili się ze szlachty Ziemi Grodzieńskiej
Obuchowiczów). Ten wojewoda słynął wśród ludności kraju z powodu nadmiernych okrucieństw
i samowoli, popełnianych na jego rozkaz m.in. podczas pobierania podatków i danin
na rzecz skarbu carskiego. Duża władza, podobnie jak duży pieniądz daje złudne poczucie
wszechmocy i przekonanie, że wszystko jest dozwolone. Traf chciał, że w godzinie,
gdy na targu przebywali ojciec i syn Czernichowscy, przybył tu także pan wojewoda,
który zauważył wśród tłumu siostrę Nicefora. Kronikarz podaje, że ta „wielkiej piękności
Polka” tak przypadła do gustu Osuchowowi, iż bez zastanowienia kazał swym ludziom
wykraść urodziwą dziewkę. Co się też i stało. Lecz wojewoda tym razem miał pecha,
polska szlachta bowiem nawet w niewoli i na zesłaniu nie traci swego honoru.
Co uszłoby płazem z
Rosjanami, z Polakami nie miało szans na powodzenie. Brat panny Czernichowskiej
poczuł się urażony na honorze szlacheckim i do żywego dotkniętym bezczelnością wojewody.
Zaraz więc zorganizował zbrojny bunt, dopadł z przyjaciółmi Obuchowa i jego straż,
wszystkich wymordował, a siostrę uwolnił. „Już
Obuchow wyruszał na łodzi z powrotem do Limska, gdy w nocy 25 lipca napadnięto na
wracającego i na statku go zamordowano” – podaje kronikarz rosyjski.
Aby uniknąć kary carskiej
za tak zuchwały czyn, postanawia Nicefor Czernichowski z towarzyszami udać się dalej
na wschód, nad Czarne Wody do Mandżurii. Po szybkich lecz starannych przygotowaniach,
zabierając ze sobą duże ilości prochu, suszonego mięsa, zboża, a nawet – w trosce
o potrzeby ducha – Hermogenesa, jednego z tamtejszych mnichów, udał się 84-osobowy
oddział w drogę daleką, nieznaną, groźną. Wyprawa skierowała się w dół biegu Leny,
aż dotarła do Ałbazinu, ośrodka niedużego lokalnego księstewka. Czernichowscy rozłożyli
się taborem nieopodal tego miasteczka, zatknęli krzyż na wyniosłym brzegu i rozpoczęli
kopanie i wznoszenie szańców.
Wkrótce, po kilku miesiącach
pracy, stanęła tu dość imponująco prezentująca się drewniana forteca z bramą, wieżyczkami,
pokojami mieszkalnymi. W samym srodku znalazło się miejsce na kapliczkę i spichlerz.
Niebawem wokół tej budowli urosło sioło liczące ponad czterdzieści dymów, które
w ówczesnych kronikach chińskich figuruje pod nazwą Jaksa. Stał się też wkrótce
pan Nicefor rządcą i sędzią miejscowej ludności (łagodnym i sprawiedliwym zarazem),
sprawował władzę, zbierał daninę, mądrze organizował do wspólnych prac i przedsięwzięc;
powoli wprowadzał surową chrześcijańską obyczajowość rodzinną i cześć domową. Po
kilkunastu latach dzikie przedtem pustkowie przekształciło się w kwitnacą krainę,
której ludność żyła we względnym dobrobycie i spokoju, ciesząc się, że ma tak znakomitego
księcia.
Tymczasem zaś wieść
o porąbaniu wojewody Obuchowa dotarła do stołecznej Moskwy i Czernichowski razem
z 46 wspólnikami został zaocznie skazany na męki i gardło. Zanim jednak długa ręka
Moskwy zdążyła sięgnąć nad Amur, dotarła do dworu carskiego wiadomość, że ci przestępcy
zhołdowali carowi niemałe tereny przy granicy chińskiej. Car wielkodusznie zmienił
swój wyrok, a zbuntowanego Polaka mianował swym namiestnikiem w Ałbazinie (1671).
Władze chińskie kilkakrotnie
zwracały się pisemnie z Pekinu ze specjalnymi poselstwami do Nicefora Czernichowskiego,
proponując mu na zaszczytnych warunkach przyjęcie poddaństwa Imperium Środka. Przy
tym listy cesarskie wręczano w dwóch językach: chińskim i polskim, przez co podkreślano
szczególne uszanowanie dla tożsamości narodowej Polaka, który potrafił w tak krótkim
czasie przekształcić syberyjską tajgę w cywilizowaną i kwitnącą prowincję.
Nie wiemy, jak reagował
nasz rodak na te posunięcia dyplomacji chińskiej. Prawdopodobnie dyplomatycznie
i ostrożnie. Po raz ostatni kroniki rosyjskie i chińskie wspominają imię Nicefora
Czernichowskiego w roku 1674. Potem zapada cisza. Nie wiadomo nic ani o jego dalszych
losach życiowych, ani o śmierci. W 1685 roku zagony mongolskie obróciły w perzynę
zarówno Ałbazin, jak i Jaksę. Ale w historiografii rosyjskiej N. Czernichowski do
dziś figuruje jak ten, kto zhołdował dla Rosji ziemie nad Amurem i wniósł duży wkład
w umocnienie potęgi Cesarstwa Rosyjskiego na Dalekim Wschodzie.
Aleksander Mienszykow
Sam zestaw jego tytułów
honorowych i godności jest imponujący: „Jaśnie
Oświecony Cesarstwa Rzymskiego i Rosyjskiego książę, książę Żorski, graf na Dubrowce,
Hory – Horkach i Poczapowie, dziedziczny pan Oranienburski i Baturyński, Jego Cesarskiej
Mości dowodzący wojskami generalissimus, najwyższy rzeczywisty tajny radca, marszałek
imperium, prezydent państwowego kolegium wojskowego, admirał czerwonej flagi, generał-gubernator
guberni sanki-petersburskiej, podpułkownik preobrażeński, lejb-gwardii pułkownik
nad trzema pułkami, kapitan kompanii bombardierów, orderów świętych Apostołów Andrzeja
i Aleksandra, Słonia, Białego i Czarnego Orła kawaler”... Niecodzienne były
to tytuły, jak i sam ich posiadacz.
Profesor Ludwik Bazylow
w swej „Historii Rosji” (t. 1, Warszawa
1983) notuje: „Najbliższym i najbardziej lubianym
przyjacielem cara – reformatora był Mienszykow. Poznali się jeszcze jako chłopcy;
Piotrowi nie przeszkadzalo mizerne pochodzenie społeczne Mienszykowa, który zresztą
był swojemu władcy zawsze jak najbardziej oddany. Lubił jednak pieniądze i dochodził
do nich różnymi drogami, nieraz narażając się na gniew cara. Nie jest tajemnicą,
że Piotr tłukł go czasami kijem, ale lubić nie przestawał i nieustannie przyznawał
mu nowe godności i zaszczyty. Nie było chyba w dziejach Rosji wielmoży, który by
miał więcej tytułów niż Aleksander Mienszykow, i niewielu mogłoby się z nim równać
pod względem posiadanych bogactw. Pisząc o tym, nie można powstrzymać się od refleksji.
Po pierwsze, Mienszykow na wiele zaszczytów rzeczywiście zasłużył: był człowiekiem
mądrym, działaczem wysoce utalentowanym, nieźle dowodził wojskami, miał szczęśliwą
rękę w wyprawach wojennych, umiał zdobywać miasta. Jako organizator już tak nie
błyszczał, ostatecznie jednak nie musiał być wcieloną doskonałością. Druga refleksja
dotyczy ponurych lat ostatniego etapu jego życia, upadku z niebotycznej wysokości
w przepaść bez dna, czarnego mroku po dziesięcioleciach blasku i sławy. Zaślepiony
wielkością i bogactwami, pewnie nigdy nie pomyślał, że może to wszystko stracić
w ciągu jednej godziny. Cóż, historia znała wielu mu podobnych”... Ale
tylko pod tym względem – słabości do majątku i sławy.
A. Mienszykow był
bowiem jednym z tylko trzech w całej historii Państwa Rosyjskiego
generalissimusów – obok Aleksandra Suworowa i Józefa Stalina. Zwany przez
współczesnych i potomnych „półimperatorem”, tak wielka była bowiem jego potęga
i władza, które zresztą najczęściej wykorzystywał dla dobra państwa. Wielce się
przyczynił m.in. do przygotowania i założenia w Petersburgu otworzonej w końcu
1725 roku Akademii Nauk. Mniejsza o to, że „wdzięczny naród” rosyjski aż do
zgonu mu wypominał, że „garnkiem z pierogami starł na plecach skórę” – bo w
dzieciństwie, by przetrwać, sprzedawał na ulicach Moskwy pierogi. Encyklopedie
zaś rosyjskie nigdy nie omijają sposobności, by podkreślić, że był to tylko „syn pridwornogo koniucha” (por. Bolszaja Sowietskaja Encikłopiedija,
Moskwa 1974, t. 16, s. 80).
Rok przyjścia na
świat tego wybitnego żołnierza i polityka nie jest znany; przez historyków są
podawane lata: 1670, 1671, 1672, 1673. Nie ulega wszelako wątpliwości, że jego
ojciec Daniel Mężyk, drobny, siermiężny szlachcic, przybył do Moskwy w
poszukiwaniu chleba z Wielkiego Księstwa Litewskiego i po pewnym czasie zrobił
tu zawrotną karierę: został początkowo kapralem gwardii, a potem koniuchem w
stajniach carskich.
W rodzinie
pamiętano wszelako o tym, że Mężykowie byli starożytną szlachtą
polsko-litewską, pieczętującą się godłami Wadwicz i Wieniawa; od początku XV
wieku wzmiankowani w dokumentach archiwalnych. Tak Jan Mężyk z Wadwicze herbu
Dąbrowa około 1403-1434 był starostą ostrzeszowskim, krzepickim i lwowskim;
sekretarzem królewskim, wojewodą lwowskim. (Urzędnicy
centralni i nadworni Polski XIV-XVIII wieku, Kórnik 1992, t. X, s. 164).
Bartosz Paprocki
pisał w dziele Herby rycerstwa polskiego:
„Mężykowie w krakowskim w-wie dom
starodawny, których przodki Słaboszami zwano. Wspominają przywileje koronne
Jana Mężyka, pisał się z Dąbrowy, wojewodą ruskim w roku 1436... Wieku mego był
Stanisław Mężyk starostą sądeckim. Ten z młodych lat swoich na dworze króla
Zygmunta był dworzaninem znacznym, potem rotmistrzem fortunnym i mężem sławnym,
w wielu potrzebach bywał. Za króla także Stefana roty do Moskwy wodził. Był to
mąż zasłużony Rzeczypospolitej; nie zostawił potomka męskiej płci, tylko córkę
jedną Dębienską starościnę czorsztyńską z Buczacką z domu Pilawa. Bracia drudzy
tegoż starosty, Mężykowie, byli tamże w krakowskim wojew-wie ludźmi znacznymi i
Rzeczypospolitej zasłużonymi”.
O
Mężykach herbu Wadwicz wspomina Bolesław Starzyński w swym niepublikowanym
herbarzu, którego rękopis jest przechowywany w Bibliotece Jagiellońskiej w
Krakowie.
Tomasz
Święcki w dziele Historyczne pamiątki
znamienitych rodzin i osób dawnej Polski (t. 1, s. 164-165) odnotowuje: „Mężyk, z Dąbrowy w Krakowskiem, przybysze z Szląska. – Jan przed potrzebą Grunwaldzką był tłumaczem posłów niemieckich przed
Władysławem Jagiełłą, któremu wraz z innemi był przydany, by zdrowia jego i
bezpieczeństwa przestrzegał. Jeździł w poselstwie do Witolda, wielkiego
księcia, oznajmując mu zaślubienie Jagiełły z Pilecką w roku 1436 był wojewodą
ruskim. – Stanisław, starosta sądecki, był królewskim dworzaninem, potem
rotmistrzem sławnym w wyprawie do Moskwy za Stefana Batorego”.
Słownik Geograficzny Królestwa
Polskiego (Red. F. Sulimirski, B. Chlebowski, W. Walewski, Warszawa
1885, t. 6, s. 281) podaje: „Mężyk, niem.
Mensik, nad jeziorem wieś, powiat czernichowski, 30 dymów; 220 mieszkańców, 57
ewangelickich, 162 katolickich, 12 żydowskich; 66 analfabetów. Poczta, telegraf
i stacja kolejowa żelazna we wsi Miała o 7 kilometrów ;
gościniec, telegraf i stacja kolei żelaznej w Wieleniu o 10 kilometrów”.
Wykaz urzędowych nazw miejscowości w
Polsce (t. 2, S. 428, Warszawa 1981) zna miejscowość Mężyk w woj.
pilskim oraz Mężyki w szczecińskim.
Jedna
z encyklopedii polskich w XIX wieku podawała: „Jan Mężyk z rodu osiadłego w Krakowskiem. Przed bitwą Grunwaldzką roku
1410, gdy dwaj posłowie krzyżaccy przybyli do Jagiełły, Mężyk tłumaczem był ich
mowy, bo mało kto z orszaku królewskiego umiał po niemiecku. Należał do tej
chorągwi wyborowej, której odwadze powierzono bezpieczeństwo osoby Władysława
Jagiełły. Słynny z rozumu jak z waleczności, w r. 1436 był wojewodą ruskim”.
Ten
właśnie Jan Mężyk z Dąbrowy w latach 1432-1437 pełnił funkcje wojewody ruskiego
– we Lwowie.
Jeszcze
inny Jan Mężyk z Putnowic, podsędek ziemi krakowskiej, 15 października 1540 r.
potwierdził na Grodzie Krakowskim rodowitość St. Czychowskiego (Patrz. Wł.
Semkowicz, Wywody szlachectwa). Stanisław Mężyk z Putnowic herbu
Wieniawa, stolnik krakowski, był około 1563 komendantem szpitala św. Jana w
Poznaniu (Urzędnicy dawnej
Rzeczypospolitej. Spisy, t. 1, s. 216, Warszawa 1987). Inny Stanisław Mężyk około 1572-1576 był poborcą podatków
województwa krakowskiego. Stanisław
Słabosz Mężyk de Putniowice był w roku 1577 starostą ziemi krakowskiej.
Heliasz
Mężyk w 1632 roku podpisał akt elekcji króla Władysława IV (Volumina Legum, t. 3, s. 366).
Aleksander Mężyk w 1648 r. od województwa mińskiego podpisał elekcję króla Jana
Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s.
115).
Stanisław Mężyk, „żadney
nie mający majętności”, w 1654 r.
brał udział w obronie Smoleńska przed najazdem Moskwy. Tomasz i Jan Mężykowie, posłowie województwa mińskiego, w
1674 roku podpisali w Warszawie akt elekcji króla Jana III Sobieskiego. W 1697
r. Jan Mężyk od tegoż województwa złożył podpis pod aktem elekcji króla
polskiego Augusta II (Volumina Legum, t.
5, S. 458).
Ks.
Kasper Niesiecki (Herbarz polski, t.
6, s. 374-375) podaje: „Mężyk herbu
Wadwicz. Eliasz Mężyk w Wileńskim w-wie 1632 r. Tomasz i Jan w Mińskiem 1674.
Mężyk herbu Wieniawa w Krakowskiem w-wie;
zwali się przedtem Słaboszowie, z Dąbrowy się piszą; z Szląska do Polski
przyszli. Jan Mężyk z Dąbrowy pod Grunwaldzką potrzebą z Krzyżakami posłów
niemieckich tłumaczył Królowi Jagiellonowi...
Jeździł potem w legacyi do Witolda,
książęcia litewskiego, oznajmując mu imieniem Jagiełły o jego ślubie z
Pilecką... Z sześcią tysięcy szedł przeciw Swidrygiełłowi... Stanisław Mężyk de
Kobielice, starosta sądecki, ten z młodych lat swoich na dworze królewskim był
dworzaninem, potem rotmistrzem sławnym, w wielu potrzebach, osobliwie za
Stefana Króla w Moskwie, z Buczacką herbu Pilawa zostawił tylko jedną córkę,
Dembińską starościnę czorsztyńską. Bracia jego tamże w Krakowskiem ludzie
znaczni...”
Od
polskich Mężyków więc pochodzi znakomita rodzina rosyjska Mienszykowów. Jej
protoplastą został wspomniany powyżej Daniel Mężyk, który w końcu XVII wieku
dostał się do Moskwy. Jego syn pisał się tam Mężykow vel Mężykoff. Już będąc
marszałkiem polnym Cesarstwa Rosyjskiego
sygnował swe rozkazy w języku polskim jako „xiążę Mężyk”. Po rosyjsku również: „Mienżykow”
(Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 13, s. 144).
Rosyjski
genealog pisze: „Ród kniaziów Mienszykowów
pochodzi od kaprala Daniły Mienszykowa i sięga połowy XVII stulecia” (Siergiej
Lubimow, Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii,
t.2, Sanki-Petersburg 1910).
Ostatnim
reprezentantem rodu po mieczu był Włodzimierz Alekdsandrowicz Mienszykow,
generał adiutant Cesarstwa Rosyjskiego. Po jego zgonie w 1897 roku majorat,
nazwisko i tytuł książęcy Mienszykowów zostały urzędowo przekazane kornetowi
Iwanowi Mikołajewiczowi Korejszy, w którego żyłach po kądzieli płynęła krew
tego rodu.
Potęga
i kulturowa samodzielność Cesarstwa Rosyjskiego utwierdzały się w dużym stopniu
w opozycji do Polski i polskości. Stąd bardzo niechętne przyznawanie się z
rosyjskiej strony m.in. do polskiego pochodzenia wielu twórców rosyjskiej
cywilizacji, w tym i Mienszykowa (Mężyk’owa, polskiego szlachcica, podupadłego,
co prawda, handlującego na ulicach Moskwy różnymi drobiazgami, ale przecież
starożytnego i niewątpliwego). Trzeba jednak przyznać, że tak solidne wydanie
jak Obszczij gierbownik dworianskich
rodow Wsierossijskija impierii (cz. 1) podaje, że „Kniaź Aleksander Daniłowicz Mienszikow pochodzi z szlachetnej familii
Litewskiej, a w 1707 roku Wielki Monarcha Cesarz Piotr Pierwszy zatwierdził
kniazia Mienszikowa w godności księcia Imperium Rzymskiego, łaskawie obdarował
go i jego potomków godnością kniazia Cesarstwa Wszechrosji Ziemi Iżorskiej z
nadaniem tytułu Światłości (Ekscelencji)”.
W czasach
Piotra I – jak odnotowuje Leonid Sawiołow w książce „Dworianskoje sosłowije w jego bytowom i obszczestwiennom znaczenii” – „wszystko,
co rosyjskie wystawione było na pośmiewisko, a na miejscu dawnego rosyjskiego bojarstwa
zjawił się cały szereg dygnitarzy obcego pochodzenia, przed którymi rdzenna ludność
rosyjska musiała kornie pochylać czoła... Na zmianę bojarstwu przyszli chudopachołkowie
Mienszykowowie, koniuchy kurlandzkich książąt Bironowie, ochrzczeni Żydzi Dewier
i Szapiro; oni rozporządzali tronem”... W książce zaś „Lekcji po russkoj genealogii” tenże autor nie bez goryczy dodaje, że
wówczas obcoplemieńcy, zajmujący te same posady co Rosjanie, dostawali wynagrodzenie
dwukrotnie wyższe niż rdzenni mieszkańcy kraju.
Aleksander
Mężyk-Mienszyków musiał od wczesnych lat zarabiać na własne utrzymanie.
Początkowo sprzedawał pierogi cudzego wypieku na ulicach Moskwy, a potem czynił
to samo z bułeczkami własnoręcznie pieczonymi. Później jednak koleje losu się
odmieniły, młody człowiek został adiutantem oficera gwardii Leforta, następnie
żołnierzem tejże gwardii i wreszcie adiutantem cara Piotra I. Złośliwe źródła
podają, że A. Mienszykow był partnerem homoseksualnym cara, który pod wpływem
tego polskiego pederasty przeszedł był na katolicyzm; był tedy monarcha do
końca swych dni półjawnym „ciepłym braciszkiem” i jednocześnie tajnym
katolikiem, ciężkim alkoholikiem i psychopatą rozmiłowanym w rąbaniu głów tym,
którzy mu się czymś narazili.
W
każdym bądź razie od 1697 Aleksander Mienszykow jest nierozłącznym przyjacielem
imperatora Piotra I. Razem z nim uczestniczy w wyprawie na Azow, twierdzę
turecką, zamykającą wejście do mórz Czarnego i Azowskiego (kapitulacja
siedmiotysięcznego garnizonu tureckiego nastąpiła w dniu 19 lipca 1696 r.),
razem odbywa podróże zagraniczne; razem rozstrzyga najważniejsze zagadnienia
aktualnej polityki państwa rosyjskiego. Powoli, krok po kroku staje się po
cesarzu najbardziej wpływową osobą w obrębie aparatu rządowego.
Na
przełomie XVII-XVIII wieku Mienszykow odegrał znaczną rolę w zwycięstwach armii
rosyjskiej w Ingrii, manifestując zarówno bezgraniczną odwagę osobistą, jak i
nietuzinkowy talent urodzonego dowódcy. Ta historyczna kraina między rzeką
Newą, jeziorem Narwą (obecnie wchodząca w skład guberni pskowskiej i
nowogrodzkiej) od lat stanowiła kość niezgody między Rosją a Szwecją. Dzięki
Mienszykowowi została raz i na zawsze inkorporowana do Cesarstwa Rosyjskiego.
Był to jednak zaledwie fragment tzw. Wojny Północnej, trwającej od 1700 do 1721
roku. Wówczas to, 6 listopada 1700 roku król Szwecji Karol XII (1682-1718),
niewątpliwie genialny dowódca wojskowy, wylądował w Parnawie z zamiarem
udzielenia odsieczy Rydze, otoczonej przez wojska duńskie, sprzymierzone z
Rosjanami. Gdy Duńczycy wycofali się, Karol XII ruszył na odsiecz Narwie
zamkniętej w pierścień przez oddziały rosyjskie. W Narwie znajdował się
garnizon szwedzki, liczący 1500 żołnierzy, mających do dyspozycji 150 dział.
Karol XII prowadził 12 000 żołnierzy przeciwko liczącej około 35 000 żołnierzy
(29 000 piechoty, 1 500 dragonów, 5 000 kawalerii) armii Piotra I. Gdy doszło
do kontaktu między stronami, wojska rosyjskie były uszykowane płytko w
ugrupowaniu linearnym, którego przerwanie nie sprawiało większej trudności. Pod
wieczór 18 listopada 1700 roku Karol XII zmasował swe oddziały na trakcie
rewelskim i postanowił nazajutrz zaatakować Rosjan, uderzając w centrum ich
pozycji. 19 listopada Szwedzi niespodziewanie zbliżyli się przez las do linii
rosyjskiej i już w pierwszym uderzeniu opanowali wzgórze Hermansberg, gdzie
ustawili 16 dział, rozpoczynając sporadyczny ostrzał oddziałów przeciwnika i
przegrupowując własne w celu rozwinięcia dalszego natarcia. Regularna bitwa
rozpoczęła się silnym ogniem artyleryjskim z obydwu stron. Wbrew oczekiwaniom
Szwedów Rosjanie nie opuścili swych pozycji. Kilkakrotne krwawe ataki na
bagnety nie dały w sumie żadnego skutku, choć na niektórych odcinkach frontu
część rosyjskich oficerów poddała się do niewoli. 20 listopada wojska rosyjskie
zaczęły się wycofywać na Nowogród, tracąc 7 000 zabitych i rannych oraz 8
000 wziętych do niewoli żołnierzy i 145 dział. Klęska pod Narwą oddziałów
rosyjskich dowodzonych przez Szeremietiewa ujawniła wiele niedociągnięć w
przygotowaniu wojsk rosyjskich, nieudolność w prowadzeniu rozpoznania, kiepską
służbę wartowniczą, nieumiejętne dowodzenie taktyczne, złe zaopatrzenie i nic
nie wartą organizację, jak też fakt, że oficerowie niemieckiego i francuskiego
pochodzenia masowo przechodzili na stronę nieprzyjaciela.
Piotr
I wyciągnął właściwe wnioski z istniejącej sytuacji. Zaczął masowo obsadzać
stanowiska oficerskie Polakami i Ukraińcami (własnej kadry dowódczej,
rosyjskiej pod względem etnicznym, na razie było bardzo mało) i rozpoczął
zasadniczą reorganizację armii, powierzając większość obowiązków w tej materii
Aleksandrowi Mienszykowowi, którego ogromna wrodzona inteligencja, jak też
niespożyta energia witalna, z nawiązką rekompensowały jego zupełny brak
wykształcenia. (Już będąc generalissimusem armii rosyjskiej książę z trudem,
literując, podpisywał doniosłej wagi dokumenty państwowe pochylonymi w różne
strony literami, i to nie po rosyjsku, lecz po polsku: „Mężykow”...).
Od
podstaw utworzono nową artylerię (do produkcji armat masowo użyto przetopionych
dzwonów cerkiewnych), nowe pułki dragonów i grenadierów. Rozpoczęto intensywne
i twarde szkolenie żołnierzy, kierując się zasadą: „Tiażeło w uczenii, legko w
boju”.
W 1702
roku wydano specjalną ustawę (opracowaną m.in. przez A. Mienszykowa) o
szkoleniu wojska, przede wszystkim strzelców. Piechota rosyjska miała odtąd
prowadzić ogień w ten sposób, że pięć pierwszych szeregów klękało na kolano,
strzelał zaś szereg szósty, potem wstawał piąty i kolejne aż do pierwszego.
Potem seria zaczynała się od nowa i tak bez przerwy strzelano plutonami na
komendę ogniem salwowym. Zorganizowani w tak oryginalny sposób strzelcy
rosyjscy zaczęli niebawem odnosić znaczne sukcesy na polu walki. 11 listopada
1702 roku A. Mienszykow wziął szturmem szwedzą twierdzę Szlisselburg. Po pół
roku zaczęto w ujściu Newy budowę miasta Sankt-Petersburg oraz Twierdzy
Pietropawłowskiej. Po wzięciu w 1702 roku Noteburga w Ingrii, Mienszykow został
mianowany komendantem tej twierdzy, a następnie gubernatorem wszystkich
podbitych terenów północno-zachodnich. W sposób doskonały zorganizował tu
administrację, życie gospodarcze i wojskowe. Kierował budownictwem Petersburga,
Kronsztadtu, stoczni nad Newą i Swirem. Działał z dużą energią, zdecydowanie,
szybko i mądrze. Za swe imponujące sukcesy wyróżniony został tytułem hrabiego
Cesarstwa Rzymskiego.
W 1705
roku A. Mienszykow został skierowany przez Piotra I na Litwę, gdzie dowodził
rosyjską kawalerią, skutecznie ścierając się z jazdą szwedzką. W 1706 roku
został mianowany dowódcą naczelnym wojsk rosyjskich i niebawem pokonał i
rozproszył w wielkiej bitwie pod Kaliszem oddziały generała Mardefelda. Za to
świetne zwycięstwo otrzymał tytuł Księcia Cesarstwa Rzymskiego, a za całość
swych dotychczasowych czynów – tytuł Najjaśniejszego Księcia Iżorskiego.
Cechą
wyróżniającą Mienszykowa jako dowódcę była odwaga, która, jak wiadomo, nakazuje
działać zdecydowanie, bezwzględnie i szybko, nie żywiąc jakichkolwiek obaw. „Kto
przeoczy możliwość, zapatrzywszy się na niemożliwość, jest głupcem”.
Przypomnijmy, że o tej cesze charakteru wielki filozof wojny Carl von
Clausewitz pisał co następuje: „Tę
szlachetną siłę porywu, z jaką wznosi się dusza ludzka ponad najbardziej groźne
niebezpieczeństwa, należy traktować na wojnie jako specyficzną a skuteczną
zasadę. Istotnie, w jakiejże dziedzinie działalności ludzkiej miałaby odwaga
posiadać prawo obywatelstwa, jeśli nie na wojnie?
Jest ona najszlachetniejszą cnotą
zdobiącą wszystkich – od ciury obozowego lub dobosza, aż do naczelnego wodza.
Jest to prawdziwa stal, nadająca broni ostrość i blask.
Przyznajmy: odwaga ma nawet na wojnie
specjalne przywileje. Ponad korzyści obliczenia przestrzeni, czasu i liczby
należy jej przyznać jeszcze dodatkowe procenty, które zawsze osiągając przewagę
ciągnie ze słabości przeciwnika. Jest ona tedy siłą wybitnie twórczą. Nawet
filozoficznie nietrudno to uzasadnić. Ilekroć odwaga natrafi na
niezdecydowanie, ma prawdopodobieństwo uzyskania powodzenia, gdyż
niezdecydowanie już jest utratą równowagi. Jedynie tam, gdzie odwaga natrafi na
świadomą ostrożność, która jest, rzec by można, równie odważną, a w każdym
razie równie silną jak i odwaga – musi ta ostatnia ulec. Wśród całej gromady
ostrożnych bardzo znaczną większość stanowią bojaźliwi.
W wielkim oddziale odwaga jest siłą,
której największy nawet rozwój nie może nigdy stanowić uszczerbku dla innych
sił, ponieważ wielki oddział związany jest z wyższą wolą przez ramy i kadry
szyku bojowego i służby, a zatem kierowany jest przez obcy rozum. Wtedy odwaga
jest tylko napiętą sprężyną, zawsze do rozprężenia się gotową.
Im wyżej sięgamy wśród dowódców, tym
konieczniejsze się staje, aby odwadze towarzyszył rozważny umysł i aby odwaga
nie była bezcelowym, ślepym porywem namiętności. Coraz mniej tu bowiem chodzić
będzie o osobistą ofiarność, a coraz więcej – o oszczędzanie innych oraz o
dobro wielkiej całości. To, co w wielkim oddziale regulują przepisy służbowe,
które stały się wprost drugą naturą żołnierza, to w umyśle wodza powinna
normować rozwaga; tu odwaga jakiegoś czynu może łatwo stać się błędem. Piękny
to wszakże błąd i nie należy go traktować na równi z innymi. Szczęśliwe wojsko,
gdzie często objawia się odwaga, choćby nawet nie w porę! Jest to wybujała
dzika latorośl, ale zarazem świadectwo urodzajności gruntu. Nawet junactwem, to
jest odwagą bezcelową, nie należy pogardzać. W istocie jest to ta sama siła
ducha, tylko bez udziału rozumu, przekształcona w rodzaj namiętności. Jedynie w
wypadku, gdy odwaga wystąpi nawet przeciw posłuszeństwu, gdy zlekceważy jasno
wyrażoną wolę przełożonego, wtedy należy ją traktować jako niebezpieczne zło –
nie dla junactwa, lecz ze względu na nieposłuszeństwo. Nie ma bowiem na wojnie
nic istotniejszego niż posłuszeństwo.
Przy jednakowym stopniu rozwagi na
wojnie tysiąckrotnie więcej zepsuje się wskutek bojaźliwości, niż wskutek
odwagi. Wystarczy o tym wspomnieć, aby być pewnym zgody czytelnika.
Zasadniczo dążenie do rozsądnego celu
powinno ułatwić drogę odwadze, a zatem obniżyć jej znaczenie, tymczasem dzieje
się wprost przeciwnie.
Jasna myśl i w ogóle przewaga umysłu
odbiera wszelkim siłom uczucia znaczną część ich mocy. Toteż odwaga jest tym
rzadsza, im dotyczy wyższych szczebli. Jeśliby bowiem nawet rozwaga i rozsądek
nie wzrastały w miarę osiągania wyższych stanowisk, to same już obiektywne
wielkości, stosunki i względy zewnętrzne napierałyby tak silnie i często na
dowódców w najprzeróżniejszych sytuacjach, że ci uginaliby się pod ich ciężarem
tym bardziej, im mniejsza byłaby ich własna rozwaga. Oto najistotniejsza
przyczyna tego sprawdzonego na wojnie i w życiu doświadczenia, uwiecznionego w
przysłowiu francuskim: „Tel brille au second qui s'éclipse au premier”.
(Przyćmiony na pierwszym miejscu może zabłysnąć na drugim). Prawie wszyscy
generałowie, których z historii znamy jako miernych albo nawet niezdecydowanych
dowódców, odznaczyli się na niższych stanowiskach odwagą i zdecydowaniem.
Należy jednakże rozróżniać pewne motywy
jakiegoś odważnego czynu, zjawiające się pod naciskiem konieczności.
Konieczność ta bowiem ma swoje stopniowania. Jeśli jest ona bezpośrednia, jeśli
ktoś dążąc do danego celu rzuca się w wir niebezpieczeństw, aby uniknąć innych,
równie groźnych, to możemy podziwiać tylko zdecydowanie, co zresztą ma też
swoją wartość. Młody człowiek skaczący przez głęboką przepaść, aby wykazać swą
sprawność w jeździe konnej, jest odważny; jeśli jednak wykona ten sam skok
ścigany przez gromadę krwiożerczych janczarów, to wtedy jest on tylko
zdecydowany. Atoli im dalsza jest konieczność działania, im więcej jest etapów,
które musi przebyć rozsądek, aby sobie tę konieczność uświadomić, tym mniej
ogranicza ona odwagę. Skoro w roku 1756 Fryderyk Wielki uważał wojnę za
nieuniknioną i mógł uniknąć zguby tylko przez uderzenie na swych wrogów, to
rozpoczęcie przezeń wojny było konieczne, ale zarazem bardzo odważne; niewielu
bowiem ludzi w jego położeniu zdecydowałoby się na taki krok.
Aczkolwiek strategia jest terenem
działania tylko dla naczelnych wodzów albo dowódców na najwyższych
stanowiskach, to jednak odwaga wszystkich innych ogniw wojska nie jest dla niej
bynajmniej obojętna, zarówno jak i inne cnoty wojskowe. Z wojskiem, wyrosłym z
odważnego ludu, zasilanym nieustannie duchem odwagi, można dokonać całkiem
innych czynów niż z takim, któremu ta cnota wojskowa jest obca; toteż
uwzględniliśmy ją również i w stosunku do wojska. Ale odwaga wodza jest dla nas
przedmiotem specjalnych rozważań i już niewiele dodać możemy do ogólnej
charakterystyki tej cnoty wojskowej, jaką podaliśmy tu jak najsumienniej.
Im wyżej wznosimy się na szczeblach
dowództwa, tym bardziej w czynnościach przeważają: umysł, rozsądek i rozwaga.
Odwaga zatem, jako właściwość uczucia, odsunięta zostaje wtedy na plan dalszy i
dlatego odnajdujemy ją tak rzadko na najwyższych stanowiskach. Odwaga kierowana
przez wybitny umysł jest cechą bohatera. Polega ona jednak nie na porywaniu się
na naturę rzeczy, na brutalnym gwałceniu zasady prawdopodobieństwa, lecz na
silnym poparciu tej wyższej rachuby, która raz dokonana przez genialny umysł
przenika go ostrością sądu, na poły świadomie, z szybkością błyskawicy. Im
silniej odwaga porywa za sobą umysł i rozwagę, tym dalej sięgnie ich lot, wzrok
tym szersze ogarnie widnokręgi, a wynik będzie tym lepszy; oczywiście zawsze
tylko w tym znaczeniu, że większym celom odpowiadają większe niebezpieczeństwa.
Zwykły śmiertelnik, rozważający przy biurku te zagadnienia (nawet jeśli
pominiemy słabych i niezdecydowanych) jedynie podczas tej wyobrażalnej
działalności, z dala od niebezpieczeństw i odpowiedzialności, dojść może do
wniosków właściwych – o ile są one w ogóle możliwe bez istotnego przeżycia. Jeśliby
go jednak ogarnęły zewsząd niebezpieczeństwa i świadomość odpowiedzialności, to
wnet straciłby on swój jasny pogląd na rzeczy, a nawet jeśliby go dzięki
wpływom otoczenia zachował, to decyzję straciłby w każdym razie, gdyż tu nikt
pomóc nie może.
Sądzimy przeto, że wódz wybitny bez
odwagi jest nie do pomyślenia, to znaczy, że nie może się nim stać człowiek,
który nie ma wrodzonej tej siły uczucia; w ten sposób uważamy odwagę za
pierwszy dla niego warunek. Inna kwestia, ile zostaje jeszcze w człowieku tej
wrodzonej, a przez wychowanie i doświadczenia życiowe dalej rozwijanej i
modyfikowanej siły w chwili, gdy osiąga to wysokie stanowisko. Im większa jest
jeszcze ta siła, tym silniejszy jest zamach skrzydeł geniuszu i tym wyższy jego
lot. Ryzyko wtedy coraz bardziej się zwiększa, ale i cel rośnie z nim razem.
Czy linie tego lotu wypływają i biorą kierunek z odległej konieczności, czy też
sprowadzają się do podwalin gmachu budowanego przez ambicję; czy działać tu
będzie Fryderyk, czy Aleksander – to dla badań krytycznych będzie nadal
obojętne. Wprawdzie to ostatnie pobudza bardziej wyobraźnię, jako jeszcze
odważniejsze, ale za to pierwsze zadowala bardziej rozum, gdyż ma więcej
wewnętrznej konieczności.
Musimy teraz wspomnieć o jeszcze jednej
ważnej okoliczności.
Duch odwagi może przeniknąć wojsko
będąc albo wrodzonym danemu narodowi, albo wytworzonym przez szczęśliwą wojnę
przebytą pod odważnym wodzem; w ostatnim wypadku będzie go wojsku z początku
brakować.
W naszych czasach nie ma bodaj innego
środka do wychowania ducha narodu pod tym względem, jak tylko wojna i to
prowadzona odważnie. Tylko ona może przeciwdziałać tej zniewieściałości ducha,
temu dążeniu do wygód, jakie pociąga za sobą wzrastający dobrobyt i wzmożona
działalność ekonomiczna narodu.
Toteż, jeśli charakter narodu i
doświadczenie wojenne wspierają się wzajemnie przez stałe wzajemne
oddziaływanie, ten naród może spodziewać się, że osiągnie mocne stanowisko w
świecie politycznym.”
We
wrześniu 1708 roku A. Mienszykow zaatakował i pokonał koło wsi Leśna w pobliżu
Propojska oddziały szwedzkiego generała Adama Ludwika Löwenhauta. W tej
kilkudniowej bitwie Szwedzi stracili 8 500 zabitych, około 3 000 rannych, 1 000
wziętych do niewoli, 17 dział oraz 5 000 wozów z amunicją i żywnością. Straty Rosjan
wyniosły, dzięki umiejętnym posunięciom Mienszykowa, tylko 1 000 zabitych i 3
000 rannych.
W 1709
roku główna akcja wojny szwedzko-rosyjskiej przeniosła się na tereny Ukrainy.
Gdy Jan Mazepa przeszedł ze swymi kozakami na stronę Karola XII, Piotr I skierował
do ataku A. Mienszykowa, który ogniem i mieczem spustoszył rozległe połacie
ukraińskie, zrównał z ziemią miasto Baturyn, wycinając w pień wszystkich jego
mieszkańców. W tym czasie Szwedzi razem z Ukraińcami planowali wyprawę na
Moskwę, co nie było tajemnicą dla wywiadu rosyjskiego i przyprawiało cara o
paroksyzmy wściekłej nienawiści. Kazał więc Mienszykowowi zaprowadzić na
Ukrainie cmentarny spokój i ciszę, co też feldmarszałek nie omieszkał uczynić,
obracając w perzynę nie tylko tysiące wsi ukraińskich, ale też tysiące dworków
i zaścianków szlachty polskiej. Oficerowie rosyjscy postępowali i myśleli tak,
że w ich oczach jakikolwiek odruch litości stawał się haniebnym, niegodnym
żołnierza przejawem słabości. Tego rodzaju mentalność nie stanowiła zresztą ani
wówczas, ani kiedy indziej jakiegoś wyjątkowego ewenementu. Nigdy żadna wojna
nie może być prowadzona bez okrucieństwa, gdyż każda wojna jest walką na śmierć
i życie, gdy jeden z przeciwników musi być nieuchronnie pobity i unicestwiony.
Nawet teoretyk nowoczesnego liberalizmu, angielski filozof John Locke pisał w
dziele Two Treatises of Government (Dwa traktaty o rządzie, powstałe około
1680-1682): „Stan wojny jest stanem
wrogości i zagłady. (...) Jest to rozsądne i sprawiedliwe, że jestem uprawniony
do zniszczenia tego, kto grozi mi zniszczeniem. Na mocy prawa natury człowiek
ma być zachowany tak dalece, jak to tylko możliwe, kiedy jednak nie wszyscy
mogą zostać zachowani, a ofiarą paść może bezpieczeństwo niewinnego, wtedy tego
człowieka, który prowadzi z nim wojnę lub okazał wrogość wobec jego istnienia,
można zniszczyć z tych samych powodów, dla których zabija się wilka lub lwa.
Tacy ludzie nie są bowiem związani powszechnym prawem rozumu, nie znają żadnych
innych zasad prócz siły i gwałtu, mogą więc być traktowani jak drapieżne
zwierzęta, niebezpieczne i szkodliwe bestie, które z pewnością mogą zniszczyć
tego, kto znajdzie się w ich władzy”...
Wiedząc,
że Szwedzi wspólnie z Ukraińcami przygotowują się do wyprawy na Moskwę, ani
Piotr Wielki, ani A. Mienszykow nie wahali się użyć najostrzejszych środków, by
temu zapobiec. Stąd ich chłodna i wyrachowana bezwzględność. Na litość zresztą
nie mogli liczyć także żołnierze rosyjscy, trafiający do rąk Szwedów, a w
szczególności kozaków zaporoskich. Powieszenie należało do kar
najłagodniejszych.
Po
drodze do Moskwy Karol XII i Jan Mazepa musieli jednak rozgryźć rosyjską
twierdzę Połtawa, która pełniła rolę klucza, otwierającego drogę zarówno na
wschód, jak i na zachód.
Walną
bitwę stoczono pod Połtawą w dniach 8-11 lipca 1709 roku. Po stronie rosyjskiej
walczyło 42 tysięcy żołnierzy, po szwedzkiej – 27 tysięcy. Dzięki odwadze i
zdecydowaniu piechurów i dragonów, których Mienszykow osobiście prowadził do
ataku na bagnety przeciwko oddziałom generała Rossa, a potem i innych dowódców
szwedzkich, szala zwycięstwa została ostatecznie przechylona na stronę
rosyjską. 11 lipca pod wsią Pieriewołoczną resztki armii szwedzkiej złożyły
broń, a król Karol XII z garstką oficerów salwował się ucieczką przez Litwę do
Szwecji. W bitwie pod Połtawą Rosjanie stracili 4 635 ludzi w zabitych i
rannych, Szwedzi zaś ponad 10 tysięcy zabitych i 2,5 tysiąca jeńców, prócz tego
stracili oni 32 działa, ogromny obóz i wiele sztandarów. Odtąd przestali
stanowić zagrożenie dla swych sąsiadów, a w języku rosyjskim zakorzeniło się
wyrażenie „propał kak Szwied pod Połtawoj” na określenie sytuacji, gdy ktoś
przegrał z kretesem i poniósł ciężką klęskę.
Za
bitwę połtawską A. Mienszykow otrzymał godność feldmarszałka wojsk Imperium
Rosyjskiego.
Karierę
wojskową kontynuował także później, dowodząc m.in. wyprawami armii cesarskiej
do Holsztynu (Nordalbingii), Kurlandii i Pomeranii. Wszędzie odnosił zwycięstwa
i karierę wojskową zakończył z tytułem naczelnego głównodowodzącego armii
rosyjskiej czyli generalissimusa. Był jednym z najsłynniejszych żołnierzy
ówczesnej Europy, sławionym w różnych krajach i w różnych językach.
W 1707
roku Aleksander Mienszykow otrzymał tytuł księcia dziedzicznego Imperium
Rosyjskiego.
W 1726
roku w drukarni Akademii Wileńskiej odbito panegiryczne dziełko M. J.
Buczyńskiego pt. Czoło fortuny Marsowey,
na herbownej głowie trojakim zasług, honorów y zkoligowanych imion cyrkulem
uwieńczone Alexandrowi Mężykowi, wielkiemu generałowi felt-marszałkowi,
staroście orszańskiemu przy weselnym akcie Piotra Sapiehy, starosty
zdzitowskiego y Maryi Alexandry Mężykówny (...) prezentowane.
Jednak
nie tylko na polu wojskowości był Mienszykow figurą wielkiego formatu. Potrafił
też znakomicie grać rolę polityka i dyplomaty, zręcznie prowadzącego złożone
rozgrywki na arenie międzynarodowej. Jak powiadał Jacob Burckhardt, „wszystkie państwa pomawiają się wzajem o
najgorsze zamiary, sądząc podług własnego nieczystego sumienia”; ale w
polityce tego rodzaju zachowania były i pozostają czymś nagminnym. Bez
zręcznych manipulacji i wytrawnych posunięć na szachownicy polityki
międzynarodowej nawet najświetniejsze zwycięstwa na polu walki tracą swą wagę i
znaczenie. Żołnierze bowiem wygrywają bitwy, a dopiero politycy wygrywają
wojny. A. Mienszykow wygrał dla Rosji niejedną bitwę i niejedną wojnę.
W
latach 1718-1724 i 1726-1727 pełnił obowiązki prezydenta Kolegium Wojskowego,
był ministrem wojny Imperium Rosyjskiego, jak też piastował szereg innych
odpowiedzialnych urzędów, przyczyniając się dobitnie do postępu w tym kraju
oświaty, gospodarki, kultury, a szczególnie wojskowości. Był niewątpliwie
jednym z najwybitniejszych twórców potęgi tego mocarstwa. Jednocześnie wszelako
nie był wolny od nadzwyczaj odpychających „polskich” wad: słynął z zachłanności,
pazerności, niemoralności. Przepadał za pieniędzmi, zaszczytami i kobietami, co
stanowiło o ludzkiej małości tego wielkiego męża stanu. Mniej więcej od 1711
roku był ciągany po sądach przez wrogów i nieraz mu dowiedziono malwersacji i
złodziejstw na wielką skalę, lecz póki żył cesarz Piotr I, który wysoko sobie
cenił zalety umysłu i wielorakie talenty A. Mienszykowa, nic mu się nie stało.
Generalissimus, jako wytrawny intrygant i gracz polityczny, nie tylko potrafił
się obronić przed swymi przeciwnikami, ale też niejednego z nich – jak np.
głowę żydowskiej „rodziny” w Rosji Szafirowa – pogrążył...
W
dziwny sposób wzniósł się na szczyty potęgi niebawem po śmierci tego, kto go
nieraz brał w obronę przed przeciwnikami, cara Piotra Wielkiego. Ale niestety
upadek zaczyna się właśnie wówczas, gdy osiągnie się apogeum powodzenia...
W Historii Rosji (t. 1, s. 321-322)
profesor Ludwik Bazylow pisał: „Można
jednakowoż bez przesady powiedzieć, że właśnie na najwyższym szczycie doznał
wszechpotężny Mienszykow, bodaj najbogatszy człowiek w imperium, od lat
ulubieniec losu – największego zawrotu głowy. Zmierzając do wyłączenia cara
spod wszystkich możliwych wpływów, postarał się nawet o to, że uznano go
oficjalnie za pełnoletniego; przestawał zatem sprawować regencję wieloosobowy
organ, ale tym samym wola 12-letniego monarchy była już prawem. Mienszykowowi
własne możliwości wydawały się teraz nieograniczone, nie doceniał wpływów,
jakie w tym samym czasie zdobywali inni... Na tronie siedział mały chłopiec,
ale rozwinięty umysłowo i skłonny do krytycznego myślenia. Traktowany przez
Mienszykowa jak marionetka, znienawidził go strasznie, a tak samo nie lubił
swojej „narzeczonej” [córki Mienszykowa]. W takiej sytuacji potrafili zbliżyć
się do Piotra II członkowie rodziny Dołgorukich, a 18-letni Iwan Dołgoruki
wszedł w rolę najbliższego powiernika...
Piotr i Iwan Dołgoruki stali się
nierozłącznymi przyjaciółmi i nawet spali w jednej komnacie. Zażyłą przyjaźń
przerwał brutalnie Mienszykow, przenosząc Dołgorukiego do służby wojskowej.
Starał się też odseparowywać Piotra II od siostry Natalii, którą młody car
bardzo lubił. Poróżnił się prócz tego Mienszykow z Ostermanem, wielu innych
zrażał sobie swoją wyniosłością, dyktatorskimi pociągnięciami i może
najbardziej – niezrozumiałą u tak bogatego człowieka zachłannością. Pieniędzy i
kosztowności zawsze mu było mało, gromadził je wszystkimi możliwymi sposobami,
a wydatki na dwór kazał poważnie ograniczyć”.
W swej
bucie i poczuciu bezkarności przechodził wszelkie granice, nad młodym carewiczem
znęcał się w ten sposób, że ów głodował, mając małą kromkę chleba raz na dwa
dni. W żywe oczy drwił z przedstawicieli zarówno domu monarszego, jak i starej,
rodowitej arystokracji moskiewskiej. Ostentacyjnie poniżał każdego, z kim się
zetknął. Tego zaś ludzie nie wybaczają nigdy.
„Nadeszła jednak chwila, w której musiały go
nawiedzić refleksje nad własnym losem. Zaproszony na imieniny do wspaniałego
pałacu Mienszykowa w Oranienbaumie, Piotr II kazał odpowiedzieć, że „jaśnie
oświecony książę” może spędzić uroczystość w gronie, w którym niekoniecznie
musi znajdować się car. Potem wydarzenia potoczyły się już bardzo szybko.
Najwyższa Tajna Rada otrzymała dekret, zabraniający wypełniania jakichkolwiek
rozporządzeń Mienszykowa, następnie przyszły inne jeszcze ograniczenia, areszt
domowy i zesłanie do Ranenburga (dziś Czapłygin w obwodzie lipieckim, na
południe od Riazania), gdzie też miał swoje majętności. Smutna to już była
kawalkada, chociaż jeszcze nie najgorsza – 42 karety ze znacznym dobytkiem.
Przeczuwając większą znacznie tragedię, Mienszykow próbował się ratować za
wszelką cenę, pisał listy do Piotra II i jego siostry, prosił, żeby mu
pozwolono prowadzić spokojne życie z wyłączeniem od wszelkich spraw
oficjalnych. Wszystko było daremne, na próżno też małżonka Mienszykowa
upokarzała się przed Ostermanem”... Jak rozpowiadano w Petersburgu, żona
tego, do niedawna potężnego, możnowładcy usiłowała w pozamałżeńskim łożu – i to
za radą własnego męża – wkupić się w łaskę Niemca, lecz ten, i owszem, poużywał
cudzej żony, lecz jej prośbom posłuchu nie dał. Niebawem całą rodzinę
Mienszykowów zesłano do Bieriozowa nad Soćwą Północną (dopływem Obu), niedaleko
koła podbiegunowego. Prócz ojca, jechały na zesłanie jego dwie córki i syn.
Zrozpaczona żona utraciła od płaczu wzrok i zmarła po drodze.
Profesor
L. Bazylow pisze: „Oskarżono go o
wszystko, co tylko było możliwe, m.in. że przyczynił się do śmierci carewicza
Aleksego i że wchodził w porozumienie z dworem pruskim, ażeby zdobyć dla siebie
koronę. Cały majątek Mienszykowa uległ konfiskacie. Zabrano nieprawdopodobne
skarby, chociaż być może relacje są przesadne: 14 milionów rubli, z czego pięć
w gotówce oraz setki kilogramów srebrnych i złotych sztućców i naczyń (podobno
105 pudów, a więc około 1700
kilogramów samych złotych naczyń). A przecież był
jeszcze Mienszykow właścicielem prawie stu tysięcy poddanych „dusz” i całych
miast, m.in. Oranienbaumu i Ranenburga, miał dobra za granicą (w Polsce także).
Sam zestaw jego tytułów skłania do głębokiej zadumy: „Jaśnie Oświecony
Cesarstwa Rzymskiego i Rosyjskiego książę, książę Iżorski, graf na Dubrowce,
Hory-Horkach i Poczepie, dziedziczny pan oranienburski (Oranienburg to inna
nazwa Ranenburga) i baturyński jego cesarskiej wszechrosyjskiej mości dowodzący
wojskami generalissimus, najwyższy rzeczywisty tajny radca, marszałek imperium,
prezydent państwowego kolegium wojskowego, admirał czerwonej flagi,
generał-gubernator guberni sankt-petersburskiej, podpułkownik preobrażeński,
lejb-gwardii pułkownik nad trzema pułkami, kapitan kompanii bombardierów,
orderów świętych apostołów Andrzeja i Aleksandra, Słonia, Białego i Czarnego
Orła kawaler.
Niecodzienne były to tytuły, ale –
trzeba przyznać – nie byle jaki też charakter. W ostrogu bieriozowskim
Mienszykow znosił męki duchowe i patrzył na cierpienia swoich dzieci, ale
przestał świadomie na cokolwiek liczyć i nikogo o nic nie prosił. Na utrzymanie
wyznaczono mu 10 rubli dziennie – sumę w ówczesnych warunkach tak znaczną, że
potrafił z oszczędności ufundować cerkiew i sam też pracował przy jej budowie.
Umarł w listopadzie 1729 roku, nie wytrzymała też nieszczęść jego córka Maria”...
Jak
świadczą wiarygodne źródła rosyjskie, Mienszykow stracił 90 tysięcy poddanych,
dziesiątki posiadłości w Rosji, Polsce, Austrii, Litwie, Prusiech; 5 milionów
rubli w złocie oraz 9 milionów jako lokaty w bankach Anglii, z którą łączyły go
ponoć jakieś dwuznaczne powiązania: z rąk Isaaca Newtona osobiście otrzymał
bilet członkowski Royal Society, czyli brytyjskiej akademii nauk, a niektórzy
twierdzą, że z rozkazu Anglików razem ze Skowrońską otruł Piotr I Wielkiego.
Minęło
jednak jeszcze parę lat, a następczyni Piotra II, Anna, sprowadziła pozostałe
przy życiu dzieci Mienszykowa z zesłania do stolicy Imperium. Jego synowi
Aleksandrowi zwrócono skonfiskowane dobra ojca. Natomiast liczni członkowie
rodziny Dołgorukich i Osterman pojechali na tereny podbiegunowe, w tym do
Bieriozowa, i tu zakończyli swój żywot – na mocy nieodgadnionych wyroków
Nemezis.
W obrębie
kultury rosyjskiej wydano dotychczas grubo ponad sto książek naukowych i beletrystycznych
poświęconych tej wybitnej i barwnej postaci.
Dalszym
potomkiem Aleksandra Daniłowicza Mienszykowa w linii prostej był w XIX wieku
książę, generał-adiutant, kontradmirał Aleksander Siergiejewicz Mienszykow,
członek Rady Państwa Cesarstwa Rosyjskiego, szef Sztabu Morskiego, bliski
współpracownik cara Mikołaja I. Odgrywał on przez wiele lat ważką rolę w sferze
wojskowości i dyplomacji rosyjskiej, choć dowódcą był – ze względu na
okoliczności zewnętrzne – raczej niefortunnym. Był wszelako człowiekiem
rozległej wiedzy i dużej wrodzonej inteligencji. Wykształcony na uniwersytetach
niemieckich, znał kilka języków, był dyplomowanym lekarzem medycyny i
weterynarii. Słynął też jako bibliofil i dobrał księgozbiór 50 tysięcy tomów,
który został później przejęty przez bibliotekę Rosyjskiej Akademii Nauk.
Urodził
się on 15 sierpnia 1787 roku; w wieku 22 lat zaciągnął się do służby wojskowej i
służył przeważnie w sztabach. Od roku 1815 cieszył się szczególnymi względami cesarza
Aleksandra I, któremu towarzyszył we wszystkich jego podróżach i wizytach zagranicznych,
pełniąc rolę zaufanego powiernika.
Był autorem
projektu uwłaszczenia chłopów, co ściągnęło na niego ogromne przykrości, aż do odsunięcia
od dworu i przeniesienia do służby dyplomatycznej. Przebywał m.in. w bardzo antyrosyjskim
i niebezpiecznym Iranie. W 1827 roku został szefem Głównego Sztabu Morskiego i członkiem
gabinetu ministrów; od 1830 – członkiem Rady Państwa; od 1833 – admirałem.
W latach
1853-55 pełnił funkcję głównodowodzącego wojsk rosyjskich w przegranej przez Rosję
Wojnie Krymskiej. Był posądzany o zdradę i celowe doprowadzenie do klęski Cesarstwa,
co jednak nie było prawdą, ponieważ przyczyny tej porażki były głębsze i poważniejsze,
kryły się w ogólnie zacofanym stanie Rosji jako państwa. W latach 1855-56 Mienszykow
pełnił obowiązki komendanta Kronsztadu. Obok dużej pracowitości i energii, znakomitej
pamięci i dowcipu, manifestował ogromną pychę, wyniosłość, próżność, egoizm, co
mu prawie kompletnie uniemożliwiało branie pod uwagę zdania otoczenia czy kompetentnych
doradców, z którymi się zupełnie nie liczył. Zmarł 19 kwietnia 1869 roku.
Jerzy Potiomkin
Feldmarszałek
Potiomkin urodził się w miejscowości Czyżew koło Duchowszczyzny niedaleko Smoleńska
w rodzinie zaściankowego szlachcica, oficera wojsk rosyjskich. Była to dawna
szlachta polskiego pochodzenia, używająca godła rodowego Pogonia IV, czyli
Mniejsza. Profesor Wojciech Wijuk Kojałowicz w swym herbarzu opisując to godło
m.in. zaznaczał: „Potemkin. Potemkinowie
w Smoleńskim województwie. Jerzy Potemkin, syn jego Jan”.
Ksiądz zaś Kasper
Niesiecki w dziele Korona Polska (t.
3, s. 681) niezupełnie słusznie twierdzi: „Potemkin
herbu Pogonia 4-to, z Moskwy do Litwy się przenieśli za Zygmnuta III, z których
był Jerzy Potemkin”. Jednak rejestr obrońców Smoleńska w 1654 roku przed
nawałą moskiewską donosił: „Pan Siemion
Potemkin z majętności swych Zamosza y Uscinowa z przynależnościami we włości
Katynskiej leżącey tak y z stanu Iwanowskiego stanął osobą swą samotrzeć” (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow,
t. 14, s. 28). Tak się jednak złożyło, że ród Potiomkinów znany jest bardziej w
dziejach Rosji niż Polski, a to dzięki osobie przede wszystkim wybitnego
działacza wojskowego i politycznego Jerzego (Grigorija) Potiomkina,
feldmarszałka armii cesarskiej.
Obszczij gierbownik dworianskich rodow
Wsierossijskija Impierii (cz. 1) podaje, że: „hrabia Grigorij Aleksandrowicz Potiomkin-Tawriczeskij, książę Imperium
Rzymskiego, pochodzi ze starożytnej zacnej familii Szlachectwa Polskiego, z
której to rodziny za panowania światłej pamięci Wielkiego Kniazia Wasilija
Ioannowicza wyjechał na służbę (do Moskwy) Hanus syn Aleksandra, a po chrzcie
świętym Tarasij Potiomkin”...
Nazwisko tego
szlachcica polskiego było Postępski vel Potempski, jeśli wierzyć źródłom
heraldycznym. Piotr Dołgorukow w swym fundamentalnym dziele pt. Rossijskaja rodosłownaja kniga (cz. 2,
s. 168, Petersburg 1854) podaje: „Na
początku XVI wieku, za wielkiego Kniazia Wasilija, wyjechał z Polski do Rosji
szlachcic Hanus syn Aleksandra Potempski, przyjął wiarę prawosławną z imieniem
Tarasa Potiomkina i został protoplastą Potiomkinów. Stiepan syn Nieczaja
Potiomkin zabity na wyprawie kazańskiej 1550 r., a imię jego wpisane do syndyku
Soboru Uspienskiego... Ród Potempskich istniał w Polsce jeszcze w XVIII w.,
lecz czy istnieje dziś, niewiadomo. Przypisany do Herbu Odrowąż...”
Tegoż zdania jest
inny znakomity heraldyk rosyjski: „Ród
hrabiów Potiomkinów pochodzi od Jana Potępskiego, który wyjechał z Litwy do
Rosji na początku XVI wieku”. (S. Wasiljewicz (Lubimow), Titułowannyje rody Rossijskoj Impierii,
t. 1, s. 121, SPB 1910).
Rzeczywiście ongiś
w Małopolsce był ród o nazwisku Potempski, używający jednak godła Odrowąż. W
1736 roku Piotr Józef z Grobia Potempski, skarbnik lubelski, poseł województwa
ruskiego i Ziemi Halickiej, podpisał w Warszawie uchwałę sejmową (Volumina Legum, t. 6, s. 298). W XVII
wieku Potiomkinowie niejako ponownie wrócili na łono szlachty polskiej, będąc
już wówczas hrabiami Imperium Rosyjskiego. Konstytucja sejmu
ekstraordynaryjnego warszawskiego z 1775 roku zatwierdziła Indygenat urodzonego hrabi Potiomkina: „Okazując w jakim są u Rzeczypospolitej poważaniu zacność urodzenia i
cnota wielkich mężów, z tego powodu urodzonego Gregorego de Potiemkin, generała
en cheff wojsk i wiceprezydenta Rady Wojennej Rosyjskiej, generała-adjutanta
Najjaśniejszej Imperatorowej Imci całey Rossyi, gubernatora Nowoserbii, orderów
Białego Orła, Św-go Jędrzeja, Św-go Stanisława i Alexandra Newskiego kawalera,
do indygenatu Korony Polskiej, W-go X-wa Lit-go i wszystkich prowincyi z
sukcessorami de lumbis za powszechną stanów zgodą przyjmujemy i do wszelkich
prerogatyw w państwach naszych stanowi szlacheckiemu służących przypuszczamy, a
za poprzedzającą przysięgą na wierność Nam, Królowi i Rzeczypospolitej, nawet
przez plenipotenta wykonać mianą, dyploma takowe z Kancellaryi naszej pod
pieczęcią obojga narodów wydać rozkazujemy”. (Volumina Legum, t. 8, s. 165).
Co prawda sami
siebie Potiomkinowie wywodzili niekiedy z arystokratów rzymskich, od „kniazia narodu samnickiego Poncjusza
Telezinusa”, ale też zaznaczali, że Hans (Hanusz) syn Aleksandra Potiomkin
przybył do Moskwy za czasów Wasilija Iwanowicza, który obdarzył ich „wotczinami wielikimi w powiecie smoleńskim”.
(Patrz.: L. Sawiołow, Lekcii po russkoj
geneałogii, s. 28, Moskwa 1908). Jest to jednak typowa legenda, nie mająca
pokrycia w faktach.
Herb Potiomkinów
heraldycy rosyjscy opisują tak: „ręka z
mieczem uzbrojona z obłoku, na tarczy korona, a z korony trzy pióra strusie”.
Jest to więc herb polski znany jako Pogoń Mniejsza.
Również genealogia
Potiomkinów podana przez autora Rodosłownoj
knigi (t. 2, s. 364), świadczy o niewątpliwym poczuciu humoru tego, kto
pisał o przodkach kochanka cesarzowej Katarzyny II: „Potiomkiny. Wyjechali iz Rimskogo gosudarstwa. Nazwanije połuczili ot
rodstwiennika kniazia somnickogo Pansiusza Telezina, kotoryj imieł w
Bazilikatskom Kniażestwie gorod Potensiju na ustje rieki Potensii; władieja
onym i nazywaliś Potensiny, a po sławianski Potiomkiny”...
Ten wywód,
nawiązujący dość niedyskretnie do „potencji” Jerzego Potiomkina, przez wiele
lat obsługującego potrzeby seksualne cesarzowej Katarzyny II, jest oczywistym
nieporozumieniem z historycznego punktu widzenia, daje jednak świadectwo
obyczajowości dworu rosyjskiego w XVIII wieku.
Ojciec Jerzego
Potiomkina, Aleksander, był podpułkownikiem rezerwy armii rosyjskiej. Słynął w
społeczności sąsiedzkiej raczej jako wydmikufel i skandalista, gdyż bardzo
chciał mieć dzieci, a żona okazała się bezpłodna. Urządzał więc jej dość często
gorszące scenki, a wreszcie ożenił się po raz drugi (nie mając rozwodu z
pierwszą żoną!) z młodą wdową Darią Kondyrewą-Skuratową (też polskiego
pochodzenia). Skandal obyczajowy wybuchł potworny. W końcu pierwsza żona
zrezygnowała i poszła do klasztoru, a z drugą niezmordowany podpułkownik w
stanie spoczynku spłodził pięcioro dzieci: na początek cztery córki, a na
koniec syna Jerzego. Stało się to gdzieś w przestrzeni czasowej między rokiem 1736 a 1742, a sam Potiomkin
podawał jako swą datę urodzenia rok 1739.
Ojciec Jerzego
Potiomkina zmarł, gdy chłopiec miał kilka lat i cała odpowiedzialność za
wychowanie syna spoczęła na wątłych ramionach matki, która jednak wiedziona
nieomylnym instynktem potrafiła nadać rozwojowi osobowości dziecka właściwy
kierunek. To pod jej wpływem Grzegorz rozmiłował się w lekturze mądrych
książek, rozwinął w sobie zmysł wiedzy, dążenie do wyższej kultury i mocne,
zdrowe aspiracje życiowe.
Przez całe życie
Potiomkin, choć nie miał żadnego prawie wykształcenia formalnego, był
rozmiłowanym w książkach bibliofilem. Jego biblioteka domowa liczyła ponad dwa
tysiące tomów, a zdobyta na drodze samokształcenia wiedza okazała się głębsza i
rozleglejsza niż wynoszona przez wielu z murów uniwersyteckich razem z dyplomem
magisterskim.
Jeszcze w
dzieciństwie chłopiec dobrze nauczył się języków: rosyjskiego, polskiego i
niemieckiego, a jego ulubioną lekturę stanowiły Ewangelie. Uczył się łatwo, bez
trudu opanowywał pamięciowo obszerny materiał, na którego przyswojenie inni
tracili dużo wysiłku i pracy. Już w dzieciństwie postanowił, że koniecznie i
istotnie musi być „kimś”, a nie kimś się wydawać. Miał też niemały potencjał
wrodzonej energii i ambicji.
W środowisku
szlachty smoleńskiej były wówczas bardzo jeszcze silne nastroje
antymoskiewskie, lecz wraz z postępującym słabnięciem Polski a umacnianiem się
Rosji sytuacja moralno-psychologiczna też się zmieniała: ludzi pociąga potęga a
budzi zniechęcenie słabość. Rosja zaś w tym czasie ucieleśniała siłę i zdrowie,
Polska – słabość i zgniliznę moralną. Tak było, ze wszystkimi wynikającymi stąd
konsekwencjami.
Po ukończeniu
gimnazjum w Moskwie Potiomkin zaciągnął się do służby kawalerskiej w gwardii
konnej cesarza Piotra III i awansował do rangi wachmistrza, następnie zaś
wstąpił na studia do Uniwersytetu Moskiewskiego i w ciągu pierwszego roku zajęć
został zapisany w grono dwunastu najlepszych studentów, których w lipcu 1757
roku przedstawiono cesarzowej Elżbiecie. Już po roku jednak był relegowany z
uczelni „za niechożdienije”, gdyż prawie nie pokazywał się na uniwersytecie, za
to błyszczał stałą obecnością w knajpach moskiewskich i innych tego rodzaju „złacznych
zawiedienijach”. Powoli też się rozpijał. Nawiasem mówiąc ten młody człowiek
posiadał niepospolitą siłę fizyczną, z łatwością prostował i wyginał stalowe
podkowy i łamał grube dębowe nogi stołów, stojących w karczmach. Gdy fama o tym
dotarła do nowo upieczonej cesarzowej Katarzyny II, ta nie omieszkała
natychmiast sprawdzić we własnym zakresie, czy aby pogłoski o „talentach”
młodego Potiomkina nie są przesadne i zaprosiła go do siebie. Ten jednak,
dobrze poinformowany o niesłychanej rozwiązłości imperatorowej, wzdragał się na
samą myśl o fizycznym z nią zbliżeniu. Katarzyna II błagała go o złożenie jej
wizyty, pisząc m.in. w liście, znanym jako „Czystosierdiecznaja ispowiedź”, że
jej poprzednie więzy miłosne były powodowane „nie zepsuciem, do którego nie mam
żadnej skłonności, a gdybym w młodości miała męża, którego bym kochała, nigdy
bym go nie zawiodła”. I w końcu dodawała, że „z łaski pana już piątą noc
spędzam bez snu”. Wreszcie w końcu kwietnia 1774 roku pan Jerzy spędził noc w
cesarskiej alkowie.
I gdy się okazało,
że istotnie jest doskonałym kochankiem, niedawny student został mianowany kamer-junkrem
i otrzymał w nadaniu dobra ziemskie wraz z 400 „duszami” chłopów
pańszczyźnianych. Jego zaś podstawowym obowiązkiem służbowym było odtąd branie
udziału razem z braćmi Orłowami w seansach erotycznych z cesarzową, która
szczególnie rozmiłowała się właśnie w konstelacji „jedna z trzema”, nie
stroniła jednak także od innych, jeszcze bardziej ekstrawaganckich doświadczeń,
a współuczestników tych gier szczodrze obdarowywała majętnościami, orderami i
tytułami.
Adam Smith w Teorii uczuć moralnych pisał: „Na dworach książąt, w salonach możnych,
gdzie powodzenie i wyróżnienie kogoś nie zależy od szacunku równych możnemu
panu rangą, mądrych i wykształconych ludzi, lecz opiera się na kapryśnych,
nieracjonalnych względach ciemnych, aroganckich, dumnych zwierzchników,
pochlebstwo i fałsz zbyt często zyskują górę nad zasługą i umiejętnościami. W
takich towarzystwach umiejętność przypodobania się jest wyżej ceniona niż
umiejętność bycia pożytecznym. W błogich czasach pokoju, gdy burza trzyma się z
dala, monarcha czy możny pan pragnie tylko zabawy i może nawet wyobraża sobie,
że nie potrzeba mu usług ze strony nikogo albo też, że ci, co go zabawiają, są
wystarczająco zdolni do jego służby. Powierzchowny wdzięk, puste talenty
zuchwalca zwanego galantem są zazwyczaj bardziej podziwiane niż solidne męskie
cnoty rycerza, męża stanu, filozofa czy ustawodawcy. Wszyscy bezczelni
pochlebcy, sami bez znaczenia, którzy zazwyczaj przeważają w takich zepsutych
społeczeństwach, patrzyli z największą pogardą i drwiną na wszelkie wielkie,
budzące szacunek cnoty odpowiednie do rady, senatu i pola walki. Kiedy Ludwik
XIII wezwał księcia de Sully, by wysłuchać rady w wielkiej potrzebie, książę
zauważył, że faworyci i dworzanie szeptali jeden do drugiego i uśmiechali się z
racji jego nieeleganckiej powierzchowności. Stary żołnierz i mąż stanu
powiedział wtedy królowi: „Kiedy ojciec waszej królewskiej mości zaszczycił
mnie prośbą o radę, kazał błaznom dworskim usunąć się do przedpokoju”...
To opowiadanie
jest dobre jako przypowiastka moralizatorska, nie zmienia jednak ono faktu, że
istotnie, wielkie kariery polityczne robione bywają nie dzięki zaletom serca i
umysłu, lecz przeważnie dzięki cechom nic wspólnego nie mającym ani z
mądrością, ani z dzielnością moralną.
Jak głosi wszelako
legenda, Potiomkin początkowo nie był zbyt zdemoralizowany, nie przepadał m.in.
za seksem grupowym, tym bardziej, że się szczerze zakochał w młodej, jędrnej i
na swój sposób pięknej Niemce, Katarzynie von Anhalt-Zerbst. Doznawał ponoć
mdłości, wyrzutów sumienia i odrazy na widok tego, co wyrabiali z cesarzową
bracia Orłowowie, doświadczeni i zupełnie zdemoralizowani bywalcy moskiewskich „agencji
towarzyskich”, zwanych ówcześnie bardziej uczciwie domami publicznymi. Nawet
nosił się z zamiarem oddalenia się do klasztoru, szczególnie po tym, gdy bracia
Orłowowie wybili mu podczas bijatyki oko, po czym przywarło do niego
uwłaczające przezwisko „Kriwoj” czyli „krzywy”, „zezowaty”. Wypada jednak
podkreślić, że nawet jednookość niezbyt szpeciła tego pięknego młodzieńca o
wysokim wzroście, nieco wykrzywionych „kawaleryjskich” nogach, jasnych lekko
rudawych włosach, i marsowym profilu, w którym zwracał na siebie uwagę duży
orli nos i szaro-jasne oczy. Dziewczyny i kobiety przepadały za młodym
Potiomkinem. A on, jak to Polak, był szczególnie „dzielny” i „ujmujący” właśnie
w towarzystwie cudzych żon, z których usług dość chętnie korzystał. Nie dziw
więc, że kryzys moralny z biegiem czasu przeminął, widocznie także dlatego, że
sprawny kochanek cesarzowej niebawem został ober-prokuratorem Synodu,
wiceprezydentem Kolegium Wojskowego, a trochę później kamerherem, jak też
kierownikiem rozmaitych resortów. Majątek jego powiększał się w postępie
geometrycznym co kilka miesięcy, a „dzwoniący argument”, czyli „złoty kluczyk”,
jak wiadomo, nie tylko otwiera wszystkie drzwi, ale też eliminuje wyrzuty
sumienia i wstyd. Dopiero przesyt miłosny spowodował, że G. Potiomkin w 1769
roku przejściowo się oddalił od dworu i udał się w charakterze „ochotnika” na
wojnę turecką.
Dopiero też w
dziedzinie wojskowości znalazł realizację jego geniusz, jego wielorakie zalety
umysłu i charakteru. Cóż bowiem po jałowych harcach seksualnych, które, choć
sprawiają ogromną przyjemność, zawsze – poza stadłem małżeńskim – mają w sobie
jakiś odorek zgniłej nikczemności i są źródłem najrozmaitszych wykoślawień
psychicznych i schorzeń cielesnych. Nigdy też nie bywają źródłem szczęścia,
choć niektórym się wydaje, że bywają. Nic wszelako, co ma cechy występku
moralnego, nie daje prawdziwego i szlachetnego zadowolenia z życia. Także
nieuporządkowany etycznie seks, przyroda bowiem stworzyła organa płciowe nie po
to, by się nimi bawić, lecz w celu przekazywania dalej świętego daru życia. Być
może nie jest sprawą przypadku, że zboczeńcy i „wyczynowcy” w tej dziedzinie z
reguły są bezpłodni, nie pozostawiają potomstwa, a jeśli nawet tak, jest ono
zdegenerowane i niezdrowe. Tak usychają poszczególne gałęzie rodzin ludzkich...
G. Potiomkin w
okresie 1769-1772 odniósł szereg błyskotliwych sukcesów w tak naprawdę męskiej
dziedzinie życia społecznego, jaką stanowi wojskowość. Wielokrotnie zwyciężał
bitne oddziały tureckie na lądzie, a flotylle na morzu. Cesarzowa szczyciła się
jego osiągnięciami i po zwycięskiej wojnie odwołała młodego generała z pola
walki, czyniąc go ponownie nie tylko swym faworytem, ale też członkiem Rady
Państwa i najbardziej wpływową osobistością w Rosji. W tych latach Potiomkin
zrealizował szereg posunięć bardzo korzystnych dla wzrostu potęgi i autorytetu
Imperium Rosyjskiego, choć nie zawsze godziwych z moralnego punktu widzenia.
Sprawował m.in. generalne kierownictwo akcją wojskowo-polityczną, mającą na
celu stłumienie buntu Jemeljana Pugaczowa oraz likwidację Siczy Zaporoskiej.
G. Potiomkin
uchodzi w historiografii ukraińskiej za jednego z najbardziej groźnych
przedstawicieli imperializmu rosyjskiego, inicjatora wielu akcji militarnych
mających na celu unicestwienie dążeń niepodległościowych tego narodu. Wydaje
się jednak, że jest to ocena przesadna, wojny bowiem nie wybuchają z woli tej
czy innej jednostki, lecz raczej z samej natury ludzkiej. Jak to z gorzką
ironią zauważył Theodor Wiesengrund Adorno: „Historia ludzka, historia wzrastającego panowania nad przyrodą, jest
kontynuacją nieświadomej historii przyrody, pożerania i bycia pożeranym”.
Należy to do
istoty losu ludzkiego, że każdy człowiek nieuchronnie bywa wciągany w tryby
procesów społecznych, które czynią go takim, a nie innym, a zarówno życie jak i
śmierć człowieka zależą od czynników nieskończenie od niego potężniejszych,
których zgłębienie jest bodaj dla rozumu ludzkiego niemożebne.
Jak pisze
Eklezjastyk w swej Księdze Mądrości:
– „Sprawiedliwi i mędrcy, a także
wszystkie ich dzieła są w ręku Boga, także miłość, także nienawiść. Człowiek
nie wie, co go czeka. Marność! Wszystkich spotyka ten sam kres: sprawiedliwego
i bezbożnego, czystego i nieczystego, składającego ofiary i tego, który ofiar
nie składa, zarówno dobrego, jak i grzesznika, przysięgającego i tego, który
przed przysięgą się wzdraga. W tym wszystkim, co dzieje się pod słońcem, to jest
złe, że jeden u ten sam kres spotyka wszystkich. Dlatego i serce synów
człowieczych pełne jest występku, i szaleństwo gnieździ się w ich sercu, dopóki
żyją, a potem zstępują między umarłych. Bo ktokolwiek złączony jest ze
wszystkimi żyjącymi, zachowuje nadzieję, gdyż żywy pies więcej jest wart od
zdechłego lwa. Żyjący bowiem wiedzą, że pomrą, podczas gdy umarli niczego już
nie wiedzą: nie czeka ich też żadna zapłata, gdyż imię ich zostało zapomniane.
Ich miłość, nienawiść i zazdrość dawno już przeminęły. I nigdy też nie będą
mieli żadnego udziału w tym wszystkim, co się dzieje pod słońcem. Dalej więc! W
radości chleb swój spożywaj, z weselem w sercu pij swoje wino, Bóg znajduje już
bowiem upodobanie w twoich uczynkach. Po wszystek czas przyodziewaj się w białe
szaty i niech nie zabraknie olejku na twą głowę! Używaj życia z niewiastą,
którą miłujesz, przez wszystkie dni twego marnego życia, jakich ci Bóg użycza
pod słońcem. Taki jest bowiem twój udział w życiu i w trudzie, który
podejmujesz pod słońcem. Każdą pracę, jaką napotka twa ręka, wykonaj według sił
swoich, bowiem w końcu, do którego zdążasz, nie ma już działania ani myślenia,
ani poznania, ani mądrości”...
Wielu ludzi to
rozumie i gorączkowo oddaje się – dopóki żyje – różnym formom aktywności
społecznej, by uciec od myśli o przemijaniu i by coś dobrego i „wiecznego”
pozostawić po swoim krótkotrwałym żywocie. Stanowi to doniosłą motywację wielu
poczynań ludzkich...
Gdy G. Potiomkin
został mianowany na urząd generała gubernatora Kraju Noworosyjskiego (czyli
Ukrainy) i otrzymał godność hrabiowską, jego autorytet i wpływy nabrały
charakteru międzynarodowego. W 1776 roku cesarz Austrii Józef II nadał mu tytuł
książęcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Faktycznie młody
wciąż ten człowiek zarządzał w tym czasie sprawami całego Imperium Rosji.
Katarzyna II
okazywała mu względy, zasypywała prezentami i nadaniami, z pewnością też
gościła swego bohatera w cesarskiej alkowie. Lecz tym razem polityka i miłość
zgodnie szły obok siebie. W 1776 roku cesarzowa zaaprobowała plan podboju
Krymu, zamieszkałego przez Tatarów, a Potiomkin zdobył ten rajski półwysep dla
Rosji, która go utraciła w 1991 roku wraz z ogłoszeniem niepodległości przez
Ukrainę. Za to zwycięstwo cesarzowa i senat Imperium Rosyjskiego nadały
Potiomkinowi tytuł kniazia tawriczeskogo, czyli księcia Taurydy.
Młody książę był
utalentowanym, charyzmatycznym wodzem, potrafiącym tchnąć w żołnierzy wiarę w
swe siły i zwycięstwo. Niccolo Machiavelli pisał: „Pragnąc zapewnić armii zwycięstwo, należy tchnąć w nią wiarę we własne
siły, przekonując ją o tym, że zwycięży w każdym wypadku. Dla osiągnięcia tego
celu trzeba, aby wojsko dobrze było uzbrojone i wyszkolone oraz aby żołnierze
dobrze znali się między sobą; będzie tak jedynie wtedy, jeżeli żołnierze ci
urodzili się w jednej okolicy i razem wzrośli. Dowódca winien zaskarbić sobie
ich zaufanie, dając im dowody swej rozwagi. Zaskarbi je sobie z pewnością,
jeżeli okaże się spokojny, przewidujący, odważny i potrafi zapewnić należyte
poszanowanie swej osobie. Uda mu się to wtedy, gdy będzie karać winnych,
wystrzegać się niepotrzebnego przemęczania żołnierzy, wypełniać dane im
obietnice, zapewniać ich o łatwym zwycięstwie, wreszcie ukrywać przed nimi
niebezpieczeństwo lub pomniejszać jego wagę. Staranne przestrzeganie tych zasad
sprawia, że wojsko nabiera wiary w zwycięstwo, które nie może wówczas go ominąć”...
Potiomkin był
organizatorem znakomicie działającego wywiadu cywilnego i wojskowego Rosji,
stworzył i kontrolował sieć szpiegowską ogarniającą wszystkie kraje Europy i
liczne państwa Azji. Jego agentura penetrowała wszystkie środowiska, nie
wyłączając dworów monarszych, sztabów generalnych i obcych wywiadów.
Przekupstwo i perfidny szantaż były przez niego stosowane tak zręcznie i
zdecydowanie, że faktycznie dwór petersburski był na bieżąco poinformowany o
najgłębszych tajemnicach szeregu państw Europy, Azji i Ameryki. Nawiasem mówiąc
wśród jego agentury było bardzo wielu Polaków. Rosja zaś, dzięki posiadanej
informacji, miała możliwość daleko posuniętej manipulacji polityką powszechną i
czyniła to zdecydowanie oraz bez skrupułów. Jak wielka była pewność siebie
Potiomkina, świadczy fakt, że był on opracował plan likwidacji Turcji jako
państwa oraz odrodzenia na jej gruzach Imperium Bizantyjskiego z ośrodkiem w
Grecji. Monarchą tego cesarstwa prawosławnego miał zostać jeden z wnuków
Katarzyny II. Do realizacji projektu nie doszło, ponieważ uwaga dworu
rosyjskiego skierowana została w stronę Polski, ale przygotowując się do jego
urzeczywistnienia hrabia Potiomkin dokonał rzeczy dla Rosji doniosłych i
istotnych. Wybudował mianowicie i zwodował potężną Flotę Czarnomorską, której
tradycje bojowe są kontynuowane do dziś. Stworzył również rosyjską flotę
handlową. Na ziemiach przylegających do Morza Czarnego zrealizował szeroko
zakrojoną akcję kolonizacyjną, zasiedlając je ludnością sprowadzaną z terenów
ukraińskich, białoruskich, polskich, rosyjskich. Założył takie miasta jak
Jekatierinosław, Odessa, Chersoń, Sewastopol, Nikołajew i in. Na pustych dotąd
terenach dzięki niemu co 20-30
km znajdowała się dobrze urządzona wieś. Już po śmierci
Potiomkina zrealizowano jego projekty ufundowania w Jekatierinosławie
uniwersytetu, konserwatorium i kilkunastu fabryk.
Profesor Ludwik
Bazylow w swej Historii Rosji pisał: „W 1783 roku nastąpiło przyłączenie Krymu do
Rosji. Zadanie to zlecono Potiomkinowi, który zmusił do ustąpienia ostatniego
chana i wprowadził wojska rosyjskie na Krym. Aneksja objęła nie tylko sam
Półwysep Krymski, lecz oczywiście także należące przedtem do chanatu obszary po
północnej i wschodniej stronie Morza Azowskiego oraz nad Morzem Czarnym, od
Perekopu prawie do ujścia Dniepru. Zaraz potem powstała na terenie Krymu
gubernia taurydzka (Tauryda), a kierownictwo jej objął Potiomkin, który z
niezwykłą energią i szybkością przeprowadził akcję kolonizacyjną”.
Prócz tego żyzne
ziemie Nadczarnomorza zagospodarowywano pod jego kierownictwem w zawrotnym
tempie: zapraszano kolonistów i nadawano im za darmo duże posiadłości ziemskie,
zakładano miasteczka i miasta, sadzono lasy i sady owocowe, w tym ogromne
winnice; fundowano szkoły, fabryki, warsztaty, stocznie, drukarnie – wszystko,
co należało do naturalnych części składowych cywilizacji europejskiej. U
podstaw tego tytanicznego wysiłku tkwiła niewątpliwie „wola mocy” czyli
tendencja do maksymalnego podniesienia potęgi wojskowej Cesarstwa Rosyjskiego.
Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w dziejach tego gigantycznego państwa
wysiłek kryptomilitarny powodował daleko idące pozytywne zmiany społeczne.
Francis Fukuyama (Koniec historii, s. 118-119) notuje: „Rosja jest przykładem kraju, którego
trwające ponad 350 lat przekształcenia powodowane były głównie ambicjami i
niepowodzeniami militarnymi. Unowocześnienie armii legło u podstaw podjętej
przez Piotra Wielkiego próby uczynienia z Rosji monarchii w europejskim stylu –
Sankt Petersburg został pierwotnie pomyślany jako baza marynarki wojennej u
ujścia Newy. Klęska Rosji poniesiona w Wojnie Krymskiej bezpośrednio
doprowadziła do reform Aleksandra II (między innymi zniesienia poddaństwa), a
porażka w konflikcie z Japonią otwarła drogę liberalnym reformom Stołypina,
które zaowocowały wzrostem gospodarczym lat 1905-1914 (...). Istnieje wiele
innych przypadków modernizacji, powodowanej potrzebami militarnymi – na
przykład reforma „stu dni” w Chinach po klęsce w wojnie z Japonią w 1895 roku
czy reformy szacha Rezy w latach dwudziestych dokonane po inwazji brytyjskiej i
radzieckiej z lat 1917-1918 (...). To właśnie konflikt – a nie współpraca –
skłania ludzi do łączenia się w społeczeństwa i rozwijania tkwiących w nich
możliwości”...
Zupełnie słuszne
twierdzenie. Przy czym o charakterze uniwersalnym – najczęściej dopiero w
sytuacji zagrożenia członkowie narodu dostrzegają to, co ich łączy, i podejmują
solidarny wysiłek na rzecz własnego państwa.
Wiosną 1787 roku
cesarzowa Katarzyna II wybrała się w podróż do Taurydy. Jak pisze L. Bazylow: „Orszak towarzyszący carowej odznaczał się
wspaniałością i przepychem, towarzyszyli jej nawet dyplomaci zagraniczni,
przybył do Kaniowa (nad Dnieprem, na południowy wschód od Kijowa, terytorium
wówczas jeszcze politycznie należące do Rzeczypospolitej) na spotkanie z nią
król polski, a do Chersonia cesarz austriacki. Potiomkin dokazywał cudów, ażeby
przedstawić wszystkie swoje osiągnięcia i dowieść Katarzynie II, że cała
ludność tych terenów żyje w niezamąconym szczęściu i najwyższym dobrobycie; w
odpowiedniej odległości od drogi ustawiano nawet dekoracje przedstawiające
chaty wiejskie („wsie potiomkinowskie”), byle tylko kraj nie wydał się stepem”...
Te chaty miały
często tylko trzy ściany, a ich dachy pokrywała cienka warstwa świeżej
złocistej słomy – tak iż z daleka te dekoracje robiły piękne wrażenie, ale
gdyby ktoś się do nich zbliżył, byłby srodze rozczarowany pustą butaforią.
Odtąd w wielu językach europejskich zaistniał idiom: „budować wsie
potiomkinowskie”, służący do opisu postępowania fałszywego, mającego na celu
mydlenie oczu i okłamywanie kogoś, chęć wydania się kimś wybitnym, nie będąc
nim naprawdę. W paradoksalny sposób nie dotyczyło to właśnie Potiomkina,
człowieka niewątpliwie uzdolnionego, obok A. Suworowa najwybitniejszego
rosyjskiego dowódcy wojskowego, jak również utalentowanego administratora i
organizatora życia społecznego.
Realizując swe
cele Potiomkin nie oszczędzał ani siebie, ani ludzi, ani wysiłku i pracy, ani
pieniądza. Jego projekty cechował ogromny rozmach i fantazja, odwaga i
geopolityczna dalekowzroczność, choć przyznać trzeba, że dalece nie wszystkie
jego pomysły zostały urzeczywistnione.
W sferze
wojskowości Potiomkin przeprowadził także niezbędne reformy modernizacyjne:
zniósł pudry, warkocze, inne archaiczne pozostałości. Uczynił wojsko bardziej
ruchliwym i lepiej zaopatrzonym w sprzęt techniczny, szczególnie artylerię.
W 1787 roku
wybuchła kolejna wojna Rosji z Turcją, a Potiomkin musiał wziąć na swe barki
obowiązki dowódcy oddziałów rosyjskich. Kampania okazała się nad wyraz
mordercza, ale ostatecznie dowódcy udało się wziąć szturmem twierdzę Oczaków,
zmusić do kapitulacji twierdzę Bendery i zepchnąć Turcję do Morza Czarnego.
Katarzyna II nagrodziła go za to orderem Aleksandra Newskiego i rangą marszałka
polnego. W 1790 roku cesarzowa nadała mu dodatkowo tytuł hetmana kozackiego
wojska jekatierinosławskiego i czarnomorskiego.
Rezydował
zwycięzca w Jassach, otoczony azjatyckim przepychem, dzieląc czas między
kierowanie armią, spotkania z tajnymi agentami a orgie. Nawiasem mówiąc,
największą słabością hrabiego były kobiety, za którymi po prostu przepadał.
Wcześnie zdemoralizowany, mimo silnej woli, nie potrafił przeciwstawić się temu
nałogowi i ponoć utrzymywał przejściowo stosunki erotyczne nawet z własnymi
kuzynkami, z domu Engelgardt.
Jak wielu
wybitnych ludzi, Potiomkin był nastrojowy, z łatwością przechodził ze stanu
łagodnej wesołości w posępność, ponurość i gniew, gdy patrzał na wszystkich
spode łba, łamał meble i bił porcelanowe naczynia. Nie był jednak mściwy i
często wstawiał się za tych, którzy mu szkodzili i sprawiali przykrości. Wśród
jego słabości były zamiłowanie do hazardu karcianego, do wina i do przepychu
(pewnego razu sprawił sobie kapelusz tak obficie ozdobiony drogimi kamieniami,
że nie sposób go było utrzymać w jednym ręku, tak iż specjalnie do tego
wyznaczony krzepki lokaj nosił za panem ten kapelusz trzymając go nie bez
wysiłku oburącz przed sobą). Cechowała go też inna pospolita wada polska: łatwo
się do wszystkiego zapalał, rozpoczynał wiele inicjatyw, lecz rzadko którą
doprowadzał do pomyślnego zakończenia. Był po prostu rażąco zmienny i
niekonsekwentny. Zdarzało się też, że feldmarszałek nie odróżniał kieszeni
państwowej od własnej, przy tym równie często i beztrosko przekładał znaczne
sumy z państwowej do własnej, jak i z własnej do państwowej. Bywał również
prostolinijny i szczery, nie ceregielił się z durniami (a więc z większością
ludzi, z którymi się stykał), co spowodowało, że miał mnóstwo jawnych i
skrytych wrogów, przed knowaniami których wielokrotnie broniła go Katarzyna II.
Będąc człowiekiem autentycznie wybitnym, Potiomkin zupełnie nie wiedział, co to
jest uczucie zawiści, i z całych sił torował drogę do kariery m.in. swym „rywalom”
w dziedzinie wojskowości – Suworowowi oraz Uszakowowi. W ogóle zaś, jeśli
odnajdywał gdzieś utalentowanego w jakimś zakresie młodego człowieka, usiłował
otworzyć przed nim „zielone światło” i w ten sposób wywindował w górę bardzo
wielu zdolnych ludzi, którzy znakomicie się przyczynili do budowania potęgi
militarnej i gospodarczej Państwa Rosyjskiego.
Jeden z włoskich dyplomatów
podkreślał w 1783 roku, ze Potiomkin „zawdzięcza
swą karierę w równym stopniu swej inteligencji, jak i szczęściu”. To prawda,
przypadek, jako swoista improwizacja losu, odgrywa duża rolę w życiu ludzi. Ale
i tu ważna jest zasada, że „najlepsze
bywają improwizacje starannie przygotowane”. Jeśli młody człowiek ma wielkie ambicje,
konsekwentnie kształci umysł, ciało i charakter – ma szansę na to, że dopisze mu
w życiu tak zwane szczęście. O ile będzie na to wola Boża...
Jedną z cech
Potiomkina był brak wstrzemięźliwości w jedzeniu i piciu, co go też zgubiło.
Zapadł bowiem na gorączkę żółciową i za nic miał zalecenia dietetyczne lekarzy.
W październiku 1791 roku, wizytując swą gubernię, zjadł pewnego wieczoru na
kolację duży kęs wołowiny, całą smażoną gęś i cztery pieczone kurczaki, a
wszystko obficie popijał na przemian winem, kwasem, wódką i miodem. Nie dziw,
że po kilku godzinach poczuł się fatalnie, a jazda trzęsącą się karetą sytuację
jeszcze bardziej pogorszyła.
Zmarł G. Potemkin
5 października 1791 roku na gorączkę zmienną, jadąc do Nikołajewa, jednego z wielu
zbudowanych przez siebie miast. W pewnej chwili powiedział: „Dość. Zatrzymać się. Umieram. Chcę umrzeć na
polu, nie w karecie.” Wyniesiono go na zewnątrz. Po kilku minutach już nie
żył. Gdy Katarzyna II, która przez dwadzieścia lat miała w osobie Potiomkina
najmądrzejszego doradcę (sama będąc jedną z najmądrzejszych „głów” tego państwa
w całej jego ponad tysiącletniej historii) miała powiedzieć: „Teraz nie mam na kim się oprzeć”...
[Katarzyna II w listach bardzo często zwracała się do Potiomkina jako do swego „męża”,
„małżonka”, „cher epoux” i niektórzy uważają, że istotnie łączył ich tajny ślub
cerkiewny; nie ma jednak na to dokumentalnych dowodów; Potiomkin wszelako nigdy
się nie ożenił z żadną inną kobietą. Przypuszcza się, że ich córką była
Elżbieta Grigorjewna Tiomkina, którą sportretował m.in. Borowikowski.]
Przez wielu
historyków rosyjskich Jerzy Potiomkin jest uważany za jednego z najbardziej
genialnych rosyjskich działaczy państwowych, dyplomatycznych i wojskowych. W
kilku krajach napisano i opublikowano kilkadziesiąt książek o tym dziwnym,
energicznym i oryginalnym człowieku; nie wszystkie one jednak – rzecz naturalna
– są utrzymane w duchu życzliwości ku Potiomkinowi. Szczególnie wrogo
potraktowano pamięć o nim w okresie panowania Pawła I (1796-1801). Ten cesarz
kazał był nie tylko przemianować wszystkie miasta założone przez feldmarszałka,
ale nawet rozkazał zniszczyć i zrównać z ziemią miejsce jego pochówku w
Chersonie. Wówczas też zainicjowano tendencję do przedstawiania w
piśmiennictwie rosyjskim księcia Potiomkina wyłącznie jako „obcoplemiennego
rozpustnika” na dworze cesarskim, jako osobnika kompletnie zdemoralizowanego,
nikczemnego, zachłannego, leniwego i pozbawionego wszelkich zasług. Szczególnie
żywa była ta tendencja w okresie sowieckim (1917-1990).
Po śmierci feldmarszałka
złożono jego serce do szczerozłotej urny, która jednak zamiast trafić do Petersburga,
gdzieś zaginęła. W okresie późniejszym grób Potiomkina rozkopywano osiem razy, a
ciało grzebano w coraz to nowym miejscu, tak iż dziś w ogóle niewiadomo, gdzie spoczywa.
Obecnie w
historiografii rosyjskiej dominuje pogląd, że zdobywca Krymu dla Rosji był
jednym z najwybitniejszych jej polityków i żołnierzy w całych dziejach tego słowiańskiego
imperium, współtwórcą jego potęgi militarnej i geopolitycznej. Temu zaś
zaprzeczyć się nie da.
Piotr Zawadowski
Wywodził się z
kresowej rodziny szlacheckiej panów Zawadowskich herbu Rawicz, lecz w Rosji
nazwisko ulegało nieraz modyfikacji na „Zawodowski”. Od XVII wieku panowie
Zawadowscy byli urzędowo notowani zarówno w województwach Polski Środkowej, jak
też w ruskiem i wołyńskiem. Później odgałęzili się na tereny ukraińskie i
rosyjskie, przede wszystkim do ziemi charkowskiej, oddając znaczne przysługi
Cesarstwu Rosyjskiemu na różnych polach. Miłoradowicz w czwartym tomie swego
herbarza podaje: „Jakub Zawadowski,
szlachcic polski, wyjechał do Małorosji w 1679 roku, służył essaułem pułkowym
starodubowskim... Otrzymał w 1688 roku sioło Duchnowicze powiatu
starodubowskiego od Mazepy, a potem sioło Krasnowicze w powiecie surażskim,
Żytnię w mglińskim powiecie” etc.
Byli
to hrabiowie, wywodziło się z nich kilku generałów, profesorów, radców dworu. Z
tej linii m.in. pochodził kontradmirał Iwan Zawadowski (1780-1837), znakomity
podróżnik (odbył z Bellingshausenem wyprawę dookoła świata w 1819-1821) i
żołnierz (pogromca floty tureckiej w 1808-1811 i 1828-1829); jego imieniem
(Zavodovski Island) nazwano jedną z wysp na Atlantyku, wchodzącą w skład
archipelagu South Sandwich. Generał kawalerii i dowódca wojsk rosyjskich na
Kaukazie i Czarnomorzu Mikołaj Zawadowski (1788-1853), był bohaterem wojen
Napoleońskich, zasłużył się także w wojnach Rosji przeciwko góralom Kaukazu.
W
okresie późniejszym rozgłos międzynarodowy zdobyli dwaj rodzeni bracia, wybitni
naukowcy w dziedzinie biologii Michał Zawadowski (1891-1957), profesor m.in.
Uniwersytetu Moskiewskiego i kierownik katedr kilku innych uczelni, oraz Borys
Zawadowski (1895-1951), profesor i kierownik katedry w Moskiewskim Instytucie
Pedagogicznym im. W. Potemkina, członek Niemieckiego Towarzystwa Badaczy
Przyrody w Halle i Londyńskiego Towarzystwa Zoologicznego, autor, jak i jego
brat, szeregu fundamentalnych dzieł naukowych.
W XVIII
wieku Rosja intensywnie poszerzała swe terytorium. Duński dyplomata Mynbeer von
Stocken w 1716 roku donosił w tajnym piśmie do króla Danii o władcy rosyjskim: „Jest z natury człowiekiem o umyśle niepospolitym
i przedsiębiorczym, prawdziwym geniuszem politycznym; co się zaś tyczy jego celów,
to sam sposób, w jaki sprawuje swoje rządy jako samowładny pan mienia i honoru swych
poddanych, zmusza go do tego, że chociażby mu polityka całego świata przyrost i
powiększenie imperium oraz bogactwa obiecywała, on dla osiągnięcia tych celów musi
snuć ustawicznie nowe projekty z największą chciwością i ambicją. Ku jakimkolwiek
celom pchałoby go nienasycone pożądanie bogactw i niezaspokojone pragnienie panowania,
musi on dla zaspokojenia swych niepohamowanych i żarłocznych apetytów ustawicznie
do nich zmierzać. (...) Posiadłości cara są olbrzymie i niezmiernie rozległe; naród
powolny każdemu jego skinieniu jest w całkowitej u niego niewoli i dosyć jednego
słowa, aby całe bogactwo kraju było jego... Każdy wasal ma broń i na wezwanie musi
stawać jako żołnierz”. Kraj bowiem, choć i tak niezmiernie rozległy, był biedny
w produkty i nierozwinięty na wewnątrz. Stąd jego własna natura popychała go ku
bogaceniu się cudzym kosztem na drodze grabieży dorobku sąsiadów. Takie państwo
musiało posiadać liczne, świetnie uzbrojone i wyszkolone wojsko, indoktrynowane
dowództwo i dzielnych, zdolnych, bezwzględnych oficerów. Było też agresywne i resztę
świata traktowało czysto instrumentalnie. „Rosja
nie posiadała we własnym mniemaniu jakichkolwiek wspólnych interesów z innymi narodami,
ale każdy naród z osobna winien być przekonany, iż posiada wspólne interesy z Rosją,
wykluczające interesy z jakimkolwiek innym narodem” – zauważał Karol Marks.
O Rosji
XVIII wieku Fryderyk Engels w pracy „Polityka
zagraniczna caratu rosyjskiego” (1890)
pisał: „Zajmuje ona już wówczas olbrzymi obszar,
zamieszkały przez rasę o rzadko spotykanej jednorodności. Jej ludność jest nieliczna,
ale wzrasta szybko; a zatem niewątpliwy wzrost potęgi Rosji był tylko kwestią czasu.
Ludność owa była pogrążona w zastoju umysłowym, pozbawiona wszelkiej inicjatywy,
ale w granicach tradycyjnego sposobu bytowania można było ją użyć bezwzględnie do
wszystkiego; wytrwała, odważna, posłuszna, wytrzymała na wszelkie trudy, stanowiła
ona niezrównany materiał żołnierski”. Otoczona ze wszystkich stron państwami
będącymi w stanie rozkładu (Chiny, Turcja, państewka turańskie w Azji Środkowej,
rozdrobniony i powaśniony Kaukaz, zdemoralizowana Litwa i rozpijaczona Polska, rozpadająca
się Szwecja) Rosja rozrastała się potwornie niemal bez wysiłku, łamiąc brutalnie
w razie potrzeby rachityczny opór ofiar,
skazanych przez dzieje na zagładę. „W chwili
śmierci Katarzyny II – notował Engels – Rosja
posiadała już więcej, niż mógł pragnąć nawet najbardziej wybujały szowinizm narodowy.
(...) Z żelazną wytrwałością, konsekwentnie zmierzając do celu, nie cofając się
przed żadnym wiarołomstwem, przed żadną zdradą, przed żadnym skrytobójstwem i żadną
podłością, rozdając hojną ręką łapówki, nigdy nie rozzuchwalona żadnym zwycięstwem
ani nie zrażona żadną klęską, po trupach milionów żołnierzy (...) ta równie wyzuta
z sumienia, jak utalentowana banda przyczyniła się (...) do przesunięcia granic
Rosji od Dniepru i Dźwiny aż po Wisłę, do Prutu, Dunaju i Morza Czarnego, od Donu
i Wołgi aż za Kaukaz i do źródeł Oksusu i Jaksartesu, uczyniła Rosję wielką, potężną
i wzbudzającą strach, utorowała jej drogę do panowania nas światem. Przez to jednak
wzmocniła również władzę carów wewnątrz kraju. W pojęciu wulgarnie patriotycznej
publiczności sława zwycięstw, podboje za podbojami, potęga i blask caratu zdecydowanie
kompensują z nadwyżką wszystkie jego grzechy, cały despotyzm, wszystkie nieprawości
i samowolę; szowinistyczna fanfaronada hojnie wynagradza wszystkie kopniaki”...
Nawiasem mówiąc jest to prawidłowość mająca ogólniejszy charakter i znana na
przykładzie także innych państw imperialnych.
Jednym
z najwybitniejszych reprezentantów tej „bandy”, o której pisał Engels, był
niewątpliwie Piotr Zawadowski, urodzony w 1738 roku w posiadłości rodowej
Krasnowicze w powiecie starodubowskim. Matka jego pochodziła ze szlacheckiej
rodziny Szyrajów herbu własnego. O rodowodzie tego wybitnego działacza
państwowego Russkij biograficzeskij
słowar pod redakcją E. Szumigorskiego i M. Kurdiumowa (Pietrograd 1916, t.
7, s. 137) podaje: „Proischodił iz
starinnoj dworianskoj polskoj siemji, priniawszej russkoje poddanstwo w naczale
XVII stoletija”. Wydaje się jednak, że dopiero na początku XVIII wieku kilku
Zawadowskich przyjęło poddaństwo rosyjskie.
Tak
czy inaczej, tradycja polska i pamięć o swym rodowodzie była w tej rodzinie
bardzo żywa w ciągu całego XVIII i XIX wieku.
Ojciec
Piotra, Bazyli Teodorowicz Zawadowski był ongiś towarzyszem buńczukowym, silnym
i postawnym mężczyzną, odważnym żołnierzem i dobrym katolikiem. Oddał więc syna
(po początkowym wykształceniu w domu dziadka Szyraja) do kolegium ojców
jezuitów w Orszy, skąd młodzieniec wyniósł doskonałą wiedzę języka polskiego i
łacińskiego, filozofii chrześcijańskiej, historii Europy, jak też umiejętność
zachowania reguł etykiety w każdej sytuacji życiowej. (W okresie późniejszym
hrabia Piotr Zawadowski lubował się w częstym i gęstym przeplataniu swych
wypowiedzi na dworze cesarskim polskimi wyrazami, powiedzonkami i przysłowiami,
co mu ponoć dodawało swoistego blichtru i – jak piszą rosyjscy historycy – „aureoli
wielkiej uczoności”).
W
młodości Piotr Zawadowski przyjaźnił się z reprezentantami polskich
reformatorów, wywodzących się z rodzin arystokratycznych: Czackim, Potockim,
Czartoryskim. Po kolegium orszańskim młody człowiek ukończył kurs nauk w
Akademii Kijowskiej i rozpoczął karierę urzędniczą w przyszłej stolicy Ukrainy.
Tymczasem nastąpił pierwszy rozbiór Rzeczypospolitej, która była tak rozłożona
wewnętrznie, że nie stawiała nawet oporu agresji sąsiadów. Co więcej, tysiące
Polaków prześcigały się w tym, by jak najrychlej przejść na stronę zaborców,
okazać wobec nich swą lojalność i gorliwość. W skundlonej społeczności to
haniebne postępowanie uchodziło nawet za przejaw swoistej zręczności i godnego
pochwały sprytu życiowego: ten to potrafi się urządzić!
Młody,
zdolny, pełen energii Zawadowski zwrócił na siebie uwagę hrabiego
Rumiancewa-Zadunajskiego, moskiewskiego generała-gubernatora Małorosji, który
mianował go na stanowisko kierownika swej tajnej kancelarii i powierzał
prowadzenie najważniejszych spraw, dotyczących m.in. stosunków z Turcją i
aneksji dalszych ziem stanowiących część terytorium Państwa Polskiego. Ze
wszystkich pełnionych przez siebie funkcji młody Polak wywiązywał się gorliwie,
dokładnie i skutecznie, nigdy nie zawiódł zaufania swego chlebodawcy. Gdy więc
feldmarszałek Rumiancew został mianowany na stanowisko głównodowodzącego armią
rosyjską na froncie tureckim, zabrał ze sobą na teren działań wojennych swego
sekretarza i doradcę Piotra Zawadowskiego. Jak znaczna była jego rola, świadczy
fakt, że ten trzydziestokilkuletni Polak był razem z doświadczonym dyplomatą
hrabią Woroncowem współautorem tekstu katastrofalnego dla Turcji układu
kuczuk-kujnardżyjskiego z 1775 roku, który dla Cesarstwa Rosyjskiego z kolei
oznaczał odniesienie świetnego zwycięstwa przy stole pertraktacji politycznych.
Jak wiadomo bowiem, bitwy są wygrywane lub przegrywane przez żołnierzy na polu
walki, ale wojny są wygrywane lub przegrywane przez polityków na płaszczyźnie
pertraktacji dyplomatycznych. Nawiasem mówiąc, Piotr Zawadowski jako oficer
wielokrotnie brał udział w bezpośrednich starciach z Turkami, a za wykazane
osobiste bohaterstwo był szybko awansowany i nagradzany orderami Cesarstwa
Rosyjskiego. Zdarzało mu się nieraz na czele oddziałów mniej licznych niż
tureckie zadawać przeciwnikowi ciężkie straty i go pokonywać odwagą, duchem
nieustępliwości i mądrym dowodzeniem. To nie powinno zaskakiwać. Sama bowiem
tylko liczebność wojska nie odgrywa dużej roli tam, gdzie żołnierz nie
przejawia męstwa. Jak mówi Wergiliusz, „wilkowi obojętna jest liczebność owiec”.
Aby państwo było potężne i niewzruszone, naród musi być nie po prostu liczny,
lecz silny duchem, nie bojący się trudów i wojowniczy... Gdy przerażeni
liczebnością armii perskiej dowódcy greccy próbowali skłonić Aleksandra
Wielkiego ku temu, aby uderzył na wroga w nocy, odparł: „Nie chcę kraść zwycięstwa”. Nie zaszło jeszcze słońce, a bitni
żołnierze greccy rozproszyli wielokrotnie liczebniejsze oddziały Persów. Gdy
Tigran Ormiański, stojący na czele wojska liczącego ponad czterysta tysięcy
żołnierzy, zobaczył ze wzgórza nadciągające oddziały Rzymian, liczące zaledwie
14 tysięcy, zażartował: „Za dużo ich jest
jak na poselstwo, za mało dla bitwy.” Po kilkunastu godzinach znakomity
wódz Armenii przekonał się, jak głęboko omylny okazał się w chwili, gdy
wypowiedział swe zdanie. Na wojnie decyduje o wszystkim męstwo, odwaga i mądre
dowodzenie, a więc cechy, które właśnie posiadał generał Piotr Zawadowski. Za
ułożenie tekstu umowy kuczuk-kujnardżyjskiej Piotr Zawadowski został odznaczony
orderem św. Jerzego oraz otrzymał w nadaniu dobra ziemskie Lalicze, położone w
sąsiedztwie z Krasnowiczami, na których nadal gospodarzył jego starzejący się
ojciec.
W
grudniu 1775 roku trzydziestosześcioletni Piotr Zawadowski został przez
Rumiancewa przedstawiony w Petersburgu cesarzowej Katarzynie II, zamiłowanej
ponoć koneserce młodych, silnych, „obdarzonych” pod określonym względem
mężczyzn. Widocznie okazał się tak dobry, że nawet książę Potiomkin został pod
tym względem prześcigniony i nieco odsunięty na ubocze. Piotr Zawadowski został
obdarowany złotym pierścieniem z inskrypcją „Jekatierina” oraz urzędem
sekretarza stanu i przez dwa lata był faworytem Katarzyny II. Otrzymał w tym
czasie kilka dalszych orderów Imperium Rosyjskiego, stopień generała-adiutanta
oraz rozległe dobra ziemskie w guberni mohylewskiej i czernihowskiej. W
dziedzinie zarządzania państwem Zawadowski nie odgrywał w tym czasie roli
przodującej, choć przecież był autorem reformy gubernialnej z 1775 roku. Aż do
roku 1777 jednak dostrzegano w nim groźnego rywala G. Potiomkina, ale ta
rywalizacja dotyczyła wyłącznie alkowy cesarskiej. Obrażony Potiomkin, znający
doskonale słabość cesarzowej do silnych mężczyzn, podsunął jej przy okazji
jednej z zabaw dworskich pięknego Serba o nazwisku Zoricz, który też
natychmiast przypadł lubieżnej pani do gustu, i to w takim stopniu, że zaraz go
uczyniła „sekretarzem stanu”, a Zawadowskiego skierowała na półroczny urlop.
Jak
wiadomo, każdy prawie, kto kiedyś posiadał wpływy i władzę, po ich stracie
czuje się niepocieszonym i marzy o zdobyciu ich na nowo. Dalece nie zawsze
jednak to się udaje, gdyż los ludzki jest warunkowany przez nieprzebraną liczbę
najrozmaitszych czynników zewnętrznych, obiektywnych i subiektywnych. Tak też
było i w tym przypadku. Później cesarzowa ponownie przywróciła do łask
Potiomkina, a Zawadowski został definitywnie oddalony z alkowy cesarskiej. Z
honorami i honorariami wszelako: otrzymał w darze od Katarzyny II dalsze 1800
chłopów pańszczyźnianych na Ukrainie i 2000 w Polsce razem z odpowiednimi
nadaniami ziemskimi, 80 tysięcy rubli oraz zestaw naczyń srebrnych także
ceniony na 80 tysięcy rubli. Przez trzy lata skonfundowany faworyt wiódł w
Laliczach życie osoby prywatnej, jednak w 1780 roku na dworze przypomniano
sobie o jego kwalifikacjach intelektualnych, przywołano do Petersburga i
powierzono prowadzenie szeregu ważnych spraw państwowych w Senacie i Radzie
Państwa. Prócz tego Zawadowski stanął na czele Komisji Ustawodawczej i Komisji
do Spraw Reformy Biurowości Kancelaryjnej, kierował dwoma bankami:
Petersburskim Szlacheckim oraz Państwowym Pożyczkowym. Nie dość na tym, w
następnych latach Piotr Zawadowski kieruje reformami w tak doniosłych
dziedzinach jak urzędy państwowe, szkolnictwo, budownictwo sakralne. Przy
okazji obsadza liczne stanowiska profesorskie fachowcami o wysokiej
kwalifikacji, ściąganymi do Rosji z Polski i Litwy. Reformuje Korpus Paziów,
Akademię Medyczno-Chirurgiczną, kieruje budową Soboru św. Izaaka; uczestniczy w
podjęciu doniosłych decyzji politycznych; staje się jednym z najzasłużeńszych i
najbardziej szanowanych działaczy państwowych Imperium Rosyjskiego,
przyczyniając się dobitnie do jego modernizacji, europeizacji i rozwoju
gospodarczego.
W 1793
roku Piotr Zawadowski razem ze swymi braćmi Jakubem i Eliaszem otrzymuje tytuł
dziedzicznego hrabiego Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Za cara Pawła I doszedł
do tego tytuł hrabiego Cesarstwa Rosyjskiego. Miał jednak na dworze cesarskim i
najzawziętszych wrogów, jednym z których był ostatni kochanek Katarzyny II i
morderca jej jedynego syna Pawła, Piotr Zubow, kreatura wyjątkowo odpychająca i
wciąż intrygująca.
Po
śmierci swego bliskiego przyjaciela księcia Aleksandra Bezborodki, kanclerza
Rady Państwa, Piotr Zawadowski nie potrafił wyjść obronną ręką z intryg dworskich
i został ponownie odsunięty z dworu carskiego. Zamieszkał ponownie w dobrach
Lalicze, w których ongiś Katarzyna II wybudowała mu według projektu wybitnego
architekta Giacomo Quarenghi (1744-1817) ogromny dom i założyła duży park
otoczony kamiennym murem długości około 13 kilometrów .
Wiejska sielanka nie trwała wszelako długo. Natychmiast po osadzeniu na tronie
Aleksandra I został Piotr Zawadowski wezwany do Petersburga i mianowany na
szereg stanowisk. Przystąpił jednocześnie do pełnienia funkcji członka Rady
Cesarskiej, obserwatora w Senacie, przewodniczącego Cesarskiej Komisji
Ustawodawczej. Był osobą bliską imperatorowi, brał udział w opracowywaniu
projektów wielu doniosłych aktów prawnych, niezmiennie dążył do dalszej
europeizacji Państwa Rosyjskiego i osiągnął w tym względzie szereg sukcesów,
szczególnie w dziedzinie ustawodawstwa i zaszczepianiu na rosyjskim pniu pędów
europejskiej kultury politycznej. W tymże kierunku zmierzał hrabia Zawadowski w
okresie 1802-1810, kiedy pełnił obowiązki pierwszego w dziejach Rosji ministra
oświaty ludowej. Osobiście nadzorował zakładanie ogromnej liczby początkowych
szkół parafialnych w tym gigantycznym państwie. Dopiął tego, że w każdej wsi
powstała szkółka początkowa, w każdym osiedlu podstawowa, w każdym mieście
gimnazjum, założył uniwersytety m.in. w Charkowie, Dorpacie i Kazaniu. Według
jego projektu i pod jego kierownictwem powstał Główny Instytut Pedagogiczny w
Petersburgu, ogromna kuźnica kadry nauczycielskiej. Osobiście opracował nowe
statuty dla akademii duchownych, uniwersytetów, Akademii Nauk. W 1804 roku
napisał i doprowadził do zatwierdzenia liberalny statut o cenzurze, zaostrzony
zresztą po jego śmierci w 1812 roku. Wydaje się, że jako działacz państwowy,
administrator i organizator systemu oświaty w Rosji odegrał Zawadowski bardzo
ważką i pozytywną rolę w rozwoju tego państwa.
Zmarł
w styczniu 1812 roku i został pochowany w panteonie Aleksandro-Pieczerskiej
Ławry.
Iwan Paskiewicz
Paskiewiczowie
stanowili białorusko – ukraińską gałąź dawnego rodu Wielkiego Księstwa
Litewskiego, panów Paszkiewiczów, którzy z kolei byli rozsiedleni po ziemiach
całej dawnej Rzeczypospolitej i pieczętowali się herbami: Doliwa, Groty,
Jastrzębiec, Junosza, Ostoja, Strzała, Tołokoński, Trzaska.
W 1499 roku wielki
książę litewski Aleksander Jagiellończyk potwierdził posiadanie przez
dworzanina Iwaszkę Paszkiewicza siedmiu dworzyszcz we włości mielnickiej
powiatu łuckiego. (Russkaja
Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 552-554). Stanisław Paszkiewicz był
starostą horodeńskim około 1508 roku.
Księga wydatków
W.Ks.L. za okres 1506-1511 zawiera m.in. zapis: „Bojarynu wojewody wilenskogo Bohdanu Paszkiewiczu 6 boczok soli z myta
kowienskogo”. (RIB, t. 15, s.
624).
Hanus Paszkiewicz,
„bojar ciahły”, figuruje w jednym z dokumentów, napisanym 14 marca 1567 roku w
Warszawie, a dotyczącym sprzedaży majątków Stajki i Kroszyn na Mińszczyźnie
przez Tatarów Mortuziczów podkanclerzowi W.Ks.L. Ostafiemu Wołowiczowi. (Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 31, s. 13, 15).
Testament Samuela
Paszkiewicza z sierpnia 1665 roku, przechowywany w CPAH Republiki Litewskiej w
Wilnie (f. 391, z. 1, nr 1152) brzmi: „Ja,
Samuel Stefanowicz Paszkiewicz, mając z codziennego przekonania niemylne
doświadczenie, że każdy człowiek żyjący na tym świecie prędzey lub późniey dług
śmiertelności wypłacić musi, przeto y ja, będąc podległy temu Boskiemu
wyrokowi, ile będąc ciężką chorobą złożony, dopóki zostając przy zdrowych
zmysłach y dobrey pamięci, a chcąc zapobiedz na przyszłość mogącym wyniknąc po
śmierci mojej rozterkom i niesnaskom, tym testamentem ostatniey woli mojey
postanowiłem uczynić następne rozporządzenie.
Najpierw, gdy mnie Stwórca Wszechmocny w tey
chorobie mojey do wieczności powołać raczy, to y Duszę moją nieśmiertelną Jemu
w ręce przenayświętsze polecam y oddaję, prosząc o przyjęcie y wstawienie się
nayświętszey Maryi Panny y wszystkich świętych patronów moich, iżby raczyli
błagać Majestat Boski o odpuszczenie ciężkich grzechów moich, a ciało moje
grzeszne, jako proch ziemny z ziemi utworzone, teyże ziemi ma być oddane y
pochowane na cmentarzu parafialnym przy kościele obrządkiem wiary świętey
katolickiey ze mszami świętemi, exekwiami y rozdaniem jałmużny dla ubogich
podług przeznaczenia domowego; po wtóre, dobra moje ziemskie dziedziczne
Dowszyszki zwane, w powiecie oszmiańskim leżące, prawem naturalney sukcesyi po
bezpotomnie zeszłych Mikołaju y Janie Stanisławowiczach Paszkiewiczach,
stryjecznych braciach, do aktorstwa doszłe, dotąd w spokoynym moim władaniu
zostające, ze wszelkim budowaniem domowym y gumiennym, z gruntami oromemi i
nieoromemi, z łąkami, wygonami, lasami, sadami, ogrodami, wypustami, z
poddanemi wieczystemi, z ich (...) płci obojey powinnością y dobytkiem pod
dożywotne władanie y szafunek JW Halszce Samuelowey Paszkiewiczowey, żonie mey
miłey, zostawuję, a zaś aktorstwo y dziedzictwo rzeczonych dóbr Dowszyszek z
tym wszystkim, jak się wyżey pomieniło, ze wszyskiemi przynależnościami y
poddanemi oraz wszelkim ruchomym funduszem synowi mojemu miłemu, małoletniemu
Grzegorzowi Samuelewiczowi Paszkiewiczowi wiecznością zapisuję y aktorem
czynię, a za opiekunów nad synem moim JWpanów Józefa Zawadzkiego, sędziego
Ziemi Oszmiańskiey, y Tomasza Czechowicza, komornika, upraszam. Na ostatek
żegnam miłą moją małżonkę, dziękując Jey za małżeńską życzliwą przyjaźń,
prosząc o czułe staranie nad małoletnim synem naszym; żegnam y błogosławię
miłego syna y polecam onego łasce y miłosierdziu Boskiemu (...)”.
Jak wynika z
późniejszych genealogii, Grzegorz Paszkiewicz wyrósł pomyślnie i dochował się
pięciu synów (Michał, Kazimierz, Piotr, Mateusz, Dominik) oraz kilkunastu
wnuków.
Później posiadali
Paszkiewiczowie też dobra Wólkę, Łunin, Kamionkę, Proniuny, Dowszyszki w
powiecie oszmiańskim. Wszędzie i zawsze uchodzili i uznawani byli za starożytną
i rodowitą szlachtę polską. Dla wszystkich jednak ziemi ojcowskiej nie
starczało, ten i ów młodzieniec czuł się nieraz zmuszony szukać chleba w
szerokim świecie.
W XVII stuleciu
istniała w Wilnie przy ulicy Trockiej kamienica zwana Paskiewiczowską (Volumina Legum, t. 4, s. 380).
Trudno byłoby dziś
dokładnie dociec, od której gałęzi litewsko-polskich Paszkiewiczów poszli
Paskiewiczowie. Może z bojarów królewskich na Mińszczyźnie, używających w
XV-XVI wieku formy nazwiska Pazkiewicz (por. Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 1685-1688). A może
od śląskiego, też przed wiekami znanego odgałęzienia, z którego niejaki „Paskowitz,
Schlesier” (Ślązak) figuruje na liście uczestników bitwy pod Grunwaldem w 1410
roku po stronie niemieckiej jako „Rottenführer” (Johannes Voigt, Namen-Codex der Deutschen Ordens-Beamten,
Königsberg 1843, s. 122). Hans Paskowitz był natomiast oficerem w okresie Wojny
Trzydziestoletniej. (tamże, s. 129).
W roku 1720, 27
kwietnia „na urzędzie Jey Imperatorskiey
mości ziemskim powiatu rohaczewskiego comparens personaliter jegomość pan
Mikołaj Paszkiewicz, senacki kancellarzysta, kopią inwentarza z ograniczeniem
mierkułowickiego ad acta podał”... (Akty
izdawajemyje..., t. 38, s. 1).
Jedna z gałęzi
Paszkiewiczów herbu Radwan gnieździła się od połowy XVIII wieku w okolicy
Wornie na Żmudzi, m.in. w Krożach. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027,
s. 100-101).
17 lutego 1735
roku Gabriel Łęczyński, „parochus
Ecclesiae Macoviensis, Canonicus Sendomirensis, babtizavo Conversum aperfidia
Judaica juvenem annorum 8 Jozephum Joannem cognomine Paszkiewicz”. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2162, s. 8). Tenże Józef Paszkiewicz z
Marianną Starosiekówną miał synów Wawrzyńca, Michała i Nikodema, ochrzczonych
31 sierpnia 1802 i 9 stycznia 1810 roku. Rodzina ta używała herbu Prawdzic.
W księgach
sądowych dworu żagarskiego znajdujemy zapis: „Anno 1748 die 15 awgusta. – Stanąwszy personalnie na urzędzie dworu
żagorskiego Jakub Paszkiewicz solenny manifest na Józefa Smilgia [zanaszał] o
to: Iż obżałowany córkę żałującego Magdalenę zbił, siności poczynił; które
oznaki okazawszy, chcąc prawem o to czynić, manifest takowy do ksiąg inserował.”
(Żagares dvaro teismo knygos, Vilnius
2003, s. 548). Marcin, Franciszek, Józef, Wincenty Paszkiewiczowie figurują na
liście szlachty powiatu oszmiańskiego 1809.
Paszkiewiczowie
używający herbu Doliwa przeważnie mieszkali w Ks. Żmudzkim; herbu Tołokoński w
Mińsku i Województwie Mińskim. (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr
4095, s. 22-24; 89-92; 182-183).
Paszkiewiczowie
herbu Jastrzębiec dziedziczyli majętność Zabelowce w powiecie lidzkim. (tamże,
s. 649-680). Jedna z gałęzi tego domu po zakorzenieniu się w Rosji dała
początek tamtejszym Paszkowom, inni zaś pozostali przy tradycyjnej formie
nazwiska.
Rodosłownaja Kniga (t. 2, s. 359)
donosi: „Paszkowy. Wyjechali iz Polszi.
Nazwanije połuczili ot odnogo iz roda ich, prozywajuszczegosia Paszkiewicz”...
Wywód familii urodzonych Paszkiewiczów herbu Radwan z 29 listopada
1832 roku twierdzi, że: „familia
urodzonych Paszkiewiczów od naydawnieyszych czasów w rzędzie rodowitey i
starożytney szlachty polskiey licząca się (...) używa herbu Radwan (...)
Przodkowie tey familii, szczycąc się prawami i swobodami stanowi szlacheckiemu
właściwemi, dziedziczyli dobra ziemskie szlacheckie”... (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 99-100).
Wydaje się jednak,
że interesujący nas Paszkiewiczowie posiadali pierwotnie swe gniazdo w powiecie
oszmiańskim i stąd najprawdopodobniej poszła też linia Paskiewiczów.
Wywód urodzonych Paszkiewiczów herbu Radwan z 1799 roku
donosi, że jedna z gałęzi tego rodu posiadała majątek Kowszewo. Heroldia
wileńska uznała wówczas Dominika, stolnika parnawskiego, ojca, Michała, syna,
Paszkiewiczów z possesyi Płotek „za rodowitą
y starożytną szlachtę polską”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
948, s. 396-298).
Inna gałąź tego
rodu – jak podaje wywód z roku 1800 – dziedziczyła majętność Marcinkiszki w
powiecie lidzkim, którą Jerzy Paszkiewicz pozostawił swym synom Mateuszowi i
Danielowi w roku 1720 (tamże, s. 647-648).
Wywód
genealogiczny, zatwierdzony w 1800 roku przez heroldię wileńską, podaje, że: „familia urodzonych Paszkiewiczów,
starożytną zaszczycona prerogatywą szlachecką, w niektórych osobach swoich za
wierność Ojczyźnie y tronowi oraz za chwalebne czyny y popisy czasów wojen
nadawane, przywilejami od panujących dobra posiadała i z własnego nabycia
dziedziczyła. A z tey idący Ławryn Paszkiewicz, pierwszy przodek i za
protoplastę na linii wzięty, równie z przodków swych szczycąc się rodowitością
szlachecką, zostawił synów dwóch: Piotra y Mikołaja, z których Piotr za zasługi
wojenne otrzymał przywilej na dobra Domaszewo i Kreputowszczyznę w powiecie
brasławskim leżące w roku 1589, apryla 14 dnia, przez Króla Polskiego Zygmunta
III i powtórnie roku 1633, lipca 13 dnia, przez króla Władysława IV
konferowany. Possydując takowe dobra, jak tenże okazuje przywilej, miał synów
trzech, takoż Piotra, Stefana y Andrzeja. (...) Z trzech rzeczonych synów Piotr
Piotrowicz Paszkiewicz miał synów dwóch Romana y Aleksandra, Stefan także dwóch
Jana u Samuela; Andrzey – jednego Jana. Ci między sobą bracia
stryjeczno-rodzeni, possydując zaścianek Szymkowicze zwany, do Starego
Miadzioła w powiecie oszmiańskim położonego, przynależący (...) tamże czasu
inkursji krajowey y woyny z Moskwą pod Miadziołem w roku 1659 praktykowaney,
przez ogień z majątku y dokumentów imieniowi swemu służących, obnażonemi
zostali”...
Paszkiewiczowie
herbu Radwan spokrewnieni byli z Giedrojciami, Mieszkowskimi, Morawskimi,
Ciechanowiczami, Jerzykowiczami, Jurewiczami, Sinkiewiczami, Adamowiczami,
Zabiełłami, Wojniuszami.
Jeśli chodzi o Paskiewiczów
jako takich, to węgierskie źródło genealogiczne podaje: „Paskiewicz herbu Radwan odmienny. Od 1409 roku na Litwie i Ukrainie. Od
1831 roku tytuł książęcy z dodatkiem „książę warszawski” dla carskiego
rosyjskiego marszałka polnego Paskiewicza hrabiego Erywańskiego”. (Stefan
Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus R. von Pastinszky, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 71).
S. Uruski (Rodzina, t. 13, Warszawa 1916, s.
227-228) podaje: „Paskiewicz herbu Radwan
odm. Książęta i hrabiowie. (...) Jedna gałąź litewskiej rodziny Paszkiewiczów,
herbu Radwan, osiedliwszy się w Małorosyi w XVII stuleciu, zmieniła nazwisko na
Paskiewicz.
Jan, syn Teodora, jeden z najzdolniejszych i
najszczęśliwszych wojowników rosyjskich, ur. 1782 roku, odznaczył się w wojnie
z Turcją 1806-1810 roku pod Braiłowem i Pamlą, a w wojnie francuskiej dzielnie
walczył pod Smoleńskiem 1812 roku; pod Lipskiem 1813 roku został
generał-porucznikiem, zdobywszy na nieprzyjacielu 4000 jeńców i 40 armat; w
1827 roku dowodził w wojnie na Kaukazie, zdobył Erywań, pobił na głowę księcia
Abbana Mirzę i zmusił nieprzyjaciół do korzystnego dla Rosji pokoju; w nagrodę
czego został mianowany hrabią z tytułem Erywański i odmianą w herbie.
W 1831 roku zdobyciem Warszawy zakończył powstanie
polskie; feldmarszałek od 1829 roku, został namiestnikiem w Królestwie Polskim
i dostał godność książęcą z tytułem Warszawski i odmianą w herbie 1831 roku. W
1849-1850 roku dowodził wojskiem rosyjskim wysłanym na pomoc Austryi przeciw
Węgrom, których pokonał i zmusił do uległości. W 1854 roku objął dowództwo
przeciw Turkom, zdobył twierdzę Isakczę i Hirsowę i dostał w Królestwie majorat
królewszczyznę Dęblin z nazwą rosyjską Iwangorod, a w Cesarstwie majątek Homel.
Feldmarszałek umarł 1856 roku w Warszawie, i z Elżbiety Grybojedow, damy dworu
rosyjskiego, zostawił córki: Aleksandrę Bataszow, Olgę Wołkońską, Anastazyę
Łobanow-Rostowską i syna Teodora, generała wojsk rosyjskich, żonatego z ks.
Ireną Woroncow-Daszkow”.
Historycy rosyjscy
mają często nieco odmienną wersję pochodzenia rodu Paskiewiczów, która w
zasadzie tylko uzupełnia wywody genealogów polskich, wskazując na przezwisko
jednego z Paszkiewiczów, który przybył do Cesarstwa Rosyjskiego, „Przodkiem Paskiewiczów – jak podaje A.
Bobrinskij (cz. 2, s. 6-7) – był Teodor
Calenko, który przybył z Polskiego Wołynia do Pułku Połtawskiego w XVII wieku.
Syn jego Jakub miał przezwisko Paśko-Cały. Ten Paśko miał syna Jana (Iwana),
według miejscowego obyczaju językowego Paśkiewicza. Od niego poszli
Paskiewiczowie”.
Ten wątek
przesadnie uwypukla Obszczij Gierbownik
(t. 1, s. 245), w którym czytamy, że Teodor Cały przybył z polskiego Wołynia do
Połtawy, był oficerem w wojsku rosyjskim, a syn jego miał na imię Paśko Cały,
którego potomstwo korzystało z nazwiska Paśkiewicz.
Gdyby Teodor o
przezwisku Cały nie pochodził od Paszkiewiczów, byłoby niezrozumiałe, jakim
prawem używał herbu tego starożytnego rodu, bo przecież wszyscy rosyjscy i
ukraińscy heraldycy uznają, że Paskiewiczowie używali herbu Radwan odmienny.
(Por. W. Łukomski i W. Modzalewski, Małorossijskij
Gierbownik, s. 132, Petersburg 1914; Lakier A., Russkaja Gieraldika, t. 2, s. 458).
Książę Piotr
Dołgorukow (Rossijskaja Rodosłownaja
Kniga, cz. II, s. 90-91, SPb 1854) podaje: „Familia Paskiewicz vel Paszkiewicz jest pochodzenia litewskiego. W roku
1622 spotykamy imiona: pewnego Paszkiewicza, będącego podstarościm kowieńskim,
Jakuba i Stanisława Paszkiewiczów, ziemian litewskich; tamże byli ziemianami w
1700 roku Piotr, Marcin, Stanisław i Stefan Paszkiewiczowie. (...) Jedna z
gałęzi familii Paszkiewiczów osiedliła się w Małorosji pod imieniem
Paskiewiczów. Radca kolleżski Fiodor Paskiewicz (zm. 1833) z małżeństwa swego z
Anną Osipowną N.N. miał trzech synów: Grigorija (zm. 1844), będącego
generał-majorem artylerii, Iwana (obecnie najjaśniejszego księcia
Warszawskiego), i Stiepana, który służył rzeczywistym radcą państwa i
gubernatorem w Kursku...
Herb szlachciców polskich Paszkiewiczów: w polu
błękitnym trzechlistna chorągiew kościelna z frędzlami, a u góry chorągwi do
połowy wychodząca strzała. Na tarczy rycerskiej: hełm i korona z trzema piórami
strusimi”. Gałąź małorosyjska używała innego herbu, a Iwan Paskiewicz jeszcze
innego, nadanego mu osobiście. Rodowym majątkiem była wieś Szczyglice w
powiecie mohylewskim; później też Homel (około 20 tys. dusz).
Piotr Dołgorukow (Rossijskij rodosłownyj sbornik, kniżka 4,
s. 84-85, Sankt-Petersburg 1841) podaje: „Iwan
Fiedorowicz Paskiewicz urodził się w 1782 roku, wychowywał się początkowo w Pierwszym
Korpusie Kadetów, następnie w Korpusie Paziów. W roku 1800 został wypuszczony z
kamer-paziów jako oficer do Pułku Preobrażeńskiego; wkrótce otrzymał rangę fligel-adiutanta.
Brał udział w Wojnie Tureckiej; w roku 1808 awansowany na pułkownika, a w 1810 (25
listopada), za bitwę pod Batinem, na generał-majora. W głośnej dobie wojny narodowej
generał-major Paskiewicz dowodził dywizją; za bitwę pod Borodinem otrzymał wstążkę
św. Anny; za bitwę pod Lipskiem rangę generała-lejtnanta (8 października 1813),
a w 1814 roku wstążkę św. Aleksandra.
Po powrocie do Rosji dowodził: początkowo dywizją gwardyjską,
następnie korpusem piechoty; mianowany generał-adiutantem (12 grudnia 1824); awansowany
na generała od infanterii (22 sierpnia 1826) z mianowaniem do Korpusu Kaukaskiego.
Mianowany dowódcą tego korpusu (marzec 1827); otrzymał wstążkę św. Włodzimierza
(1827), a w dzień uroczystości pokojowych z Persami, 12 marca 1828 roku, podniesiony
do godności Hrabiów Rosyjskich z tytułem: Erewański i otrzymał order sw. Jerzego
drugiego stopnia.
Po rozpoczęciu wojny z Turkami hrabia Iwan Fiedorowicz
Paskiewicz nadal dowodził Korpusem Kaukaskim; otrzymał wstążkę św. Andrzeja (30
września 1828), godność głównodowodzącego (1829), wstążkę św. Jerzego (27 lipca
1829) i buławę marszałka polnego (22 września 1829).
W czerwcu 1831 roku hrabia został mianowany głównodowodzącym
armii czynnej na miejsce zmarłego feldmarszałka hrabiego Dybicza Zabałkańskiego,
i za zdobycie Warszawy podniesiony 4 września 1831 do dostojności Książęcej Cesarstwa
Rosyjskiego z tytułem: „Najjaśniejszy Książę Warszawski”. W tymże roku książę Iwan
Fiedorowicz Paskiewicz mianowany został namiestnikiem Królestwa Polskiego; w 1832
– przewodniczącym nowo ustanowionego Departamentu do Spraw Królestwa Polskiego w
Radzie Państwa; a w 1833 roku generał-inspektorem całej piechoty i otrzymał portret
Monarchy z dedykacją.
Od małżeństwa swego z Elżbietą Gribojedową ma książę
syna, księcia Fiedora, służącego jako fligel-adiutant, oraz trzy córki: księżnę
Aleksandrę, zamężną za fligel-adiutantem Piotrem Bałaszowem, księżnę Annę i księżnę
Anastazję”...
Polski
historyk Chudobski w jednym ze swych wywiadów mówił: „Nie przyznajemy się do polskości carskiego generała Iwana Paskiewicza.
Zrobił karierę wojskową na tym, że zdobywając w XIX wieku Erewań i Kercz,
otoczył się oficerami tej samej, polskiej narodowości. Tu warto zaznaczyć, że w
armii rosyjskiej na Kaukazie było aż 30 proc. Polaków. Później, gdy generał
Paskiewicz został przeniesiony do Warszawy, wykorzystywał dawne znajomości i
koligacje, mówił nawet po polsku. Tymczasem nasi historycy piszą o nim, że „rzekomo
był Polakiem”. W ogóle kwestia polskości oficerów polskiego pochodzenia w armii
carskiej to bardzo skomplikowany problem. Woleli być Rosjanami, bo to
przesądzało o perspektywach ich awansu, choć w ich domach przechowywano polskie
dewocjonalia, śpiewano polskie kolędy, mówiono po polsku. Jak rozwiązać taką
krzyżówkę?”
Rozwiązać
zaś ją nie jest tak trudno. Po prostu trzeba uznać, że małoduszność,
niegodziwość i zdradzieckość są konstytuwnymi cechami charakteru wielu Polaków
– także tych, najwybitniejszych. „Za
czasów panowania rosyjskiego, w okresie porozbiorowym, dla Polaków atrakcyjne
nierzadko bywało prawosławie. Nieraz najgorszymi rusyfikatorami i
prześladowcami narodu polskiego byli ci właśnie, w których żyłach płynęła krew
Polaków katolików. Franciszek Karpiński wspomina pewnego generała rosyjskiego
Lewickiego, który się wstydził przyznać, że jest Polakiem. I Mickiewicz w „Panu
Tadeuszu” czyni wzmiankę o zrusyfikowanym majorze Polaku: „ten przechrzcił się,
łotr wielki, jak się zwykle dzieje z Polakiem, który w carskiej służbie
zmoskwiczeje”.
Dla ilustracji wystarczy fakt, iż
generał gubernator warszawski Gerstenzweig w roku 1861, którego powszechnie
nienawidzono w Królestwie, był wnukiem wielkiego patrioty polskiego, generała
Madalińskiego, który pierwszy w czasie insurekcji Kościuszki rozwinął sztandar
polski” (Mateusz Mieses, Z
rodu żydowskiego).
Iwan
Paskiewicz, choć polsko-litewskiego pochodzenia, był jednym z najbardziej
utalentowanych i skutecznych dowódców wojskowych Rosji w XIX wieku, jak też
wybitnym administratorem, organizatorem i działaczem państwowym. Urodził się 8
maja 1782 roku w Połtawie. W 1800 ukończył Petersburski Korpus Paziów i jako
młody oficer brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej lat 1806-1812.
Uczestniczył też w bitwie pod Austerlitz (Ostrołęką) w 1805 roku. Armia
francuska liczyła wówczas 75 tysięcy żołnierzy, armie austriacka i rosyjska 95
tysięcy. Napoleon dostrzegł, że na lewym skrzydle pozycji sprzymierzonych jest
jezioro i bagna. Pierwsi zaatakowali sprzymierzeni, jednak piechocie
francuskiej udało się zatrzymać atak pod dowództwem rosyjskiego generała
Bagrationa, następnie na rosyjskie pozycje uderzyła jazda Murata. W centrum
zaatakowały oddziały dowodzone osobiście przez Napoleona. Siły sprzymierzonych
zostały zgarnięte przez Francuzów i zepchnięte do bagna. Ranny został
głównodowodzący bitwą ze strony austriacko-rosyjskiej, gen Michał Kutuzow.
Francuzi stracili 1300 żołnierzy, Rosjanie i Austriacy przeszło 27 tysięcy.
Później
jednak dowódcy rosyjscy, w tym Paskiewicz, z namiastką odwzajemnili się świetnym
rywalom.
Paskiewicz
potrafił nie tylko żelazną ręką utrzymywać porządek w podległych sobie oddziałach,
ale też przekazać oficerom i żołnierzom umiejętność świadowej samodyscypliny i rozumnej
karności – tej nieocenionej cnoty rycerskiej, o której tak sugestywnie pisał jeden
z filozofów. Posłuszeństwo i rozkazywanie to dwa ciężkie brzemiona, dwa złożone
zjawiska połączone wewnętrzną więzią. Fryderyk
Nietzsche pisał w „Zaratustrze” jak następuje:
„Gdzie żywe znalazłem istoty, tam też słyszałem
i mowę o posłuszeństwie. Wszystko, co żyje, jest posłuszne. A to jest rzeczą wtórą:
Rozkazują temu, kto samemu sobie ulegać nie potrafi. Takie jest przyrodzenie wszystkiego,
co żyje. Zaś to jest rzeczą trzecią, którą słyszałem: Iż rozkazywanie cięższe jest
niż uleganie. I nie dlatego tylko, iż rozkazujący bierze na siebie brzemię wszystkich
posłusznych, i że go to brzemię łatwo zmiażdżyć może. –
Próbą i ważeniem się zuchwałym wydawało
mi się zawsze rozkazywanie; ilekroć kto żywy rozkazywał, zawsze swe istnienie ważył
on zuchwale. I wówczas nawet, gdy samemu sobie rozkazywał, i wtedy jeszcze odpokutować
musiał swe rozkazywanie. Własnego prawa stać się musi sędzią, mścicielem i ofiarą...
Bunt – to dostojeństwo w niewolniku. Waszym dostojeństwem niech będzie posłuszeństwo”...
Podczas
wojny Rosji z Francją w roku 1812 Paskiewicz dowodził dywizją, podobnież
podczas wypraw zagranicznych lat 1813-1814. W okresie 1817-1819 należał do
kręgu osób zbliżonych do wielkiego księcia Michaiła Pawłowicza, a później
dowodził elitarną gwardyjską dywizją piechoty, złożonej w całości z młodzieży
arystokratycznej, a w której odbywał służbę m.in. Mikołaj Romanow, przyszły
cesarz Mikołaj I, szczery zresztą przyjaciel Paskiewicza.
Od
roku 1825, w randze generała-adiutanta, dowodził korpusem piechoty, a od 1826
objął stanowisko głównodowodzącego wojsk rosyjskich na Kaukazie, rok później
także namiestnika cesarza w tym regionie. Podczas wojen z Turcją w okresie
1826-1828 i 1828-1829 pełnił obowiązki głównodowodzącego armii rosyjskich na terenie
Kaukazu. Odniósł w tych wojnach szereg błyskotliwych zwycięstw, dzięki którym
cesarz nadał mu tytuł grafa Erywańskiego (1828) oraz rangę
generała-feldmarszałka (1829).
W 1830
roku został mianowany na dowódcę wojsk rosyjskich tłumiących polskie powstanie
listopadowe. Adam Mickiewicz, jako patriota polski, dość zjadliwie w Reducie Ordona określał feldmarszałka
Paskiewicza:
„... Wódz kaukaski z siłami pół świata,
Wierny, czynny i sprawny –
jak knut w ręku kata”.
Powody
do zjadliwości były poważne – Paskiewicz odniósł szereg zwycięstw nad
generałami polskimi i w stosunku do powstańców był twardy, a nawet bezwzględny.
6
września 1831 roku o czwartej nad ranem rozpoczęło się natarcie armii
rosyjskiej na Warszawę. Dowodził nią właśnie feldmarszałek Iwan Paskiewicz.
Przewaga rosyjska była przygniatająca: 40 tys. żołnierzy polskich przeciw 80
tys. Rosjan, 400 armat rosyjskich – 96 polskich. Co więcej, znaczna część
polskiej generalicji – przez poprzednie 15 lat służąca carom w wojsku polskim
dowodzonym przez wielkiego kniazia Konstantego – gotowa była do zdradzieckich
pertraktacji. Do tej grupy należał też wódz naczelny sił powstańczych generał
Jan Krukowiecki. Duch bojowy Polaków nie znajdował się więc na wysokości
zadania.
Armia
rosyjska obeszła Warszawę od zachodu. Feldmarszałek Paskiewicz nieoczekiwanie
uderzył w najsłabszy, najmniej ufortyfikowany obszar miasta, czyli na Wolę. Na
tym odcinku Rosjanie uzyskali druzgocącą przewagę sił – w stosunku 10:1.
Najważniejszym bastionem polskiej obrony był Fort Wolski (wokół kościoła św.
Wawrzyńca), a szczególnie wysunięta przed całość naszych sił umocniona reduta
nr 54, która przeszła do historii jako reduta Ordona. Odcinkiem wolskim
dowodził generał Józef Sowiński, weteran wojen napoleońskich, inwalida, który w
walce z Rosjanami w 1812 roku stracił nogę.
Armia
rosyjska zdobyła Wolę, bronioną z samobójczą brawurą (co podkreślali nawet sami
Rosjanie), w ciągu kilku godzin.
Nie będziemy
tu rozważali celowości tego rodzaju beznadziejnych buntow z narodowego punktu widzenia.
Stwierdźmy tylko za Mario Rossim, że „wojna
to potencjalne skazanie na śmierć całego narodu”. Gdy się więc nie ma pewności
zwycięstwa, najlepiej tego rodzaju awantur nie wszczynać, aby nie sprawić pogorszenia
sytuacji. Oskar Halecki słusznie uwypukla (A
History of Poland, New York 1992), że skutkiem klęski Powstania Listopadowego
była brutalna rusyfikacja wschodniej części byłej Rzeczypospolitej, konfiskata posiadłości
ziemskich, deportacje w głąb Rosji i na Syberię, rozgromienie kościoła unickiego,
zamknięcie mnóstwa szkół polskich, łącznie z Wszechnicą Wileńską... „Paskiewicz, zwycięzcą 1831 roku, zaszczycony
tytułem księcia warszawskiego, pozostał na wiele lat faktycznym panem kraju; a potężna
cytadela, zbudowana u bram Warszawy, z jej brudnymi basztami i wymierzonymi w miasto
armatami, stała się symbolem nowych rządów”.
Wszyscy
bali się wszystkich. Gdy feldmarszałek Paskiewicz z rodziną miał wiosną 1840 roku
przejeżdżać przez Litwę z Petersburga do Warszawy, wszystko postawiono w stan najwyższej
gotowości bojowej; dywizje wojska, policję, żandarmerię, szpiegów i agentów. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 378, o. 1840, nr 506).
Car
Mikołaj I ustanowił medal za szturm Warszawy w 1831 roku. Wcześniej podobne
odznaczenie wprowadziła Katarzyna II – Krzyż Walecznych za zdobycie Pragi w
1794 roku. Medal za wyzwolenie Warszawy wprowadził z kolei Józef Stalin w 1945
roku (na rewersie był wizerunek generalissimusa). Po powstaniu styczniowym
Aleksander II był bardziej jednoznaczny – odznaczał medalem „za poskromienie polskiego
buntu”, – „za usmirienije polskogo miatieża”.
Feldmarszałek
nie przejmował się frazesami moralnymi, czy patriotycznymi. Jako żołnierz
podzielał ideę króla Fryderyka Pruskiego, zwanego Wielkim, że „Gott ist immer mit den stärkeren Bataillonen”
– i po prostu zdecydowanie, skutecznie i chłodno wykonywał polecenia dworu
cesarskiego.
I.
Paskiewicz był dalece nie jedynym dowódcą rosyjskim polskiego pochodzenia w
służbie antypolskiej polityki Imperium. Był jednym z wielu, ale jedynym, który
za zdruzgotanie powstania listopadowego otrzymał honorowy tytuł „Najjaśniejszego
Księcia Warszawskiego”.
Trudno
zrozumieć motywy psychologiczne, powodujące tymi ludźmi, bezwzględnie
uczestniczącymi w podboju przez obcą potęgę ich historycznej ojczyzny. Głównym
z nich była widocznie żądza pieniędzy, sławy i władzy, chęć samoutwierdzenia
się przez robienie wielkich karier w państwie, które dawało im na to szansę.
Widocznie ma rację Francis Fukuyama, gdy w książce Ostatni człowiek pisze: „Imperializm
– podbój jednego społeczeństwa przez drugie – rodzi się bezpośrednio z
pragnienia arystokratycznego pana, by uznano jego wyższość, czyli z jego
megalotymii. Ten sam popęd tymotejski, który kazał panu podporządkowywać sobie
niewolnika, wzbudza w nim pragnienie uznania ze strony całych narodów, toteż
prowadzi on swe społeczeństwo do krwawego boju z innymi społeczeństwami.
Przyczyną wojny jest pragnienie uznania u panów, nie zaś charakter systemu
państw. Stąd imperializm i wojna wiążą się z pewną klasą społeczną, klasą
panów, zwaną też arystokracją, która w dawnych czasach zawdzięczała swą pozycję
gotowości do narażania życia. W społeczeństwach arystokratycznych (które do
końca XVIII wieku stanowiły większość społeczeństw ludzkich) walka książąt o
uniwersalne, lecz nierównościowe uznanie powszechnie uchodziła za prawomocną.
Podboje terytorialne dla zwiększenia zasięgu władzy postrzegano jako normalne
ludzkie dążenie, jakkolwiek niektórzy moraliści i pisarze potępiali powstałe
ich skutkiem zniszczenia.
Tymotejskie pragnienie uznania u pana
mogło przyjąć również inne formy, na przykład religijną. Osobistemu pragnieniu
władzy mogło towarzyszyć pragnienie dominacji religijnej, czyli uznania swych
bogów i idoli przez inne narody, czego przykładem są podboje Cortesa i Pizarra.
To drugie pragnienie mogło wręcz zepchnąć świeckie motywacje na dalszy plan, co
wystąpiło podczas wojen religijnych XVI i XVII stulecia. Czynnikiem łączącym
ekspansjonizm dynastyczny i religijny nie jest, jak chcieliby realiści, żądza
władzy, lecz pragnienie uznania (...). Imperializm i wojna historycznie były
wytworem społeczeństw arystokratycznych. Jeżeli demokracja liberalna zniosła
różnice klasowe między panami i niewolnikami, czyniąc z niewolników swych
własnych panów, to powinna z czasem znieść także imperializm”...
Rosja
imperialna tworzyła dla tysięcy ambitnych, dynamicznych, wypełnionych energią
mężczyzn szanse do wyniesienia się na wyżyny władzy i potęgi – i to niezależnie
od pochodzenia i narodowości. To przyciągało do niej tysiące Polaków, Niemców,
Francuzów, Włochów, Gruzinów o „tymotejskim” usposobieniu. Była jednym z państw
zaborczych nastawionych na ekspansję, w których właśnie charakter „tymotejski”
czuje się i ma się najlepiej. Jak zaznacza F. Fukuyama: „To, że w historycznie istniejących systemach państw tak trudno było
osiągnąć pokój, brało się z faktu, że niektóre państwa pragną czegoś więcej niż
samozachowania. Jak olbrzymy obdarzone tymotejską duszą, państwa pragną uznania
ich wartości bądź godności dynastycznej, religijnej, narodowej czy ideologicznej,
a przy okazji zmuszają inne państwa do walki lub poddania się. Ostateczną
przyczyną wojny między państwami jest zatem thymos, a nie samozachowanie. Tak
jak historia ludzka rozpoczęła się od krwawego boju o prestiż, tak też konflikt
międzynarodowy zaczyna się od walki państw o uznanie; pragnienie uznania jest
pierwotnym źródłem imperializmu”...
W ten
sposób pewien stan duszy zbiorowej, jako sumy dusz indywidualnych, wciąż na
nowo reprodukuje określone struktury społeczno-organizacyjne i wytycza
odpowiadającą im linię polityczną.
Po
zwycięstwie nad rodakami Paskiewicz został mianowany namiestnikiem cesarza w
Królestwie Polskim. Usiłował zaprowadzić w Polsce porządek i ład na modłę
rosyjską, w stylu jednoznacznie autorytarnym, co mu wszelako nie poszło łatwo,
gdyż Polska jest krajem z natury niespokojnym i rozwichrzonym, a jej mieszkańcy
nie mają zmysłu ładu społecznego i hierarchii, co uniemożliwia skuteczne nimi
kierowanie.
Gabriela
z Güntherów Puzynina wspominała o tych czasach: „Warszawa, nie całkiem jeszcze wypoczęta po wstrząśnieniach 1831 roku,
była smutna, głucha i pusta. Nie bawiono się, nie zbierano nawet nigdzie,
oprócz na Zamku, gdzie hr. Paskiewicz Erywański, od roku książę Warszawski,
chciał grać rolę opiekuna i ojca. Dawał on czasem bale, lecz oprócz dwóch, czy
trzech imion polskich nikogo tam z dawnego towarzystwa nie widziano. Kościoły,
oddawszy swoje dzwony na działa, milczały. Po wyludnionych ulicach toczyły się
od czasu do czasu kary i bidy z beczkami i drzewem na opał albo przebiegali z
szybkością strzały, wypuszczonej z cięciwy, kozacy i Kabardyńce na rączych
koniach, w czapkach kosmatych z łukiem za plecami, biegnący za lub przed
pojazdem Namiestnika.”
W 1834
roku Paskiewicz wydał m.in. dekret normalizujący sprawy egzystencji prostytucji
w Kongresówce. W zasadzie dekret zabraniał uprawiania nierządu, ale jeden z
jego artykułów dopuszczał wyjątki od tej reguły. Rzecz polegała na tym, że
Paskiewicz – wszędzie węszący spiski – bał się, aby domy publiczne nie stawały
się oparciem i siedliskiem spiskowców. Zbierający się przecież tam klienci
mogli łatwo – tak uważał książę – pod pozorem uprawiania orgii seksualnych
uknuć spisek mający na celu oderwanie Królestwa od reszty Imperium. A więc, aby
dom publiczny mógł egzystować, policja musiałaby mieć nad nim pieczę. Zaś
policji tylko w to graj! Właściciele domów publicznych rychło poszli na tę
współpracę. Od tej pory władze cesarskie przychylnie patrzyły na rozwój
prostytucji w Warszawie. Bądź co bądź stanowiła ona jeszcze jeden instrument demoralizacji
narodu, co z kolei ułatwiało wynarodowienie. Nic przeto dziwnego, że domy
publiczne zaczęły rosnąć w Warszawie jak grzyby po deszczu. Przy ulicy
Trębackiej powstało ich sześć. Otwarto je w budynkach przy Krakowskim
Przedmieściu, wzdłuż odcinka między ulicą Trębacką a pałacem Potockich, oraz
między Hotelem Saskim a Zamkiem Królewskim. Przy ulicy Freta mieściło się aż
trzynaście domów publicznych, w których przyjmowało łącznie pół tysiąca
pensjonariuszek. Domy publiczne znajdowały się też przy Podwalu i Bielańskiej
na odcinku od Długiej i Tłomackiej, a także na Mariensztacie, gdzie klientelę
stanowili żołnierze rosyjskiego garnizonu. Dziewczyny tam przyjmujące nazywane
były „sołdackimi kochankami”. Potem domy te przeniesiono za Powązki, do
Czarnego Dworku.
W
knajpach przy ulicy Koziej zbierali się sutenerzy warszawscy, którzy załatwiali
swoje interesy, polegające zwłaszcza na nabywaniu dziewcząt do personelu bądź
też wymienianiu ich między sobą. Policja odnosiła się do nich bardzo
sympatycznie. Nic dziwnego: właściciele domów publicznych i sutenerzy opłacali
się sowicie. Oberpolicmajster warszawski Własow zarządził, aby przed domami
publicznymi stali bez przerwy posterunkowi, na wypadek gdyby ktoś chciał
zagrozić bezpieczeństwu lupanaru. Aż do czasów urzędowania oberpolicmajstra
Buturlina policjanci najnormalniej w świecie przesiadywali w przedpokojach
domów publicznych pomagając w pracy portierom. Z biegiem lat policja weszła w
tak ścisły sojusz z właścicielami burdeli i sutenerami, że pomagała im utrzymywać
w ryzach dziewczęta. Prostytutki, będąc bowiem wyzyskiwane, nieraz próbowały
się buntować. Wtedy interweniowała policja. Dziewczęta prowadzono do cyrkułu
przy ulicy Wiejskiej, gdzie w piwnicy sprawiano im solidne lanie.
W
tamtych czasach prostytutki dzieliły się na cztery kategorie: rejestrowane,
tolerowane, kokoty i wilczyce. Prostytutki „rejestrowane” posiadały tzw. „czarną
książeczkę”. Stawiała je ona praktycznie poza nawiasem prawa. Mieszkały w domu
publicznym i musiały oddawać wszystkie pieniądze właścicielowi. Nie mogły od
niego odejść, chyba że gospodarz oświadczył, że panienka nie jest mu nic winna
i uregulowała wszelkie zobowiązania finansowe. W przeciwnym razie, jeśli
uciekła z domu publicznego, policja zatrzymywała ją i oddawała właścicielowi.
Prostytutki „tolerowane” nie miały „czarnej książeczki”, nie mieszkały w domu
publicznym, natomiast posiadały stałych „opiekunów” czyli sutenerów, którzy
zabierali im zyski z nierządu i decydowali o ich losie. „Kokoty” były to panie
znajdujące się na utrzymaniu jednego mężczyzny, żyjące przeważnie w luksusowych
apartamentach, formalnie nie uważane za prostytutki, ale zarejestrowane mimo to
przez policję jako osoby lekkiego prowadzenia się. Najniżej w hierarchii
prostytutek stały „wilczyce”. Wyrzucone z domów publicznych, jako mniej zdatne
do uprawiania nierządu, bez środków do życia, sypiały na ławkach w parkach i
przygodnych melinach. Policja i żandarmeria tropiły je zaciekle w obawie, aby
nie zarażały żołnierzy, chętnie korzystających z ich usług, syfilisem i
tryprem.
Po
kilkudziesięciu latach zmieniła się lokalizacja domów publicznych w Warszawie.
Usunięto je ze śródmieścia i usytuowano na obrzeżach miasta. Luksusowe lupanary
znalazły się przy ulicy Towarowej. Posiadały lustrzane gabinety, wytworne sale
taneczne, zaciszne buduary, gabineciki-sypialnie. Największy lupanar przy ulicy
Towarowej należał do niejakiej Szlimakowskiej. Pracowało u niej pięćdziesiąt
dziewcząt. Przy tej samej ulicy mieli swoje „zakłady”: Helena Rosenowa, a także
panowie Owsianko i Szwycer – królowie warszawskiej rozpusty.
Z
kolei przy Marszałkowskiej i ulicach przyległych ulokowały się mniejsze i
skromniejsze w środki domy publiczne. Wśród nich najbardziej znane były: „zakład”
Ewy Lato przy ulicy Widok i rzekomej hrabiny Gomólińskiej przy ulicy
Szpitalnej. Tam też działali pojedynczy sutenerzy. Cały zaś teren był nazywany
nie wiadomo dlaczego „Gubernią Orłowską”. Pod tym kryptonimem działała też
organizacja właścicieli domów publicznych i sutenerów z tamtych okolic.
Żydokatolicka Warszawa przez kilka dziesięcioleci była miastem, które nie tylko
miała największą liczbę „agencji towarzyskich” na tysiąc ludności w Europie,
ale i najwięcej ich w rachunku absolutnym.
W 1843
roku Iwan Paskiewicz zwracał się do Petersburga w sprawie ograniczenia
produkcji i spożycia gorzałki w Królestwie Polskim, ponieważ wskutek
biologicznego wyniszczenia ludności przez alkoholizm nie mógł wykonać planu
poboru rekruta: młodzież była zupełnie zapita, zdegenerowana i skundlona.
W 1849
roku I. Paskiewicz dowodził skutecznym zdławieniem Rewolucji Węgierskiej przez
sprzymierzone wojska rosyjsko-austriackie. Podczas Wojny Krymskiej w latach
1853-1856 pełnił funkcje głównodowodzącego armii rosyjskiej początkowo na
zachodniej granicy Cesarstwa, a potem – nad Dunajem.
O roku
1854 historyk wojskowości rosyjskiej A. Kiersnowski w dziele „Istorija russkoj armii” (t.2, Belgrad 1934)
pisał: „Sam sędziwy kniaź warszawski był już
dalece nie tym samym Paskiewiczem, który gromił ongiś Abbasa Mirzę i brał do niewoli
seraskiera Erzerumu. Osłabiony ciałem, był w jeszcze większym stopniu słaby duchem.
Przeceniając przeciwnika, odbierając tragicznie powstałą trudną sytuację polityczną,
on, wydawało się, zupełnie stracił wiarę we własne siły i w wojsko, zgubił wiarę
w zwycięstwo, a dokładniej – w ogóle jej nie miał... Strach jest złym doradcą w
życiu, a tym bardziej w polityce”... Kiersnowski poddał Paskiewicza ostrej krytyce
za to, że szkodził armii rosyjskiej, zamiast rzetelnie ją przygotować do wojny poświęcał mnóstwo czasu defiladom, teatralizmowi,
pozerstwu, zewnętrznemu połyskowi i szykowi, fasadowości. Kadra oficerska powoli
stała się gromadą fircyków, skaczących na balach wokół cudzych żon, a nie żołnierzami
zdolnymi do walki i zwyciężania. Może zresztą – jak przysłowiowe szydło z worka
– wylazła u starzejącego się feldmarszałka polskość, z jej płytkością, rozmiłowaniem
w życiu pustym i pozornie błyskotliwym. Podczas Wojny krymskiej to polskie szydło
boleśnie ukłuło armię rosyjską, kiedy to Paskiewicz ze 140-tysiecznym wojskiem przegrał
kampanię przeciwko 40 tysiącom Turków i ich zachodnich sprzymierzeńców. Tak przemija
sława tego świata.
Feldmarszałek
Iwan Paskiewicz zakończył życie 20 stycznia 1856 roku w Warszawie; pochowany
został w Mohylewie.
Aleksander Despot-Zenowicz
Był generałem w
służbie rosyjskiej. Co prawda, nigdy nie dowodził jakimikolwiek oddziałami
wojskowymi na polu boju, to jednak wielce się pod wieloma względami zasłużył
zarówno dla Cesarstwa Rosyjskiego, jak i dla Polaków, pełniąc m.in. funkcje
gubernatora tobolskiego czy będąc wysokiej rangi urzędnikiem w Ministerstwie
Spraw Wewnętrznych w Petersburgu.
Urodził się w
powiecie trockim na Wileńszczyźnie, a pochodził z rodziny dawnej i
patriotycznej. T. Święcki (Historyczne
pamiątki, t. 2, s. 371) utożsamia Zenowiczów z Zienkowiczami i pisze: „Zeno Bratoszewicz, syn despoty rodem z
Grecji, dał początek tej rodzinie znamienitej w Litwie. Ojcu jego albowiem
despotowi nadał Witold, wielki książę litewski, Smorgonie i na sto mil obszerne
od rzeki Myszy do Dzisny włości. – Jerzy, starosta bracławski, odprawował
poselstwo 1494 do Rossyi po Helenę księżniczkę, zmawiając ją za małżonkę
Aleksandrowi królowi. – Mikołaj w nieszczęsnej bitwie nad Wiedruszą, stoczonej
1499, dostał się wraz z innymi panami litewskimi w niewolę. – Jerzy, syn tego,
kasztelan smoleński, odbierał Moskwie zamki w Inflantach i przy poddaniu się
onych należał czynnie do wygranej 1563 roku... – Krzysztof, syn Jerzego,
wojewoda brzeski-litewski, roztropny w radzie senatu, a w boju waleczny”
etc...
Zenowiczowie
pieczętowali się własnym pięknym herbem rodowym, a byli wielce wpływowi i
rozgałęzieni na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, Ruskiego i Żmudzkiego.
W swoim Herbarzu polskim, (Lipsk 1845, t. 10)
Kasper Niesiecki aż pięć stron poświęca opisowi dziejów rodziny Zienowiczów.
Opisuje m.in. jak – według legendy – został nabyty herb tej rodziny. „Gdy – pisze – do Serbii pogaństwo nagle wypadłszy, wszystko pustoszyli, a ludzi w
niewolę zabierali, Poganin jeden córkę książęcia Serbii pojmawszy, do obozu
swego uwodził. Postrzegł to jeden z mężnych Serbów i za nim się w pogoń udał,
zdobycz tak zacną albo żeby odbił, albo żeby przy obronie jej życie położył.
Poganin nie dufając siłom swoim, gdy w gęsty las zajechał, zsiadłszy z konia w
zarośle i gęstwinę i sam i pannę z sobą wciągnął, żeby się był z nią utaił.
Płacz jednak i częste łkanie panny, rozlegające się po lesie, utorowały
goniącemu i szukającemu Serbowi do niego drogę: tam starszy się z poganinem,
wkrótce go trupem na placu położył. Wdzięczna tej przyszługi księżniczka,
pierścień z palca swego zdjąwszy, na jego rękę włożyła. Gdy jednak z trupa
zabitego oręż zdejmuje i inszy łup z niego układa, nieostrożnie opuścił sygnet
i nie prędzej szkodę swoją postrzegł, aż pannę na bezpieczne miejsce wyprowadziwszy.
Wraca się tedy, zguby szukając, aż na miejsce zwycięskiej potyczki, kędy nad
trupem znalazł na drzewie kruka w pysku pierścień trzymającego, którego z łuku
zbiwszy, pierścień odebrawszy, jeszcze w nagrodę swej odwagi i księżniczkę od
ojca wziął w małżeństwo, i herb w ten kształt urobiony”...
Nazwa zaś tego
herbu „Deszpot”, „które to słowo u Greków
znaczy Pana, przedtem cesarzów greckich, synów ich i zięciów Despotami zwano”...
I oto z tej
rodziny Despotów serbskich czy greckich niektórzy dostali się do Polski. „Jerzy i Jan Despotowie od Turków z swych
fortun wyzuci, w sześciuset koni do Władysława, króla Węgierskiego i Czeskiego
udali się... Z tych tedy Despotów jeden, Zeno Bratoszewicz do Księstwa
Litewskiego przyszedłszy, tamże osiadł i familię Zenowiczów rozplenił”. A
miało to być w wieku XVI.
Dalej też legenda
w zupełnej niezgodzie z kalendarzem sugeruje, że „pierwszemu (z Despotów), który do Księstwa Litewskiego przyszedł,
Witold Smorgonie nadał, i inne na sto mil obszerne włości, od rzeki Mysz do
Dzisny, Orszę także mu puścił. Ten spłodził syna Zena albo Zenona, od którego
potomkowie Zenowiczami zawołani”...
Nie zgadzają się
te wywody ani z kroniką podbojów tureckich w Grecji i Serbii, ani z faktami
konkretnej żywej historii tych ziem. Cóż, kiedy szlachta polska (i nie tylko
szlachta) przy dość wyrazistej ksenofobii, jeśli chodzi o teraźniejszość,
zawsze lubowała się w poszukiwaniu swych wyimaginowanych zagranicznych korzeni.
Nie potrzebowali przecież tacy możnowładcy jak Zienowiczowie dorabiać sobie
serbskich rodowodów, gdyż od dawna byli potężną i zamożną rodziną, mieli swych
hetmanów polnych, wojewodów i kasztelanów; spowinowaceni byli z
arystokratycznymi domami Sanguszków, Radziwiłłów, Połubińskich, Sapiehów.
Szczególnie
wielkie były ich zasługi w obronie wschodnich rubieży Rzeczypospolitej. Przez
cały XVI wiek i XVII głośno było o tej rodzinie w Polsce i Litwie w związku ze
szczególnymi stosunkami z Moskwą. Nieraz Zenowiczowie nie tylko odpędzali wroga
od murów, powiedzmy, Lepla, Połocka, Smoleńska, Witebska czy Propojska, ale i
na karku wroga wjeżdżali w jego twierdze. Jak to pisano o jednym z nich: „pod wojnę Moskiewską w największy ogień z
ludźmi swemi skoczywszy, nie tylko że złamał siłę nieprzyjacielską, ale co
większa, mało kogo z swoich stracił”...
Ewaryst Andrzej
hrabia Kuropatnicki pisze w Wiadomościach
o kleynocie szlacheckim (t. 1, s. 20, Warszawa 1789): „Zenowiczowie Despotowie z Xiążąt i Despotów Serbskich”.
Zenowiczowie
spokrewnieni byli później z najznakomitszymi rodzinami Rzeczypospolitej, takimi
jak książęta Wiśniowieccy, Massalscy, Zborowscy, Ogińscy, Druccy-Sokolińscy,
Mirscy, a także Hlebowiczowie, Chodkiewiczowie, Pacowie, Kiszkowie,
Zebrzydowscy, Iliniczowie, Chrapowiccy, Brzostowscy, Bielińscy. Licznych wydali
spośród siebie senatorów, wojewodów, kasztelanów, namiestników, marszałka
królewskiego.
Despot-Zenowiczowie
– jak zauważa Szymon Konarski – byli spokrewnieni także z jedną z gałęzi
Platerów (Por. Materiały do bibliografii
genealogii i heraldyki polskiej, t. 4, s. 60, Buenos Aires-Paryż, 1967).
Nagminnie byli w
ciągu kilku wieków odnotowywani w dokumentach archiwalnych.
Despot z
Bratoszyna Zenowicz był w roku 1506 posłem króla polskiego Aleksandra
Jagiellończyka do cara perekopskiego Mendli Gireja, co zapisane jest w Metryce
Litewskiej. Onże około 1508 roku był wojewodą smoleńskim. (Archiwum Sanguszków, t. 3, s. 63). A w roku 1514 został pierwszym
polskim starostą m. Mohylewa.
2 listopada 1529
roku Zygmunt I wydał przywilej temuż Jerzemu Zenowiczowi na dzierżenie zamków
Mścisławia i Radomia z gminami, z pozostawieniem mu połowy dochodów do użytku
osobistego, oraz z przeznaczeniem połowy na utrzymanie w należytym porządku
umocnień miejskich, zapasów bojowych, puszkarzy i innych żołnierzy. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj
Rossii, t. 2, s. 216).
W styczniu 1560
roku Zygmunt August wystosował list do Jana Chodkiewicza i Jerzego Zenowicza, w
którym zarzucał im niezbyt wysokie zdyscyplinowanie oraz ucisk miejscowej
ludności Witebszczyzny w trakcie przenosin ich oddziałów do Inflant. (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i
Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 108-110).
W jednym z
późniejszych listów (17.VI.1568) króla tenże Jerzy Zenowicz figuruje jako jeden
z głównych organizatorów obrony polskiej przed Moskwą, zasłużony i gorliwy
żołnierz Rzeczypospolitej, (tamże, t. 3, s. 108-110, 144).
Zenowiczowie brali
czynny udział, jako oficerowie polscy, w antymoskiewskich wyprawach króla
Stefana Batorego około lat 1570-1580.
Jur Zenowicz,
kasztelan połocki, starosta dziśnieński, i jego żona Hanna ze Słuszków około
1577 roku byli właścicielami Smorgoń na Litwie oraz Wozgryniczów i Dawikobył na
Podlasiu.
W roku 1584 akta
sądowe grodzieńskie wymieniają nazwisko Hrehora Zenowicza, podsędka. (Akty izdawajemyje..., t. 1, a . 157).
Pan Krzysztof Zenowicz,
wojewoda brzeski, starosta czeczerski i propojski, w 1589 roku wspomniany jest
przez księgi grodzkie m. Brześcia. W tymże czasie w księgach sądu mińskiego
figuruje nieraz jako świadek ziemianin królewski Jan Zenowicz. (Akty izdawajemyje..., t. 18, s. 73, 74,
98, 174).
Mikołaj Juriewicz
Zenowicz był namiestnikiem wileńskim i podkomorzym oszmiańskim około 1593-1595.
17 maja 1597 roku
Zygmunt III nadał Witebskowi prawo magdeburskie, mianował pierwszego wójta
(który miał zawsze być katolikiem) Jana Leteckiego oraz ustanowił godło miasta:
„w błękitnym polu obraz św. Spasa
Zbawiciela naszoho, i pry tom zaraz trochi nizej miecz goły czerwony, szto się
ma rozumieć krwawy”... (Akty otnosiaczczijesia k istorii Zapadnoj Rossii,
t. 3, s. 165-170).
Wśród kilkudziesięciu
podpisów zatwierdzających ten doniosły akt, znajdował się też takowy Krzysztofa
Zenowicza, wojewody brzeskiego. Tenże dygnitarz był autorem dzieła
historycznego pt. Miscellanea Poloniae
(355 stron), którego rękopis jeszcze w połowie XIX wieku przechowywano w
Cesarskiej Bibliotece Publicznej w Petersburgu, (tamże, s. 191).
Tenże Krzysztof
Zenowicz, wojewoda brzeski, starosta czeczerski i propojski, figuruje w
księgach sądu wileńskiego pod datą 27.XI.1598 roku. (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s. 137, Vilnius 1988).
Jan Zenowicz był
ziemianinem powiatu mińskiego 1600. (Akty
izdawajemyje..., t. 17, s. 174).
Jan Jerzy
Zenowicz, sędzic ziemski wileński około 1627 roku, zbudował w Postawach młyn
wodny na rzece Miadziolicy. (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 1, s. 274, Londyn 1970).
W 1663 roku
spotyka się często w aktach urzędowych imię Jerzego Zenowicza, do którego
monarcha skierował list o następującym brzmieniu: „Władysław Czwarty, z Bożey łaski król Polski, wielki książę Litewski,
Ruski, Pruski, Mazowiecki, Inflancki, Żmudzki, a Szwedski, Gotski, Wandalski
dziedziczny król, obrany car Moskiewski etc.
Urodzonemu Jerzemu Zenowiczowi, opeskiemu staroście
naszemu, oznaymuiemy, iż maiąc wiadomo y nam zalecono ochotę WN. do służb
naszych y rzeczy pospolitey WN. zaciągać ludzi rycerskich, wolontaryusza takim
sposobem, aby państw naszych nie pustosząc, y krzywd nie czyniąc,
nieprzyiacielowi Moskiewskiemu odpór był dawany y granice nasze od
nieprzyiacielskich incursyi przez nich uwolnione były, iakoż po was mieć
chcemy, abyś z ludźmi swemi, których na ten czas co prędzey możesz zabrać,
zaraz szli za Dźwinę y za Połock, broniąc od Newla y Siebieża granic naszych,
osobliwie zamku y woiewództwa Połockiego, co pro dexteritate dla przysługi
oyczyzny czynić będziecie, w czym my doznawszy ochoty twoiey wierności,
cokolwiek dla usługi naszey uczynisz w podawaiących się occasiach łaską naszą
nagradzać zechcemy. Dan w Borysowie dnia ósmego msca Sierpnia roku Pańskiego
MDCXXXII, panowania królestw naszych Polskiego pierwszego, a Szwedzkiego
wtórego... Vladislaus Rex”. (Akty
izdawajemyje ..., t. 1, s. 180-181).
Abraham Zenowicz,
podstoli i lantwojt połocki 1638.
Jur Jan Zenowicz w
1639 roku był sędzią województwa wileńskiego (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, Vilnius 1988, s.
393).
Jerzy Zienowicz,
starosta opejski, w 1642 roku był członkiem komisji poselskiej do rozmów z
Państwem Moskiewskim. (Volumina Legum,
t. 4, s. 28; Istoriko-juridiczieskije
materiały izwlieczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj,
t. 22, s. 337).
Jan Władysław
Despot Zenowicz (1615-1670) od 1647 roku piastował godność marszałka
oszmiańskiego; Krzysztof (1649-1685) był wojskim wileńskim; Stanisław (zm.
1672) był na urzędzie leśniczego wilkijskiego, podsędka wiłkomierskiego,
podkomorzego i kasztelana nowogródzkiego; jego zaś syn Krzysztof Despot
Zenowicz (zm. 1717) wspomniany jest przez ówczesne źródła pisane jako leśniczy
wilkijski, marszałek oszmiański, pisarz litewski i wojewoda miński (od 1709).
Hieronim Zenowicz
w 1654 roku uczestniczył w obronie Smoleńska przed agresją Moskwy.
W jednym z
dokumentów z XVII wieku czytamy: „W roku
1660, miesiąca Januarii, siódmego dnia, od Grodna do Brześcia szedł (kniaź
Chowanskij). A wprzód zapóścił czaty swoie przed sobą, którzy ogniem y mieczem
pustoszyli i gubili miasta i wsi, tak też duchowne y pańskie dwory gubili y
palili, lud ścinali, mordowali. Gdzie też y miasto Kamieniec napadszy,
pozostałych ludzi ścinali, mordowali, miasto palili, a drugich, po puszczach,
lasach naszedszy, mordowali i zabijali i niemało ludzi znacznych urzędowych
tyrańsko na śmierć pomordowali, a inszych w niewolę pobrali”. Komisarz
królewski Jan Lasota po obejrzeniu ruin tak opisywał spustoszenia, dokonane
przez oddziały carskie: „zamek ikmści
wszystek spalony i cerkiew Bożego Narodzenia i kościół Świętego Ducha ze
wszystkim spalono; dzwony po wszystkich cerkwiach i kościołach, tak też i
apparata wszystkie pobrane y porabowane; ratusz pomienionego miasta Kamieńca z
xięgami i sprawami, w komorze ratuszney będącymi, spalili; miasto same
Kamieniec i domy, mało nie wszystkie, folwarki, gumna – są spalone y
spustoszone; bydło różne, owce, kury, gęsi, świnie – pobrane y zniszczone;
ludzie, co nayzwyczaynieyszych w radzie będących, pozabijali, a drugich w niewolę
pobrano; skrzynkę mieyską z przywilejami, quitami poborowemi, donacyami,
podymnemi i inszemi sprawami, dekretami y listami, miastu potrzebnemi,
odkopawszy – spalili, a drugie pobrali. Ludzi, którzy pozostali, widziałem
popieczonych, posieczonych, w kurpiach, siermięgach, radnach chodzących”...
(Akty izdawajemyje..., t. 3, s.
361-362).
O Brześciu w tymże
czasie (1661) donoszono, iż „do
naymnieyszego budynku jest zburzony, spalony y w niwecz obrócony”.
Hieronim Zenowicz,
podkomorzy w-wa mścisławskiego, odnotowywany jest w roku 1664.
Christoph z
Bratoszyna Despott Zenowicz, leśniczy, deputat wiłkomierski, manu propria
podpisał 1 września 1683 roku decyzję Głównego Trybunału Litewskiego o
przekazaniu jezuitom domu Konstantynowiczów przy ulicy Wielkiej. (Akty izdawajemyje..., t. 20, s. 465).
Panowie
Zenowiczowie w XVII wieku legowali znaczne sumy na kolegium ojców jezuitów w
Połocku.
Rola tego rodu w
dziejach Rzeczypospolitej na ogół jest oceniana wysoko. Norman Davies (God's
Playground. A history of Poland, t. 1, s. 184, Oxford 1988) pisze m.in.: „Calvinist patrons, among whom the
Leszczyński in Poland and the Chodkiewicz, Sapieha, Dorohostajski, Zenowicz and
Sokoliński in Lithuania vied with the Radziwiłł, gave on important stimulus to
learning and to all the arts”...
Christophorus
de-Bratoszyn-Despott Zenowicz,
notarius Magni D. Lithuaniae, capitaneus Oszmianensis 1704.
Zachowany Inwentarz majętności Załusia Wielmożnego
Jmść Pana Janusza Despota-Zenowicza, podkomorzego województwa Połockiego,
spisany anno 1704 z pomiarem mierczego poprzysięgłego w-wa Połockiego Pana
Gabryela Kowalewskiego wymienia jako własność Zenowiczów następujące „derewni”
czyli wsie: Aleszkowo, Kolenowo, Klemencowo, Tyszkino, Komarowo, Sobakino,
Humniczyno, Morozowo, Dułowo, Czerniczyno, Kaszyno, Zazniewo, Błażyno, Siwcowo,
Raczyno, Wiertoszyno, Bohdanowo, Izakowo, Samszczyno, Dziakowo, Lachowo,
Kozłowo, Mołokojedowo, Korytkowe, Kopytkowo, Maksimowo, Obliczyno, Skorynino,
Hlebowo, Szkapino, Kobylczyno, Haruszczyno. I chociaż nie były to wsie duże i
ludne, to jednak w sumie składały się na majątek wcale pokaźny. (Istoriko-juridiczieskije matieriały, t.
29, s. 165-170).
Krzysztof Deszpot
z Bratoszyna Zenowicz, starosta oszmiański, w 1707 roku podpisał akt
konfederacji lubelskiej, około 1712 roku został senatorem i wojewodą mińskim.
Franciszek
Zenowicz, podkomorzy i koniuszy województwa połockiego około 1717 roku. Onże
około roku 1722 był deputatem powiatu mińskiego do Głównego Trybunału
Litewskiego w Wilnie. (Dział rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy, f.
273-3052). Nieco później został też przewodniczącym tego trybunału, (tamże, f.
79-500). W tymże roku Stefan Stanisław Zenowicz był marszałkiem trybunalskim w
Wilnie. Antoni Deszpot Zenowicz w 1755 roku był starostą sznitowskim na
Oszmiańszczyźnie. W rok później znajdujemy w dawnych aktach Samuela Zenowicza,
chorążego mścisławskiego.
Zenowicz, wojski
połocki, był w 1764 r. posłem na sejm koronacyjny w Warszawie od województwa
połockiego. (Publiczna Biblioteka Miejska i Wojewódzka w Rzeszowie, dział
rękopisów; Rk-3, k. 273).
O Michale
Zenowiczu, dominikańskim plebanie mohylewskim, historycy moskiewscy opowiadają
mrożące krew w żyłach bajki, że oto np. około roku 1764, chcąc nawrócić na unię
pewne osierocone prawosławne dziewczę, które upierało się przy swoim, kazał je „rózgami bić nielitościwie, a potem gałęziami
agrestowymi kłującymi, aż się zgodzi zostać katoliczką”. Inną znów
niewiastę miał pleban mohylewski nawracać w ten sposób, że kazał ją wtrącić do
więzienia, męża jej okrutnie bił, aż ów po kilku miesiącach zmarł, a jej samej
– gdy powiedziała, że raczej da się spalić, niż przejdzie na katolicyzm –
osobiście „zapaliwszy łuczywo, tak długo
palił rękę, aż ta zczerniała i się pęcherzami pokryła”. (Archeograficzieskij Sbornik Dokumientow,
t. 5, s. 93-94).
W 1765 roku w
drukarni Akademii Wileńskiej odbito druczek Korneliana Pocałojowskiego pt. Propositiones philosophicae, quas sub
auspiciis Janussii Despot Zenowicz, praepositi ac praesidis Mohiloviensis
(K. Čepiene, I. Petrauskiene, Vilniaus Akademijos
spaustuves leidiniai, V. 1979, s. 376).
Około 1769 roku
Józef Zenowicz był podstolim województwa połockiego.
Także w wieku XIX
wzmianki o reprezentantach tego rodu często można znaleźć w różnych zapisach
urzędowych.
Hieronim Zenowicz
w 1812 roku był właścicielem majątku Zamosze (wsie Mołczany, Klipica, Lipówka)
z 46 domami. Michał Zenowicz władał majątkiem Januszewo (wsie Wielka i Mała
Iwanowszczyzna, Subotowo) w sumie 109 dymów. (Akty izdawajemyje..., t. 37, s. 368).
Michał Deszpot z
Bratoszyna Zenowicz w 1817 roku był marszałkiem szlachty guberni mińskiej,
kawalerem orderu św. Stanisława. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w
Mińsku, f. 319, z. 1, nr 3, s. 200).
Tenże „Michał Deszpot z Bratoszyna Zenowicz radca
stanu, marszałek szlachty guberni mińskiej, orderu Świętego Stanisława kawaler”
często figuruje około roku 1817 w rozmaitych zapisach oficjalnych tamtych
miejsc. (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 227, s. 6).
Stefan Zenowicz
był nauczycielem chemii i mineralogii w Liceum Wołyńskim w roku szkolnym
1822/23. Bazyli Zenowicz wykładał w tymże czasie wymowę, historię i prawo w
Szkole Powiatowej Łuckiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17,
18).
Wśród szlachty
powiatu trockiego według listy z 1863 roku znajdowali się liczni Zenowiczowie
potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską w latach
1799-1845. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 703, s. 6; f. 391, z. 9, nr
73, s. 16).
Wywód urodzonych Zienowiczów herbu Deszpot donosi: „Roku 1799 miesiąca stycznia dziesiątego
veteris, dwudziestego pierwszego novi stili dnia.
Przed nami, Ludwikiem hrabią Tyszkiewiczem,
marszałkiem guberńskim, kawalerem różnych orderów, Prezydującym, i deputatami
ze wszystkich powiatów Guberni Litewskiey do przyjmowania y roztrząsania
wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód urodzonych Zienowiczów
herbu Deszpot czyli Zienowicz; z którego gdy się okazało: że Familia ta jeszcze
w roku 1650 possydowała dziedziczny majątek szlachecki w okolicy Stankiewiczach
w powiecie lidzkim położony, przez Iwana Zienowicza nabyty, którego potomkowie
w teyże ziemskiey szlacheckiey possesyi dotąd mieszkają; jako się to wyświeca z
dekretu ziemstwa lidzkiego w roku 1702 stycznia miesiąca dnia jedynastego
między Danielem Zienowiczem ferowanego. – Jako też, że ten Daniel Zienowicz,
naddziad poniżey wyszczególnionych wywodzących się teraz Zienowiczów, których
testamentem swym pod rokiem 1717 miesiąca augusta 22 dnia nastałym (...)
wyraził. – Koleją, testament Leona Zienowicza w roku 1764 miesiąca maja 10 dnia
czyniony, syna jego Symona okazał. – Który to Symon Zienowicz, syn Leona,
zrodził wywodzących się dziś Daniela z synami Bonifacym y Jakóbem, Antoniego z
synem Karolem i Wincentego Zienowiczów (...) – Niemniey też, drugi syn Daniela,
a rodzony brat Leona Zienowicza, Stefan Zienowicz był oycem Antoniego y Jerzego
Zienowiczów (...) Antoni Stefanowicz Zienowicz zostawił dwóch synów, Stefana,
wywodzącego się z synem Antonim, y Jana Zienowiczów.
Na fundamencie więc złożonych wywodów (...) My,
marszałek guberński, y deputaci powiatowi, stosownie do przepisów (...)
wywodzących się Daniela z synami Bonifacym i Jakóbem, Antoniego z synem
Karolem, i Wincentego, braci z oyca Symona zrodzonych, oraz Stefana z synem
Antonim y Jana, braci, synów Antoniego Stefanowicza, urodzonych Zienowiczów za
aktualną y rodowitą szlachtę polską ogłaszamy, y onych do Xięgi Szlachty
Guberni Litewskiey pierwszej klassy zapisujemy.
Działo się na sessyi Deputacyi Generalney
Szlacheckiey Guberni Litewskiey w Wilnie”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
948, s. 276-277).
Wywód familii urodzonych Zienowiczów herbu
Zienowicz, zatwierdzony przez Deputację Wywodową Szlachecką Guberni Mińskiej 8
grudnia 1803 roku podaje, iż „familia
Zienowiczów (...) prawem do użycia pozwolonych z naydawnieyszych czasów
szlachectwa polskiego nosząc na sobie znamiona, byt swóy początkowy jedni w
Podlasiu, gdzie przy licznym majątków ziemnych posiadaniu, wysokich urzędów i
cnotliwych dla oyczyzny postępków z zupełną dla potomności chlubą okazała
dowody”... W 1803 roku w Mińsku Stanisław, Józef i Dominik Zienowiczowie
uznani zostali „za rodowitą polską
szlachtę” i wpisani do części pierwszej Ksiąg Szlacheckich Guberni
Mińskiej. (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1201).
Do Zenowiczów
należała m.in. majętność Berezpoń w powiecie borysowskim Guberni Mińskiej.
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 3353, s. 100-104).
Od Aleksandra
Zenowicza, który w XVII wieku przesiedlił się do Moskwy, zaczęli się słynni
rosyjscy Zinowjewowie. (Obszczij Gierbownik
Dworianskich Rodów Wsierossijskoj Impierii, t. 1, s. 371).
A. Lakier (Russkaja Gieraldika, t. 2, s. 429)
wyprowadza Deszpotów-Zienowiczów od „despoty
mołdawskiego Zenowicza, który przyciśniony przez Turków w 1390 roku przybył do
Witolda Litewskiego i osiedlił się w jego posiadłościach”. Od tego rodu
odgałęzienie używało nazwiska Zinowjewów oraz herbu Zenowicz.
Obszernie
pisał o dziejach rodu Despot-Zenowiczów profesor Ptaszycki w periodyku Russkaja Starina (styczeń 1878); jego
artykuł ma tytuł Despoty-Zenowiczy w
konce XVI i naczale XVII w. Wypada odnotować, że historiografia rosyjska
często ma Zenowiczom za złe, iż przeszli byli ongiś z prawosławia na
katolicyzm, a z ruskiej litewskości na polskość.
Tak
pisze P. Batiuszkow (Pamiatniki russkoj
stariny, t. V, s. 43, Petersburg 1872): „Dla Chodkiewiczów, Sapiehów, Wołowiczów, również jak później dla
Zenowiczów, książąt Swirskich, Hlebowiczów – protestantyzm okazał się tylko
etapem przejściowym, ażeby wstąpić do szeregów zawziętych wrogów cerkwi
prawosławnej a potem i narodowości rosyjskiej”.
Wydaje
się wszelako, że procesu tego nie warto ujmować w aż tak emocjonalnych
kategoriach. Przejście lechicko-słowiańskiej arystokracji i bojarstwa W. Ks.
Litewskiego z prawosławia poprzez protestantyzm na katolicyzm oraz z języka
ruskiego na polski było wynikiem naturalnego rozwoju kulturalnego ludności tych
ziem, a nie jakąś szczególną herezją czy apostazją.
Ponieważ
nie ma potrzeby tworzenia na nowo biografii Aleksandra Despot-Zenowicza
Bratoszyńskiego, gdyż wiele o nim i życzliwie po polsku pisano, ograniczmy się
do zamieszczenia poniżej kilku znamiennych o nim głosów, które wyszły spod
pióra bardzo różnych ludzi w różnym też czasie.
Zygmunt
Librowicz w dziele Polacy w Syberii
pisze: „Z liczby wyższych urzędników
Polaków na Syberii największą a uczciwą popularność, zarówno wśród swoich
ziomków, jak i wśród Rosjan, zyskał Aleksander Despot Zenowicz, dziś jeden z
najczynniejszych członków rady ministerstwa spraw wewnętrznych w Petersburgu.
(Zenowicz pochodził z rodziny sławnych ongi Despotów w Serbii, których krewniak
jeden za czasów Witolda jeszcze na Litwę przybył i tam, zasłużywszy się
księciu, osiadł).
Despot Zenowicz rozpoczął swą karierę
pod Murawjewem Amurskim, owym generale, którego za swe ludzkie obchodzenie się
z zesłańcami nazwano „ojcem więźniów”. Murawjew zamianował z początku Zenowicza
naczelnikiem miasta Kiachta w czasie, gdy to miasto miało jeszcze bardzo ważne
znaczenie w handlu herbatą.
Człowiek wysokiego wykształcenia i
prawości, Zenowicz powznosił w Kiachcie szkoły, zaprowadził nieznaną tam
sprawiedliwość i ucywilizował ten kąt Syberii, w którym zrobiono go pierwszym
urzędnikiem. (...) Zamianowany gubernatorem tobolskim Zenowicz od razu
postępowaniem swym zyskał głośne imię. Energia, stanowczość, wytrwałość i
szybkość nadzwyczajna w prowadzeniu spraw bieżących odznaczały wszystkie jego
czynności, a samodzielność i odstąpienie od wszelkiej rutyny w sposobie
doprowadzania spraw i kwestii do skutku nadawały im cechę zupełnej reformy.
Nieubłagana surowość względem wykroczeń pojedynczych urzędników, sądzonych
przezeń z nadzwyczajną sprawiedliwością, a wyrozumiałość ojcowska, niemal
pieczołowitość i często nawet pobłażanie dla klas niższych, uciśnionych przez
biurokrację sprawiły w krótkim czasie, iż się stał bożyszczem ostatnich, a
postrachem dla drugich...”
Jawnie
i chętnie popierał wszelkiego rodzaju talenta wśród zesłańców i ludzie tej
kategorii mieli do niego wstęp swobodny, starał się im nawet osłodzić życie,
ulżyć wygnanie, o ile tylko było można.
„W czasie największych rozruchów w Królestwie
i Litwie, w czasie największej nieprzychylności rządu rosyjskiego względem
Polaków – Despot Zenowicz, Polak i katolik, zdołał utrzymać się na ważnej i
znaczącej posadzie tobolskiego gubernatora”. Mimo iż rosyjscy urzędnicy –
dodajmy – rozpowszechniali o nim pogłoski, iż jest zdrajcą, sprzyjającym
polskim powstańcom. „Zenowicz jednak
– pisze Librowicz – jako człowiek
wysokiej szlachetności, katonicznej niemal cnoty, niezwykłej energii i pewności
siebie, nie zważał na to, co o nim mówiono, a postępował tak, jak mu sumienie
nakazywało, i jak dyktował obowiązek, pojęty w najlepszym tego wyrazu
znaczeniu.
Energia nieustraszona, zadziwiająca –
była jedną z głównych zalet Zenowicza, a pewność siebie, co niektórym dumą się
wydawała, przechodziła wszelkie granice... Jak piorun z czystego nieba,
niespodzianie szybko zlatywał on, nie uprzedziwszy nikogo, do miast
powiatowych, zajeżdżał przed więzienie lub urząd, przeglądał sprawy, wypytywał
więźniów, badał, wyszukiwał nieporządki, gromił, karcił i wyjeżdżał,
zostawiając na długo pamięć o swym pobycie...
Zenowicz był to arystokrata czystej
wody, pierwszego rzędu, co wzrósł w salonach, w najwyższym, jak to mówią,
towarzystwie. Mimo nieprzystępności jednak, która go jako takiego cechowała,
pod układem na pozór zimnym i dumnym kryło się serce gorące, umysł żywy i
bogaty, młodzieńczy niemal zapał do wszystkiego, co piękne, dobre i zacne.
Imponująca postać gubernatora, pomimo
iż często chodził on ubrany po cywilnemu, mimowoli przejmowała uszanowaniem i
czcią. Wysoki, barczysty, o przystojnej, wyrazistej męskiej twarzy,
zawiesistych czarnych wąsach, posiadał on w czarnych, wielkich i pełnych ognia
oczach, które bardzo często podczas rozmowy ciepłym wymownie przemawiały
uczuciem, coś tak ujmującego, że wzbudzał przy tym mimowolne zaufanie w
rozmawiających z nim.
Zenowicz słynął ze swej uczciwości, a
życie jego własne, czyste jak kryształ, było dowodem, że uczciwość nie była u
niego tylko czczą teorią... Wszelkie, choćby najdrobniejsze, przekroczenie pod
względem uczciwości ze strony swoich podwładnych karcił Zenowicz w sposób
ostry, niebywały. Najbardziej prześladował jednak przekupstwo”...
Gdy
nadeszła wiadomość o nadciąganiu po powstaniu 1863/64 roku kolejnych ogromnych
transportów z Polakami, kazał przygotować na zamku więziennym w Tobolsku dość
wygodne pomieszczenia, a za własne pieniądze zakupił obrusy, samowary,
naczynia. Potem stale dbał o przyzwoite wyżywienie rodaków, opiekę medyczną,
sprawiedliwość w stosunku do zesłańców.
Zesłaniec
z Litwy Zygmunt Mineyko, były naczelnik powstańczy powiatu oszmiańskiego, pisał
we wspomnieniach syberyjskich pt. Z tajgi
pod Akropol, mając na myśli A. Despot-Zenowicza: „Dowiedzieliśmy się, że rządcą guberni tobolskiej był Polak, a jednocześnie
uczciwa osoba, i że pod jego kierunkiem i opieką znajduje się zarząd
tobolskiego więzienia, mający wielkie zadanie, gdyż chodziło o przeprowadzenie
zaludnienia posieleńcami i administrowanie tysięcy więźniów prawie nieustannie
przepełniających więzienne gmachy tych rozmiarów, jakie rozlegają się w
Moskwie. (...)
W dzień później po ulokowaniu się
naszym w więzieniu przybył dla inspekcji gubernator tobolski, osoba o ślicznej
postawie, należący do znanej polskiej rodziny, łaskawie i grzecznie zachowujący
się; oświadczył nam, że gotów jest ulepszyć naszą sytuację i stać się pomocnym
dla nas, jeżeli mamy do zakomunikowania skargi. Zapomniałem jego nazwisko, a
zdaje mi się, że był on z Wilna rodem. Zapoznał się on zaraz ze wszystkimi
obywatelami zesłanymi na zamieszkanie w Tobolsku, dozwalając im na dowolne
wyjście na miasto i powrót do więzienia dla przenocowania, dopóki nie wynajdą
mieszkania, gdzie będą mogli ustalić się, zostając pod dozorem policji; zostały
im wszystkim udzielone kartki odpowiednie”...
Także
inny zesłaniec, Henryk Wierciński, notował w Pamiętnikach: „Umieszczono
nas w trzecim dziedzińcu więzienia, kilkunastu razem. Tu odwiedził nas
gubernator miejscowy – Polak, Despot-Zenowicz. Zapytywał o nazwiska i za co kto
zesłany. Otrzymawszy od kilku z kolei odpowiedź, że z oddziału powstańczego
takiego to i takiego, rzekł: „Oj wy durnie, durnie!” Rozpytywał jeszcze o
potrzeby nasze i już nie widzieliśmy go więcej.”
I
wreszcie także późniejszy profesor Benedykt Dybowski we własnych Pamiętnikach nie bez satysfakcji
konstatował: „Urządzano się wzorowo pod
opieką i zarządem gubernatora tobolskiego Despota Zenowicza, opatrznościowego
dobroczyńcy dla więźniów”.
Petersburski
„Tygodnik Ilustrowany” w kilkanaście
lat po zgonie Aleksandra Despot-Zenowicza zamieścił okazyjny tekst pt. Polak na wysokim stanowisku w służbie
rosyjskiej, podpisany przez „Demil”, zawierający kilka wymownych
szczegółów, dotyczących moralnego usposobienia tego niewątpliwie wybitnego
człowieka. Poniżej przytaczamy ten artykuł w całej rozciągłości, zachowując
archaiczną pisownię i składnię sprzed ponad stu lat.
„Za czasów Aleksandra II Polacy dochodzili
czasem do wysokich urzędniczych stanowisk, nie potrzebując przytem wyrzekać się
ani swej narodowości, ani religii. Jednym z takich wyjątków był
Despot-Zenowicz, który doszedł do ważnego urzędu gubernatora tobolskiego i w
końcu – członka Rady ministeryum spraw wewnętrznych.
Wysoki ten urzędnik posiadał zarówno zaufanie
cesarskie, jak i szacunek mieszkańców.
Rosyjski pisarz, L. P. Pantielejew, we
wspomnieniach o nim powiada, iż chłopi tobolscy, w wiele lat po wyjeździe
Despot-Zenowicza z Syberyi mówili:
– Takiego gubernatora, jak on, nigdy jeszcze nie
mieliśmy.
Oto krótki życiorys tego człowieka, poczerpnięty z
tychże wspomnień, które niedawno drukowała w polskim przekładzie „Prawda”:
Despot-Zenowicz, Polak i katolik, pochodził ze
starożytnego rodu polskiego na Litwie. Z powodu stosunków rodzinnych wychowywał
się w Moskwie w domu Tuczkowów; ukończywszy świetnie uniwersytet, za radą Granowskiego
gotował się zdawać na stopień magistra, ale całkiem niespodzianie w 1848 r.
został aresztowany w Wilnie i tak, jak stał, wysłany do Permu, skąd znowu za
list do szefa żandarmów, Orłowa, w którym dowodził konieczności reform
liberalnych, wywieziony do Syberyi wschodniej. Tu wziął go na służbę Murawiew i
nierzadko powierzał mu bardzo ważne sprawy w zakresie politycznych i handlowych
stosunków z Chinami. Tą drogą stopniowo doszedł Despot-Zenowicz do stanowiska
naczelnika m. Kiachty, a w końcu 62 r. został mianowany gubernatorem tobolskim,
przyczem z trzech kandydatów, przedstawionych przez Wałujewa, Aleksander II
osobiście wybrał jego. Jak w Kiachcie, tak w Tobolsku, zostawił on po sobie
wśród wszystkich warstw ludności pamięć głęboką i wdzięczną za to, że
Opatrzność posłała go do Tobolska, przez który za jego czasów przeszło
dziesiątki tysięcy zesłanych Polaków. Jak grad, sypały się na niego
denuncyacye, nie od samych żandarmów, lecz od różnych eksploatatorów
miejscowych, których drapieżność starał się opanować. Despot-Zenowicz wszystkim
się jednak obronił i na stanowisku trwał do r. 66. Kiedy gubernatorem został
mianowany Chruszczow, D.-Zenowicz przeniósł się do Petersburga, gdzie wkrótce
został członkiem Rady M.S.W. Karyera jego służbowa była skończona; czas
podzielił teraz między książki i ciągłe wstawiennictwa za kimkolwiek z
pokrzywdzonych, bez różnicy narodowości i wiary. Jego rozum i prawość jednały
mu taki szacunek, że zwykle staraniom jego towarzyszyło powodzenie.
Despot-Zenowicz zmarł w 1895 r., w wieku lat 65.
Opowiadając przygody swojego wygnania, Pantieliejew
podaje sporo rysów wysokiej ludzkości Despot-Zenowicza. Nawet w więzieniu
tobolskiem inaczej traktowany był zesłaniec, niż w innych. Otrzymywał tu
ubranie, wyrobione z dobrego i trwałego materyału, mianowicie t. zw.
humorystycznie brodiażki z wielbłądziego sukna.
– Żywili nas też dobrze w więzieniu, – mówi
pamiętnikarz.
A to była tem większa sztuka, iż administracya
tobolska tem tylko. rozporządzała, co otrzymywała od rządu.
– Miejscowy komitet opiekuńczy nie posiadał
żadnych prawie środków, a Tobolsk był biednem miastem.
„Despot-Zenowicz wchodził w położenie każdego
zesłańca, który zwracał się do niego, i wszystko robił, ażeby warunki jego
złagodzić, jeśli formalnie była możność o coś się zaczepić. Tym, którzy
zostawali w gubernii tobolskiej, starał się wynaleźć zajęcie i nie krępował ich
niczem w wyjazdach za interesami; wielu dawał pracę w kancelaryi. Trzeba dodać
dla charakterystyki Despot-Zenowicza, że miał naturę popędliwą i rozdrażniony
nie hamował się nawet z naczelnikami niezależnych od niego urzędów”.
Czy ten despotyzm płynął z natury tego człowieka,
można o tem mocno wątpić.
Ci, co go znali bliżej, członkowie polskiej kolonii
petersburskiej, przedstawiają go, jako człowieka raczej łagodnego.
Rozumiał on tylko niezawodnie, iż w stosunkach, w
jakich przyszło mu żyć, działać, rządzić, swej władzy należało nieraz nadużyć,
aby dać folgę uczuciom ludzkości.
Następująca anegdota maluje to właśnie:
Despot-Zenowicz pragnął wyprawić statkiem partyę
skazańców na miejsce przeznaczenia, aby im oszczędzić okropnych trudów długiej
podróży pieszej „etapami”. Ale posiadał on prawo do miejsc dziesięciu tylko, a
partya była o wiele liczniejszą.
Stąd, gdy się zjawiła przy odjeździe, kapitan nie
chciał jej tak licznej zabrać.
Ale oto, przeczuwając trudności, zjawia się powozem
sam gubernator i widząc, co się dzieje, wita surowym głosem:
– Jak pan śmiesz zatrzymywać wyjazd partyi? Cóż to,
pan nie wiesz, że ja na mocy kontraktu mam prawo do dziesięciu miejsc na
statku? Ja wam zatrzymam wypłatę pieniędzy za przewóz i pociągnę do
odpowiedzialności przed prawem!
– Ja wiem, że wasza Ekscelencya ma prawo do
dziesięciu miejsc na statku i tyleż mam w zapasie, ale tu przeznaczono daleko
więcej, prawie dwa razy tyle!
– Jak to, daleko więcej? Proszę przeliczyć. –
Kapitan uszczęśliwiony zaczyna rachować: raz, dwa, trzy... ale Despot-Zenowicz
przerywa mu i sam kończy: sześć... siedem... dziesięć! – wskazując na
ostatniego.
– Słucham, Wasza Ekscelencyo, będzie przydany drugi
statek.
Nie kontentując się tem zwycięztwem,
Despot-Zenowicz zawołał, siedząc już w powozie: – Pantielejew! – Zbliżyłem się.
–Na pana wkładam odpowiedzialność, ażeby moje rozporządzenie najakuratniej
zostało spełnione! – I z temi słowy odjechał, zostawiając mnie w zdumieniu.
Zwracam się do towarzyszów z zapytaniem, jak mam rozumieć słowa
Despot-Zenowicza – Nakazał wam być jakby starostą nad wszystkimi.
To – „nadużycie władzy” niezawodnie, ale takie
właśnie nadużycia błogosławione są przez ludzkość i pozostawiają po sobie
pamięć niezatartą w sercach nieszczęśliwych”.
Nawiasem
mówiąc, im częściej osoba posiadająca władzę władzy tej używa, przewodząc
osobom, które są jej podporządkowane, tym bardziej jest szanowana. Tej prawdy
psychologicznej zdają się dowodzić nawet obserwacje codzienne. Co prawda,
monarchie absolutne dążą do bezlitosnej koncentracji władzy w swoich rękach, a
pełnomocnictwa, których udzielają, pozostają czysto formalne.
Florian
Znaniecki w dziele Nauki o kulturze
zauważał: „Rząd określa zawczasu, jak
poszczególne kategorie podporządkowanych mu ludzi winny się zachowywać i (lub),
jak nie powinny się zachowywać w pewnych, określonych z góry sytuacjach. Ład
oznacza posłuszeństwo wobec prawa, nieład – pogwałcenie prawa. Z punktu widzenia
czynników rządzących ład jest dobry, gdyż bez niego nie dałoby się
urzeczywistnić pewnych celów, nieład zaś jest zły, ponieważ realizacji celów
przeszkadza. Tak więc według czynników rządzących ład prawny dla podlegających
im ludzi jest zwykle dobry, a nieład zły, ponieważ jednym z głównych celów
rządu ustanawiającego porządek prawny jest bezpieczeństwo zbiorowe, bez którego
ludzie nie są w stanie zaspokajać regularnie swoich potrzeb. Podobnie ład w
klasie szkolnej jest dobry dla uczniów, ład w ruchu ulicznym – dla kierowców i
pojazdów, ład w urządzeniu domu – dla mebli i rodziny.” Aby ład zapewnić,
dopuszczalne są różne kroki i środki, włącznie z rozmaitymi odmianami represji,
choć przecież bardzo dobre skutki przynosi elastyczny styl rządzenia, budowany
na kulturze etycznej, a apelujący do godności i odpowiedzialności osoby
ludzkiej. Ten styl sprawowania władzy nie był obcy także Cesarstwu Rosyjskiemu
(choć dominował inny), a Aleksander Despot-Zenowicz Bratoszyński był prawdziwym
tej sztuki mistrzem, czym zaskarbił sobie szacunek zarówno dworu carskiego, jak
też zesłańców litewsko-białoruskich i polskich.
I na
zakończenie przypomnijmy coś w rodzaju swoistego nekrologu, zamieszczonego w
jednym z fundamentalnych dzieł kultury polskiej w pierwszą rocznicę śmierci
naszego bohatera. W roku 1896, w XVIII tomie swego opracowania Złota księga szlachty polskiej (s.
210-211) Teodor Żychliński podawał: „Nie
wiadomo nam, czyim był synem i w jakim stopniu pokrewieństwa z żyjącymi
pokoleniami Zenowiczów pozostawał zmarły dnia 6 marca 1895 roku w Koreisie na
Krymie ś.p. Aleksander Despot-Zenowicz, cesarstwa rosyjskiego rzeczywisty radca
tajny, niegdyś gubernator tobolski, a przez lat kilkanaście aż do roku zeszłego
członek rady ministra spraw wewnętrznych w Petersburgu.
Zmarły ukończył uniwersytet moskiewski
na wydziale prawniczym, poczem wstąpił do służby rządowej, podejrzany, jeśli
się nie mylimy, o jakiś spisek, zesłany został na służbę rządową na Sybir i tam
pracował w kancelaryi generał-gubernatora hr. Murawiewa-Amurskiego. Tam zwrócił
hr. Murawiew uwagę na jego charakter i wybitne zdolności, i w krótkim czasie
szybko awansował. W niedługim bowiem czasie mianowany został grado-naczelnikiem
Kiachty, miasta położonego na pograniczu Chin, przez które prowadziły się wszelkie
stosunki handlowe i szły transporty z Rosyi do Chin i odwrotnie. Tam spotkał
rodaków swych zesłanych na mieszkanie po odcierpieniu katorżnych robót, a
pomiędzy innymi Henryka Krajewskiego, kolegę swego z uniwersytetu. Był dla nich
prawdziwym opiekunem i bratem. Następnie mianowany został gubernatorem guberni
tobolskiej. Jak wiadomo, w r. 1862 i następnych przechodziły przez Tobolsk
tysiące naszych braci wysłanych na Sybir.
Ś.p. Aleksander, ile to było tylko w
jego możności, w czasie przejścia słodził ich dolę i wszyscy wygnańcy go
błogosławili. Poczem powołany został do rady ministerstwa spraw wewnętrznych i
na tem stanowisku śmierć go zaskoczyła. Zmarły był na wskroś szlachetnego
charakteru i na wskroś prawym człowiekiem, a znajdując się na drażliwem
stanowisku, nigdy nie sprzeniewierzył się swemu charakterowi.
Cześć jego pamięci!”
Jan Jacyna
Najsłynniejszym
reprezentantem tej rodziny był generał dywizji Jan Jacyna, urodzony 27 grudnia
1864 roku w Petersburgu.
[Jacynowie, jak
się wydaje, posiadali swe korzenie historyczne na Wołyniu. Mieli własny herb
rodowy i używali przydomku Onoszkowicz. Od XV wieku zresztą byli notowani także
na Litwie. Na przykład niejaka pani Jacynina z Kowna figuruje w liście króla
Kazimierza z 26 lutego 1486 roku. (Lietuvos
Metrika, t. 25, s. 128).
Hipolit
Stupnicki podaje o nich, iż jest to „dom
starożytny, biorący swoje pochodzenie z Onoszków”.
Jacynowie
byli potwierdzani w rodowitości przez zgromadzenie deputatów szlacheckich w
Mińsku w latach: 1804, 1817, 1840, 1849 (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku,
f. 319, z. 2, nr 47, 48, 66).
Wywód familii urodzonych Jacynów herbu
własnego z 15 lipca 1804 r. podaje, iż „ta
familia używająca herbu Jacyna (na tarczy w polu czerwonym podkowa być powinna
barkiem do góry obrócona, w której środku po lewej stronie półtora krzyża, po
prawej równej wielkości z krzyżem strzała, żelezcem do góry obrócona) od
dawnych czasów w zaszczytach urodzenia szlacheckiego zostając i prerogatywy
temu stanowi przyzwoite piastując do dziś dnia trwa...”.
Protoplasta
Kazimierz Jacyna, właściciel dóbr Dowgiałowszczyzna, około roku 1690 sądził się
o nią w Głównym Trybunale Litewskim z Janem Hudowiczem i miał syna Jana, ten
zaś – Michała, Wawrzyńca, Tadeusza i Andrzeja etc.
W 1804
r. Jerzy, Wincenty, Ignacy, Jan, Andrzej, Stanisław i dalsi Jacynowie uznani
zostali przez heroldię „za rodowitą i
starożytną szlachtę polską” z wniesieniem ich imion do pierwszej części
Ksiąg Szlachty Guberni Mińskiej (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w
Mińsku, f. 319, z. 1, nr 37, s. 101-102).
W 1820
r. heroldia wileńska uznała liczną grupę Jacynów „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wnosząc ich imiona do pierwszej części ksiąg szlachty Guberni
Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 259-264). W
tymże okresie Jacynowie mieszkali w powiatach: dziśnieńskim, wileńskim,
wilejskim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 914; f. 391, z. 4, nr 1132; f.
391, z. 7, nr 4117; f. 391, z. 9, nr 2533).
Jan Jacyna o swych
wczesnych latach pisał: „W młodym wieku
straciłem rodziców i pozostałem na opiece macochy, wyjątkowo dobrej i
szlachetnej kobiety.
Po ukończeniu gimnazjum stanąłem do konkursu w
szkole inżynieryjnej morskiej w Kronsztacie.
W obrębie byłej Rosji wstąpienie do wyższych
fachowych zakładów było poniekąd loterią, a ci, którzy nie trafiali do żadnej z
wyższych fachowych uczelni, z musu zapisywali się na uniwersytet.
Wstąpiłem do szkoły w wyjątkowo młodym wieku i
trafiłem w zupełnie nowe otoczenie. Zespół kadetów składał się przeważnie z dzieci
marynarzy i szlachty rosyjskiej. Procent Polaków był zupełnie nikły. W obu
szkołach marynarki, w naszej i w petersburskiej, Polaków można było zliczyć na
palcach. W szkole było bardzo trudno nie tylko o książkę polską, ale nawet i o
dźwięk mowy ojczystej, bo od chwili gremialnych ucieczek Polaków-marynarzy z
portów zagranicznych w okresie powstania 1863 roku – z poboru do floty Polaków
nie brano wcale.
Żeby nie zapomnieć języka i stale „myśleć po polsku”,
w szkole rozpocząłem pisanie dziennika po polsku”.
A więc w młodości
Jan Jacyna ukończył Morską Szkołę Inżynieryjną w Kronsztadzie i uzyskał dyplom
oficera artylerii marynarki wojennej. Od 1885 służył w stopniu porucznika w
eskadrze pancerników Floty Bałtyckiej Cesarstwa Rosyjskiego. Nie trwało to
jednak długo, gdyż w latach 1886-1889 bardzo uzdolniony młody człowiek
studiował w Akademii Artyleryjskiej św. Michała w Petersburgu.
Wakacje kadeci
musieli spędzać na ciężkiej pracy w zakładach amunicji. Tu właśnie zobaczył Jan
Jacyna, jak przerażająco nieznośny jest los prostego człowieka w Rosji. Później
wspominał: „Stał mi się zrozumiały –
pisał – masowy alkoholizm klasy
robotniczej – był to narkotyk zagłuszający, choćby chwilowo, wyczerpanie sił i
nędzę egzystencji. Jak niesumienne piastunki usypiają niemowlęta szkodliwemi
napojami, aby mieć spokój, tak władze rosyjskie popierały pijaństwo ludu, by
ono zagłuszyło popęd do życia społecznego.
Wprawdzie formalnie, urzędowo popierano Towarzystwo
Trzeźwości, drukowano broszury o zgubnych skutkach alkoholu, lecz robiło się to
tylko – dla pozorów.
Wypada tu zaznaczyć, że dla inteligencji i sfer
bogatszych istniały w Rosji – a i nie tylko w Rosji – inne wypróbowane metody i
inne narkotyki tłumiące dążenie do życia społecznego; perspektywy kariery
urzędowej lub dworskiej, podniecanie próżności, karty, rozpusta...”
Zdanie Jana Jacyny
o swym rosyjskim otoczeniu było dość sceptyczne.
„Ze studentami rosyjskimi – pisał – bezpośredniego kontaktu nie miałem, ale z
tego, co widziałem i słyszałem, wyniosłem wrażenie, że i w tej sferze w
znacznej większości nie było ani prawdziwego patriotyzmu, ani poczucia
obowiązku.
Wśród uczącej się młodzieży rosyjskiej dominowały
dwie krańcowości: bądź czerwony nihilizm, bądź szowinizm. Wielu bardzo
czerwonych nihilistów z chwilą otrzymania posady państwowej „bielało”, stawało
się typowymi „czynownikami”, uzupełniającymi swoje budżety łapówkami, które
najczęściej tonęły w wódce i kartach...
Oczywiście był w społeczeństwie rosyjskim cały
szereg bardzo wybitnych jednostek na różnych polach nauki, wiedzy, pracy
humanitarnej; nie brakło i bohaterów ideowych – ale w ogólnej masie te światłe,
wybitne jednostki nikły i ginęły (...)”
Po części wynikały
te okoliczności z faktu, że – jak notował później generał Jan Jacyna – „duchowieństwo w Rosji nigdy nie grało roli
ani politycznej ani społecznej. Seminaria duchowne stały na niskim poziomie,
obarczone rodzinami duchowieństwo prawosławne nie miało czasu na kształcenie
się, na ideowość; nie miało miru ani u inteligencji, ani u ludu.
Charakterystycznym jest, że właściwie ze sfer rodzin duchowieństwa i z
seminariów duchownych tworzyły się przeważnie szeregi nihilistów, socjalistów i
anarchistów rosyjskich...” Cóż, młodzi ludzie widzieli, że ich „bliskie
Bogu” środowisko było, mimo wszystko, bardzo dalekie od przyzwoitości.
Lecz byłoby
wyrazem braku roztropności twierdzenie, że Rosja to „imperium zła”, że wszystko
tu było warte tylko potępienia. Niemało było tu światowości, wielkości ducha,
pracowitości, przyzwoitości, płynącej z serca, szczerej życzliwości – czyli
cech w Polsce raczej rzadkich.
Generał Jacyna
wyznawał: „W życiu prywatnym, towarzyskim
lub koleżeńskim, każdy z nas spotykał wśród Rosjan dużo ludzi zacnych,
szlachetnych i życzliwych. Ja osobiście doznałem niejednokrotnie przez długie
lata mojego pobytu wśród nich wiele, wiele dowodów serca, dobroci i szczerej
przyjaźni”...
A jednak Rosjanie,
ponieważ znali Polaków tylko powierzchownie i brali często pozory za
rzeczywistość, nieraz żywili do Polaków ogromny szacunek, a nawet bywali nimi
zafascynowani. „Spotkałem wśród
inteligencji rosyjskiej – pisze Jacyna
– wielu takich, którzy żyli z dnia na dzień, bez żadnych dążeń duchowych, albo
szowinistów lub fanatyków prawosławia, ale bardzo mało ideowych patriotów i
uświadomionych obywateli z należnym poczuciem obowiązku.
Z biegiem czasu wyniosłem wrażenie, że subtelniejsi
z Rosjan wyczuwali naszą pod tym względem wyższość, poniekąd zazdrościli nam
tych skarbów duchowych, wyniesionych z ciszy domowych ognisk, z świeżości lasów
i łąk rodzinnych, z kościółków wiejskich, z niskich starych dworków, z naszej
literatury, słyszanej po raz pierwszy z ust matki...
Mecenas p. W. Spasowicz, broniąc w procesie
politycznym studenta Polaka, wypowiedział takie zdanie o Rosjanach: „Między
wami Rosjanami, a nami Polakami jest ta różnica, że wy nie macie przeszłości
narodowej, że w waszej przeszłości jest próżnia”...
Według mnie, przeciętną duszę rosyjską rozleniwia
przejęty ze wschodu fatalizm i apatia, które tłumaczą bierność tego narodu,
dźwigającego pokornie jarzmo tatarskie, potem przez trzy stulecia brzemię
despotycznych rządów dynastii Romanowych, a później rządu komunistycznego (...).
... Ani Rewolucja rosyjska, ani panujący obecnie
w byłej Rosji terror komunistyczny, nie spadły jak grom z jasnego nieba, musiał
być do tego przygotowany grunt. Głupota i spodlenie klas rządzących w byłej
Rosji, brak patriotyzmu w społeczeństwie, ciemnota ludu – utorowały drogę...
Naród rosyjski, przez kilka wieków biernie znoszący rządy despotyczne, budzi
się z wiekowego letargu i jakby chcąc sobie powetować długotrwałą niemoc,
wysila mięśnie i zdobywa się na energię; ale po to tylko, aby stary bat zmienić
na nowy”...
Niewola zrodziła
głęboki amoralizm, wręcz upodlenie duszy rosyjskiej; do tego stopnia, że zwykła
nawet ludzka uczciwość jest tam bardzo rzadko spotykana.
Znany pisarz
rosyjski Gogol w Martwych duszach
wkłada w usta jednego z obywateli miasta następujące słowa: „W naszym mieście jest tylko jeden porządny
człowiek – prokurator, ale i ten, prawdę mówiąc, świnia”. Niestety, te
słowa z jeszcze większą racją można byłoby skierować do dowolnego miasta
polskiego. Kłamliwe, bezwstydne puszenie się (też zresztą świadczące o
głupocie) nigdy nie zastąpi prawdziwej kultury i godziwości. Toteż obok
sympatii spotykała Polaków w Rosji też wcale nie irracjonalna pogarda i
wrogość. Generał Jan Jacyna odnotował zresztą i tę okoliczność: „Część inteligencji i ludu była wrogo
usposobiona dla Polaków, nie mówiąc już o „czynownikach”, którzy na gnębieniu
nas robili kariery służbowe i fortuny. Składało się na tę niechęć wiele
czynników: już w latach szkolnych wpajano w młodzież rosyjską nienawiść do
Polaków, wichrzono i szczuto, a w podręcznikach szkolnych, w literaturze
fałszowano z rozmysłem fakty historyczne; w pracy zaś zarobkowej lub
kształceniu się fachowym, w obawie przed polską konkurencją robiono Polakom
wstręty i utrudnienia, nie krępując się żadnymi skrupułami... „Procentowano”
Polaków nawet w głębi Syberii.
Wyznaczono specjalną komisję, pod przewodnictwem
generała Pietrowa, która miała na celu określenie „linii bezpieczeństwa” w
Rosji przed szkodliwą działalnością Polaków na urzędach i zwykłych posadach.
Linii tej żaden Polak inteligentny czy też robotnik przekroczyć nie mógł.
Zaczynała się ona od Wisły i szła stopniowo nad Uralem, przez tundry syberyjskie,
aż do Spokojnego Oceanu. Dla każdej strefy były wyszczególnione posady, na
które nie wolno przyjmować Polaków. W ogóle trudno opisać wszystkie
niesprawiedliwości i ohydy, do jakich się posuwano.
W wojsku doszło do tego, że nie tylko oficerom Polakom
nie dawano podrzędnych choćby stanowisk w biurach sztabowych, ale nawet
ustalono procentową normę dla oficerów rosyjskich, ożenionych z Polkami, lub
katoliczkami, identyfikując katolicyzm z polskością”...
Dlatego bardzo
wielu Polaków chcąc zrobić jaką taką karierę podawało się za Rosjan. Nie
przypadkiem więc pisał też J. Jacyna „o
niechęci i niesprawiedliwości, ale już wprost nienawiści, z jaką znaczna część
społeczeństwa rosyjskiego z okresu przedrewolucyjnego odnosiła się do innych
szczepów słowiańskich, a przede wszystkim do nas, Polaków”... Z reguły
jednak i jedni i drudzy, wbrew trudnej do niezrozumienia, antypatii zachowywali
się w stosunku do siebie nawzajem poprawnie. Jak pisze Jacyna, np. minister „Stołypin był człowiekiem silnej woli,
twardym, ale w życiu towarzyskim nawet dla wrogów, za jakich uważał np. nas,
Polaków, był uprzejmy”. Nic dziwnego, przecież wiedział, że jego
przodkowie, szlachcie o nazwisku Stołłp, byli rycerzami króla polskiego...
Jeśli chodzi o
diasporę polską w Cesarstwie Rosyjskim, to generał Jacyna pisał o niej
niezmiennie pozytywnie, choć nie było to zgodne z rzeczywistym stanem rzeczy,
nawet zważywszy okoliczność, że często Polacy w obcym otoczeniu zachowywali się
bez porównania przyzwoiciej niż we własnym gronie. A więc we wspomnieniach Jana
Jacyny czytamy: „W okresie rządów
Mikołaja II kolonia polska w Piotrogrodzie zaczyna się stawać liczniejsza nie
tylko ilościowo, ale i jakościowo, i nabiera powagi nawet w społeczeństwie
rosyjskim.
Nie łatwo było wtedy Polakowi otrzymać wybitniejszą
posadę, chyba przy wyjątkowych zdolnościach, protekcji lub dzięki szczęśliwemu
zbiegowi okoliczności.
Przed Polakami stały jednak otworem warsztaty pracy
w dziedzinie przemysłu i handlu oraz w adwokaturze, nauce i sztuce.
Na wszelkich polach: w nauce ścisłej, sztuce,
przemyśle, handlu, pracy fachowej Polacy wybijają się inicjatywą i energią, i
trzeba zaznaczyć, że powodzenie rodaków społeczne lub materialne nie tylko nie
wzbudzało zazdrości, lecz przeciwnie, wywoływało zadowolenie i jakby – poczucie
dumy u reszty Polaków. (...)”
Niesłychana to
rzecz, by Polak cieszył się z sukcesu innego Polaka, ale na obczyźnie takie
rewelacje niekiedy się zdarzały, tym bardziej, że dużą część ówczesnej diaspory
polskiej w Rosji stanowili byli mieszkańcy terenów kresowych, nieraz znacznie
odbiegający pod względem charakterologicznym od przeciętnego typu polskiego,
nacechowanego bezinteresowną zawiścią i organiczną głupotą. Jak pisze Jacyna,
nawet „ucząca się w Piotrogrodzie
młodzież polska zachowywała się na ogół bardzo przykładnie, nie licząc
oczywiście drobnych ekscesów, które w tak licznym zbiorowisku musiały mieć
miejsce”...
Z drugiej strony
autor tych wspomnień nie przeoczył i naszych wad, które sprawiały, że
przegrywaliśmy w porównaniu z innymi narodami na wielu polach aktywności
społecznej.
Generał Jana
Jacyna pisał o latach 1916-1918: „Czesi,
na zupełnie obcym sobie terenie Rosji, potrafili zorganizować ze swych jeńców
całe dywizje, a my, dzięki naszym wadom narodowym – wygórowanej ambicji i
chorobliwej miłości własnej, dyletantyzmowi, zarozumiałości i brakowi
wytrwałości w pracy, mieliśmy, mimo licznych wysiłków, stosunkowo nikły dorobek”.
Powróćmy jednak po
tych dygresjach do życiorysu naszego bohatera. Po ukończonych studiach młody
oficer otrzymał przydział do Głównego Komitetu Technicznego przy Ministerstwie
Marynarki Rosji, od 1891 zaś rozpoczął prowadzenie wykładów (początkowo
zastępczo) z matematyki i teorii artylerii w Szkole Morskiej. Jacyna wspominał:
„Służbę odpowiedzialną rozpocząłem w głównym
technicznym komitecie ministerstwa marynarki, a już po upływie roku zostałem
jednocześnie i profesorem artylerii. Stało się to w następujących
okolicznościach: Następca tronu – przyszły cesarz Mikołaj II – miał odbyć
podróż morską do Japonii; zdecydowano, że towarzyszyć mu będzie młodszy brat
jego Jerzy, jeszcze uczeń, a z nim razem wysłano kilku profesorów. W ich
liczbie był etatowy profesor artylerii w szkole morskiej – pułkownik A.,
którego musiałem zastąpić. (...)
Po kilku miesiącach potrzebowano znów profesorów
dla trzech synów wielkiego księcia Włodzimierza, brata Cesarza Aleksandra III,
i znów pojawia się moja kandydatura.
Propozycja ta była dla mnie bardzo ciekawa, z
wykładami już się oswoiłem, ale obawiając się, aby już po rozpoczęciu wykładów
książę Włodzimierz nie zakwestionował mojej polskości, zwróciłem uwagę generała
wychowawcy, że z tradycji i przekonań jestem Polakiem wyznania
rzymsko-katolickiego. Odpowiedź wielkiego księcia brzmiała: „Proszę powiedzieć
temu „zajadłemu lachu”, że on będzie wykładał matematykę i artylerię, a religię
wykłada moim dzieciom metropolita”...
Dalej Jacyna
referuje ten okres swego życia: „Wykłady
w rodzinie w. ks. Włodzimierza trwały bez przerwy szereg lat i prawdopodobnie
dzięki mojej przyjaźni z rodziną Tatiszczewych, należącą do sfer wyższych,
stosunki ułożyły się tak, że nie byłem traktowany jako profesor wykładowca, a
jako należący do bliższego otoczenia. Po moim ożenieniu się oboje z żoną
bywaliśmy zapraszani na przyjęcia dworskie, młodzież bywała u nas w domu, a w
parę lat po rozpoczęciu wykładów w dniu moich imienin otrzymałem od młodych
wychowanków ich fotografie w polskich strojach, z polskimi podpisami: „Kochanemu
Panu Janowi Jacyna”, a jeden z nich dopisał jeszcze: „Vivat Polonia!”...
Od tej pory stałem się widocznie modnym profesorem,
bo po roku ofiarowano mi jeszcze stnaowisko profesora najmłodszego syna w. ks.
Michała – stryja cesarza Aleksandra III – Aleksieja... Szkoła zaproponowała mi
ułożenie odpowiedniego podręcznika, który wyszedł w czterech wydaniach i
obecnie przetłumaczony jest na język polski.
Praca ta dała mi również stanowisko profesora w
Akademii Morskiej. Po ukończeniu wykładów w rodzinie cesarskiej zostałem
mianowany członkiem zarządu rządowych fabryk amunicji i na tym wysoko sytuowanym
stanowisku – etat generała dywizji – zachowując profesurę pozostałem bez
przerwy przez 16 lat, aż do przewrotu bolszewickiego w Rosji.
W kilka lat po rozpoczęciu wykładów u wielkich
książąt żenię się z córką powszechnie szanowanych obywateli ziemskich z
Mohylewszczyzny...
Z biegiem lat nasz dom w Petersburgu łączy u siebie
liczne grono rodaków, niezależnie od ich stanowisk i pozycji światowych”...
A więc w bardzo
krótkim czasie Jacyna opracował znakomity podręcznik Kurs artylerii, który po raz pierwszy wydano w 1900 roku, a
następnie wznawiano ponad dwadzieścia razy, jak też wydano m.in. w języku
niemieckim, angielskim i francuskim. Ta niesłychanie udana publikacja
spowodowała, że młodego profesora awansowano natychmiast na podpułkownika, po
paru zaś latach na pułkownika armii rosyjskiej. Od 1911 roku był już w stopniu
generał-majora i piastował kierownicze stanowiska w przemyśle zbrojeniowym
Cesarstwa. Należał do najściślejszej elity tego państwa, ciesząc się szacunkiem
wśród niej ze względu na wybitne kwalifikacje zawodowe i intelektualne.
Generał Jacyna z
bliska obserwował życie dworu rosyjskiego i utrwalił w swych wspomnieniach
ciekawe szczegóły jego dotyczące: W życiu
codziennym – pisał – najwięcej
posługiwano się językiem angielskim... Cesarz Mikołaj II, również jak i
Aleksander III, byli bardzo oszczędni, dwór prowadzono skromnie, dążąc nawet do
robienia drobnych oszczędności. Jednocześnie olbrzymie sumy trwoniono albo
kradziono...
Bajońskie sumy wydawano rok rocznie na remont mebli
pałacowych. Marszałek dworu Aleksandra III hrabia Kutuzow wykreślił kiedyś
kilka pozycji z przedstawionej mu listy. W parę tygodni potem, kiedy cesarzowa
siadała do stołu – krzesło pod nią się załamało – cesarzowa upadła... „Pan
hrabia nie kazał remontować mebli”...
Aleksander III lubił pić herbatę ze śmietanką –
okazało się, że w okresie paru miesięcy zakupiono śmietanki za kilkadziesiąt
tysięcy rubli.
Ale był i smutniejszy wypadek za panowania Mikołaja
III; na wielkim dworskim balu poczęstowano gości zepsutą rybą, po której kilka
osób umarło, a bardzo dużo ciężko chorowało...
Zdarzało mi się dość często być obecnym na
przyjęciach dworskich w obecności cesarzowej i przypatrując się jej miałem
zawsze niemiłe wrażenie, spowodowane u niej brakiem wszelkiego wdzięku i
kobiecości.
Zupełnie jeszcze młoda i nawet ładna, zrażała
dziwnym chłodem”...
Generał Jacyna był
dobrym obserwatorem i jego uwadze nie uszły pewne niebezpieczne tendencje w
życiu rosyjskim, które miały już niedługo spowodować jedną z najgłośniejszych w
dziejach ludzkości rewolucję z listopada 1917 roku. Uczony pisał m.in.: „Kobieta w społeczeństwie rosyjskim do chwili
wybuchu rewolucji (1917) nie potrafiła zająć tak wysokiego i poważnego
stanowiska obywatelskiego, jak przede wszystkim u nas w Polsce, a również i w
niektórych innych krajach. Wpływ Wschodu z jego lekceważeniem kobiety, jako
obywatelki kraju, pozostawił swe piętno, i w Rosji dominuje typ kobiety
biernej, bez aspiracji społecznych.
Co prawda, w końcu XIX stulecia próbował przebić
sobie drogę i w życiu i w literaturze typ kobiety „nihilistki”, jednak było to
przejściowe i powierzchowne, chociaż mówiąc o tym trzeba wskazać na sporo
bardzo wybitnych pracownic rewolucjonistek, jak Pierowskaja, Spiridonowa,
Breszko-Breszkowska i inne (...).
...Biurokracja rosyjska nigdy nie zrozumiała i nie
starała się nawet wyczuć duchowych przemian swego narodu, a cesarzowie rosyjscy
przy pomocy uległej biurokracji nakładali stale i systematycznie coraz
silniejsze obręcze na społeczeństwo, tamując dążenia społeczne do kultury i
postępu, nie zdając sobie zupełnie sprawy, jak groźnemi stawać się zaczęły
rozkład i ferment, kotłujące wewnątrz i rozszerzające się w szybkim tempie”...
Ten wrzód został
przecięty w 1917 roku.
Od 1918 roku
generał Jan Jacyna przebywał w odrodzonej Polsce i czynnie udzielał się na polu
organizowania jej sił zbrojnych. Współorganizował w Polsce przemysł
zbrojeniowy, przez pewien czas pełnił funkcje szefa polskiej misji wojskowej w
Paryżu.
Opublikował liczne
utwory (cytowane przez nas wielokrotnie powyżej) o charakterze wspomnieniowym,
zawierające masę bardzo cennych informacji o swej epoce. Tak w 1926 roku wydał 30 lat w stolicy Rosji; w 1927 – 1918-1923. W wolnej Polsce. Przeżycia; w
1929 – Przed przełomem. 1923/1926; w
1930 – Zagłada caratu; w 1931 – Wiosna. 1918/1926.
Generał Jan Jacyna
zakończył życie w Warszawie 10 grudnia 1930 roku.
Z żony Konstancji
z Piątkowskich pozostawił po sobie dwóch synów. Jeden z nich, Aleksander
(1896-1927), zasłynął jako podróżnik, morski oficer kolejno rosyjski, brytyjski
i polski. Był też handlowcem, organizatorem Izby Handlowej Egipsko-Polskiej.
Ojciec nieraz serdecznie pisał o nim w swych wspomnieniach, a przedwczesną
śmierć syna w wieku zaledwie trzydziestu lat odczuł jako najdotkliwszy cios
losu.
Innym
synem generała był Wacław Jacyna (1877-1959), inżynier komunikacji, profesor
inżynieryjnych szkół różnego poziomu, w tym wyższych, w stolicy Rosji
Petersburgu. Był autorem szeregu dzieł naukowych z zakresu sztuki budowlanej,
które wielokrotnie wznawiano zarówno w Rosji, jak i w Polsce. W latach
1922-1929 mieszkał w Wilnie, pracując w charakterze inżyniera w Dyrekcji
Kolejowej. Po 1945 roku pracował w Warszawie w departamencie techniki
Ministerstwa Komunikacji oraz w Naukowo-Badawczym Instytucie Kolejnictwa. Był autorem
nie tylko wielu artykułów w prasie fachowej, ale i m.in. książek: Zagadnienia budowy i eksploatacji dróg
żelaznych (1930), Błędy i luki w
podstawach mechaniki (1937)...
Mikołaj Mayiewski
Są znane
równolegle używane wersje tego nazwiska, prócz tytułowego także: Mayiewski,
Maj-Mayiewski, May-Majewski oraz po prostu Maj lub May. Był to znakomity ród
staropolski, używający w wielu swych odgałęzieniach różnych godeł. M.
Paszkiewicz i J. Kulczycki (Herby rodów
polskich, s. 439. Londyn 1990) informują o Majewskich herbu Dosługa,
Jastrzębiec, Lew, Łabędź, Nałęcz, Starykoń, Zadora. Spis szlachty Królestwa Polskiego (Warszawa 1851, s. 142-143)
obszernie donosi o Majewskich herbu Dosługa, Jastrzębiec, Lew Żółty, Łabędź,
Nałęcz, Starykoń.
Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 8, s.
119-120) także przytacza dane o Majewskich herbu Dosługa (nob. 1841 w
Warszawie); Dziób (1768, Galicja); Jastrzębiec (1700, Maje w powiecie
ciechanowskim); Lew Złoty (nob. 1775, Warszawa); Łabędź (pow. opatowski);
Łabędź odmienny (Królestwo Polskie); Mogiła (pow. kowieński); Nałęcz (1670,
pow. ciechanowski, chełmski, grodzieński, Prusy); Rudnica (powiat grodzieński);
Starykoń (1480, pow. ciechanowski, woj. kijowskie, Prusy); Świeńczyc (powiat
wileński); Własnosił (nob. 1828, Warszawa); Zadora (Wołyń); herbu własnego
(nob. 1764 neofici). Byli też Majewscy Tatarzy.
W ciągu kilku
ostatnich wieków nazwisko to nagminnie było odnotowywane w różnych dzielnicach
Rzeczypospolitej Polsko-Rusko-Litewskiej i w krajach ościennych. Samo zaś
nazwisko pochodzi od miejscowości Maje, znanej ongiś w Ziemi Ciechanowskiej.
Przodek domu,
niejaki pan Mikołaj miał nabyć we wsi Maje w parafii dzierzgowskiej powiatu
przasnyskiego w 1449 roku 20 włok gruntu we wsi Maje, należącej poprzednio do
Pawła de Brzozowe Brzozowskiego herbu Starza, i od tej wsi przybrał miano „Maj”,
potomkowie zaś jego nazwali się Majewskimi. Część z nich rozpierzchła w ciągu
pół tysiąca lat do różnych województw i krajów, część pozostawała na miejscu.
Jak poinformował autora tego tekstu pan Adam A. Pszczółkowski z Warszawy,
znawca dziejów tej rodziny, Majewscy się rozrodzili i w powiecie przasnyskim, z
czasem dziedziczyli nie tylko na Brzozowie – Majach, ale również na pobliskim
Ożumiechu, a także na szeregu wsi w parafii Krzynowłoga Wielka. „Z tych to Majewskich był też i Alexander,
syn Andrzeja i Salomei z Olszewskich, porucznik kawalerii narodowej z końca
XVIII wieku. W oparciu o księgi sądowe przasnyskie można wywnioskować, że
jednym z jego ulubionych zajęć było demolowanie miejscowej karczmy. Tenże
Alexander, wraz ze swym bratem Antonim, w 1797 r. swe dobra położone na
częściach Romany – Sędzięta, Romany – Karcze, Romany – Zajki, Romany – Borki
odsprzedali mężowi swej siostry: Andrzejowi Pszczółkowskiemu z Pszczółek
Górnych (1773-1843).
Ze spisu szlachty przasnyskiej z 1847 r. wynika, że
Stanisław, Łukasz, Kazimierz i Julianna Majewscy byli łącznie właścicielami na
13,5 włóce na Brzozowie – Majach. Spis wysiedleń z 1941 r. zna 12 Majewskich
zamieszkałych w tej wsi” (z listu p. Adama A. Pszczółkowskiego, 1 września
1999).
Majewscy chlubnie
się zapisali w dziejach kultury, nauki, techniki, literatury, wojskowości nie
tylko w Litwie i Polsce, ale też w Niemczech, Rosji, Białorusi, na Ukrainie i
Węgrzech. Od XVI wieku nazwisko to często było odnotowywane w rozmaitych,
zachowanych do dziś zapisach archiwalnych. Tak Jan Majewski, osoba zaufana
księżnej Czetwertyńskiej, oskarżył w kwietniu 1577 w sądzie brzeskim Teodora
Klukowskiego o pojmanie „na wolnej drodze”
i uprowadzenie pana Mikulicza, ciwuna książąt Czetwertyńskich.
Bartłomiej i
Michał de Maje Majewscy podpisali w 1697 roku w imieniu Ziemi Ciechanowskiej
sufragię króla Augusta II (Volumina Legum,
t. 5, s. 449). 5 października 1765 r. do popisu szlachty powiatu grodzieńskiego
stanął obok innych „jegomość pan Józef
Majewski, na koniu wilczatym, z szablą, pistoletami”.
Józef Majewski z
Ziemi Łomżyńskiej w 1794 r. przesiedlił się do Wilna i w 1824 r. został przez
tutejszą heroldię potwierdzony w rodowitości szlacheckiej (Centralne Państwowe
Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 486, s. 9).
W zbiorach dawnych
urzędów heroldii w Wilnie i Mińsku są przechowywane liczne materiały
genealogiczne, dotyczące dziejów różnych odłamów tego potężnie rozbudowanego
domu. Jeden z wywodów szlacheckich, zatwierdzony w Wilnie 28 sierpnia 1808 roku
donosi: „Ta familia herbu Starykoń od
kilku wieków będąc dostoynością starożytną szlachecką zaszczycona, tak w
Koronie Polskiej w Województwie Sandomierskim, jako też w Wielkim Xięstwie
Litewskim posiadała dziedziczne majętności (...). Piotr Mayiewski z Anny
Krzyżtoporskiej, Jana, kasztelana bydgoskiego córki, zostawił syna Michała
(1720)... Tenże Michał Piotrowicz Mayiewski był posessorem dziedziczney
majętności, Hołocewicze zwaney, w Województwie Nowogrodzkim leżącey (...).
Michał Piotrowicz Mayiewski z ślubnego związku miał synów czterech, jako to:
Antoniego, Jana Stanisława, Piotra, Mikołaja Franciszka...” W 1808 r.
heroldia wileńska uznała „za starożytną y
rodowitą szlachtę polską” Mikołaja, Antoniego, Józefa, Ignacego, Józefa
Ludwika, Michała, Jana Józefa, Jana Stanisława, Gaspra Karola, Piotra Pawła,
Piotra i Kazimierza Mayiewskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1789, s.
77-79). Rodowitość dalszych Majewskich tegoż herbu, zamieszkałych m.in. w powiecie
dziśnieńskim, potwierdzała heroldia wileńska wielokrotnie (CPAH Litwy w Wilnie,
f. 391, z. 7, nr 4117, l ;
f. 391, z. 1, nr 1013, s. 81). Majewscy herbu Starykoń od XVII wieku posiadali
dobra Hołdowicze w województwie nowogrodzkim. Byli potwierdzani w rodowitości
przez heroldie wileńską 16 czerwca 1808 r., 20 grudnia 1832 r., 22 maja 1857 r.
oraz przez Senat Rządzący w Petersburgu 14 stycznia 1858 r. (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 10, nr 240). Z nich pochodziła Barbara Majewska matka Adama
Mickiewicza. Liczne dobra, m.in. majątek Kruciłowicze, posiadał ten ród
(pieczętujący się tu godłem Nałęcz) na Mińszczyźnie. Wywód familii urodzonych z Majew Majewskich z 17 maja 1802 r.
stwierdza, że „familia Majewskich herbu
Nałęcz od najdawniejszych czasów w zaszczycie stanu szlacheckiego była i swoją
w powiecie mozyrskim miała osiadłość”. Leon Majewski mianowicie, podstoli
starodubowski, otrzymał od króla Zygmunta w 1610 roku przywilej na dobra
ziemskie. W tymże czasie Roman Maj-Majewski był na wyprawie moskiewskiej. W
1802 roku kilku Majów-Majewskich heroldia uznała „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”, wpisując ich imiona do
szóstej części ksiąg genealogicznych Guberni Mińskiej (Historyczne Archiwum
Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 140-142).
17 maja 1802 r.
heroldia mińska uznała także rodowitość szlachecką Jana, Jakuba Dominika,
Gabryela, Antoniego, Alojzego, Franciszka, Adama, Leoncjusza, Erazma, Ignacego,
Lamberta, Stanisława i Piotra Majów-Majewskich z powiatu bobrujskiego (Historyczne
Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 2050).
Inni Majewscy, też
„z Maja”, ale herbu Jastrzębiec, gnieździli się rozlegle w powiecie lidzkim.
Jedni byli z Majewskimi Nałęczami i Starykoniami, od wieków rozkrzewionymi na
Kujawach, w Wielkopolsce i Małopolsce.
Wywód familii urodzonych Majewskich herbu
Jastrzębiec, zatwierdzony przez heroldię w Wilnie 16 czerwca 1818 roku, donosi: „Ta familia od kilku wieków będąc
dostojnością starożytną szlachecką zaszczycona, tak w Koronie Polskiej, w województwie Sandomierskim, jako też w
Wielkim Xięstwie Litewskim posiadała dziedziczne majętności. Przekonywają o tym
następujące dowody. Piotr z Maja
Majewski, protoplasta domu tego, (...) z Anny
Krzyżtoporki, Jana, kasztelana bydgoskiego, córki, zostawił syna Michała, 1720
roku maja 20 dnia urodzonego...” Majewscy ci zamieszkiwali wówczas powiat
lidzki. Następnie: „tenże Michał
Piotrowicz Majewski był posessorem dziedzicznym majętności Hołdowicze zwanej w
Województwie Nowogrodzkim leżącej... Michał Piotrowicz Majewski z szlubnego
związku miał synów czterech, jako to: Antoniego, Jana Stefana, Piotra, Mikołaja
Franciszka (...). Antoni Michałowicz miał synów czterech; Jan Stefan – pięciu;
Piotr – trzech” itd. W 1818 r. heroldia wileńska potwierdziła w rodowitości
osiemnastu panów Majewskich z powiatów podwileńskich, uznając ich „za rodowitą i starożytną szlachtę polską”
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2596, s. 437-441).
Odnotowywano
reprezentantów tego rodu także w zaborze pruskim.
Leopold von Ledebur (Adelslexicon der Preussischen Monarchie, t. 2, s. 70) pisze: „Majewski (Wappen Starykon). Ein von Majewski
1833 Major und Chef der 9 Divisions – Garnison – Compaignie zu Glogau”.
W Księdze Genealogicznej Szlachty Guberni
Kijowskiej za lata 1821-1833 (Państwowe Archiwum Obwodu Kijowskiego, f.
782, z. 2, nr 41, s. 882-889) znajdują się wpisy, dotyczące rodu Majewskich
herbu Nałęcz, zamieszkałego w powiecie taraszczańskim, bezrolnego.
Z zapisu
archiwalnego wynika, że wówczas do ksiąg szlacheckich wpisani zostali, na mocy
decyzji Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich Guberni Kijowskiej, Jan Polikarp,
Józef, Antoni, Franciszek, Kasper (synowie Filipa) Majewscy. Inne dokumenty
potwierdzają m.in. rodowitość Atanazego, Jana, Ignacego, Mateusza, Michała,
Franciszka, Tadeusza, Jakuba Majewskich z tegoż powiatu i tegoż godła (f. 782,
z. 2, nr 376, s. 803-805; f. 782, z. 2, nr 411, s. 883-889; f. 782, z. 2, nr
382, s. 40-42; f. 782, z. 2, nr 384, s. 515-517).
Dość liczni byli
Majewscy pochodzenia żydowskiego, w kilku przypadkach nobilitowani przez sejm i
królów polskich. Oni wszelako używali przeważnie herbu Nowina. W kościele
wyszkowskim 30 listopada 1760 roku ksiądz Adalbert Balewicz ochrzcił Andrzeja
Majewskiego, „conversum ex Judaismo
juvenem anno 10”. Do chrztu prowadzili małego konwertytę Jan Zakrzewski,
Julianna Dąbrowska, Józef Żabokrzycki, Eleonora Biernacka; świadkami byli Paweł
Miączyński, Johanna Sulistrowska, Piotr Zawistowski, Aniela Kozińska. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1789). Później żoną Andrzeja Majewskiego
została polska szlachcianka Prakseda z Zaliwskich, wdowa po Szumskim.
Akta archiwalne
przekazują też wiadomość o innych Majewskich, również wywodzących się z
żydostwa, ale szczerze poczuwających się do polskości i już spokrewnionych z
polskimi szlacheckimi rodami Szczepowskich, Sokołowskich, Wiszniewskich,
Żukowskich i in. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 861, s. 200-201). Wywód familii urodzonych Majewskich herbu
Nowina głosi: „Roku 1817, junii 21
dnia. Przed nami, Stefanem xieciem Giedroyciem, powiatu wileńskiego
zastępującym marszałka guberńskiego litewsko-wileńskiego, i deputatami z
wszystkich powiatów Gubernii Litewsko-Wileńskiej do przyjmowania i roztrząsania
wywodów szlacheckich obranymi złożony został wywód urodzonych Majewskich herbu
Nowina, przez który gdy dowiedzionym zostało: że Stanisław z Jakuba Majewski,
ojciec wywodzących się, przyjąwszy wiarę świętą katolicką, został ochrzczony w
dniu 10 maja 1748 roku, jak o tym metryka chrztu jego w dacie 1804 roku miesiąca
februarii 10 dnia z kościoła parafialnego linkowskiego w powiecie upitskim
położonego, urzędownie wydana zapowiada. Któren to Stanisław z Jakuba Majewski,
prowadząc życie uczciwe i nienaganne, pojąwszy w zamęście szlachciankę Barbarę
Dobrusiewiczównę, w ciągu pomieszkania swojego w powiecie upitskim spłodził
dwóch synów Michała i Jana, dopiero wywodzących się, urodzonych w 1786 r i 1789
r.” Oni też zostali w 1817 roku „za
szlachtę polską” uznani i wpisani do klasy drugiej ksiąg genealogicznych
Guberni Litewsko-Wileńskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1547, s.
7-8).
Wydaje się, że
reprezentanci tych odgałęzień rodu, którzy używali nazwiska „Maj” (May)
pieczętowali się wyłącznie godłem Starykoń. Mocno zasłużyli się
Rzeczypospolitej w XVI wieku w wojnach z Moskwą i Tatarami. Stanisław Maj
wsławił się walecznością w boju pod Chocimem (1773).
Pisał o nich
Bartosz Paprocki: „Majowie w sędomierskim
województwie dom starodawny i znaczny”. Nazwisko odmiejscowe.
Miejscowość Maje
vel Brzozowo to „okolica szlachecka,
powiat przasnyski, gmina i parafia Dzierzgowo (...) w lesistej podmokłej
nizinie, przerżniętej przez rzekę Orzyc, która tworzy tu rozległe mokradła”
(Słownik Geograficzny Królestwa Polskiego,
t. 1, s. 427, Warszawa 1880).
W XV-XVI st. w
powiecie elbląskim było osiedle Majewo.
Na Kresach używali
też herbu Starykoń i gnieździli się w powiecie wołkowyskim i wileńskim. Na
Kaszubach i Pomorzu zniemczyli się. Widocznie z nich pochodził Karol May
(1842-1912) wybitny pisarz niemieckojęzyczny, autor klasycznych dzieł
literackich dla młodzieży Winnetou
(t. 1-4, 1893), Skarb w Srebrnym Jeziorze
(1894), Old Surehand (t. 1-3,
1894/1896) i innych, przetłumaczonych dotychczas na ponad 30 języków i wydanych
w łącznym nakładzie przekraczającym 70 mln egzemplarzy.
W kulturze
polskiej zapisała ta rodzina wiele godnych odnotowania kart. Jednym z pierwszych słynnych reprezentantów rodu Majewskich
był Sebastian Maievius urodzony
około 1585 roku w Wyszogrodzie, kształcony w Lublinie i Krakowie, zasłynął we
Włoszech jako wybitny malarz, autor olśniewających obrazów: Święta Rodzina, Biczowanie Chrystusa, Msza
pontyfikalna Świętego Bernarda, w których znać wpływy polskie. Dotychczas
uchodzi za jednego z najznakomitszych malarzy włoskich wieku XVII.
Samuel Ludwik Majewski
(1736-1801) urodził się w Lesznie, uczył się w Warszawie, studiował w Królewcu.
Był wyznania kalwińskiego, przez wiele lat działał w Gdańsku, ale też wśród
ewangelików w Moskwie i Petersburgu. Doskonale znał języki: polski, niemiecki,
francuski, angielski. Opanował niektóre orientalne. Opublikował szereg rozpraw
teologicznych w języku łacińskim i niemieckim. Zbiór jego mów ukazał się
drukiem w Lipsku w 1775 roku.
Jako
badacz starożytności słowiańskich, orientalista i archiwista cieszył się w
swoim czasie znacznym autorytetem Walenty
Majewski (1764-1835). Urodzony w patriotycznej rodzinie drobnoszlacheckiej
na Podlasiu, w miejscowości Skorochody, nauki pobierał w Warszawie pod okiem
wuja księdza Wincentego Skrzetuskiego. Z zapałem a umiejętnie oddawał się też
samokształceniu w różnych dziedzinach wiedzy i stał się dzięki temu cenionym
erudytą. Świetnie znał język turecki (opracował jego gramatykę), sanskryt,
łacinę, niemiecki, rosyjski, francuski, sanskryt. W 1816 roku ukazała się w
Warszawie jego praca O Słowianach i ich
pobratymcach, w 1827-28 Zbiór rozpraw
podług działów nauk i umiejętności historię wędrówek, przesiedleń i przenosin
ludów wyjaśniających. Wiele jego prac pozostało w rękopisie, gdyż zawistni
rodacy atakowali wielokrotnie pisane na szerokim tle poznawczym (i dlatego
niezrozumiałe dla „wybitnych specjalistów”) teksty W. Majewskiego,
uniemożliwiając ich wydanie. Wiele rękopisów tego autora spłonęło w Warszawie w
1944 roku, przez co kultura polska poniosła niepowetowane straty.
Franciszek Majewski (1781
– ok. 1838) był jednym z założycieli Towarzystwa Templariuszy, znanym
krzewicielem masonerii w Polsce.
Tomasz Majewski
(1810-1856) pozostawił po sobie w Krakowie niemało zaprojektowanych i
wzniesionych przez siebie gmachów użyteczności publicznej i domów mieszkalnych
przy ulicy Pijarskiej, Sławkowskiej, Poselskiej; on też projektował neogotycki
kościół w Zagórzu (konsekrowany 1855). Zmarł w rozkwicie sił twórczych na
tyfus.
Julian Adam Majewski
(1826-1920), był stryjem wielkiego Erazma Majewskiego, wszelako zasłynął nie z
tego powodu, lecz dzięki własnym inżynieryjnym osiągnięciom. Kształcił się w
najlepszych szkołach zawodowych Berlina, Brukseli, Frankfurtu nad Menem,
Hamburgu, Londynu. Po powrocie do kraju projektował i budował wspaniałe mosty w
Warszawie, Kaliszu, Ciechocinku. Był też autorem szeregu publikacji
teoretycznych, poświęconych zagadnieniom budowy arterii transportowych.
Karol Konstanty Majewski
(1833-1897), umiarkowany, a nawet konformistyczny, działacz doby powstania
styczniowego, pochodził z powiatu opatowskiego. Jako jeden z przywódców
powstania był słaby, plątał się w sieci własnych intryg, obawiał się wybuchu
prawdziwej rewolucji. Wydaje się, że współpracował z władzami rosyjskimi, choć przez
pewien czas przebywał niby to na zesłaniu w Rosji Centralnej, być może w celu
wybielenia go w oczach polskiej opinii publicznej. Życia dokonał po cichu w
Warszawie.
Władysław Majewski
(1830-1887) należał, podobnie jak jego brat Karol Konstanty, do szeregu wysoko
postawionych działaczy patriotycznych okresu powstania styczniowego. Działał
przeważnie na terenie Małopolski, w końcu 1864 roku przedostał się do Francji.
W 1867 wrócił do Kraju, po kilkuletnim pobycie w Krakowie i Stanisławowie przeniósł
się ostatecznie z rodziną do Zakoziela w powiecie kobryńskim, gdzie zarządzał
dobrami panów Orzeszków.
Hilary Paweł Majewski
(1838-1892) przyszedł na świat w Radomiu, ukończył Cesarską Akademię Sztuk
Pięknych w Petersburgu, przez którą skierowany został na dalsze studia do
Florencji. Po dwóch latach uzyskał dyplom także tamtejszej akademii, na
marginesie mówiąc, kosztem Petersburga. Po powrocie do Cesarstwa Rosyjskiego
osiadł w Łodzi, gdzie zrealizował wiele swych idei i projektów, projektując szereg
gmachów o przeznaczeniu świeckim i kościelnym. Ten znakomity architekt był
kawalerem szeregu orderów rosyjskich i laureatem nagród międzynarodowych.
Adam August Ignacy Majewski
(1838-1908) urodził się i ukończył gimnazjum w Warszawie, po czym odbył studia
prawnicze na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie w 1861 roku uzyskał stopień
kandydata praw. Po powrocie do Warszawy rozpoczął aplikację sądową, lecz
wkrótce, wobec przybierającego na rozmachu ruchu patriotycznego, przystąpił do
organizacji powstańczej. Udał się na polecenie zwierzchności narodowej do
Lublina, gdzie aplikację sądową łączył z obowiązkami komisarza powstańczego.
Został aresztowany i na kilka miesięcy osadzony w więzieniu, zwolniony z powodu
braku dowodów przestępstwa. W 1864 roku został aresztowany ponownie na skutek
obciążających go zeznań Oskara Awejdy i skazany na karę śmierci, którą później
zastąpiono 10 latami katorgi. W Rosji przebywał do 1876 roku, aż powrócił z
żoną i czwórką urodzonych na Syberii synów do Lublina i przez 30 lat stał tu na
czele Towarzystwa Kredytowego Miejskiego.
Syn
powyższego, Adam Kazimierz Majewski
(1867-1948) urodził się w Usolje koło Irkucka. Po ukończeniu gimnazjum w
Lublinie studiował medycynę w Warszawie. Następnie pracował w charakterze lekarza-chirurga
w Krakowie i Lublinie. Ogłosił drukiem kilkadziesiąt prac naukowych, w tym
książkę W sprawie wpływu ciąży na
powstanie kamicy żółciowej i czynnościowych zaburzeń w drogach żółciowych
zewnątrz wątrobowych (Kraków 1938) i in. Przez całe życie był działaczem
politycznym należącym do nurtu Narodowej Demokracji: więziony przez prosowiecki
reżim po 1945 roku. Jego syn Józef, prawnik i oficer Armii Krajowej, został
skrytobójczo zamordowany w 1944 roku; starszy syn Adam był lekarzem, autorem
interesujących pamiętników Wojna, ludzie
i medycyna (Lublin 1969).
Paweł Majewski
(1839-1905) urodził się w Wilnie w rodzinie aptekarza. Studiował w Moskwie
medycynę, potem filozofię. Relegowany z uniwersytetu za nieprawomyślność
polityczną, ale formalnie jakoby z powodu nienadążania w nauce. Kilkakrotnie
aresztowany, nie zaprzestał werbowania ludzi do ruchu polskiego, a to zarówno
Polaków, jak i Rosjan. Uczestniczył w spisku, mającym na celu wydostanie z
zesłania M. Czernyszewskiego i M. Sierno-Sołowjewicza. Niezmordowanie spiskował
przeciwko caratowi, aż wreszcie został aresztowany, sądzony i zesłany do okręgu
jenisejskiego na Syberii. Podczas przesłuchań, w przeciwieństwie do większości
Polaków, nikogo nie zdradził, na nikogo nie doniósł, nikomu nie zaszkodził.
Zamieszkał w końcu w Jenisejsku, w którym pozostał przez czterdzieści kolejnych
lat. Popełnił samobójstwo.
Stanisław Jan Majewski
(1860-1944) był bratem Erazma; zasłynął jako przemysłowiec obdarzony zmysłem
organizacyjnym i inwencją, producent ołówków i kredek. Był tak skuteczny, że
wyparł z rynku polskiego i rosyjskiego wszystkich konkurentów; za karę Niemcy w
1914 roku wysadzili w powietrze jego zakłady pod Warszawą, tak niepohamowana
była ich irytacja. Rozwijał swą działalność gospodarczą także na terenie Rosji
przed jej opanowaniem przez zbrodniarzy bolszewickich.
W
wieku ponad 60-letnim rozpoczął Stanisław Jan Majewski działalność pisarską i
naukową, publikując bardzo wartościowe książki: Duch wśród materii (1921, 1927, 1938), Wszechenergia wobec materii i życia (1925, 1937), Materializm wobec nauki (1936), Kryzys wartości złota (1937), w których
wystąpił jako obdarzony wielką intuicją filozof. Jego myśl wywarła znaczny
wpływ na filozofię w Rosji.
Synem
powyższego był Leszek Majewski
(1889-1961), inżynier górnictwa, organizator życia gospodarczego Polski,
działacz patriotyczny. Spośród jego trójki dzieci syn Jacek (1923-1944) był
oficerem Szarych Szeregów w warszawskich Grupach Szturmowych, poległym w
Powstaniu.
Stefan Majewski
(1867-1944) rozpoczął służbę w armii austriackiej po studiach odbytych w
Akademii Wojsk Technicznych i w Wyższej Szkole Sztabu Generalnego. W czasie
pierwszej wojny światowej dowodził m.in. w stopniu generała 44 brygadą górską i
57 brygadą piechoty armii cesarskiej. Po ukształtowaniu się Polski Niepodległej
przeszedł w jej służbę, był m.in. dowódcą 7 armii w Wilnie, walczył przeciwko
bolszewikom. Przez rząd polski odznaczony został m.in. Krzyżem Walecznych,
orderem Odrodzenia Polski; a przez rządy obce Orderem Belgijskiej Korony,
Orderem Jugosłowiańskim Św. Sawy, francuską Legią Honorową. Na skutek antypatii
i intryg Józefa Piłsudskiego został zbyt wcześnie odsunięty od służby czynnej w
Wojsku Polskim już w roku 1926.
Jednym
ze znanych polskich autorów katolickich był ksiądz Alojzy Majewski (1869-1947) misjonarz, założyciel polskiej
prowincji Księży Pallotynów, utalentowany pisarz. Po spędzeniu wielu lat w
Kamerunie i innych krajach Afryki powrócił do Polski, gdzie założył szereg
placówek pallotyńskich. Spośród ponad 40 jego książek przypomnijmy tu tylko
niektóre: Kongregacja misyjna księży
Pallotynów (Wadowice 1914), Podróż
misyjna do Afryki (Wadowice 1927), Cztery
lata wśród murzynów (Warszawa 1928), Świat
murzyński (Warszawa 1930). Pisywał i wydawał także w języku niemieckim.
Kazimierz Wincenty Majewski
(1873-1959) był utalentowanym lekarzem okulistą. Pochodził z Siebieszowa w
powiecie sokalskim. Uczył się i studiował we Lwowie, w 1902 roku habilitował
się na podstawie pracy Asthenopia muscularis.
Przez szereg lat profesorował i leczył w Krakowie, ogromnie zasłużony dla
rozwoju systemu opieki zdrowotnej w Polsce. Opublikował około osiemdziesięciu
artykułów (po polsku, niemiecku i francusku) w zakresie anatomii oka,
nystagmografii klinicznej, patofizjologii.
Stanisław Włodzimierz Majewski
(1878-1955) pochodził z Nowego Sącza, w którym też ukończył gimnazjum, zaś w
latach 1899-1903 studiował na wydziale hutniczo-górniczym akademii w Leoben.
Zasłużył się Polsce jako inżynier hutnictwa i wykładowca nauk metalurgicznych w
Akademii Górniczej w Krakowie. Opublikował szereg artykułów poświęconych
historii górnictwa i hutnictwa polskiego.
Franciszek Majewski
(1902-1962) był zasłużonym profesorem botaniki i nauki o uprawie roli w Szkole
Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie, autorem licznych publikacji
poświęconych zagadnieniom związanym z wpływem składników mineralnych na wzrost
i plon roślin, przemiany związków fosforowych w roślinie oraz przemiany
związków węglowych i azotowych w kompostach torfowych.
Tadeusz Adam Feliks Majewski
(1899-1969) od wczesnej młodości włączył się do walk o niepodległość Polski,
już w 1916 roku na Bukowinie. Następnie walczył w szeregach Legionów Polskich.
W kampanii 1920 roku dowodził plutonem czołgów. W 1939 roku pełnił służbę w
oddziale operacyjnym sztabu armii „Karpaty”. Następnie, idąc za przykładem
marszałka Rydza-Śmigłego, uciekł do Węgier, lecz w przeciwieństwie do tamtego,
podjął prawie natychmiast walkę w szeregu 10 brygady Kawalerii Pancernej we
Francji. Po klęsce tego państwa przedostał się do Anglii, w 1942 roku został
mianowany pułkownikiem i w tej randze walczył później przeciwko Niemcom na
terenie Francji, Belgii, Holandii, Włoch. Był odważnym i zdolnym oficerem;
nagrodzony szeregiem orderów polskich, brytyjskich, francuskich, belgijskich,
włoskich, holenderskich. Po wojnie wyemigrował do Kanady; pracował w firmie
zegarmistrzowskiej w Toronto; tam też umarł i został pochowany.
Wielką
umysłowością był Erazm Majewski
(1858-1922), pochodzący z odnóża rodu pieczętującego się godłem Starża, wybitny
specjalista w kilku gałęziach nauk przyrodniczych, technicznych i
humanistycznych, m.in. w etnologii i entomologii, socjologii i geologii,
filozofii i botanice, ekonomii i faunistyce, archeologii i psychologii
społecznej. Przypomnijmy tak interesujące jego książki jak Potop biblijny i periodyczne potopy ziemi (Warszawa 1881, drugie
wydanie 1883), Insecta Neuroptera
Polonica. Systematyczny opis owadów żyłkoskrzydłych polskich (Warszawa
1882, były też wznowienia); O słowniku
nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich (Warszawa 1885); O pilniejszych potrzebach naszego języka
naukowego i o słowniku zoologiczno-botanicznym (Warszawa 1886); Materiały do fauny krajowej: owady
żyłkoskrzydłe (Warszawa 1885); Koniec
świata, przegląd wypadków, jakie mogą sprowadzić zagładę ziemi (Warszawa
1887). Cieszyły się dużą poczytnością i były tłumaczone na języki obce (m.in.
czeski i rosyjski) powieści fantastycznonaukowe Erazma Majewskiego Profesor Przedpotopowicz oraz Doktor Muchołapski, fantastyczne przygody w
świecie owadów, które były w Polsce kilkakrotnie wznawiane.
Jednak
osiągnięciem naukowym na skalę światową tego uczonego było czterotomowe dzieło
pt. Nauki o cywilizacji (tom pierwszy
Prolegomena i podstawy do filozofii
dziejów i socjologii, Warszawa 1908, wznowiona 1912; tom drugi Teoria człowieka i cywilizacji, Warszawa
1911, wznowiona 1920; tom trzeci Kapitał,
Warszawa 1914; tom czwarty Narodziny i
rozwój Ducha na ziemi, Warszawa 1923). Dwie pierwsze części tego wybitnego
dzieła historiozoficznego wydane zostały także we Francji, co wyrobiło autorowi
natychmiast imię światowe, został on mianowany członkiem honorowym
Międzynarodowego Instytutu Socjologicznego w Paryżu, członkiem korespondentem zagranicznym
Towarzystwa Antropologicznego w Paryżu, członkiem Towarzystwa Naukowego
Warszawskiego.
E.
Majewski był zwolennikiem stosowania metod przyrodniczych w naukach
społecznych. Był przekonany o „jedności planu w przyrodzie”. Według niego świat
jest jednorodny, a bardziej złożone zjawiska funkcjonują na podłożu prostych.
Naukę o cywilizacji uznał za gałąź wiedzy o przyrodzie i wyprowadził ją z
podstaw przyrodniczych.
Metoda Majewskiego
przypomina badania analogii przyrodniczych; określa ją jako maxwellowską.
Polegała ona na wykrywaniu podobnych praw ogólnych zachodzących w różnych
zjawiskach społecznych i przyrodniczych. Majewski stosował równocześnie
rozumowanie przez analogię. Wnioskował, że jeśli jakieś nieznane zjawisko jest
podobne do znanego, należy sprawdzić, czy nie posiada tych samych cech. Już
samo ustalenie podobieństw i różnic zespołu cech porównywanych zjawisk
rozszerza naszą wiedzę.
Poszukiwał
także różnic. Metoda ta umożliwiła mu wyselekcjonowanie jakościowo odmiennych
cech zachodzących między porównywanymi zjawiskami. Z kolei przystępował do
ustaleń, jakiego rodzaju musiały zaistnieć przyczyny i warunki, aby realność
niższego rzędu przekształciła się w nową jakość.
Profesor
Feliks Koneczny w rozprawie Polskie Logos
a Ethos (t. 1, s. 28, 242) nazwał książkę Erazma Majewskiego Nauka o cywilizacji „dziełem zaiste
pomnikowym”, jak też bardzo pozytywnie oceniał wydanie przez niego w Warszawie
20 tomów ludoznawszego pisma „Lud”. Także najlepsi w Polsce znawcy twórczości
Erazma Majewskiego, Jerzy i Aleksandra Szymańscy uważają, że koncepcje jego
stanowiły „rewelację naukową” na skalę światową.
W
znacznym skrócie naukę o cywilizacji Erazma Majewskiego można zreferować jak
następuje:
Społeczeństwo
nie może być wytworem ewolucji biologicznej. Rozwój mózgu nie mógł wyłonić
myśli ludzkiej, a ręka – pracy, gdyż organy nigdy nie tworzą swoich funkcji.
Ponadto wymogi egzystencji biologicznej angażują mózg do pełnienia czynności pozamyślowych.
zatem organy przystosowane do pierwotnych celów podjęły odmienne pozabiologiczne
funkcje. Społeczeństwo nie powstało, zauważa Majewski, na podłożu rodzinnym ani
zbiorowym, bowiem struktury te występują w świecie zwierzęcym i nie wywołują
skutków cywilizacyjnych. Musi zatem istnieć innego rodzaju przyczyna
uspołeczniająca przodków człowieka.
W celu ustalenia
cech odróżniających społeczeństwo ludzkie od świata niespołecznego, Majewski
dokonał kolejnych porównań struktur rzeczywistości, tj. atomu, związków
chemicznych, kryształów, komórek, organizmów, gromad zwierzęcych i cywilizacji
ludzkich.
W pierwszej
kolejności Majewski dostrzegł, że społeczeństwo stanowi związek jednostek
biologicznych, morfologicznie jednakowych, wzajemnie zależnych, o funkcjach
zróżnicowanych oraz zmiennych. Podobna sytuacja nigdy nie występuje w świecie
przedspołecznym. W świecie przyrodniczym identyczne całości, a więc atomy i
cząsteczki chemiczne w przyrodzie nieożywionej, wolne komórki i organizmy w
świecie ożywionym zawsze zachowują się, bądź funkcjonują, jednakowo.
Zatem niezależność
funkcjonowania organizmu od jego budowy morfologicznej i niezależna od niej
możliwość zamiany czynności stanowi wyłączną własność, wyróżniającą świat
społeczny od biologicznego i fizycznego. Nie chodzi tu o sam fakt istnienia
podziału funkcji. Wśród niektórych gatunków owadów również występują
zbiorowości jednogatunkowe, dzielące się swoimi funkcjami. Jednakże, aby
poszczególne osobniki świata owadów wykonywały odmienne zadania, muszą różnić
się one budową morfologiczną, gdyż od budowy narządów są uzależnione ich czynności.
Toteż podział czynności w świecie zwierzęcym jest uwarunkowany biologicznie, a
najmniejsza zmiana zależy od powolnej przebudowy ich organów w ewolucji
biologicznej. W świecie mrówek, zauważa Majewski, od trzeciorzędu nie nastąpił
żaden postęp mimo złożonej struktury odrębnych własności różnych klas osobników
tego gatunku i wynikającego stąd podziału funkcji. Różnica jakościowa między
ewolucją biologiczną a społeczną polega bowiem na tym, że np. zwierzęta
przystosowując się do nowych czynności są zależne od powolnej i przypadkowej
ewolucji biologicznej, człowiek natomiast uniezależnił się pod tym względem od
przyrody. Postęp biologiczny odbywa się na zasadzie przyrodniczej, a ludzki na
zasadzie społecznej. Zastanawiając się nad przyczynami takiego stanu rzeczy, E.
Majewski wskazuje na narzędzia, które stanowią uzupełnienie narządów
morfologicznych, na przykład ręki ludzkiej. Dzięki zastosowaniu takich narzędzi
człowiek zmieniający swoje funkcje, nie potrzebuje przebudowywać ewolucyjnie
organizmu. Uczony podzielił narzędzia wykorzystywane przez człowieka w jego
czynnościach na naturalne, jak kij czy kamień oraz sztuczne, czyli wytworzone
przez społeczeństwo w sposób pozanaturalny. Możliwość pozabiologicznego
produkowania i udoskonalania narzędzi sztucznie wytworzonych zadecydowała o
społecznym postępie niezależnym od powolnej ewolucji biologicznej.
Zróżnicowanie
funkcji społecznych dowodzi – stwierdzał Majewski, że mamy do czynienia z czymś
więcej niż ze zwykłą sumą jednakowo działających jednostek zbioru, typowego dla
grup zwierzęcych. W społeczeństwie spotykamy się z jednością działania
osobników dzielących się społecznymi funkcjami. Nie stanowią one zwykłej sumy
jednostek należących do tego zbioru, tak jak dzieje się to wśród gromad
zwierzęcych. Społeczeństwo tworzy nierozerwalną całość analogiczną do żywego
organizmu, który jednak nie jest identyczny z organizmem biologicznym.
Funkcjonują tutaj osobniki niezależne pod względem biologicznym, ale zależne
pod względem społecznym. Społeczeństwo zatem nie tworzy więzi organicznej, bądź
fizycznej, a jednak stanowi całość bytująca pod względem funkcjonalnym.
Na tej podstawie Majewski doszedł do wniosku, że musi istnieć pewien
łącznik społeczny, odpowiednik fizycznego pojęcia siły, który spełnia
równocześnie funkcje scalające i różnicujące. Łącznikiem tym jest mowa ludzka.
Zapewnia ona komunikację międzyludzką warunkującą współdziałanie członków
społeczeństwa, uzgadnianie i tym samym zróżnicowanie ich czynności oraz
dokonywanie abstrakcyjnej klasyfikacji poznawanych zjawisk.
Mowa ludzka jest
również dlań sztucznym, czyli pozabiologicznym wytworem społeczeństwa
ludzkiego. Stwierdza on, że potomek ludzki nie dziedziczy biologicznie mowy, a
jedynie uczy się jej na drodze społecznej. Dzięki temu mowa ludzka może być wzbogacana
o niezbędny zasób nowych słów i pojęć, potrzebnych w wypełnianiu rozbudowanych
czynności komunikacyjnych i poznawczych. Również pod tym względem postęp
społeczny uniezależnił się od zbyt powolnej zmienności biologicznej.
Jego zdaniem,
nauki przyrodnicze często nie potrafiły wskazać na czynniki łączące całości
badanych przez nie zjawisk, toteż pokrywały swoją niewiedzę odwoływaniem się do
istnienia pozaobiektywnych sił. Stwarza to zachętę do poszukiwania
analogicznych łączników całości komórkowej i organicznej, co powinno przyczynić
się do wyjaśnienia zagadki życia. Odkrycie łącznika społecznego umożliwiło
rozwiązywanie zagadki społeczeństwa. Zdaniem Majewskiego już przodek
przedludzki posługiwał się przedmiotami dla zabawy lub do obrony i polowań. Podstawę
do tego wniosku dają odkrywane narzędzia z okresu od miocenu wyższego do końca
pliocenu, które wykazywały brak rozwoju techniki kamiennej. Na tej podstawie
wnosił, że coraz sprawniejsze ręce przedludzi pozwalały przystosować kształty
gałęzi i kamieni do chwilowych potrzeb i zadań. Postęp był jednak minimalny,
ponieważ musiał dokonywać się drogą naśladownictwa oraz nawyków instynktownych
dziedziczonych biologicznie. Przystosowywanie narzędzi naturalnych do potrzeb
przedczłowieka przeobraziło się stopniowo w sporządzanie narzędzi sztucznych.
Jakkolwiek – pisał
Majewski – drogą naśladownictwa uczono się wykonywać rękoma różnorodne funkcje
i wzrastał zakres działań, podział czynności mógł obejmować wąski ich zakres.
Wykonywanie niejednakowych czynności wywoływało potrzebę lepszego
porozumiewania się. Wykorzystując zmysłowe własności mózgu ludzkiego i zdolność
organiczną w zakresie wydawania dźwięków, hordy przedludzkie zaczęły tworzyć
umowne sygnały i w ten sposób powstała mowa typu ludzkiego. Stanowiło to moment
wyzwolenia się ludzkości z zależności biologicznej i utworzenie cywilizacji
społecznej.
W skład
ukształtowanego w ten sposób człowieczeństwa zaliczał całość aktualnie egzystujących osobników ludzkich, zdolnych do
spełniania funkcji społecznych. Tak pojmowane społeczeństwo reprezentowało
zespół jednostek sprzężonych i przystosowanych do pozabiologicznego bytowania.
Nie stanowiło ono jeszcze realnej i samodzielnie bytującej całości.
Dopiero
cywilizacja reprezentuje całokształt przejawów egzystencji społecznej, toteż
dopiero ją można porównywać ze zdolnymi do samodzielnego bytowania mechanizmami
bądź z żywymi organizmami. Majewski przyjmował, że społeczeństwo nie może
egzystować w izolacji od swoich sztucznie, czyli pozabiologicznie, uzyskanych
materialnych oraz duchowych wytworów. Zarówno narzędzia, wszelkie dobra
materialne, jak i mowa, umiejętność myślenia abstrakcyjnego, nagromadzone
doświadczenia i wiedza oraz inne przejawy kultury ludzkiej warunkują
egzystencję i pozabiologiczny rozwój społeczności ludzkiej. Cywilizacja była
dla niego sumą przejawów działalności społeczeństwa, czyli przejawów życia
zbiorowego i indywidualnego, idei, odkryć, wynalazków i ich zastosowania, stanu
ustroju rodzinnego, narodowego, powołanych do życia instytucji itd.
W skład realnie
istniejącej całości, którą E. Majewski nazwał cywilizacją, wchodzą wytwory
działalności społecznej, warunkujące jej funkcjonowanie oraz same czynności
ludzkie. Tak pojmowana cywilizacja powstała wraz ze społeczeństwem ludzkim,
gdyż nawet najprymitywniejsze ludy charakteryzują się pewnym, chociaż ubogim
podziałem pracy, różnorodnością czynności i uzdolnień oraz zasobem materialnych
i duchowych wytworów. Również społeczeństwo zaliczał do cywilizacji, gdyż jest
ona właśnie wytworem i rezultatem działania ludzkiego, kształtującego w
człowieku te własności, które wyróżniają osobnika ludzkiego od pozostałej
przyrody i czynią z niego istotę społeczną. W takim jednak ujęciu zaczął on
zaliczać do cywilizacji, społeczeństwa i człowieka wyłącznie pozabiologiczne
ich własności. Natomiast nagromadzenie organizmów biologicznych w
społeczeństwie jest jedynie substratem, materiałem niezbędnym do budowy
społeczeństwa i jego cywilizacji. Człowiekiem i społeczeństwem jest wyłącznie
to, co mowa, narzędzia, wzajemne zależności i wymiana usług wykrzesały ze
zwierzęcego podkładu osobników ludzkich. W skład cywilizacji nie wchodzi
również wszelki niezbędny materiał zastosowany w produkcji dóbr materialnych, a
wyłącznie istota wytworzonych przez nią przedmiotów, ujawniająca się w
funkcjonowaniu organizmu społecznego.
Erazm
Majewski, podobnie jak jednocześnie z nim Frliks Koneczny, podkreślał ogromną
rolę, jaką w życiu narodów odgrywa działalność duchowa, bezinteresowna,
kulturotwórcza.
Gdy
naród nie ma innego zajęcia, jak tylko samą walkę o byt, gdy przyświecają mu
same tylko cele ekonomiczne, zbliża się do upadku...
Wspaniałe
walory umysłowe Erazma Majewskiego uwidoczniły się też w jego książkach Tajemnica godziwego zysku, Bankructwo pieniądza papierowego i
cywilizacji opartej na wierze w dobroć natury ludzkiej. Od wielu lat
książki te ze względu na ich wyjątkowe walory poznawcze i etyczne są otaczane w
Polsce blokadą informacyjną i prawie nikt nie zna tu ich głębokiej treści. Pod
względem poglądów politycznych był Erazm Majewski narodowcem.
Także
w kulturze i nauce rosyjskiej reprezentanci tego rodu zapisali się jako twórcy
oryginalni i utalentowani. Jednym z nich był Mikołaj Mayiewski, który w podręczniku balistyki wydanym w 1870
roku podał, jako pierwszy w skali światowej, matematyczny opis ruchów
obrotowych lecącego pocisku.
Ten
wybitny teoretyk i inżynier w dziedzinie balistyki i artylerii pochodził z
gałęzi rodu mającej posiadłości dziedziczne w guberni twerskiej, na ziemiach
rdzennie rosyjskich. urodził się 11 maja 1823 roku w majątku Perwino, niedaleko
miasta Torżok. Gdy młodzieniec ukończył szesnaście lat, wybrał się na studia do
Moskwy, mianowicie na wydział fizyczno-matematyczny tamtejszego uniwersytetu.
W 1843
roku studia zostały pomyślnie ukończone, a nowo upieczony kandydat nauk
matematycznych wstępuje do służby w charakterze junkra do 16 Brygady Artylerii.
Po roku zuchowaty chorąży wstępuje dodatkowo na kurs oficerski do Szkoły
Artylerii im. Św. Michała, skąd w 1846 roku trafia do szeregów gwardyjskiej artylerii
konnej i rozpoczyna rzeczywistą służbę w wojsku.
Znakomite
uzdolnienia młodego oficera zwróciły na się uwagę generała E. Wessla, który też
niebawem skierował podporucznika M. Mayiewskiego do pracy na wydziale
artyleryjskim Komitetu Wojskowo-Naukowego, w którym ów podjął się pełnienia
funkcji sekretarza wydziału. Było to znaczne wyróżnienie i awans dla
Mayiewskiego, który okazał się w ten sposób w środowisku ludzi o bardzo wysokim
poziomie wykształcenia oraz kultury osobistej i zawodowej. Toteż nie powinno
dziwić, iż już wkrótce powstały jego pierwsze teksty naukowe poświęcone
balistyce zewnętrznej oraz praktyce prowadzenia ognia artyleryjskiego.
Początkujący naukowiec odczuwał swą pracę jako hobby i poświęcał się jej z
entuzjazmem i oddaniem.
W 1855
roku zarząd wojskowy obarcza M. Mayiewskiego zadaniem zaprojektowania
60-funtowej armaty o gładkiej lufie, co umożliwia mu zagłębienie się w
szczegółowych zagadnieniach balistyki i matematyki. Niebawem też młody
konstruktor wpada na kilka interesujących pomysłów i opracowuje oryginalną
metodę mierzenia ciśnienia gazów, powstających na skutek spalania prochu w
lufach armatnich o różnej średnicy i w różnych ich miejscach. Po raz pierwszy w
nauce europejskiej formułuje teorię derywacji. W dalszym ciągu kreśli projekty
dwóch armat i oblicza optymalne ich parametry. Po raz pierwszy w dziejach
artylerii światowej armaty zostały zaprojektowane nie na chybił trafił, by po
prostu odpowiadać zadanym parametrom wielkości narzucanym arbitralnie, lecz w
sposób planowy i racjonalny, na podstawie uprzednich obliczeń teoretycznych. Po
pewnym czasie armaty zbudowano według projektu Mayiewskiego w zakładach
zbrojeniowych w Petrozawodsku. Jednocześnie wyprodukowano dwie armaty według
projektu generała Baumgarta oraz zakupiono działa takiegoż kalibru w Anglii.
Następnie urządzono sprawdzian w strzelaniu, podczas którego sprawdzono armaty
na wytrzymałość. Okazało się, że armaty angielskie uległy destrukcji po
dokonaniu 546 strzałów, działa Baumgarta – po 789, zaś Mayiewskiego – dopiero
po ponad 1000 strzałach. Jest więc naturalne, że te ostatnie projekty zostały
przez zwierzchność wojskową Cesarstwa Rosyjskiego zaakceptowane i natychmiast
wdrożone do produkcji, czyniąc z tego państwa przodujące mocarstwo
artyleryjskie. Dokonania te zostały też z dużym zainteresowaniem odnotowane za
granicą, w Prusiech, Włoszech, Wielkiej Brytanii, USA, Francji. Pierwsza
poważna publikacja naukowa M. Mayiewskiego pt. O dawlenii porochowych gazow na stieny orudij i o primienienii
rezultatow opytow, proizwiedionnych po etomu priedmietu w Prussii, k
opriedieleniju tołszcziny stien orudij, zamieszczona w periodyku „Artillerijskij
Żurnał” (nr 1, 1856) została natychmiast zauważona i przedrukowana w języku
niemieckim i francuskim, nieco później w angielskim, włoskim i japońskim. W
czasopiśmie „Revue de technologie militaire” pułkownik Delaubel odnotował: „Przed Kampanią Krymską Europa zupełnie nie
wiedziała, jaki jest faktyczny stan armii rosyjskiej, i jakie są tu prowadzone
prace nad rozstrzyganiem specjalistycznych kwestii wojskowych. W trakcie
bohaterskiej obrony Sewastopolu artyleria rosyjska znakomicie się spisała w
aspekcie bojowym, a prace kapitana sztabowego Mayiewskiego, sekretarza Komitetu
Artylerii, dowodzą, iż artyleria rosyjska dorównuje najwyższym osiągnięciom tej
sfery wojskowej na naszym kontynencie, i to nie tylko pod względem bojowym, ale
i naukowym”.
W
tymże 1856 roku M. Mayiewski zostaje oddelegowany w celach naukowych do Europy
Zachodniej, gdzie nawiązuje najściślejszą wymianę idei i doświadczeń z
szeregiem środowisk i osób. W 1858 roku młody naukowiec obejmuje posadę członka
Wydziału Artyleryjskiego Komitetu Wojskowo-Naukowego i prowadzi skuteczne
badania nad zagadnieniem oporu powietrza przed poruszającymi się pociskami
sferycznymi. Zostaje wyróżniony tzw. Michajłowską Nagrodą, nadawaną
specjalistom wojskowym za wybitne dokonania naukowe i konstruktorskie. Kolejne
jego teksty są publikowane w „Biuletynie Cesarskiej Akademii Nauk” za rok 1858.
Odtąd też Mayiewski rozpoczyna wykłady z balistyki w Akademii Artylerii,
zastępując profesora M. Ostrogradzkiego. W trakcie wykładów usiłował
przekazywać słuchaczom zarówno wiedzę teoretyczną, jak też praktyczną w
odnośnej dziedzinie. Po raz pierwszy w praktyce europejskiej wprowadził też
teorię prawdopodobieństwa do sztuki artyleryjskiej. Był też Mayiewski jednym z
pionierów w opracowaniu zagadnień matematyczno-balistycznych, jeśli chodzi o
armaty zaopatrzone w lufy gwintowane, ponieważ dotychczas używano dział
wyłącznie o gładkim wylocie luf. W latach 1858-1859 na Polu Wołkowym
przeprowadzono na szeroką skalę próby z pociskami gwintowanymi, wykazując, że
pod każdym względem są one skuteczniejsze i lepsze niż wystrzeliwane z dział
gładkolufowych. Uogólnione wyniki swych badań M. Mayiewski opublikował w piśmie
„Artillerijskij Żurnał” nr 2 1860,
pt . Ob opytach
proizwiedionnych w naszej artillerii”... Skutkiem jego prac
eksperymentalnych i publikacji teoretycznych stało się wycofanie z sił
zbrojnych Imperium Rosyjskiego dział gładkolufowych i zastąpienie ich
gwintowanymi. Było to przedsięwzięcie potwornie kosztowne, lecz na jego skutek
Rosja stała się jednym z przodujących krajów pod względem jakości uzbrojenia
artyleryjskiego.
Wszystko
co nowe, z trudem toruje sobie drogę do zaakceptowania społecznego, gdyż opinia
bywa w ogóle bezwładna i początkowo jest niechętna do nowinek, zanim się jej do
nich nie przekona. Zdawał sobie sprawę z tej okoliczności i M. Mayiewski, toteż
od 1862 roku wygłaszał roczny kurs odczytów publicznych, poświęconych aktualnym
zagadnieniom techniki wojskowej, w tym przede wszystkim artyleryjskiej, nie
zaniedbując oczywiście i aspektów, które sam opracowywał, a które znał
najlepiej. Podkreśla się, że te prelekcje były bardzo gruntownie przygotowane
pod względem naukowym i wygłaszane były z uwzględnieniem wszelkich zasad sztuki
elokwencji i retoryki.
W 1864
roku Mikołaj Mayiewski zostaje awansowany na stopień generała-majora artylerii;
w 1865 publikuje nowatorski tekst naukowy pt. O wlijanii wraszczatielnogo dwiżienija na polot prodołgowatych
snariadow w wozduchie; w 1866 ukazuje się O wlijanii wraszczatielnogo dwiżienija prodołgowatych snariadow na
ugłublenije ich w twierdyje sriedy, za które autor otrzymuje od rządu złoty
medal, a które zostają niebawem wydane także w języku francuskim i angielskim.
Obok Francuza Saint-Roberta był Mayiewski w tym okresie najwybitniejszym w
skali europejskiej specjalistą w dziedzinie balistyki, współtworzył fundamenty
jej nowoczesnej odmiany.
Osobny
rozdział w działalności M. Mayiewskiego to projektowanie dział artyleryjskich
dużego kalibru, które następnie były produkowane w zakładach Kruppa w Essen.
Konstruktor bezpośrednio nadzorował w Niemczech produkcję armat, które,
nawiasem mówiąc, okazały się podczas prób bez porównania lepsze niż odnośne
działa angielskie, i zostały od 1867/68 roku wzięte na uzbrojenie nie tylko
armii rosyjskiej, ale i pruskiej. Do oryginalnych wynalazków M. Mayiewskiego
należy m.in. zaopatrzenie stalowych pocisków w miękkie mosiężne paski oraz
zaopatrzenie luf armatnich w zewnętrzne umacniające pierścienie. (To ostatnie
rozwiązanie dokonane wspólnie z A. Gadolinem). Jednocześnie Rosja i Prusy, a
potem też inne kraje wdrożyły te nowości konstruktorskie do produkcji broni
artyleryjskiej.
Zaprojektowane
także przez M. Mayiewskiego tzw. systemy artyleryi nadbrzeżnej dotychczas
odgrywają istotną rolę w siłach zbrojnych wielu armii świata.
W 1870
roku wydano w Sankt Petersburgu fundamentalne dzieło uczonego Kurs wnieszniej balistyki, które w 1872
roku opublikowano także w Paryżu po francusku. Później ujrzały światło także
tłumaczenia angielskie i niemieckie, jak też inne. Tę książkę Mayiewski tworzył
faktycznie przez ponad dwadzieścia lat, korzystał zarówno z własnych obliczeń i
doświadczeń, jak też z dorobku innych fachowców. Skutkiem tego ogromnego
wysiłku było dzieło pod każdym względem znakomite. Na kilka dziesięcioleci Kurs wnieszniej balistyki stał się
podstawowym podręcznikiem dla artylerzystów dziesiątków krajów, czyniąc z
autora „pierwszego balistyka Europy” i uczonego o światowej sławie. Generał
Morain pisał w recenzji tej książki: „W
swych rozległych i trudnych poszukiwaniach, zawsze kierujący się względami
naukowymi i wynikami doświadczeń praktycznych, generał M. Mayiewski nie tylko
zademonstrował w najwyższym stopniu głęboką wiedzę i wyjątkowy zmysł
filozoficzny w swych badaniach, lecz prócz tego wykazał się sprawiedliwością i
bezstronnością w stosunku do dorobku innych specjalistów pracujących w tej
dziedzinie, co daje równie chlubne świadectwo jego usposobieniu, jak jego prace
– świadczą o jego ogromnym talencie.
W tej
wypowiedzi zwraca na siebie uwagę podkreślenie faktu, że generał M. Mayiewski
miał umysł filozoficzny, to jest był zdolny do widzenia zagadnień balistyki na
szerokim tle rozwoju techniki, nauki i cywilizacji w ogóle, co mu umożliwiało
dokonywanie owocnych rozstrzygnięć syntetycznych na pograniczu kilku pokrewnych
nauk i technologii, jak też robienie właściwego użytku ze swych
konkretnonaukowych odkryć, wdrażanie idei do praktyki.
„Myślenie bowiem już samo w sobie, jeszcze
przed wszelką treścią szczególną, jest negowaniem, oporem przeciw temu, co jest
mu narzucane; myślenie przejęło to w dziedzictwie od swego pierwowzoru, to
znaczy stosunku pracy do materiału”. (Th. W. Adorno, Dialektyka negatywna).
Jak
powiadał przed ponad dwoma tysiącami lat Marek Tulliusz Cycero: „Mało opanować wiedzę, trzeba też umieć z
niej korzystać”. Aby to czynić skutecznie, trzeba koniecznie choć trochę
być filozofem. I każdy wybitny uczony nieuchronnie nim bywa. Gdyby nie był
filozofem, nie mógłby też być wybitnym w jakiejkolwiek innej gałęzi wiedzy.
„Filozofia założona jest w strukturze
człowieka; każdy, niezależnie od sytuacji, zbliża się do niej i wszelka ludzka
działalność zdąża do filozoficznej samoświadomości”. (Wilhelm Dilthey, O istocie filozofii). A to z kolei
powoduje, że także osobowość danej jednostki ludzkiej staje się bardziej
dojrzała, głęboka i harmonijna. Filozofia przecież jest sposobem kształtowania
życia, nie tylko teorią, i w ten sposób stosuje się wobec niej określenie mądrości.
Moralna
potęga filozofii ma polegać na kształtowaniu zdolności do uwolnienia duszy od
zmysłowości, od chaosu, a także od barbarzyństwa swego czasu i środowiska. Siła
charakteru i prawość stanowią w istocie prawdziwą filozofię.
Zastanawiające,
że wszystkie przekazy pisane, dotyczące osoby i życia generała M. Mayiewskiego
uwypuklają nie tylko jego doniosłe odkrycia naukowe i projekty techniczne, ale
też wyjątkowo wysoką kulturę ogólną i moralną tego człowieka, jego życzliwość,
gotowość niesienia pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, zupełny brak egoizmu,
próżności i miłości własnej. Te cechy powodowały, że profesor był głęboko
szanowany przez kolegów z Akademii Artylerii oraz lubiany i podziwiany przez
słuchaczy. Wiele też się zachowało różnojęzycznych przekazów epistolarnych,
wystawiających najlepsze świadectwo osobie generała.
W 1870
roku M. Mayiewski uzyskuje od Uniwersytetu Moskiewskiego tytuł naukowy doktora
habilitowanego matematyki stosowanej; od 1876 ma tytuł profesora zasłużonego, a
w 1878 zostaje obrany na członka korespondencyjnego Cesarskiej Akademii Nauk w
Petersburgu. W tym czasie dziesiątki jego pomniejszych i większych tekstów są
publikowane w wielu językach dosłownie na całej kuli ziemskiej. Autorzy i
wydawcy przysyłają mu do recenzji książki z balistyki i nauk pokrewnych, a
generał nigdy nie odmawia. Jego zaś recenzje są nie tylko obiektywne,
bezstronne, pisane z wielkim znawstwem zagadnień, ale też konstruktywne i
życzliwe, pozbawione nawet najmniejszego cienia zawiści zawodowej czy ducha przyziemnej
rywalizacji. Za to M. Mayiewskiego również ceniono i szanowano w wielu krajach,
szczególnie zaś we Włoszech, gdzie cieszył się szczególną estymą. Nawiasem
mówiąc, swe recenzje i artykuły generał-profesor pisywał w kilku językach
europejskich, i to bardzo pięknie, tak, iż jego teksty nie wymagały ani
redagowania, ani tłumaczenia, co wydawcy sobie również wielce cenili.
Spośród
książek M. Mayiewskiego opublikowanych w języku rosyjskim wymieńmy jeszcze
następujące: 1. Izłożenije sposoba
najmieńszych kwadratow i primienienije jego prieimuszczestwienno k
issledowaniju riezultatow strielby (Sankt-Petersburg 1881); 2. Ballistika (Sankt-Petersburg 1883); 3. Izłożenije sposoba interpolirowanija
(Sankt-Petersburg 1883); 4. O
wierojatnosti otkłonienij ot centra gruppirowanija toczek popadanija snariadow
w miszeń (Sankt-Petersburg 1883).
Za swe
prace w dziedzinie balistyki M. Mayiewski otrzymał szereg nagród od rządu
Cesarstwa Rosyjskiego oraz stopień generała artylerii. W 1890 nadano mu tytuł
honorowego członka Uniwersytetu Moskiewskiego.
Przez
ponad dwadzieścia lat M. Mayiewski prowadził też badania naukowe w zakresie
astronomii, a szereg jego tekstów z tej dziedziny opublikowano w biuletynach
Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego oraz Obserwatorium Pułkowskiego.
23
lutego 1892 roku profesor Mikołaj Mayiewski zmarł po doznaniu wylewu krwi do
mózgu, który stanowi zresztą najważniejszą przyczynę zgonów osób oddających się
intensywnej pracy umysłowej. Został pochowany w miejscu urodzenia, miasteczku
Perwino.
W
Rosji znani byli też inni reprezentanci rodu Majewskich.
W
tomie XIX/1 (zeszyt 80) Polskiego
Słownika Biograficznego Bogdan Gadowski podaje: „Majewski Aleksander, pseudonim Goszczyński, Józef, Kwiatkowski,
Kwietniewski, Pużak, Sosnowski, Wiśniewski (1890-1932), działacz polskiego i
rosyjskiego ruchu rewolucyjnego, metalurg. Urodził się 27 lutego w osadzie
Kamienskoje na Ukrainie, był synem Józefa, robotnika, i Józefy Kołbus.
Ukończywszy dwuklasową szkołę fabryczną, zaczął pracować w roku 1903 [czyli
w wieku 12 lat! – przyp. J.C.] w biurze
technicznym tamtejszych zakładów metalurgicznych jako rysownik. W latach
1910-14 pracował w fabryce budowy maszyn w Libawie, uczęszczając jednocześnie
na kursy techniczne. W r. 1914 złożył egzamin na technika-metalurga w
Instytucie Technicznym w Libawie. W czasie pierwszej wojny światowej przebywał
na Uralu. W Jekaterynburgu zaczął pracować jako technik w zakładach
metalurgicznych”.
Osobny
i ważny rozdział w życiu Aleksandra Majewskiego stanowi jego działalność rewolucyjna.
Młody człowiek wstąpił w 1916 roku do partii Socjalistów-Rewolucjonistów,
należał do frakcji tzw. „lewych eserów”. Po wybuchu rewolucji w lutym 1917 roku
został wybrany na przewodniczącego związku zawodowego metalowców w
Jekaterynburgu, a następnie na sekretarza tegoż związku na cały obwód uralski.
Wchodził też w skład Rady Delegatów Robotniczych. Od jesieni 1918 należał do
Rosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików), został wysłany do stolicy
Białorusi Mińska i utworzył tu tzw. Gubernialną Radę Gospodarki Ludowej,
rozpędzoną niebawem przez Józefa Piłsudskiego.
W 1919
roku został skierowany przez Lenina do prowadzenia pracy wywrotowej w Wilnie,
ale został aresztowany przez władze polskie. Uciekł wszelako z więzienia i udał
się do Węgier, by tam utwierdzać socjalizm, został jednak i stamtąd wyrzucony.
W
jesieni 1919 roku zjawił się ponownie w Polsce, wstąpił do Komunistycznej
Partii Robotniczej Polski i w 1920 roku, gdy ojczyzna ociekała krwią w
zmaganiach z bolszewicką Rosją, Litwinami, innymi wrogami narodu polskiego,
kierował akcją strajkową górników w Zagłębiu Dąbrowskim, skierowaną przeciwko
zachowaniu niepodległości Kraju. Następnie uprawiał niezwykle szkodliwą
działalność antypaństwową wśród robotników Warszawy, Kielc, Radomia, prowadzoną
pod pozorem pracy związkowej. Został aresztowany i po złożeniu zeznań
wypuszczony. Bezkarność uskrzydliła tego agenta Moskwy, jak i tysiące innych,
którzy – nieraz w dobrej wierze – działali na szkodę własnego narodu i własnej
ojczyzny. Był jeszcze kilkakrotnie aresztowany i wypuszczany przez policję
polską, która postępowała niemrawo i niedołężnie; nieraz udawał się do Rosji na
narady i po instrukcje. Aż wreszcie został w 1925 roku ostatecznie ujęty i po
kilku miesiącach, w drodze wymiany więźniów politycznych, przekazany do ZSRR.
Tutaj już nie był czynny politycznie.
Władze
radzieckie doceniły w Majewskim przede wszystkim jego kwalifikacje jako
znakomitego metalurga i organizatora życia gospodarczego (temperament
polityczny tu się już nie liczył). Toteż objął on ważne posady kierownicze w
przemyśle, kolejno w okręgu wiackim, następnie omutnińskim, później w
Makiejewskich Zakładach Metalurgicznych. Jako specjalista w zakresie budowy i
eksploatacji walcowni wyjechał służbowo na pewien czas do USA, z którego to kraju
przysłano do Rosji Sowieckiej nie tylko setki komisarzy politycznych, ale też
tysiące specjalistów, mających pomóc w tworzeniu od podstaw gospodarki
socjalistycznej. Szkolono też w Ameryce dużą ilość fachowców w rozmaitych
gałęziach wiedzy technicznej i humanistycznej, którzy po powrocie obejmowali
kluczowe stanowiska w systemie władzy sowieckiej. Aleksander Majewski został po
powrocie ze Stanów Zjednoczonych głównym inżynierem budowy zakładów
metalurgicznych „Dnieprostal”, a następnie aż do zgonu pracował na etacie
dyrektora technicznego Kramatorskich Zakładów Budowy Maszyn, jednego z gigantów
sowieckiego przemysłu ciężkiego.
Spośród
innych przedstawicieli tej utalentowanej rodziny w Rosji przypomnijmy kilka
dalszych osób. Otóż generał-major wojsk rosyjskich Sergiusz Majewski (1779-1848) był autorem poczytnych w swoim czasie
notatek wspomnieniowych, opublikowanych przez periodyk „Russkaja Starina” pt. Moj wiek ili istorija generała Majewskogo
(1873).
Karol Majewski (ur.
1824) był zasłużonym w Rosji inżynierem budownictwa i architektem. Studiował
m.in. w Petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych, następnie opracowywał projekty
i wznosił szereg cesarskich pałaców w Kołomnie, Petersburgu, Kijowie.
Przebudował twierdzę w Lublinie. Opublikował szereg studiów z dziedziny
historii architektury.
Znakomity
botanik Piotr Feliksowicz Majewski
(1851-1892), absolwent Uniwersytetu Moskiewskiego, był autorem wielokrotnie
wznawianych książek Wiesienniaja flora
(16 wydań), Złaki Sriedniej Rossii, Osienniaja flora sriedniej połosy
Jewropiejskoj czasti SSSR (11 wydań w okresie od 1905 do 1975 r.). O
zasługach tego wybitnego uczonego z uznaniem pisał K. Timiriaziew w „Russkoj Mysli” oraz inni naukowcy.
Był on
absolwentem Uniwerytetu Moskiewskiego, prowadził badania naukowe w zakresie
morfologii i systematyki roślin. Był wykładowcą florystyki w
Nowo-Aleksandrowskim Instytucie Rolnictwa i Hodowli Lasów. Jego Flora Średniej Rossii (pierwsza edycja
1892) w ciągu XX wieku była wznawiana kilkanaście razy, a nawet dziś stanowi
jedną z podstawowych uniwersyteckich pomocy naukowych w Rosji w dziedzinie
botaniki. Kilkakrotne wznowienia miały także inne książki: Polewyje trawy (1887); Złaki
Sredniej Rossii (1890); Klucz k
opriedieleniju driewiesnych rastienij po listwie (1890).
Z
syberyjskiej gałęzi rodu pochodziła zdolna pisarka Irena Witoldowna Majewska, autorka powieści Dwa sczastja (pierwsze wydanie Moskwa 1962, drugie Nowosybirsk
1964), Uje-Kut (Moskwa 1982) i innych
poczytnych książek.
Włodzimierz Maj-Majewski
Należał do
najsłynniejszych żołnierzy pierwszej wojny światowej; nie było wówczas kraju
europejskiego, którego gazety nie odnotowywałyby jego imienia w związku z
najbardziej zażartymi bojami tej kampanii. Sojusznicy skupieni w Entencie
pisali o nim z podziwem, skupieni zaś w koalicji wokół Niemiec – ze zgrozą.
Gałąź rodu, z
której pochodził (ur. 15 września 1867 roku), gnieździła się w guberni
mohylewskiej, pieczętowała się herbem Starykoń, lecz była tak podupadła, że nie
posiadała ani dóbr dziedzicznych, ani nabytych. Utalentowany młody człowiek
musiał więc swe życie od podstaw budować pracą własnych rąk i umysłu; pomocy
nie mógł spodziewać się z nikąd. Postanowił obrać drogę kariery wojskowej, a
dzieje wojen interesowały go już od ławki gimnazjalnej. Ukończył kolejno I
Korpus Kadetów, Mikołajewską Szkołę Inżynierów (1888), Akademię Sztabu
Generalnego (z wyróżnieniem 1896). Gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, był
jednym z najmłodszych i rokujących największe nadzieje generałem rosyjskim.
Nadziei tych zresztą nigdy nie zawiódł, a Rosję spotkałby zupełnie inny los,
gdyby miała jeszcze garść oficerów o takich kwalifikacjach zawodowych i
zaletach charakteru.
Przez całą
pierwszą wojnę światową generał skutecznie dowodził I Korpusem Gwardyjskim,
otrzymując za odnoszone zwycięstwa nie tylko wszystkie najwyższe ordery
Imperium Rosyjskiego, imienną złotą broń od cesarza, ale i tzw. „order św.
Jerzego z gałązką”, ustanowiony po rewolucji 1917 roku i nadawany oficerom i
generałom przez rady żołnierskie, która to nagroda świadczy, że Maj-Majewski
cieszył się autentycznym szacunkiem mas żołnierskich. Co nie powinno dziwić,
gdyż w okresie wcześniejszym generał-major Maj-Majewski, dowódca Pierwszego
Korpusu Gwardyjskiego, został nagrodzony m.in. orderem św. Włodzimierza z
mieczami i wstążką, nadawanym wyłącznie za osobistą odwagę wykazaną
bezpośrednio na polu walki. Żołnierze zawsze szanują dowódców, którzy się nie
kłaniają kulom i potrafią osobiście prowadzić ich do ataku na bagnety pod
ogniem wroga. Generał Maj-Majewski zawsze stawał w pierwszym szeregu i
brawurowo maszerował z fajką w zębach na czele tyralier rosyjskich gwardzistów
na okopy Niemców, a bagnetem władał nie gorzej od swych podwładnych. Takich
generałów żadna armia nigdy nie ma wielu. Ten jego zwyczaj stał się
niesłychanie modnym w okresie późniejszym wśród korpusu oficerskiego Rosji
(ZSRR) i Niemiec, m.in. w okresie II wojny światowej, kiedy to np. podczas
manichejskiej Bitwy Stalingradzkiej zarówno oficerowie radzieccy, jak i
hitlerowscy, przed atakiem przypinali sobie wszystkie nagrody i dystynkcje
wojskowe, a nie kryli się za plecami zwykłych żołnierzy i nie przebierali się w
mundury szeregowców (w przeciwieństwie do oficerów innego wojska, którzy
pobrzękiwali orderami tylko, gdy się wybierali z wizytą do cudzych żon lub
skakali jak małpy na salach tanecznych), by się „nie narażać” na strzały i
ciosy przeciwnika, usiłującego w trakcie starć wyeliminować przede wszystkim
dowódców.
Za swe
bohaterstwo, nieraz wykazywane w walkach z Niemcami, generał Włodzimierz
Maj-Majewski otrzymał też od króla Wielkiej Brytanii zarówno ordery św. Jerzego
i św. Michała, jak też tytuł lorda jego królewskiej mości. Tego zaszczytu
dostąpił jako jedyny reprezentant generalicji Cesarstwa Rosyjskiego. Jego
talent przywódczy i zuchowata, młodzieńcza odwaga stały się legendą w armiach
Ententy.
Prócz tego W.
Maj-Majewski słynął z bezwzględnej przyzwoitości, sprawiedliwości i uczciwości,
ani sam nie grabił i nie brał „do łapy”, ani swym podwładnym na to nie
pozwalał. W Rosji przeżartej przez złodziejstwo i korupcję była to rzadkość
niespotykana, uchodząca w oczach jednych za dziwactwo, w oczach innych – za
głupotę.
Wydarzenia na
froncie jeszcze bardziej pogłębiały rozpaczliwy kryzys, w którym znalazło się
Cesarstwo Rosyjskie.
„Wojna bowiem nie tylko zmniejsza ludność,
ale i drastycznie zmienia jej skład jakościowy. Zabiera ona z pola życia
najlepszych i pozostawia przy życiu najgorszy materiał ludzki. I rzeczywiście,
w wojnach giną przede wszystkim najbardziej zdrowe i zdolne do pracy grupy
wiekowe. Do broni nie powołuje się chorych i kalekich, nie bierze się dzieci i
starców, lecz mobilizuje się z reguły osoby w wieku 18-45 lat. Dalej,
przestępcy, osobnicy moralnie niscy także nie są pobierani do wojska; a znaczy
– nie są poddawani ryzyku wyginięcia. Mało tego. Tchórze, dranie i osobnicy bez
głębokiego poczucia obowiązku starają się tam nie trafić, lecz „osiąść” gdzieś
na zapleczu; jeśli zaś trafią do wojska, i tu usiłują uniknąć
niebezpieczeństwa. Osoby zaś prawe, przesiąknięte poczuciem obowiązku, tego nie
czynią; czyli że i tu ryzykują bardziej. Badanie problemu ofiar wojny wykazuje,
że w wojnach bezpośrednio lub pośrednio ginie większy odsetek ludzi pod
względem intelektualnym wykwalifikowanych, niż pozbawionych tych kwalifikacji.
(...) Wojny zabierają lepszych i pozostawiają gorszych. Lecz mało tego. Na mocy
praw dziedziczności wojna pochłania nie tylko najlepszych, ale i ich potomstwo;
zabiera ich jako wytwórców przyszłych pokoleń i prowadzi tym samym do mnożenia
się indywiduów drugiego gatunku. Gdyby wojny nie było – na skutek rywalizacji
indywidua niższego gatunku zostałyby zepchnięte na dalszy plan. Pierwsze
miejsca zostałyby zajęte przez lepszych i ich potomków.
„Weksle wojny spłaca się nie podczas wojny, a
znacznie później, po kilku pokoleniach” – powiada Benjamin Franklin. I ma w
zupełności rację. Ta tragiczna rola wojny nie daje się rozpoznać natychmiast,
ale jest niewątpliwa i fatalna. Szczególnie jeśli idzie o wojny wielkie,
ciężkie i częste. Przez nie skład jakościowy narodu coraz bardziej i bardziej
się pogarsza w ciągu szeregu dziesięcioleci, a w wyniku tego wielki naród może
zostać zbiorowiskiem przygłupów, zaś wielkie mocarstwo – zaniknąć. W tej
feralnej roli wojny kryje się jedna z podstawowych przyczyn upadku starożytnej
Grecji i Rzymu, gdzie dzięki mnóstwu wojen zewnętrznych i domowych, wyginęli
prawie wszyscy „najlepsi” i ich potomkowie; nowi przybysze okazali się
niezdolni do kontynuowania osiągnięć swych poprzedników. Ta okoliczność (przy
istnieniu też innych przyczyn) spowodowała śmierć starożytnych państw i kultur”. (Pitirim
Sorokin, Wojna a militaryzacja
społeczeństwa).
Także Rosja w
okresie 1914-1920 znalazła się na krawędzi zagłady lub samozagłady. Od pewnego
czasu przez kilka lat gigantyczny kraj tarzał się zapamiętale we własnej krwi,
jak pies w padlinie, i omal się nią nie zadławił na śmierć. Wybuch rewolucji
socjalistycznej w Rosji 1917 roku został poprzedzony przez zupełny rozkład
państwa, społeczeństwa i wojska, które po prostu przestało istnieć na skutek
zarówno zwyrodnienia elit rządzących, jak i niszczącej propagandy finansowanej
z obcych ośrodków. Wówczas po raz pierwszy uwidoczniła się straszliwa
demoralizująca rola prasy, gdy znajduje się ona w ręku międzynarodowych
zbrodniarzy. Sprowokowała ona wybuch okropnej wojny domowej i śmierć
dziesiątków milionów ludzi.
„Wojny i rewolucje były czasami korzystne”
– powiada Vilfredo Pareto; by zaraz jednak dodać: „Co zresztą nie oznacza, że były takie zawsze... Nie można, ogólnie
biorąc, stwierdzić ani tego, że stabilność jest zawsze korzystna, ani też tego,
że zawsze korzystna jest zmiana. Każdy przypadek należy zbadać osobno,
oszacować użyteczność i stratę oraz przekonać się, czy pierwsza przeważa nad
drugą i vice versa”... Dla Rosji z okresu pierwszej wojny światowej te
skutki były również niejednoznaczne. Na skutek burzliwych wydarzeń społecznych
spróchniały reżim carski został zmieciony z powierzchni ziemi, lecz ci, co
przyszli, by jego zastąpić, nie byli lepsi pod względem moralnym i
intelektualnym od byłego dworu cesarskiego i jego zdegenerowanych elit.
Na skutek
rewolucji i wojny domowej wzrósł – jak pisał w 1919 roku Pitirim Sorokin – „zoologizm”
rosyjskiego nacjonalizmu, ponieważ w szeregach czerwonych oddziałów
nieproporcjonalnie wysoki odsetek stanowili Łotysze, Polacy, Chińczycy,
Koreańczycy, Węgrzy, Gruzini, zaś ponad 90% władz bolszewickich składało się z
Żydów, co zmusiło niektórych historyków (w tym zachodnich) mówić o wydarzeniach
1917/19 r. jako o „antyrosyjskiej rewolucji”. Wymieniony powyżej socjolog
odnotowywał: „Częściowym przejawem
zoologicznego nacjonalizmu może służyć ostry antysemityzm, który ogarnął
wszystkie warstwy narodu rosyjskiego, do niedawna jeszcze będące żydofilskimi.
Prawie wszyscy są nim zarażeni – od szczytów inteligenckich do zabitej dechami
wsi, od rosyjskich komunistów (nie dziwcie się) do monarchistów. „Protokoły
mędrców Syjonu” czytane są zarówno na górze, jak i na dołach społecznych. Są
one pochwalane, im się wierzy, o nich rozważa... Przyczyną takiego zjawiska
może służyć nadzwyczaj wybitna rola, którą odegrały znaczne masy Żydów w
pogłębianiu naszej rewolucji i w rozkwicie naszego komunizmu. Nie mówiąc już o „wodzach”,
z których większość (Zinowjew, Trocki, Kamieniew, Stiekłow, Swierdłow, Radek,
Krasin, Urycki, Wołodarski, Litwinow, Joffe itd.) stanowili Żydzi; większość
zaś „pozycji dowódczych” we wszystkich komisariatach była i pozostaje zajęta
przez tychże. Będąc bardziej sprytnymi, Żydzi ucierpieli ekonomicznie mniej niż
Rosjanie. Znaczna część bogactw przeszła w ich ręce. Dzięki tejże praktycznej
smykałce i pomocy rodaków oni mniej głodowali. Szereg najbardziej
niesympatycznych funkcji pełnili także oni. Gdy zarządzono „nową ekonomiczną
politykę”, właśnie Żydzi – prawie bez wyjątku – stali się „kapitalistami”, „bogaczami”,
którzy zagarnęli faktycznie prawie cały przemysł i handel państwowy, jak też
prywatny i spółdzielczy. Dodajcie do tego fakt, że ludność Piotrogrodu, Moskwy
i innych miast jest silnie zsemityzowana na skutek napływu żydostwa z
miasteczek do centrów, że żydostwo lepiej się odżywia, lepiej ubiera, lepiej
żyje, że Rosjanin na wszystkich pozycjach dowódczych, we wszystkich
komisariatach, prócz GPU (gdzie obecnie mało Żydów), widzi samych Żydów, że
nawet skład osobowy studentów szkół wyższych jest przeważnie żydowski (w
uczelniach medycznych 60-70 proc., w innych mniej: „numerus clausus na opak” –
tak się mówi o tym w Rosji), weźcie to wszystko pod uwagę – a wzrost
antysemityzmu będzie zrozumiały (...)
Muszę dodać przy tym, że zachowanie się wielu i
wielu Żydów, nawet nie komunistów, a po prostu „przedsiębiorców”, w sensie
drapieżności i szakalizmu było wstrętnym i odpychającym”. (Pitirim
Sorokin, Sowriemiennoje położenije Rossii,
w: Obszcziedostupnyj ucziebnik
socjologii. Statji raznych let, Moskwa 1994, s. 486-487). W obliczu tych
faktów rosyjska antyżydowskość stała się niepohamowana, a bolszewicy w 1919
roku opublikowali i skrupulatnie przestrzegali ustawy, na mocy której za
najmniejsze słowo przeciwko Żydom karano – rozstrzelaniem na miejscu.
Jak pisał w 1923
roku socjolog Pitirim Sorokin: „Na skutek
wojny, a w szczególności rewolucji, Rosja przekształciła się w „kloakę
zbrodniczości”. Ludność jej w dużym stopniu zdegradowała się pod względem
moralnym. Szczególnie znaczna była degradacja młodego pokolenia...
Pierwszą kategorią zjawisk potwierdzających tę
diagnozę są: terror, dzikie, rozwydrzone, niszczące działania indywiduów i mas,
kolosalna fala zezwierzęcenia, sadyzmu i okrucieństw, wzajemnych mordów i
gwałtów. Z podobnych zjawisk i składa się tzw. wojna domowa. Nie-morderca
został mordercą, humanista – gwałcicielem i grabieżcą, dobrotliwy mieszczuch –
krwiożerczym zwierzęciem.
W okresie pokoju wszystkie te zjawiska nie miały i
nie mogły mieć miejsca. Zwykłe morderstwo wywoływało odrazę, a kat – wstręt.
Psychika i czyny ludzi organicznie odpychały się od takich działań. Trzy i pół
roku wojny oraz trzy lata rewolucji, niestety, „zdjęły” z ludzi powłokę
cywilizacji, rozbiły szereg hamulców i „ogołociły” człowieka. Taka „szkoła” nie
minęła bez śladu. Tresura zrobiła swoje. Na jej skutek znikł niedobór w
zawodowych mordercach i przestępcach. Życie człowieka straciło wartość.
Świadomość moralna stępiała. Nic nie powstrzymywało przed zbrodniami. Ręka
podnosiła się już nie tylko na bliźniego, ale i na krewnych. Pojęcie zbrodni
stało się dla znacznej części ludności „przesądem”; normy prawa i moralności – „ideologią
burżuazyjną”. „Wszystko wolno”, byle tylko było dogodne – oto zasada, kierująca
postępowaniem wielu, bardzo wielu.
Stąd wszystkie wskazane zjawiska. Stąd zbrodnie
wojny domowej, stąd terror CzK, tortury, rozstrzały, gwałty, fałszerstwa,
kradzieże itd., które zalały krwią i przerażeniem Rosję (...)”. W
stosunku do roku 1914 w latach 1918-1919 poziom przestępczości w Moskwie wzrósł
następująco: kradzieże – 3,15 razy; uzbrojona grabież – 285 razy; zwykła
grabież – 8 razy; zabójstwa – 10,6 raza; malwersacje i zawłaszczenia – 1,7
razy. Dziecięca przestępczość w Piotrogrodzie w porównaniu z rokiem 1913
wzrosła 7,4 razy.
Negatywne procesy
społeczne przybierające na sile od 1917 roku nie uchodziły uwagi generała W.
Maj-Majewskiego. Postanowił więc ponownie, jako żołnierz, czynnie włączyć się
do biegu wydarzeń, by na nie wpłynąć w kierunku, który mu się wydawał pożądany.
W 1918 roku
wstąpił do Białej Armii na Kubaniu i został mianowany dowódcą Dywizji
Drozdowskiej, następnie dowodził grupą wojsk nad Donem. Od grudnia 1918 –
dowódca 3 Dywizji Piechoty, przerzuconej do Donbasu po wycofaniu się stamtąd
wojsk niemieckich. Po dołączeniu do jego ugrupowania oddziałów generała A.
Szkuro zajął cały Donbas, odnosząc serię zwycięstw nad bolszewikami i
Ukraińcami.
W maju 1918 roku
ugrupowanie W. Maj-Majewskiego zostało przemianowane na Armię Ochotniczą
(Dobrowolczeskaja Armia), która też pod jego dowództwem rozpoczęła słynny „marsz
na Moskwę”, zajmując w czerwcu 1919 Charków.
Białogwardyjski
pułkownik Michał Drozdowski (1881-1919) notował w dzienniku z 1918 roku,
wydanym później w Paryżu: „Żyjemy w
strasznych czasach zezwierzęcenia, dewaluacji wszelkich wartości. Niech milczy
serce i hartuje się wola, ponieważ wyuzdany motłoch uznaje i szanuje tylko
jedno prawo: „oko za oko, ząb za ząb”, ja zaś powiem: „dwa oka za oko,
wszystkie zęby za jeden ząb”. W tej bezwzględnej walce o życie musi się stanąć
na tym prawie... I niech kulturalne serce ściska się mimo woli – kości zostały
rzucone, Rubikon przekroczony i trzeba iść uparcie tą drogą do wyznaczonego
celu przez potoki krwi swojej i obcej. Dziś ty, jutro ja. Dookoła wrogowie...
Jak wyspa przez wodę jesteśmy otoczeni przez bolszewików, Austro-Germanów i
Ukraińców. (...)
Stałe napady, grabieże i mordy terroryzują
ludność... Dookoła jęki i płacz. Powoli tropimy i wyłapujemy inicjatorów, choć
główni herszci potrafią zawczasu uciec... Mieszkańcy boją się świadczyć
oficjalnie, obawiają się zemsty, gdy pójdziemy dalej... Tak naprawdę wojna
domowa jest czymś strasznym. Jakież to zezwierzęcenie wnosi ona do obyczajów,
jaką nienawiścią i mściwością wypełnia serca. Przerażające są nasze porachunki,
przerażająca radość i upajanie się morderstwem, które nie jest obce wielu
ochotnikom. Serce cierpi, lecz rozum domaga się okrucieństwa. Trzeba zrozumieć
tych ludzi, wielu z nich straciło bliskich i krewnych, którzy zostali
wymordowani przez motłoch. Ich rodziny, życie, majątek – wszystko zostało zniszczone.
Wśród nich nie ma nikogo, kto by nie był poprzednio poddany znęcaniu się,
poniżeniu i obrazie. Dlatego teraz nad wszystkim dominuje nienawiść i zemsta, a
czas przebaczenia jeszcze nie nastał. Jakie można mieć pretensje do Turkuła,
który stracił kolejno trzech braci, zamęczonych przez marynarzy, lub
Kudriawcewa, któremu czerwonogwardziści wyrżnęli całą rodzinę? A iluż jest
wśród nas ludzi o takim losie?...”
Straszliwą
atmosferę tych dni i zdarzeń przedstawiła Maryna Cwietajewa w cyklu wierszy Lebiedinyj stan z 1918 roku. W jednym z
uwtorów ta poetka, w której żyłach płynęła polska krew, pisała:
„Strastnyj ston, smiertnyj ston,
A nad stonami – son.
Wsiem priestołam – priestoł,
Wsiem zakonam – zakon.
Gdie pustyr – pole rżi,
Rieki s siniej wodoj...
Tolko wieki smieżi,
Czełowiek mołodoj.
W żyłach miod. Kto idiot?
Eto – on, eto – son.
On ujmiot, on otriot
–
Strastnyj pot, smiertnyj pot.”
Wśród
Białej Gwardii było bardzo wielu Polaków z Ukrainy i Białorusi, Wołynia i
Polesia, na których to terenach zbuntowany motłoch oraz nasłani z Rosji
rewolucyjni żołnierze i marynarze, dowodzeni przez żydowskich komisarzy
przelewali potoki polskiej krwi. Wszyscy już też wiedzieli o bestialskim „mordzie
rytualnym” bolszewii popełnionej na imperatorze, jego małżonce i sześciu
niepełnoletnich dzieciach. Dlatego też oficerowie-ochotnicy, niezależnie od
swej narodowości, mścili się bezwzględnie i okrutnie na bolszewikach i Żydach,
których udało się wyłapać lub wziąć do niewoli. Rozstrzelanie było karą
najłagodniejszą, aktem łaski. Normą zaś było obcinanie kończyn, odzieranie ze
skóry, wykłuwanie oczu, wieszanie za nogi i genitalia, zabijanie kijami ludzi –
jak wściekłych psów. Postępowanie obu walczących stron, Gwardii Białej i
Gwardii Czerwonej, było identyczne. Bezlitosne. Rzadko wojna między różnymi
narodami bywa tak straszna i okrutna, jak wojna domowa, wewnątrz tego samego
narodu czy państwa. Jednym ze skutków rewolucji i wojen domowych bywa przede
wszystkim wyniszczenie elity narodowej i – na skutek tego – moralne zdziczenie
reszty ludności.
Podczas
wojen – jak nie bez racji zauważał Fryderyk Nietzsche – „właśnie najwyżej wykształceni zawsze stosunkowo najczęściej bywają
składani w ofierze, ci, co obiecują liczne i dobre potomstwo: w rzeczy samej ci
stają w walce na przedzie jako dowódcy, a nadto wystawiają się najbardziej na
niebezpieczeństwa wskutek większej ambicji”. Jest to niewątpliwie sytuacja
zła. Tenże autor dodaje jednak: „Na
niekorzyść wojny powiedzieć można: czyni zwycięzcę głupim, zwyciężonego
złośliwym. Na korzyść wojny: w obydwu skutkach prowadzi za sobą barbarzyństwo i
przez to powrót do natury: dla cywilizacji jest czasem snu lub porą zimową;
człowiek wychodzi zeń silniejszy do dobrego i złego”.
Niezależnie
od oceny, wojny są jednak nieuniknione, stanowią jeden – na równi z pokojem – z
naturalnych stanów ludzkości: „Jest
próżnym marzeniem i pozowaniem na piękną duszę oczekiwać dużo jeszcze od
ludzkości, kiedy się oduczy wojen prowadzić. Tymczasem nie znamy innego środka,
któryby mógł przywrócić ludom wycieńczonym tę surową energię obozową, tę
głęboką nienawiść nieosobistą, tę zimną krew w mordowaniu z zachowaniem
czystego sumienia, ten wspólny organizacyjny zapał w tępieniu wroga, tę dumną
obojętność na wielkie straty, na własne istnienie i istnienie osób kochanych,
to głuche wstrząśnienie dusz, podobne do trzęsienia ziemi, jak to czyni w
sposób silny i niezawodny każda wojna: tryskające wtedy strumienie i potoki
toczą wprawdzie ze sobą kamienie i gruzy wszelkiego rodzaju i niszczą łąki
kultur delikatnych, później jednak, w warunkach sprzyjających, poruszają z nową
siłą koła w warsztatach ducha. Cywilizacja zgoła nie może się obyć bez
namiętności, występków i złośliwości.”
To
może zabrzmieć paradoksalnie, ale faktem jest, że sukcesy na froncie walki z bolszewikami,
odnoszone przez generała Maj-Majewskiego stały się jedną z przyczyn późniejszej
klęski Białej Gwardii.
Bez
przerwy posuwająca się do przodu armia się rozciągała, fałdowała, obwody
pozostawały w tyle. Można zrozumieć generała Maj-Majewskiego, że chciał
utrzymać inicjatywę w swym ręku. Wydaje się, że tą chęcią był też spowodowany
rozkaz o „samozaopatrzeniu” oddziałów. Zdejmując z siebie wszelkie obowiązki
dotyczące zaopatrzenia wojsk, sztab armii, z jednej strony, umożliwiał bardziej
operatywne dowodzenie, ale, z drugiej, – odwrócił uwagę oddziałów od zadań
bojowych, skierowując ją na poszukiwanie i przywłaszczanie trofeów. Wojna stała
się środkiem wzbogacania się, a wykorzystywanie miejscowych zasobów – grabieżą
i spekulacją. Jak pisze generał A. Łukomski: „Każdy oddział starał się zagarnąć jak najwięcej. Zabierano wszystko; co
nie mogło być wykorzystane na miejscu, skierowywane było na tyły w celu wymiany
lub spieniężenia. Ruchome zasoby wojsk osiągnęły wymiary homeryckie, niektóre
pułki posiadały do dwustu wagonów zapasów. Ogromna ilość osób obsługiwała
obwody. Szereg oficerów stale znajdował się na długotrwałych delegacjach
mających na celu realizację trofeów, wymianę itp. Armia się demoralizowała.
W ręku tych, kto tak czy inaczej miał
do czynienia z „samozaopatrzeniem” znalazły się szalone pieniądze, czego
niechybną konsekwencją była rozpusta, gry hazardowe, pijaństwo... Niestety,
przykład dawali niekiedy starsi dowódcy...” (Wospominanija generała A. S. Łukomskogo, t. II, s. 163, Berlin
1922).
Dobre
chęci i tym razem prowadziły do piekła. Gospodarczo-zaopatrzeniowa
decentralizacja wojska spowodowała jego rozkład i rozsypywanie się pod ciosami
oddziałów bolszewickich.
Jeśli
chodzi o generała W. Maj-Majewskiego, to jego zachowanie nieraz budziło zaskoczenie
w sztabie Białej Gwardii. Był tak „dziwaczny”, że dowodząc Armią Ochotniczą,
nieustannie domagał się od kierownictwa „ruchu białego” nadania chłopom
własności ziemskiej i skasowania wielkich latyfundiów obszarniczych, co
wzbudzało konsternację i oburzenie tegoż kierownictwa. Optował też za uznaniem
przez Rosję Polski jako niepodległego państwa zaprzyjaźnionego i sojuszniczego
na podstawie braterstwa Słowian. Bardzo się martwił, gdy Denikin, którego matką
i żoną – nawiasem mówiąc – były Polki, wykazywał pod tym względem zupełny brak
elastyczności i nie przystawał na propozycje Józefa Piłsudskiego zawarcia z
Białą Gwardią sojuszu antybolszewickiego pod warunkiem uznania przez „białych”
niepodległości Polski. (Jak wiemy, W. Lenin był politykiem bardziej zręcznym i
tę niepodległość uznał, choć jednocześnie utworzył dla Polski czerwony rząd i
czerwone pułki polskie, które zresztą w latach 1919-1920 poprzechodziły na
stronę oddziałów J. Piłsudskiego).
Współcześni
odnotowali w 1918/19 roku zaskakujący i niewytłumaczalny na pierwszy rzut oka
fakt: W. Maj-Majewski był zawołanym pijakiem, jak wielu oficerów i generałów
(nie tylko rosyjskich). To nie dziwiło. Dziwna była okoliczność, że w czasie
tryumfalnego „marszu na Moskwę” generał im więcej wypijał, tym posępniejszy się
stawał, a pił wówczas na zabój, do nieprzytomności. Gdy natomiast Armia
Ochotnicza zaczęła się cofać przed przeważającymi dywizjami czerwonego
komandarma Hieronima Uborewicza, Maj-Majewski, co prawda, pić nie przestał,
lecz stawał się po każdym kieliszku i po każdej porażce własnego wojska
coraz... weselszy. Rozumiał: jeśli w wojnie domowej zwyciężą „biali”, Polska
nie ma żadnych szans na odzyskanie samodzielności, zwycięstwo „czerwonych” tę
szansę pozostawia. Widocznie tę kłopotliwą rozterkę, ten wewnętrzny konflikt
między żołnierską lojalnością do dawnej Rosji, a patriotyczną miłością do
Polski – generał nieświadomie usiłował „zgasić” czy przynajmniej przytłumić
strumieniami „russkoj wodki”... Oczywiście, był to wielki dramat wewnętrzny utalentowanego
dowódcy, także w tym okresie zresztą rozmiłowanego w osobistym prowadzeniu
żołnierzy do boju na bagnety, lecz wydaje się, że nikt z otoczenia generała nie
rozumiał wówczas, o co tak naprawdę w tych „zapojach” chodzi. Być może domyślał
się tego (jako pół-Polak) głównodowodzący Białej Gwardii, generał Antoni
Denikin, który 27 listopada 1919 roku odsunął W. Maj-Majewskiego od dowództwa
Armią Ochotniczą pod pretekstem „podrywu autorytetu władzy” i „niesprostania
wymogom kierownictwa” na skutek pijaństwa. Trudno się tej decyzji dziwić, bo
przecież jest jasne, że „ryba gnije od głowy”, a tam, gdzie głowa jest wciąż
pod wpływem alkoholu, wszystko ulega rozprzężeniu, wojska nie wyłączając, które
przecież zawsze stoi na dyscyplinie, porządku i ładzie, których z kolei nie ma
i nie może być tam, gdzie jak potok płynie wino i wódka. Kultura ludzkości od
najdawniejszych czasów wypracowała wiele ostrzeżeń przed tego rodzaju
sytuacjami, gdy okazuje się, że „od wódki rozum krótki”, a gdzie nie ma rozumu,
tam nie ma człowieka.
[Już w
Testamencie Judy z apokryficznego
dzieła pt. Testamenty dwunastu
Patriarchów (II wiek n.e.) znajdujemy ciekawe rozważania o alkoholizmie i
jego socjalnopsychologicznych skutkach. Umierający prorok powiada w tym
tekście:
„A teraz,
dzieci, słuchajcie tego, co wam przykazuję, słuchajcie ojca waszego i strzeżcie
wszystkich słów moich pełniąc zalecenia Pana i będąc posłuszni przykazaniom
Pana Boga. Nie idźcie za pożądliwościami waszymi ani też za skłonnościami
waszego umysłu w pysze serc waszych i nie chlubcie się mężnymi czynami waszej
młodości. Wszystko to bowiem jest złem w oczach Pana. Ponieważ i ja sam
chełpiłem się, że podczas wojen nie uwiodła mnie twarz pięknej niewiasty,
wyśmiewałem się z Rubena, brata mego, z powodu Bilhy, żony ojca mego, dlatego
duch pożądania i rozwiązłości uderzył we mnie i uległem Bessue, Kananejce, i
Tamar, poślubionej moim synom. I powiedziałem do mego teścia: Zasięgnę rady
ojca i tak wezmę twoją córkę za żonę. On zaś pokazał mi z myślą o córce bardzo
wiele złota. Był bowiem królem. Przyozdobiwszy ją złotem i perłami sprawił, że
nalewała nam wino podczas uczty z całym wdziękiem kobiecym. Wino oszukało moje
oczy i rozkosz zaciemniła serce. Zapragnąwszy jej, obcowałem, i przekroczyłem
przykazanie Pana oraz przykazanie ojców moich i wziąłem ją za żonę. I ukarał
mnie Pan z powodu nierozwagi mego serca, tak że nie miałem radości z jej
dzieci.
Dzieci moje! nie upijajcie się winem, ponieważ wino
odwraca umysł od prawdy, wywołuje poryw pożądania i oczy prowadzi na bezdroża.
Duch rozwiązłości posługuje się winem jakby swym sługą dla rozkoszy umysłu.
Jedno i drugie odbiera moc człowiekowi. Jeśli bowiem ktoś pije wino, tak iż
staje się nietrzeźwy, poprzez nieczyste myśli zwraca umysł ku rozwiązłości.
Ciało rozgrzewa przygotowując je do uczynku nieczystego, a jeśli znajdzie się
przedmiot pożądliwości, dopuszcza się grzechu i nie wstydzi się. Wino ma taką
właściwość, dzieci moje, że odurzony nim człowiek nie uszanuje niczego. Również
i mnie ono uwiodło i nie wstydziłem się wobec wielu w mieście. Albowiem na
oczach wszystkich skierowałem się do Tamar i popełniłem wielki grzech
odsłaniając zasłonę nieczystości moich synów. Po wypiciu wina nie zważałem na
przykazanie Boga i wziąłem kobietę kananejską za żonę. Dzieci moje, kto pije
wino, potrzebuje wiele roztropności. Taka zaś jest roztropność w piciu wina:
pić tak długo, dopóki zachowuje się przyzwoitość. Kiedy przekroczy się tę
granicę, duch fałszu wdziera się do umysłu i panuje nad nim. On to sprawia, że
nietrzeźwy prowadzi wstrętne rozmowy, postępuje niegodnie i nie wstydzi się,
ale chełpi się bezwstydem uznając to za coś pięknego.
Człowiek rozwiązły i bezwstydny królestwa nie
zdobędzie, staje się bowiem niewolnikiem rozwiązłości, jak to było ze mną.
Dałem bowiem moją laskę, to jest trwałość mego rodu, mój pas, to jest siłę,
oraz diadem, to jest chwałę mego królestwa. Odwróciwszy się jednak od tego
wszystkiego, aż do starości nie spożywałem wina i mięsa, i nie znałem wesołych
biesiad. I pokazał mi anioł Boga, który trwa na wieki, że kobiety panują
zarówno nad królem jak i nad nędzarzem. Królowi odbierają sławę, walecznemu –
siłę, ubogiemu – ostatnie oparcie w ubóstwie.
Zachowujcie zatem, dzieci moje, miarę w piciu wina.
W nim bowiem mieszkają cztery złe duchy: pożądliwości, gwałtowności,
nieumiarkowania, brudnego zysku. Jeśli pijecie wino w radości, z bojaźnią Bożą
i umiarem, będziecie żyli. Jeśli zaś pijecie bez umiaru, bojaźń Boża odejdzie,
pozostanie nietrzeźwość, a wtargnie bezwstyd. Jeśli jednak chcecie żyć godnie,
w ogóle powstrzymujcie się od wina, aby nie zgrzeszyć słowami pychy,
kłótliwością, obmową, przekroczeniem przykazań Bożych i nie zginąć przed
czasem. Wino odsłania tajemnice Boga i ludzi, jak i ja odsłoniłem przykazania
Boże i tajemnice ojca mego Jakuba niewieście kananejskiej Bessue, chociaż Bóg
zabronił je odsłaniać. Wino staje się także powodem wojny i zamętu.
Nakazuję wam, dzieci moje, nie miłować pieniędzy
ani nie przyglądać się pięknu kobiet. Albowiem pieniądzem i pięknością uwiodła
mnie Bessue, Kananejka. Wiem także, że z powodu podwójnego owego zła mój ród
pogrąży się w grzechu. Nawet roztropni spośród synów moich pobłądzą i osłabią
królestwo Judy, które dał mi Pan ze względu na moje posłuszeństwo ojcu. Nigdy
bowiem nie zasmuciłem Jakuba, ojca mego, ale pełniłem wszystko, co mi polecił.
Abraham, ojciec mego ojca, błogosławił mi życząc, abym był królem w Izraelu.
Także Izaak błogosławił mi w podobnych słowach. Dlatego wiem, że ze mnie
powstanie ród królewski.
W księdze Henocha Sprawiedliwego przeczytałem,
jakich to grzechów dopuścicie się w czasach ostatnich. Strzeżcie się przeto,
dzieci moje, rozwiązłości i chciwości, słuchajcie Judy, waszego ojca. Te bowiem
rzeczy oddalają od Prawa Bożego, zaślepiają rozeznanie duszy, uczą pychy, nie
zezwalają, aby człowiek okazywał miłosierdzie drugiemu człowiekowi. One to
pozbawiają duszę wszelkiej szlachetności, sprowadzają cierpienia i udręki,
odbierają sen i osłabiają ciało. Przeszkodą stają się przy składaniu ofiary,
sprawiają, że człowiek zapomina o dziękczynieniu, nie słucha poleceń proroka, a
słowu pobożności jest niechętny. Jako niewolnik dwóch namiętności
sprzeciwiających się Bożym przykazaniom, nie potrafi być posłusznym Bogu,
ponieważ zaślepiają one jego duszę tak dalece, że za dnia postępuje jak w nocy.
Dzieci moje, chciwość prowadzi ludzi do
bałwochwalstwa, ponieważ zmyleni bogactwem, za bogów uznają to, co nie
istnieje. Chciwość pieniędzy sprawia, że ten kto jej służy, popada w
szaleństwo. Przez pieniądze straciłem moich synów, i gdyby nie pokuta ciała,
uniżenie duszy oraz modlitwy Jakuba ojca mego, umarłbym bezdzietny. Ale Bóg
ojców moich, miłosierny i łaskawy, wiedział, że uczyniłem to w nieświadomości.
Zaślepił mnie bowiem duch fałszu i stałem się nierozumny jak człowiek, jak
ciało pogrążone w grzechach. I poznałem własną słabość, ja, który uważałem się
za niezwyciężonego.
Wiecie już, dzieci moje, że dwa duchy zajmują się
człowiekiem, duch prawdy i duch fałszu. Pośrodku znajduje się duch rozeznania
umysłu, który zwraca się tam, gdzie chce. Czyny prawdy i fałszu wypisane są w
sercu człowieka. Pan zna jedne i drugie. Nie ma takiej chwili, w której mogłyby
się ukryć czyny ludzi, ponieważ człowiek sam wypisuje je w głębi serca przed
Panem. Duch zaś prawdy poświadcza wszystko i oskarża ze wszystkiego. I rumieni
się grzesznik wobec własnego swego serca i nie może podnieść swego oblicza ku
Sędziemu”.
Szczególną
zaś klęską dla poddanych bywa fatalna przypadłość, gdy nałogowi odurzenia się
ulegają władcy. Na przełomie III i II wieku p.n.e. Eklezjasta (10, 16-17)
ostrzegał: „Biada ci, kraju, (...) gdzie
książęta już z rana ucztują! Szczęśliwyś kraju, (...) gdzie książęta w czasie
właściwym ucztują na sposób męski, bez uprawiania pijaństwa”...]. Ta klęska
dotknęła też Białą Gwardię.
Choć
sam generał Włodzimierz Maj-Majewski był człowiekiem osobiście przyzwoitym, a
dowódcą niezwykle utalentowanym, to jednak pijaństwo w jego sztabie –
jakiekolwiek by były jego przyczyny – nie mogło nie spowodować dla wojska
skutków fatalnych, wśród których na pierwszym miejscu stanął zanik karności,
czyli zjawisko na wojnie najgroźniejsze, zawsze zapowiadające klęskę. Odwołanie
takiego dowódcy zawsze jest konieczne i nieuchronne.
Mówiąc
o aspekcie militarnym sprawy, zauważmy, że jest rzeczą w ogóle nie do pojęcia,
jak względnie nieliczne formacje Białej Gwardii potrafiły przez prawie sześć
lat stawiać czoła wielomilionowym armiom bolszewickim, kierowanym przez
agenturę wyszkoloną, nasłaną i finansowaną z USA, Wielkiej Brytanii, Niemiec;
propagandowo chronioną przez kłamliwe gazety i rozgłośnie.
Herbert
Wells np. nazywał w 1920 roku rosyjskich generałów Wrangla, Denikina, admirała
Kołczaka, którzy bronili ojczyzny przed czerwoną dżumą, „wątpliwego autoramentu awanturnikami, dręczącymi Rosję przy pomocy
państw zachodnich, (...) niekierującymi
się żadnymi względami ideowymi... W istocie – po prostu bandytami”...
Oczywiście, te stronnicze i nikczemne opinie nie mogą być traktowane jako
poważne z naukowego punktu widzenia.
Bestialstwa
w owej wojnie były popełniane przez wszystkie walczące strony. Wydaje się, że
podstawowym błędem generała W. Maj-Majewskiego w tej kampanii była okoliczność,
iż od pewnego momentu, gdy odniósł szereg błyskotliwych zwycięstw nad
oddziałami bolszewickimi, stał się zbyt pewny siebie i przestał przeciwnika
traktować poważnie. Takie lekceważenie zaś zawsze kończy się źle. Jeszcze
przecież Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej
ostrzegał: „Kto wpada w butę z powodu
powodzenia wojennego, nie pojmuje, że daje się unieść zawodnej pewności siebie.
Wiele bowiem źle obmyślonych planów zostało uwieńczonych powodzeniem, ponieważ
przeciwnik jeszcze mniej był przewidujący, wielokrotnie plany dobrze obmyślane
kończyły się haniebną porażką. Nikt nie przeprowadza swych planów z taką samą
pewnością siebie, z jaką je obmyśla, decyzje nasze bowiem podejmujemy pełni
zaufania we własne siły, w czyn zaś wprowadzamy je z lękiem”. Z pewnością
W. Maj-Majewski znał te słowa stratega starogreckiego, zlekceważył je jednak i
zachował się nieodpowiedzialnie, to jest nie odpowiednio do powagi sytuacji.
Zastąpiono
go generałem P. Wranglem, którego zresztą niebawem też zastąpiono generałem A.
Kutiepowem. Ale bez skutku. Niebawem Biała Armia przegrała wojnę. Generał
Antoni Denikin pisał w książce Oczerki
russkoj smuty. Kruszenije własti i armii: „Maj-Majewski został zwolniony. Przed zaciągnięciem się jego do Armii
Ochotniczej znałem go bardzo mało. Dochodziły do mnie pogłoski o dziwnym
zachowaniu Maja-Majewskiego, co zmusiło mnie nie raz i nie dwa zrobić mu
poważne zarzuty. Lecz tylko teraz, po jego dymisji, zostało dla mnie wiele
odkrytym: ze wszystkich stron, od wywiadu cywilnego, od przypadkowych świadków
sypnęły raporty, informacje o tym, jak ten najodważniejszy żołnierz i
nieszczęśliwy człowiek, cierpiący na chorobę alkoholizmu i walczący z nią, lecz
jej nie potrafiący przezwyciężyć, poniżał prestiż władzy i wypuszczał z rąk
ster kierownictwa. Były to informacje, które wprawiły mnie w głębokie
zażenowanie i smutek. (...)
Maj-Majewski przeżył w nędzy i
zapomnieniu jeszcze kilka miesięcy i zmarł [w szpitalu – J.C.] na atak
serca w owej chwili, gdy ostatnie okręty z resztkami Białej Armii odpływały od
przystani Sewastopola.
Osoba Maja-Majewskiego przejdzie do
historii z surowym potępieniem... Uważam jednak za swój obowiązek zaświadczyć,
że w aktywie jego znajduje się tym nie mniej błyskotliwa strona z okresu walk w
zagłębiu węglowym, że doprowadził armię do Kijowa, Orła i Woroneża, że sam w
sobie fakt cofnięcia się Armii Ochotniczej od Orła do Charkowa, przy ówczesnym
stosunku sił i ogólnej sytuacji nie może być poczytywany za winę ani armii, ani
dowódcy.
Niech mu Bóg będzie sędzią!”...
Dymisja,
a raczej degradacja, generała W. Maj-Majewskiego miała charakter gwałtowny i
katastrofalny, nie podziękowano mu za ogromne zasługi na froncie, nie przyznano
emerytury, nie wypłacono nawet jednorazowej zapomogi. Po prostu wyrzucono na
bruk, jak starego psa, a podczas ewakuacji resztek Białej Gwardii na Zachód nie
zaproponowano nawet miejsca na jednym z licznych okrętów, ratujących uciekinierów
przed rzeziami bolszewickimi. Był to kres życia absolutnie nie pasujący do jego
wcześniejszego przebiegu, do zasłużonej żołnierskiej chwały i sławy. Tak to
ohyda nałogu i nikczemność ludzkiej niesprawiedliwości uzupełniły się nawzajem
i uwieńczeniem tego szlachetnego życia rycerskiego stała się śmierć do niego
nie pasująca.
Istnieją
trzy wersje na temat śmierci tego żółnierza. Według jednej, dla bitnego
generała nie znalazło się miejsca na żadnym z okrętów ewakuacyjnych,
zacumowanych w porcie Sewastopola. Może była to charakterystyczna rosyjska „fides
Graecae”, a może – co bardziej prawdopodobne, i o czym informują wspomnienia
białogwardyjskich oficerów – bohaterski żołnierz poczytywał za plamę na honorze
taką ucieczkę przed zbuntowanym motłochem Armii Czerwonej, odmówił wyjazdu do
Francji i ślad po nim zaginął. Istnieje też wersja druga. Swego czasu w
emigracyjnych środowiskach rosyjskich na Zachodzie przebąkiwano, że generał
zmarł w szpitalu w Odessie nie na skutek zawału serca, lecz został otruty przez
żydowski personel ze względu na ongisiejsze ekscesy antyżydowskie jego
podwładnych oficerów z Armii Ochotniczej. Dokonać takiego mordu mogła byle
głupia pielęgniarka, która się nasłuchała bajek o „zwierstwach biełych oficerów”,
wystarczyło podać pacjentowi nieco mocniejszą herbatkę z dziurawca czy piołunu,
a zawał gwarantowany... I wreszcie wersja trzecia powiada, że Maj-Majewski
doznał zawału serca i zmarł 30 listopada 1920 roku na pokładzie statku
odpływającego z Sewastopola do Havre.
W
pewnym miejscu swych wspomnień A. Denikin pisze o generale W. Maj-Majewskim
jako o dowódcy niepospolitym, mądrym, doskonale wykształconym. Trzeba jednak
pamiętać, że W. Maj-Majewskiemu robiono bardzo negatywną opinię w zachodnich
środkach medialnych, które były całkowicie w ręku Żydów, a więc i po stronie
komunistów; białogwardzistów zaś wystawiały w karykaturalnym świetle publikacji
prasowych jako wyłącznie „reakcjonistów” i bandytów”. Na ile zaś bolszewicy
bali się tego dowódcy, świadczy nawet tak drobny szczegół, że w celach „kontrpropagandy”
wydali nawet serię znaczków pocztowych ze zniekształconymi podobiznami
Maja-Majewskiego, Kołczaka i Korniłowa, dowódców antykomunistycznych, oraz z
dwuznacznymi napisami, mającymi wzbudzać awersję ewentualnych użytkowników czy
kolekcjonerów. Na znaczku z portretem W. Maj-Majewskiego stał napis „Wpieriod, do stien Moskowskogo Kremla!”
– „Naprzód, do murów moskiewskiego Kremla!” Oczywiście, to hasło natychmiast
kojarzyło się Rosjanom z latami „smuty” 1609-1613, kiedy to Polska piekielnie
dała się Rosji we znaki, a Kreml przez kilka lat był obsadzony załogą polskich
żołnierzy. Takie zaś skojarzenie, i owszem, pobudzało wielu do wstąpienia do
armii czerwonej, by walczyć przeciwko „polskiej nawale” uosobionej wówczas w
postaci generała Włodzimierza Maj-Majewskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz