Za zgodą Pana dr Jana Ciechanowicza zamieszczam ciekawe spojrzenie na Rosję. Jest to o tyle ważne zwłaszcza dziś gdzie jedni są już gotowi na wojnę z Rosją, a drudzy się ze strachu chcą tu sprowadzać następnych okupantów z USA. Każdego można pokonać, aby to zrobić trzeba go dobrze poznać z każdej strony, i nie dać się wykorzystywać. Czas odrobić lekcję z historii.
DR JAN
CIECHANOWICZ
ZROZUMIEĆ
LOT DWUGŁOWEGO ORŁA
(Nad
rozdrożami Rosji)
WARSZAWA
2018
„Trzy rzeczy zdają mi się niezwykłe, a cztery
niepojęte: szlak orła podniebny,
ścieżka węża na skale, droga okrętu na pełnym morzu i los męża u boku młodej
niewiasty”.
Księga Przysłów
Salomona (30, 18-19)
Redaktor Dorota Wadiak
Copyright by Jan Ciechanowicz
Spis treści
Wstęp
Drogi, rozdroża i bezdroża
dziejów rosyjskich
Rosja i Polska
Россия и Кавказ: из истории непростого соседства
Bibliografia
Aneks. O autorze
Wstęp
Napoleon Bonaparte
w XIX wieku zamierzał podbić Rosję w ciągu kilku miesięcy, a w obwodach jego
Wielkiej Armii wieziono popiersie z białego marmuru, które planowano
zainstalować po zwycięstwie w stolicy Imperium Północy. Stało się inaczej, po
kilku miesiącach rosyjscy grenadzierzy i kozacy pili wino i tańczyli z pięknymi
Francuzkami w salonach Paryża, a marmurowe popiersie cesarza Francji dotychczas
śmieszy zwiedzających w jednym z prowincjonalnych muzeów Federacji Rosyjskiej.
Adolf Hitler w XX
wieku planował podbić Rosję w ciągu 17 tygodni i w 1941 roku dowieziono pod
Moskwę olbrzymi głaz z czerwonego granitu, z którego przewidywano wykuć
imponującą postać Führera, mającą stanąć na Placu Czerwonym. Po straceniu na
Froncie Wschodnim siedmiu milionów żołnierzy i w sumie 17 milionów swych
obywateli III Rzesza Niemiecka została na zawsze zdruzgotana, a Niemcy nie mogą
się z szoku otrząsnąć do dziś. Czerwonego zaś granitu, porzuconego przez
Niemców podczas ucieczki spod Moskwy, użyto do oblicowania kilku bloków przy
ulicy M. Gorkiego oraz olbrzymiego gmachu mieszkalnego dla oficerów i generałów
NKWD (Ziemlanoj Wał 46), zaprojektowanego przez 32-letniego architekta
polskiego pochodzenia Eugeniusza Rybickiego, laureata Nagrody Stalinowskiej z
1951 roku.
A przecie dwaj
powyżej wymienieni przywódcy Europy nazywali Rosję „kolosem na glinianych
nogach”. Okazało się jednak, że mieli do czynienia raczej z kolosem o nogach
stalowych, a glinianymi okazały się ich własne...
* * *
Naród rosyjski pod
względem rasowo-antropologicznym i językowym należy do rodziny ludów
indoeuropejskich (aryjskich, indoirańskich), która wniosła ogromny wkład do
rozwoju kultury ogólnoludzkiej, stworzyła i ukształtowała m.in. nowoczesną
„europejską” cywilizację globalną. [Por.: Oleg Poljakov
„The Marvel of Indo-Europeen Cultures and
Languages”, Vilnius 2015]. Praspołeczność aryjska (indoeuropejska)
ukształtowała się na przełomie V-IV tysiącleci p.n.e. na terenie Azji
Przedniej. W IV tysiącleciu przemieściła się na ziemie Północnego
Nadczarnomorza i stąd ekspandowała we wszystkich kierunkach: na wschód aż do
Północnych Chin i granic Korei (Tocharowie), na południe – do Indii; na zachód
– do Europy Środkowej i Zachodniej; na północ – aż do Skandynawii. Wspólnota
aryjska w ciągi tysięcy lat rozwoju dynamicznie się różniczkowała, wytwarzając
szereg wielkich narodów, kultur i cywilizacji: od sumerskiej, babilońskiej,
asyryjskiej, egipskiej, hetyckiej, bramińskiej, ormiańskiej, medyjskiej, egejskiej,
etruskiej – przez starogrecką, rzymską, syryjską, perską i inne – aż do
germańskich, słowiańskich, celtyckich, romańskich, bałtyckich i in. W ciągu
ponad sześciu tysięcy lat wspólnota indoeuropejska wytworzyła też plejadę kwitnących
państw, nieraz potężnych i rozległych, znanych obecnie niekiedy tylko z nazwy,
ponieważ rozkwitały one, słabły i upadały pod wpływem najrozmaitszych czynników
przyrodniczych i socjalnych (hybrydyzacja międzyrasowa stanowiła jeden z
najszkodliwszych czynników destrukcyjnych, powodujących zachwianie i rozstrój
mechanizmów genetyczno-immunologicznych).
Wspólnota
słowiańska wyodrębniła się prawdopodobnie z superetnosu ogólnoaryjskiego gdzieś
na początku I tysiąclecia p.n.e., ulegając w ciągu następnych piętnastu stuleci
wewnętrznemu różniczkowaniu na skutek rozsiedlenia się i interferencji
międzyetnicznej z drobniejszymi szczepami tubylczymi, aż zaczęła w pierwszych
wiekach ery chrześcijańskiej tworzyć własne trwałe związki plemienne i
państwowe, z których powoli wykiełkowały zdrowe i silne organizmy
polityczno-wojskowe: Morawa, Sarmacja (Polska), Serbia, Ruś-Ukraina, Bułgaria,
Litwa-Białoruś, Rosja i in.; w niektórych z nich już w X-XI wieku wykształciła
się imponująca literatura pisana.
Dzieje Rosji
porażają osobników o cokolwiek słabszej kondycji psychofizycznej. Emil Cioran w
„Historii i utopii” metaforycznie
wywodził o Rosji: „Im dłużej się nad nią
zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się, że powstała w ciągu wieków nie tak,
jak powstaje naród, lecz wszechświat, gdyż najważniejsze chwile w jej dziejach
należą nie tyle do historii, co do ponurej, zastraszającej kosmogonii. Ci
carowie o wyglądzie ułomnych bóstw, olbrzymi pociągani przez świętość i
zbrodnię, zgięci w modlitwie i w trwodze, byli – podobnie jak świeżej daty tyrani,
którzy ich zastąpili, despoci podtrzymujący w naszych czasach pierwotne soki i
zepsucie i zwyciężający nas wszystkich swymi niewyczerpanymi zasobami chaosu –
bliżsi geologicznej żywotności niż ludzkiej anemii. W majestacie korony czy bez
niej, chcieli, chcą przeskoczyć cywilizację, połknąć ją, gdy zajdzie potrzeba;
działanie to jest zapisane w ich naturze, gdyż cierpią od niepamiętnych czasów
na tę samą obsesję: ogarnąć swą władzą nasze sny i nasze rewolty, stworzyć
imperium równie rozległe jak nasze rozczarowania i przerażenia. Takiego narodu,
i w myślach i w czynach w sam raz odpowiedniego do istnienia na obrzeżach
globu, nie ocenia się według uznanych norm ani nie opisuje w zwykłych
pojęciach, w zrozumiałym języku; trzeba by dla niego żargonu gnostyków,
wzbogaconego o idiom ogólnego paraliżu."
Istotnie, dzieje
tego państwa posiadają wiele specyficznych cech, dzięki którym zachowywało ono
swą potęgę duchową, militarną i gospodarczą, jak też swoistą kulturę
polityczną, kształtowaną w ciągu wielu wieków. Profesor Florian Znaniecki – co
prawda, nie bez pewnej przesady – pisał: „Rosja
przez setki lat trzymała się razem nie dzięki dobrowolnemu współdziałaniu, lecz
przez przymus, którego narzędziami były: policja i wojsko. Lud rosyjski
przywykł do polityki „silnej ręki” i do biernego posłuszeństwa. Wielbił potęgę
nawet wtedy, gdy nienawidził jej przedstawicieli i pragnął obalenia ustroju,
przeciwnego jego interesom. Każdy ludowy bunt rosyjski w przeszłości miał na
celu zmianę władcy i zmianę systemu, nie wolność polityczną”. Także i Lejba
Bronsztejn, znany szerzej pod pseudonimem politycznym jako Lew Trocki, pisał,
że przez całe wieki carat utrzymywał jedność olbrzymiego i wewnętrznie
niejednolitego kraju, ściskając go żelazną obręczą przemocy i samowoli urzędniczo-wojskowej.
Ta swoistość stylu życia politycznego Rosji, jako państwa deklarującego się
dziedzicem Imperium Rzymskiego, Greko-Bizantyjskiego i Mongolskiego, nie
powstała jednak z dnia na dzień, lecz była skutkiem złożonych i dramatycznych
zdarzeń dziejowych, podczas których energia, dalekowzroczność, samodyscyplina,
wierność, patriotyzm, męstwo, nieustępliwość w walce i praca narodu rosyjskiego
odegrały rolę pierwszoplanową.
* * *
Zarówno według
pradawnych legend, jak i według ustaleń archeologii (por. W. Siedow „Rannije kurgany Wiaticzej”, Moskwa
1973), w odległej przeszłości z plemienia Lachów wyodrębnił się jeden z
licznych rodów, który porzucił ojczyste siedziby nad Wisłą i ruszył na wschód.
Po długiej wędrówce ci zbuntowani Lechici pod przywództwem Wiatki (dlatego
zwani Wiatyczami) osiedli nad brzegami rzeki Oki, rozbudowując w tym regionie w
wiekach VIII-X takie miasta jak Koraczew, Kozielsk, Dziadosław. Archeolodzy
rosyjscy A. Arcichowski i W. Siedow, badający starożytne kurhany Wiatyczów,
odnaleźli w nich mnóstwo przedmiotów ze złota, srebra, brązu, kryształu,
świadczących o wysokiej kulturze tej ludności. Wiatyczowie poddawali ciała
swych zmarłych spalaniu na wzgórzach, a później urnę z prochami razem z
rzeczami prywatnymi chowali w sarkofagach, które z kolei zakopywano na około
dwa metry do ziemi. Dzięki temu archeolodzy uzyskali możliwość rzetelnego
badania ich kultury materialnej i duchowej. Póżniej Wiatyczowie mieli zasiedlić
także rozległe tereny Rosji Północnej.
Liczni historycy i
pisarze rosyjscy o orientacji narodowej twierdzą, że pierwsze państwo
słowiańskie powstało na przełomie starej i nowej ery na dzisiejszym Pomorzu
Polskim. Należało ono do plemienia polańskiego Winetów (Wendów, Wenetów,
Windów, Wenedów). Centrum administracyjne tego państwa znajdowało się na wyspie
Wineta, zwanej dziś Gotland (po szwedzku: Ziemia Bogów). Na wyspie zaś Wolin
kwitła kultura i rzemiosło. W I – II wieku słowiańscy Weneci częściowo ulegli
naciskowi elementu germańskiego i z Bałtyckiego Pomorza, gdzie posiadali
ogromne zagłębia bursztynu, przenieśli się nad jezioro Ilmeń i Łować, dając od
około 216 roku początek republikom Nowogrodu (czyli Nowemu Miastu, podczas gdy
„starym miastem” była ojczysta, pozostawiona Wineta) i Pskowa. Później
Słowianie ponownie odbili od Gotów swe posiadłości nad Bałtykiem, lecz Nowogrodzianie
i Pskowicze już pozostali na zawsze na nowym miejscu osiedlenia. Starożytna
Weneta (zwana też Wyrzbą) została podbita i zrównana z ziemią dopiero przez
króla Danii Waldemara w 1177 roku, ale dotychczas w muzeach duńskich,
niemieckich i brytyjskich są przechowywane najrozmaitsze przedmioty z metalu
oraz monety słowiańskie, pochodzące z Meklemburgii (dawne słowiańskie miasto
Mikilin czy Mikulin) oraz z Prilwitz (dawny Przyliwiec). Gdy Germanowie podbili
Szczecin, zniszczyli tam m.in. cztery świątynie słowiańskie, z których jedna,
jak donosi autor żywota św. Ottona, była ozdobiona z zewnątrz i wewnątrz
metalowymi i drewnianymi figurkami ludzi, ptaków, ryb, zwierząt, roślin tak
łudząco podobnych do „oryginałów”, że wywoływały złudzenie naturalnych i
żywych. „Kolory zaś na zewnętrznych
murach świątyni nie traciły na jaskrawości i nie blakły z biegiem czasu”.
Nawiasem mówiąc Klemens Aleksandryjski twierdził, że wynalazcami stali damasceńskiej
byli Słowianie z Panonii i dopiero od nich przejęli arkana tej sztuki Arabowie.
Już w pierwszych wiekach nowej ery nasi przodkowie byli mistrzami także w
produkcji wyrobów z miedzi, srebra i złota.
* * *
Na marginesie
głównego nurtu naszych rozważań przypomnijmy, że w polskiej historiografii,
podobnie jak również w innych, dążność do poszukiwania początków własnego
narodu w możliwie najdalszej przeszłości dla podniesienia jego splendoru była
zjawiskiem pospolitym. Przejawem takiej dążności była w czasach rzymskich „Eneida” Wergiliusza. W średniowieczu
przykładów takiej dążności mamy mnóstwo. Brytyjczycy np. wywodzili swój naród od
protoplasty Brutusa Wygnańcy; Frankowie początki swego szczepu umieszczali w
czasach oblężenia Troi; kronikarze czescy w XV wieku pisali, że dzieje ich
narodu dają się obserwować od momentu, kiedy pomieszały się języki przy budowie
wieży Babel. W XVI wieku i później rozpowszechniony był w dziejopisarstwie
niemieckim pogląd, że protoplastą Germanów był legendarny Tuiskon, utożsamiany
z biblijnym Gomerem, synem Jafeta a wnukiem Noego. Ów Tuiskon, pierwszy władca
Germanii, miał panować nad całym obszarem od Renu po Don. Był on zresztą – co
podkreślali dobitnie dziejopisowie niemieccy – królem nie tylko Germanów
(Teutonów), ale i Sarmatów (Słowian).
Wiek XVI w Polsce
obfitował w kronikarzy i dziejopisów, którzy dotkliwe luki w wiedzy
historycznej wypełniali płodami własnej wyobraźni, przeważnie w taki sposób,
aby – na ile to możliwe – ukazać świetność i starożytność narodu polskiego. Nie
będziemy tu tego tematu szerzej rozwijać. Ciekawi niech sięgną do świetnego
studium Tadeusza Ulewicza „Sarmacja”
(Kraków 1950). Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy paru autorach, w tym przy
znanym działaczu kalwińskim, Stanisławie Sarnickim (ok. 1532-1597), który w
roku 1587 opublikował ogromny tom (liczący 410 stron druku in folio),
dedykowany Senatowi Rzeczypospolitej, zatytułowany „Annes sive de origine et rebus gestis Polonorum et Lithuanorum” („Roczniki czyli o początku dziejów Polaków i
Litwinów”). W dziele tym autor
postawił sobie za zadanie rzucić snop światła na nieznane dotąd pradzieje
Słowian, których – śladami swych poprzedników – utożsamiał z dawnymi Sarmatami.
Jakoż poszedł dalej niż oni. Tak na przykład – aby pozostać przy samych tylko
niepolskich ludach słowiańskich – ustalił Sarnicki ponad wątpliwość, że Moskale
wywodzą się od Mosecha; że najpierw zamieszkiwali ziemie Kapadocji (wschodnia
część Azji Mniejszej) i dopiero w czasie wojny Rzymian z Mitrydatesem, a
zapewne w obawie przed zemstą ze strony Pompejusza, któremu wybili wielu
żołnierzy, przenieśli się w północne krainy, gdzie dotąd zamieszkują. Kozaków (Ukraińców)
utożsamiał historyk z dawnymi Cymbrami, itd.
Najsłynniejszym
następcą Sarnickiego został Wojciech Dembołęcki (ok. 1585-1646), franciszkanin,
kompozytor i pisarz. Zachowały się dwa jego utwory muzyczne „Benedictio mensae” i „Completorium Romanum”, w których
zastosowano basso continuo. Urodził
się Dembołęcki w Konojadach, w Brodnickiem, z ojca Jakuba Konojadzkiego, który
od nabytej wsi Dembowa Łąka zaczął używać nazwiska Dembołęcki. Wojciech już
jako młody chłopiec wstąpił do zakonu franciszkanów i w tym zgromadzeniu
pobierał pierwsze nauki. Potem kształcił się w Rzymie, głównie w zakresie
teologii. Około roku 1625 uzyskał stopień doktora tej dyscypliny. Przez pewien
czas był kapelanem lisowczyków i w tym charakterze w latach 1621-22 brał udział
w wyprawie tej lekkiej formacji konnej (będącej wówczas na żołdzie cesarza
Ferdynanda II) na Śląsk i nad Ren. Zanim w roku 1627 został gwardianem
klasztornym w Kamieńcu Podolskim, był krótko polskim prowincjałem zakonu
franciszkanów. Od roku 1627, uzyskawszy nominację na generalnego komisarza
Bractwa Żołnierki Chrześcijańskiej, jeździł po kraju w celu gromadzenia
funduszy na wykup jeńców chrześcijańskich z niewoli muzułmańskiej. Wyjechał w
roku 1630 do Rzymu (po raz trzeci). W kraju pojawił się dopiero w roku 1633 i
objął urząd kaznodziei klasztornego we Lwowie. Zmarł między wrześniem 1645 a latem 1647.
W kulturze
polskiej XVII wieku Dembołęcki pozostawił, jak zaznaczyliśmy powyżej, ślad jako
kompozytor. Jednakże nie twórczość muzyczna, ale pisarska zyskała mu rozgłos.
Dembołęcki był autorem dwóch opublikowanych za swego życia dzieł. Pierwsze
opisuje czyny wojenne lisowczyków od kampanii węgierskiej w roku 1619 do ich
pochodu nad Ren w latach 1621-22. Autor brał udział w tym pochodzie jako
kapelan i spowiednik i uważał lisowczyków, znanych ze swawoli i okrucieństwa,
za wybrane narzędzie Boga do zniszczenia herezji. Wspomniany diariusz wydał pt.
„Przestrogi elearów polskich, co ich
niegdyś lisowczykami zwano”, w Poznaniu w roku 1623. Czesi przełożyli go na
czeski i wydali w Pradze w roku 1908.
W swym obszernym
dziele „Wywód jedynowładnego państwa
świata”, w którym pokazuje, że „naystarodawnieysze
w Europie jest Królestwo Polskie” Dembołęcki roztoczył wizję Polaków i Słowiańskich
Litwinów jako najstarożytniejszego narodu świata, któremu w przyszłości
przypadnie misja panowania nad Ziemią. Prócz argumentacji historycznej i
psychologicznej na rzecz swej teorii autor „Wywodu”
sięga też po „dowody” natury lingwistycznej. Dembołęcki twierdził, że pierwotny
język, którym mówili Adam i Ewa, nie został zepsuty w czasie, kiedy budowano
wieżę Babel. Zachował się on w czystości, mianowicie wśród Jafetczyków i części
„Semijan” (potomków Sema), którzy wówczas bawili z dala od Babilonu, mianowicie
w Syrii. Stąd język ten można by także nazwać „syryjskim” i istotnie tak był
nazywany; ale, oczywista, nie ma on nic wspólnego z tym syryjskim, jakim
posługiwali się późniejsi mieszkańcy Syrii, już po wywędrowaniu Scytów
Królewskich z owego kraju na tereny „dzisiejszej
Korony Polskiej”. Główne języki starożytności: greka, łacina, etc., oraz
współczesne czasom Dembołęckiego języki zachodnioeuropejskie są – według niego
– niczym innym, jak potwornie zniekształconymi narzeczami owego pierwotnego
języka „syryjskiego”, czyli scytyckiego, czyli „słowieńskiego”. Na uzasadnienie
tej tezy autor przytacza obfity materiał dowodowy, przy czym sposoby, przy
których pomocy można zniekształconym słowom „słowieńskim” przywrócić ich
pierwotny rdzeń, ujął w 18 reguł. Stwierdzono, że niektóre z tych reguł
opierają się na realnej obserwacji zjawisk fonetycznych, mianowicie zauważył
Dembołęcki bardzo trafnie bliskość artykulacyjną g i k, b i p, w i b, itp.
(reguła 18). Niektóre inne reguły oparte są raczej na obserwacji wymowy
cudzoziemców mówiących po polsku: wymowa d jak t, ł jak l, itp. (Część
twierdzeń Dembołęckiego do dziś funkcjonuje w obrębie nauk filologicznych, m.in.
fonologii, jako fakty naukowe).
Jak wyglądają
lingwistyczne i etymologiczne dowody Dembołęckiego w „naturze”? Zacznijmy od
słowa łacińskiego rex (król), które
po francusku brzmi roi, po włosku re, po hiszpańsku rey. Dla Dembołęckiego nie ulega wątpliwości, że wszystkie te słowa
pochodzą od staropolskiego słowa „rajnik”
(rdzeń: raj), oznaczającego władcę,
bo pierwotne królestwo zaczęło się w raju. Istniejący w polszczyźnie wyraz król jest zniekształconym słowem karal, bo karalowie bywali niegdyś
sędziami (tu nawiązuje Dembołęcki do biblijnych „sędziów” izraelskich), których
to sędziów rajniki (królowie) ustanawiali nad poszczególnymi krajami, by
sądzili i karali za popełnione przewinienia. Stąd Dembołęcki konsekwentnie
używa w „Wywodzie” wyrazu „rajnik” na oznaczenie władcy, któremu
podlegają królowie (karalowie).
A skąd się wzięły nazwy Tygrys
i Eufrat oznaczające rzeki, między
którymi rozciągało się pierwsze państwo Scytów? Otóż w przypadku wyrazu Tygrys nastąpiło pomieszanie dwóch nazw:
Togryś i Tagrodż. Z braku odpowiednich liter oba wyrazy pisano „tygrys” i tym jednym graficznym znakiem
oznaczano dwa zupełnie sobie różne desygnaty: pierwszym było zwierzę, „od jadowitego gryzienia rzeczone togryś”,
drugim – „rajska rzeka”. Tę zaś
dlatego zwano Tagrodż, że grodziła,
albo dzieliła, krainę zamieszkiwaną przez bezbożnych potomków Kaina od krainy,
w której usadowili się prawi potomkowie Adama (czyli Scytowie). Tagrodż znaczy tedy tyle co przegroda. Nieco inaczej było z nazwą Eufrat. Rzeka ta wypływa z tej samej góry co i Tagrodż (Tygrys) i w toż samo wpada
morze, ale w biegu swym robi ogromny skręt od północo-zachodu na południe.
Skręt ten nazywano obrotem albo oworotem, „co poprawcy słów przekręcili na Eufrat”.
Łaciński
wyraz paradisus (niemieckie Paradies) jest oczywiście zniekształconym
słowiańskim wyrazem poradzież, oznaczającym arystokratyczny ustrój, jaki
pierwotnie, jeszcze przed upadkiem, panował w raju, mianowicie ustrój, w którym
wszyscy mają jednakową wolność mówienia i radzenia (poradzić – poradzież).
Nazwa
plemienia Getowie to zniekształcona
nazwa Gędowie (od gędzić, ględzić,
gawędzić). Gędami nazywano niekiedy Scytów (Polaków i Rusów), gdyż dzieje ich
przekazywane były zrazu w pieśniach. Takich pieśni – dodaje bystry autor „Wywodu” — pełno jeszcze miedzy gminem, „osobliwie po Rusi i Moskwie, z których siła
się może, kto chce, nauczyć”. Dorzucić warto, że ód
wyrazu Gędowie wywodzi się – według
Dembołęckiego – imię Gędymin,
przekształcone później na Gedymin;
tak jak imię własne: Jagiełło,
pochodzi od dwóch odrębnych nazw: Jan Geło, z czasem zespolonych w jedną.
Z
kolei warto zwrócić uwagę, że imię własne Gotowie
oznaczające lud bynajmniej nie germański, ale scytyjski, wzięło się ponoć stąd,
że byli oni zawsze „gotowi” do
wymarszu. Wreszcie parę zdań na temat imienia Polach, oznaczającego VIII
Pana Świata, syna Jafeta. Znakomity ten władca rozbił doszczętnie
Chamijanów i przywrócił zachwiany na świecie porządek, oraz przeniósł państwo
Scytów – Sarmatów – Polaków z Azji na tereny Korony Polskiej, obejmujące na
Zachodzie ziemie nad Odrą i Nysą Łużycką. Otóż nazwa Polach wywodzi się stąd, że objął on władzę po-Lachu. Z kolei Lach to
zniekształcona nazwa poprzedniego władcy świata Magoga (Magog = mogący, mający moc i władzę), którego przezwano
Lęgiem, bo legł na swej stolicy Panoszy.
Ale
Polach miał wiele innych jeszcze imion. Zwano go m.in. Tanausem. Starożytność
zwała go także Herkulesem, co się wywodzi od przezwiska Harculec (ten, co harcuje po świecie), Gogiem albo Gogustem lub
Bogustem, co łacinnicy przekształcili na Augustus, itd. ... Wywód W.
Dembołęckiego był popularny także w Rosji, a poniektórzy moskiewscy autorzy
wzorowali na nim swe własne mesjanistyczne teorie. Piszący zaś o urodzie języka
wielkoruskiego miewali zwykle za odskocznię sławetne zdanie naszego
Mrongowiusza: „Jest rzeczą od rozumnych
niemieckich pismaków nawet uznaną i od ludzi uczonych dowiedzioną, że mowa
polska jest piękniejsza i cudniejsza niż język francuski i niemiecki. Więc się
jej poczciwy człowiek wstydzić nie powinien, i owszem, pilno jej się uczyć, o nią
dbać i o utrzymanie się jej jak o wielki skarb starać powinien”. Krótko
mówiąc, byli pisarze rosyjscy pod wieloma względami uczniami pisarzy polskich,
a z biegiem czasu nawet prześcignęli swych mistrzów, jeśli nie pod względem
talentu, to przynajmniej pod względem megalomanii narodowej.
Prawie powszechnie
przyjmuje się punkt widzenia, że twórcą pierwszego alfabetu słowiańskiego był macedoński
mnich Cyryl (w życiu świeckim Konstanty z Sołunia), żyjący w latach 827-869,
wysłannik papieża Klemensa do Morawy. Nie sposób jednak ustalić, czy był on
twórcą tzw. „cyrylicy”, czy też „głagolicy”, innej, równoległej czcionki
słowiańskiej, podobnej do alfabetu greckiego. Cyryl był człowiekiem mądrym,
miłośnikiem dysput (stąd zwano go „Filozofem”), znał zarówno język grecki i
słowiański, jak też łaciński, arabski i hebrajski. Rozpoczął więc w Wielkiej Morawie
wiekopomne dzieło tłumaczenia na tamtejszy język kanonicznych tekstów
chrześcijańskich i ich upowszechniania. Po zgonie tego wielkiego męża nauki
dzieło kontynuował jego rodzony brat Metody. Po śmierci jednak jego (885 r.)
słowiańskie pismo zostało w Morawie przez papieża i Niemców wyrugowane z użycia
na rzecz czcionki łacińskiej, uczniowie zaś Cyryla i Metodego musieli przenieść
się do Bułgarii, gdzie objął ich protekcją książę Borys, a ten kraj z kolei
został kolebką właściwie słowiańskiego piśmiennictwa i literatury,
rozwijających się tu już od IX wieku i promieniujących na inne państwa
słowiańskie, w tym przyszłą Rosję. Tak uważano w przeszłości i tak się uważa
dziś, lecz najnowsze odkrycia archeologiczne (przede wszystkim w zakresie
epigrafiki), jak też wnikliwa analiza arabskich i niemieckich kronik z X wieku,
pozwalają na wysunięcie twierdzenia, że jeszcze przed wynalezieniem cyrylicy
Słowianie posiadali nie tylko własny alfabet, ale też jakieś, do dziś bliżej
nieznane, lecz wzmiankowane m.in. przez Ibn Fodlana i Ibn el Nedima teksty
pisane. Dotychczas na całym obszernym terytorium Rosji, od Pskowa i Nowogrodu
do Riazania odnaleziono tysiące glinianych fragmentów z rozmaitymi napisami w
ówczesnym języku ruskim z wieków od X do XII. Zebrano też niemało okazów ze
znakami runicznymi, zbliżonymi do znanych z innych terenów znaków germańskich,
a szerzej – aryjskich. Dawna Ruś wcale nie była pustynią kulturalną, dlatego
też w XII-XIV w. powstała tu rozległa literatura kronikarska i filozoficzna,
budząca szacunek i podziw zarówno swą objętością, jak i jakością.
W historiografii
jest przyjęty punkt widzenia, że początkiem sensu
stricte Państwa Rosyjskiego jest fakt „zaproszenia” do Rusi w 862 roku tzw.
„Waregów”. Ale przecież z dziesiątków kronik greckich, łacińskich,
skandynawskich, polskich, niemieckich, arabskich, ruskich, bułgarskich można
się dowiedzieć, że w IX wieku szeroko pojmowana Ruś była już od dawna, od co
najmniej kilku wieków, państwem dobrze zorganizowanym, wysoko rozwiniętym, na
którego ziemiach kwitły średniowieczne miasta, ośrodki rzemiosła i handlu:
Kijów, Nowogród, Psków, Biełoziersk, Rostow, Izborsk, Smoleńsk, Połock, Murom,
Lubiecz, Czernihów, Owrucz, Stara Rusa, Korosteń, Perejasław. Bizantyjscy
dziejopisarze odnosili założenie Kijowa na 430 rok; geograf bawarski podawał,
że w 866 roku Słowianie posiadali ponad 4000 miast, w tym wiele umocnionych i
otoczonych murami obronnymi. Według innych źródeł Bużanie władali 231 miastami,
Wołynianie – 70, Narewlanie – 78, Ulicze – 318. Wiele miast znajdowało się na
terenie Drewlan, Żytyczów, Krywiczów, na rozległych ziemiach między Bugiem i
Niemnem a rzeką Moskwą.
Herodot zresztą
pisał, że Helonia, miasto słowiańskich Bodryczów zostało założone w 500 roku
p.n.e.; Tacyt zaś w 60 roku po Chrystusie zauważał, iż Germanowie jeszcze nie
znają miast, w przeciwieństwie do Słowian, którzy wznoszą piękne budowle i zakładają
umocnione grody. Niektórzy historycy rosyjscy twierdzą, że ponad dwudziestu
cesarzy rzymskich było z pochodzenia Słowianami: Justyn I, Klaudiusz, Sewerus,
Walencjusz, Justynian, Justyn II, Probus, Maksymilian, Walentynian, Dioklecjan,
Konstantyn Florus. Cały szereg władców Danii, Szwecji i Norwegii także
pochodził z ziem słowiańskich, a za najlepsze oddziały w armiach Rzymu i
Bizancjum uchodziły legiony słowiańskie. Dowódcy Wsiegrad, Dobrogost, Tatimir,
senator Onagost, minister Damian, pisarz Ammianus, jak też wielu innych
wybitnych mężów polityki i kultury w Rzymie i Bizancjum było Słowianami z
pochodzenia.
Jeden z historyków
podaje, że Nowogród w 350 roku został podbity przez Gotów, a więc już istniał
na długo przed tym. Słowianie byli pracowici, zręczni w handlu, uprawie roli,
rzemiosłach, ale też w sztuce wojennej. Gdy jednak podbijali ziemie Germanów,
pierwsze, co robili, to zakładali miasta i organizowali na zdrowych zasadach
etycznych życie społeczne. Widocznie nie jest sprawą przypadku, że Skandynawowie
nazywali Ruś Północną Gardaryką czyli Państwem Miast.
W 864 roku 200
uzbrojonych okrętów ruskich rzuca cień przerażenia na mieszkańców stolicy
Cesarstwa Bizancjum. Nawiasem mówiąc, jeszcze w VI wieku Grecy i Awarowie
zapraszali mistrzów słowiańskich do budowy wielkich łodzi i okrętów. Od VII do
IX wieku potężne floty polańsko-ruskie wielokrotnie brały udział w rozmaitych
bitwach toczonych między sobą przez dowódców Skandynawii i Bizancjum. Bohater „Wielkiej Eddy” Niord był Wenetem,
Słowianinem pochodzącym z Ziemi Nurskiej. W tym czasie Słowianie, stanowiący
widocznie jedność polańsko-rusko-bułgarską, wielokrotnie zadawali porażki
Grekom zarówno na wodzie, jak i na lądzie.
Obyczaje wojenne
Słowian nie były okrutne, gdy np. brano jeńców, to ani ich mordowano, ani
kaleczono, ani poniżano, ani przekształcano w niewolników – zaraz po
przyprowadzeniu na ziemie słowiańskie puszczano wolno. Mogli się tu osiedlać,
spokojnie żyć i pracować.
Na ziemiach
słowiańskich bez porównania wcześniej niż na germańskich rozkwitło pisarstwo,
rzemiosła, pierwociny przemysłu, rolnictwo. W „Wielkiej Eddzie” i „Małej
Eddzie” Kraj Wenetów, a więc Polska, jest nazywany krajem mądrości, stamtąd
mieli pochodzić liczni bohaterowie, a więc półbogowie, Skandynawii; w dawnych
zaś językach germańskich aż się roi od wyrazów słowiańskich, szczególnie jeśli
chodzi o terminologię naukową czy techniczną. Już w VIII wieku Ruś Czerwona
słynęła z tego, że biła najlepszą monetę z tzw. „czerwonego” złota o najwyższej
próbie czystości, niedostępnej innym Europejczykom. Wielka Brytania czy Francja
dopiero po kilku stuleciach potrafiły osiągnąć ten poziom mistrzostwa.
Zauważalną rolę w
życiu starożytnych Słowian odegrali Krywiczowie, którzy około VI wieku
wywędrowali na wschód z Powiśla. Stanowili oni w VIII stuleciu silny związek
etniczny, zajmujący obszerne tereny wokół Nowogrodu, Pskowa, Połocka i
Smoleńska. W IX wieku, ze względu na obszerność terenu rozdzielili się, tworząc
trzy słowiańskie państwa odpowiednio ze stolicami w Połocku, Smoleńsku i
Pskowie. W procesie konsolidacji etnicznej przybysze słowiańscy wchłonęli na
tych terenach pierwiastek bałcki i zachodnio-ugrofiński. (Por.: Georgij
Sztychau, „Wytoki biełaruskaj
dziarżaunasci”, w: „Biełaruski
histaryczny czasopis”, nr 1, 1993, s 25-26).
Właśnie
Krywiczowie założyli tzw. Krywy Horad, czyli Wilno, choć ich pierwsze stolice
znajdowały się w Kiernowie i Trokach. Przez kilka stuleci trwał proces
fermentacji etniczno-socjalnej, aż wreszcie powstało Wielkie Księstwo
Litewskie. Białoruski naukowiec Iwan Sawierczanka pisze: „Wielkie Księstwo Litewskie zaczęło się kształtować w XIII st. na
gospodarczych i kulturowych podstawach dawnych księstw słowiańskich jako wynik
gromadzenia wokół siebie terenów sąsiednich przez Nowogródek, w tym także ziem
zasiedlonych przez Litwinów, Łatgałów, Jaćwingów i in. (...) Nowogródek w ciągu całego XIII w. bez
przerwy dążył do poszerzenia swych granic. Początek temu procesowi dał książę
Mendog (pierwsza połowa XIII st.). Na czas jego panowania przypada właśnie
utworzenie „Litwy Mendoga”... Syn Mendoga Wojszełk skutecznie kontynuował
politykę ojca. Spróbował przyłączyć do Nowogródka tereny połocko-witebskie i
ostatecznie podbił ziemię litewską, nalszczańską i dziewałtowską, zasiedlone
przez Bałtów. Latopis Galicko-Wołyński o 1263 r. podaje: „Wojszełk pójdzie z
Pińczuki do Nowogródka, a stamtąd weźmie ze sobą Nowogrodzian i pójdzie w Litwę
kniażit’... W lato (1264) zaczął Wojszełk kniażit’ w całej ziemi Litewskiej i
zaczął wrogów swych wybijać. Wybił ich wielość bez liku, a drudzy się
rozbiegli”...
Później zaś „i pójdzie Wojszełk w sile ciężkiej i
zacznie brać grody w Dziewałcie i Nalszczanach. Grody pobrał a wrogów swych
wybił”... Właśnie od czasów Wojszełka za Państwem Nowogródzkim, które w całości
opanowało ziemie litewskie, umocowała się nazwa „Litwa”, „Księstwo Litewskie”,
a później „Wielkie Księstwo Litewskie”... Państwo to już wtedy było tylko
nominalnie litewskim. Rolę dominującą w Państwie Nowogrodzkim odgrywał etnos
słowiański, Litwini zaś powoli się asymilowali, z biegiem lat w ogóle zanikając
w żywiole słowiańskim. Od plemienia tego została tylko nazwa potężnego
słowiańskiego państwa w środku Europy – Wielkiego Księstwa Litewskiego ze
stolicą w Nowogródku.” („Biełaruski
Histaryczny Czasopis”, nr 2, 1993, s. 11-12).
W IX wieku istniał
szereg państw wschodniosłowiańskich, wśród których rolę wiodącą odgrywał Kijów,
a od XIV – Wilno i Moskwa. Państwowość ruska kształtowała się jako wytwór
naturalnych elit społecznych, które powoli, lecz nieustannie wyłaniały się z
masy ludności na skutek m.in. postępującego procesu społecznego podziału pracy.
* * *
W Rosji od XV
wieku było popularne hasło, iż Moskwa jest „Trzecim Rzymem”, a więc stolicą
świata. Uczony i pisarz polsko-amerykański Frank Kmietowicz w książce „Kiedy Kraków był „Trzecim Rzymem” (Białystok
1994) niezbicie dowiódł, że Polska przyjęła chrzest z rąk Cyryla i Metodego o
półtora stulecia wcześniej niż chrzest katolicki odbyty w 966 roku, a Kraków
przez kilkanaście dziesięcioleci był wszechsłowiańską metropolią, „Trzecim
Rzymem”. O genezie zaś tego ostatniego pojęcia uczony pisze: „Cesarz rzymski Konstantyn Wielki zbudował
nad Bosforem miasto, które od jego imienia zwało się Konstantynopolem. Miała to
być druga stolica cesarstwa. Konstantyn powołał w nim senat, przeniósł tu
starożytne rodziny arystokratyczne i na monetach bitych w tym mieście kazał
umieścić rzymską wilczycę. Słowem, był to dla niego drugi, względnie „nowy”
Rzym.
Konstantynopol utrzymał swą wysoką pozycję w
czasach, kiedy rozwinęło się chrześcijaństwo. Drugi sobór, który odbył się w
tym mieście w 381 roku, ustalił, że biskup Konstantynopola jest pod względem
znaczenia drugim hierarchą w Kościele, za biskupem Rzymu. (...) Pisarze bizantyjscy zwyczajowo nazywali
Konstantynopol „Nowym Rzymem”. Chociaż, jako Grecy, posługiwali się swoim
językiem, niemniej jednak uważali się za Rzymian, a nie za Hellenów. Upadek cesarstwa zachodnio-rzymskiego
wzmocnił pozycję Konstantynopola. Stał się on stolicą potężnego cesarstwa,
które uważało się za centrum ówczesnego świata. Podczas gdy „Stary Rzym”
podupadał, „Nowy Rzym” stawał się kwitnącym miastem.
Podział Kościoła na „wschodni” i „zachodni” w 1054
roku wzmocnił pozycję patriarchy Konstantynopola. Został on bowiem „papieżem”
Wschodniego Kościoła. Lecz dla „drugiego Rzymu” przyszły ciężkie czasy. W 1457
roku Turcy zdobyli Konstantynopol. Cesarz ratował się ucieczką, natomiast
patriarcha pozostał na miejscu. Turcy zezwolili mu na sprawowanie władzy
kościelnej, niemniej jednak musiał się dostosować do nowego porządku, wskutek
czego jego autorytet znacznie podupadł. Skończyła się era „drugiego Rzymu”...
Rodzina cesarza wschodnio-rzymskiego znalazła się w Rzymie.
Iwan III, książę moskiewski, ożenił się w 1472 roku
z Zofią Paleolog, kuzynką ostatniego cesarza Konstantynopola. Moskwa w tych
czasach wysunęła się na czoło miast rosyjskich. W 1326 roku metropolita
kijowski przeniósł tu swoją siedzibę. Moskwa zupełnie zmieniła swój wygląd,
kiedy Zofia Paleolog przybyła tam z Nowego Rzymu. Ambitna księżniczka grecka
marzyła o zniszczeniu potęgi tureckiej rosyjskimi rękami.
Wpierw sprowadziła architektów, którzy drewniany
gród przebudowali na nowoczesne miasto. Mężowi swojemu, uważającemu się za
„cara Wszechrosji”, podsunęła ideę mianowania się cesarzem Konstantynopola.
Pomysł przypadł do gustu Iwanowi III. Ogłosił więc, że jest spadkobiercą
cesarstwa greckiego. Kazał nad swoim tronem przybić dwugłowego orła, który
stanowił herb cesarstwa wschodniorzymskiego i zlecił swojemu metropolicie, by
go ukoronował na cesarza według obrządku bizantyjskiego. Na swym dworze
wprowadził zwyczaje dworu greckiego. W ten sposób rozwinęła się idea „Trzeciego
Rzymu”.
Metropolita moskiewski pozostawał pod jurysdykcją
kościelną patriarchy w Konstantynopolu. Lecz w 1589 roku Jeremiasz II,
patriarcha Konstantynopola, przybył do Moskwy i konsekrował metropolitę Joba
jako niezależnego patriarchę. W dwa lata później wszyscy patriarchowie
Kościołów Wschodnich uznali patriarchat moskiewski. Moskwa stała się siedzibą
nie tylko cesarza, ale i patriarchy, który był całkowicie niezależny od
patriarchy Konstantynopola”... A władzę swą rozciągał nad rozległymi
obszarami ziem słowiańskich i innych.
Jak twierdzi Frank
Kmietowicz, w IX – X wiekach biskupstwo kijowskie obrządku
cyrylo-metodiańskiego było podporządkowane takiejże metropolii krakowskiej i
dopiero w 1039 roku Jarosław Mądry wytargował z Bizancjum porozumienie, na
którego mocy w Kijowie powstała autonomiczna metropolia o charakterze greckim,
ale już oderwana od ośrodka w Krakowie. Frank Kmietowicz uznaje za fakt, że
Kraków był „Trzecim Rzymem” dużo wcześniej niż Moskwa. „Rezydowali w nim arcybiskupi obrządku słowiańskiego, którzy byli przez
dłuższy okres czasu niezależni od Rzymu i Konstantynopola.”
* * *
Szlachta w Rosji
nazywała się początkowo „bojarstwem”, potem zaś „dworiaństwem”. Historyk
rosyjski Spiridow w księdze „Rodosłownoj
Rossijskoj Słowar” (t. 1, Moskwa 1792, s. XLII) wyprowadza słowo
„bojarin” raz od wyrazu „boleć”, czyli z całego serca przeżywać, przejmować się
losami ojczyzny i uczestniczyć gorliwie w jej kierowaniu; to znów wyprowadza
etymologiczną konstrukcję od sarmackiego „Pojarik” – „człowiek mądry”, „rozumna
głowa”, – a więc dygnitarz, wielmoża; albo od połączenia „boj-jaryj” czyli „bój
jary” i skłania się w końcu do interpretacji pierwszej, podkreślającej takie
cechy bojara jak miłość ojczyzny i pilne kierowanie sprawami państwa. Bardzo
często wyprowadza się pojęcie „bojar” od „boju”. Szlachcic to „bojar”, czyli
ktoś, kto idzie do boju, gdy ojczyzna znajdzie się w niebezpieczeństwie, lub gdy
władca postanowił podbić ziemie osłabionych lub wrogich sąsiadów.
Przypomnijmy, że
podobny pluralizm zdań od lat istnieje także w kwestii pojęcia polskiego
„szlachta”. Wacław Gąsiorowski pisze: „Wyraz
„szlachta” pochodzi od Lechitów, którzy niegdyś, wespół z Kmieciami, zażywali
na ziemi polskiej pełni obywatelskich praw, a którzy z biegiem czasu, zwąc się
pochodzącymi „z Lechitów”, „z Lechciców”, „ślechciców” czyli mając się za
szlachciców, zdołali wywalczyć sobie przed Kmieciami pierwszeństwo”. Na to
tłumaczenie godzą się Niesiecki i Lelewel, a z nimi Bartoszewicz, Wojciechowski
i Piekosiński. Bandtke miano „szlachta” wywodzi od „sława” i „słynąć”, T.
Czacki z niemieckiego „Schlacht” (bitwa), a S. Sołowjow od „szlak”.
Szlachta to,
według Gąsiorowskiego, ci, „którzy na te
tarcze herbowe krwią i miazgą własnych ciał zasłużyli, którzy wzięli je jako
najwyższą cnót i zasług nagrodę, którzy imionami swymi zbudowali
Rzeczypospolitej świątynię niespożytej mocy, niegasnącej chwały, którzy
sprawili, że my, współcześni, na nasze znojne a łzawe bytowanie mamy
niewyczerpane skarby tężyzny narodowej, mamy na stal hartowne serca, mamy
ożywcze strumienie historyi, mamy skrzące się dzielnością i męstwem drogowskazy”.
Niezależnie od
tego, jak się nazywa ta rycerska warstwa każdego etnosu, stanowiła jego
naturalnie powstającą elitę, która – o ile znalazła się na poziomie zadania –
tworzyła początkowo zręby państwa, a potem wznosiła jego siłę i potęgę oraz
broniła je w razie niebezpieczeństwa, jak też sprzyjała rozwojowi kultury,
sztuki i nauki. „Warstwa feudalnych
panów, która swoje bogactwa gromadziła nie dzięki pracy własnej, lecz dzięki
cudzej pracy w dziedzinie gospodarki oraz dzięki politycznym przywilejom, mogła
dzięki produktowi zniewolonej pracy – i tak czyniła z zawsze właściwym sobie
„szerokim gestem” – utrzymać wraz z sobą ekonomicznie bezproduktywną warstwę
intelektualistów i oddających się kontemplacji mnichów; w dwójnasób zaś była to
w stanie czynić wówczas, gdy dzierżyła w swych rękach także liczne najwyższe
urzędy i godności kościelne”... (M. Scheler, „Problemy socjologii wiedzy”). Wyrobiła też w ten sposób w sobie
niepospolite zalety ducha, stając się pod wieloma względami elitą z prawdziwego
zdarzenia. Elita bowiem, jak chce Vilfredo Pareto, „to klasa ludzi, którzy w swojej dziedzinie działalności mają najwyższy
wskaźnik osiągnięć”. Nic jednak nie jest wieczne pod słońcem. Elity też
przemijają, gdy ulegną zwyrodnieniu, a przez to osłabieniu. Arystokracje nie są
trwałe. Jakiekolwiek są tego przyczyny, nie ulega wątpliwości, że po pewnym
upływie czasu przemijają. Charakterologicznych wojowniczych „lwów” zastępują
hedonistyczne, pasożytnicze „lisy”. Historia jest cmentarzyskiem arystokracji.
Powstanie państw
ruskich, początkowo w postaci Rusi-Ukrainy, białoruskiego Księstwa Połockiego
(i następnie tzw. Litewskiego), jak też Księstw Nowogrodzkiego, Pskowskiego,
Suzdalskiego, Rostowskiego, lecz przede wszystkim Moskiewskiego i wyrośniętej z
niego potężnej Rosji, było u swych podstaw związane ze starciem na śmierć i życie
nie tylko szeregu prężnych i wojowniczych etnosów, ale też trzech silnych
religii: judaizmu, islamu i chrześcijaństwa oraz słowiańskiego „pogaństwa”
[paskudny wyraz manipulatywny, już z samej zasady perfidnie dyskredytujący i
poniżający wysoko rozwinięte kosmologiczne religie przedchrześcijańskie!]. Ta
wojna wszystkich przeciwko wszystkim trwała kilka stuleci, a chrześcijaństwo
obrządku wschodniego zostało przez Ruś przyjęte dopiero za piątym podejściem. Badacze
katoliccy uwypuklają okoliczność, że zanim św. Włodzimierz zdecydował się na
chrzest w obrządku słowiańskim z rąk Greków, księżna Olga tuż po chrzcie w
Konstantynopolu prosiła Niemców o biskupa i prezbiterów (959); w 973 roku
odnotowano poselstwo ruskie na dworze Ottona I, a w 979 ponownie przybyli wysłannicy
papieża do Kijowa, papież Benedykt VII (974-983) wysłał posłańców do księcia
Jaropołka, uważanego za księcia katolickiego. Tak częste kontakty świadczą o
szczególnej aktywności Stolicy Apostolskiej wobec Rusi i o jej współdziałaniu z
Bizancjum w zakresie ostatecznej chrystianizacji tego areału.
Mimo zabiegów
Niemców o podporządkowanie swojej „Reichskirche” kijowskich Słowian, co udało
się w wypadku Czech, Moraw, Słowacji i Polski, obrządek łaciński okazał się dla
Rusi nieatrakcyjny. Nie mieli jednak władcy Rusi nic przeciwko wierze
łacinników, skoro zapisali słowa papieskich delegatów: „Wiara nasza jest światłem, kłaniamy się Bogu, który stworzył niebo i
ziemię, gwiazdy, księżyc i wszystko, co oddycha.” Sam zresztą filozof
grecki pouczający Włodzimierza stwierdził o wierze z Rzymu: „ich zaś wiara mało się różni od naszej”.
Nie podobały się jednak praktyczne przykazania: „Poszczenie wedle siły, odprawianie na
przaśnikach, czyli opłatkach, których Bóg nie przykazał, a także cerkiewne nabożeństwo ich: i widzieliśmy w
świątyni mnogie nabożeństwa odprawiane, a piękności nie widzieliśmy żadnej”. Przeważyła
wyższa kultura bizantyńska i intensywniejsze związki polityczne i gospodarcze z
Bizancjum, a przede wszystkim tradycja. Włodzimierz odrzucił łacinników, jak
stwierdza latopis, „gdyż ojcowie nasi
tego nie przyjęli”. A na rzecz
Konstantynopola przemówił podobny argument: „Jeśliby lichy był zakon grecki, to nie przyjęłaby go babka twoja, Olga,
która była najmądrzejsza ze wszystkich ludzi”.
Bynajmniej
nie przesadza ruski latopis w nazywaniu misjonarzy greckich „filozofami”.
Wydedukowane wręcz sofistycznie „najwcześniejsze
nawrócenie Rusi” miało miejsce w latach trzydziestych IX wieku przez
heretyckiego, obrazoburczego patriarchę Jana Gramatyka za ostatniego obrazoburczego
cesarza Teofila. Wielce uczony filozof, Ormianin, Jan Gramatyk miał stworzyć
pierwsze pismo dla nawrócenia Słowian, z którego skorzystał później
Konstantyn-Cyryl, także filozof, podczas misji chazarskiej i morawskiej. W
misji dyplomatycznej i ewangelizacyjnej Grecy posługiwali się uczonymi
filozofami. Nawracali słowem, argumentami, sztuką perswzji, a nie mieczem, jak
czynili to „Niemcy z Rzymu”. Piśmiennictwo w języku lokalnym, ikona i muzyka
stanowiły dla nich podstawowe narzędzie chrystianizacji. Swą katechizację
księcia Włodzimierza grecki filozof rozpoczął od dyskredytacji rywali
muzułmańskich, żydowskich i łacińskich, stosując metodę dialogu. Raz po raz
Włodzimierz mógł komentować słowa greckiego misjonarza, zadawać pytania, żądać
wyjaśnień, dociekać. Zaintrygowawszy katechumena, filozof przykuł jego uwagę do
całej historii zbawienia (około 5000 słów). Pod koniec wykładu wiary znów było
miejsce na pytania, wyjaśnienia, rozwianie wątpliwości. Wreszcie w podsumowaniu
katechezy, filozof posłużył się dydaktyczną metodą poglądową: „pokazał Włodzimierzowi zasłonę, na której
był namalowany Sąd Pański (...). Włodzimierz zaś westchnąwszy, rzekł: «Dobrze
jest tym po prawicy, biada zaś tym po lewicy». On zaś rzekł: «Jeśli chcesz po
prawicy ze sprawiedliwymi stanąć, to ochrzcij się».” Skutek był oczywisty: „Włodzimierz
wziął to do serca.”
Misjonarze
greccy nie spieszyli się, nie przynaglali, lecz pozwolili Włodzimierzowi na
bezpośrednią konfrontację z innymi wiarami. U muzułmanów Rusowie stwierdzili „plugawe sprawy”, u Niemców „piękności nie
widzieliśmy żadnej”. Natomiast u
Greków: „patriarcha kazał zwołać kler,
wedle obyczaju odprawił świąteczne nabożeństwo, i kadzidła zapalono, i chóry
wykonały pienia. I poszedł car z nimi do cerkwi i postawili ich na przestronnym
miejscu, pokazując im piękno cerkiewne, pienia i nabożeństwo archijerejskie,
obrzędy diakonów, opowiadając im o służeniu Bogu swemu.” Toteż wobec rady książęcej stwierdzili:
„I nie wiedzieliśmy, w niebie li byliśmy, czy na ziemi; nie ma bowiem na
ziemi takiego widowiska ni piękna takiego, i nie wiemy, jak opowiedzieć o tym,
tylko to wiemy, że tam Bóg z ludźmi przebywa, i nabożeństwo ich jest najlepsze
ze wszystkich krajów. My zaś nie możemy zapomnieć piękna tego, każdy bowiem
człowiek, gdy skosztuje słodkości, później gorzkości nie przyjmuje, tako i my
nie możemy tak żyć.” Decyzja Rusi była
prosta: „Odpowiadając zaś Wlodziemierz
rzekł: «Gdzie chrzest przyjmiemy?» Oni zaś rzekli: «Gdzie ci lubo».”
Jak
bardzo nieproste jest zagadnienie chrztu św. Włodzimierza, świadczy fakt, że na
jego temat ukazało się dotychczas ponad 5000 publikacji. Spory dotyczą w tym
wypadku wszystkiego: daty, miejsca, szafarzy, okoliczności kulturowych i
politycznych, przyczyn, skutków i znaczenia. Powodem aż takich rozbieżności są
nie tylko różne tendencje kościelne, narodowe, polityczne, systemowe,
światopoglądowe, które w odmiennych interpretacjach wydarzeń szukają swego
uzasadnienia, lecz przede wszystkim same źródła historyczne. Prócz tuzina
staroruskich zabytków piśmiennych zachowało się tyle samo wzmianek arabskich. Z
wyjątkiem folkloru skandynawskiego, który, naturalnie, Normanom przypisuje
chrzest Waldemara, cały łaciński Zachód i najważniejsze w tym wypadku Bizancjum
zupełnie w tej kwestii milczą.
W
dążeniu ku wyjątkowości przypisano Rusi nie tylko fantastyczne pochodzenie,
apostolskie uświęcenie, wielość chrztów, zalety wszystkich wiar, lecz także
samonawrócenie, wręcz niejako odrębne dla Rusi objawienie. Z tego kompleksu
wzięły się sprzeczne ze sobą staroruskie źródła, które już in statu nascendi Kościoła na Rusi powodowały zamieszanie,
niepewność, kontrowersje. Skumulowanie w jednym roku 988 wydarzeń aż z trzech
lat i z trzech odrębnych utworów rozbudziło wątpliwości. Sam latopisarz,
forsując bizantyńską legendę, polemizował z tubylczą pamięcią samych
ochrzczonych kijowian, którzy śmieli twierdzić inaczej. Kontrowersje historyków
nowożytnych i współczesnych mają więc swoją pożywkę w staroruskim pluralizmie.
Najwcześniejszą
datę chrztu św. Włodzimierza podaje „Czytanie
o żywocie i straceniu świętych męczenników Borysa i Gleba” przypisywane św.
Nestorowi. Stoi tam najwyraźniej, że Włodzimierz ochrzcił się w roku 6490 od
stworzenia świata, czyli 982. Zupełnie to samo podaje autor „Żywotu błogosławionego Włodzimierza”, który
twierdzi, że „tenże 30 lat i 3 po chrzcie
świętym przeżył”. Jeśli odjąć 33 lata od śmierci Włodzimierza (1015),
wychodzi tenże rok 982. Łatwo jest przypisać pomyłkę jakiemuś jednemu kopiście
(6490 miast 6495), w czym lubują się niestrudzeni rosyjscy poprawiacze swoich
źródeł. Uczciwiej jest jednak przyznać, że data ta wzięła się z czystej
megalomanii: aby upodobnić Włodzimierza do Mojżesza autor „Żywota” po prostu zmyślił: „Jako
w 40 dni i 3 Mojżesz po daniu prawa zmarł, tak i tenże 30 lat i 3 po chrzcie
świętym przeżył” (co równocześnie
przypomina wiek Chrystusowy – 33 lata). Żywot południoworuski podaje „rok po narodzeniu Chrystusa 981, jako nasz
ruski kronikarz święty Nestor świadczy.”
Kolejną
datę – 375 roku Higry, tj. pomiędzy 24 maja 985 a 12 maja 986, podaje
dość bezstroski względem chronologii Ibn al-Atir, kiedy to amir Samsam ad-Daul
miał wyzwolić Greka Bardasa Sklerosa. „Wówczas
został (Włodzimierz) chrześcijaninem i był to początek chrześcijaństwa u Rusów”.
Najpoważniej
potraktowano rok 987, ponieważ aż trzy źródła staroruskie głosiły zgodnie, że „po świętym Chrzcie pożył błogosławiony kniaź
Władimir lat 28 (najstarszy „Żywot”);
w trzecim roku (po chrzcie) Korsuń miasto zdobył” („Wspomnienie” Jakuba Mnicha; zdobycie
Chersonezu ustalono na r. 989); „Czytanie
o Borysie i Hlebie” podaje wprost datę 6495, czyli 987.
Za
rokiem 988 przemawia jedynie „Powieść
minionych lat” i późniejsza sofistyka, która celem uzasadnienia kolejnych
jubileuszy argumentuje, że Jakub Mnich, Nestor i inni zwolennicy roku 987 nie
znali działań arytmetycznych, lecz „liczyli
na palcach”, albo też – jak pisze współcześnie miński metropolita Filaret – „Ruś trzymała się kalendarza marcowego. Ale
ostanie miesiące roku marcowego 987 były równocześnie pierwszymi miesiącami
roku styczniowego 988. Dlatego zgodnie ze współczesnym kalendarzem św.
Włodzimierz ochrzcił się w 988 roku, pomiędzy 1 stycznia a 1 marca.”
Inne
źródła podają jeszcze parę późniejszych dat do wyboru. Jachia Antiocheński
twierdzi, że „metropolici i biskupi
cesarza Bazylego ochrzcili Wielkiego Księcia i jego kraj później”, tj. latem lub jesienią 989 roku.
Thietmar przeniósł chrzest Włodzimierza na rok 996. W latach 1722-1745 Teofan
Prokopowicz pisał, że chrzest Rusi nastąpił pomiędzy rokiem 1000 a 1008.
Legenda
korsuńska z „Powieści minionych lat” kategorycznie
twierdzi, że św. „równoapostolski” książę Włodzimierz „ochrzcił się w cerkwi świętego Bazylego, a znajduje się cerkiew ta w
Korsuniu w środku grodu, gdzie targ odbywają korsunianie... Nie znający zaś
prawdy mówią, jakoby ochrzcił się w Kijowie, inni zaś mówią – w Wasylewie, a jeszcze inni inaczej
powiadają”. Stare Żywoty Włodzimierza z reguły powtarzają
wersję chersoneską. W ramach teorii chersoneskiej latopis ipatiewski mówi o
cerkwi Świętej Zofii, latopis radziwiłłowski o cerkwi Świętej Bogarodzicy,
latopis włodzimierski – o cerkwi Zbawiciela.
Kontrowersje
staroruskie pomiędzy grekofilami i grekofobami przeniosły się na grunt
współczesny. Historiografii rosyjskiej w znacznej mierze odpowiadał Chersonez,
lecz historycy, jak A. Szachmatow, J. Gołubiński, I. Parchomienko, odrzucili
teorię chersoneską ze względu na datę i jawnie manipulatorską propagandę grecką
na Rusi. Historiografia ukraińska podbudowywała młody patriotyzm wersją o
chrzcie w Kijowie lub Wasylewie przed wyprawą na Chersonez. Wobec braku
oczywistego dowodu, iż chrzest św. Włodzimierza nastąpił w Kijowie, niektórzy
zwolennicy rodzimej chrzcielnicy dla Włodzimierza czynią stawkę na Wasylew na
tej podstawie, że książę kijowski obrał chrześcijańskie imię cesarskiego
szwagra Bazylego i celem upamiętnienia chrztu w owym miejscu zbudowano gród
Wasylew. Wielu natomiast powtarza za A. Szachmatowem: „Rezygnujemy z jakiejkolwiek próby rozwiązania problemu, gdzie w
rzeczywistości ochrzcił się Włodzimierz – w Kijowie, Wasylewie czy Chersonezie”.
Istnieją
cztery teorie na temat szafarzy chrztu Włodzimierza i Rusi. Najbardziej
tradycyjna, teoria bizantyńska, ma swoje podstawy w legendzie chersoneskiej i
całym późniejszym procesie bizantynizacji Rusi. Ona też dominuje w
wypowiedziach hierarchów Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Radykalnie
przeciwstawiana jest teoria rzymska, zgodnie z którą św. Włodzimierz został
nawrócony przez norweskiego króla Olafa Tryggwisona, a ochrzcił go w obrządku
łacińskim osobisty biskup Olafa – Paul, co miało pociągnąć za sobą ustanowienie
na Rusi hierarchii łacińskiej.
Według
teorii bułgarskiej zapoczątkowanej przez rosyjskiego historyka prawosławnego M.
Prisiołkowa, św. Włodzimierz ochrzcił się na Rusi sam z rąk miejscowego
duchowieństwa, natomiast do chrystianizacji Rusi i organizacji Kościoła
sprowadził hierarchię i duchowieństwo z bułgarskiej Chrydy. Teoria ta miała
najwięcej zwolenników. Zbieżna z nią teoria macedońska wysunięta przez o.
Iryneja Nazarko, podkreśla wpływ na chrystianizację Rusi cyrylo-metodiańskiej
Macedonii. Przeróżne argumenty każdej z tych teorii nie wykazują niezbicie, kto
ochrzcił św. Włodzimierza. Wykazują natomiast jedno: chrystianizacja Rusi była
dziełem międzynarodowym.
Wobec
niepewności co do roku, miejsca i innych okoliczności chrztu św. Włodzimierza
pisarze Rusi Kijowskiej wysunęli zaskakującą teorię o jego samonawróceniu.
Najstarszy „Żywot św. Włodzimierza” już
w pierwszym zdaniu stwierdza, że „błogosławiony
kniaź Włodzimierz, wnuk Olgi, ochrzcił się sam”. Autor wykazuje szczególne wybraństwo i sprzyjanie Opatrzności
Bożej swemu narzędziu, upodobnionemu do Dawida, Ezechiela i „wielkiego cara Konstantyna”. Jakub Mnich we „Wspomnieniu i mowie pochwalnej” powiada: „Jak pragnie jeleń źródeł wodnych, tak pragnął prawowierny kniaź
Włodzimierz świętego chrztu i Bóg spełnił pragnienie jego... Ochrzcił się zaś
kniaź Włodzimierz sam i dzieci swoje i cały dom swój świętym chrztem oświecił”. Najdobitniej sformułował teorię
samonawrócenia metropolita Hilarion w „Słowie
o prawie i łasce”: „Cud przedziwny:
inni królowie i władcy, chociaż widzieli wszystkie dzieła świętych mężów, nie
uwierzyli, a raczej oddawali ich na cierpienia i męki; ty zaś, o błogosławiony,
bez tego wszystkiego przyszedłeś do Chrystusa. Kierując się tylko swoim rozumem
i umysłem, zrozumiałeś, że jest jeden Bóg Stwórca rzeczy widzialnych i
niewidzialnych, niebieskich i ziemskich, i że posłał na świat dla zbawienia
swego umiłowanego Syna. I z tymi myślami wstąpiłeś do świętej kąpieli.” W „Czytaniu
o świętym Borysie i Glebie” wielebny Nestor pisze wręcz: „Jego Bóg natchnął i bez niczyjej pomocy
sprawił, że stał się chrześcijaninem jako dawny Placyd... Tak samo i tenże
Włodzimierz miał objawienie Boże, żeby stał się chrześcijaninem.”
Przegląd
źródeł pozwala stwierdzić tylko jedno: metrykę chrztu 988 roku wystawili Rusi
muzułamańscy Arabowie i sami skrybowie ruscy dopiero po dwóch wiekach od tego
wydarzenia. Żadna kancelaria kościelna lub cesarska nie dysponuje wiarygodnym
dokumentem. Jeden jedyny dokument bizantyński Skylitzesa, dotyczy wszakże
małżeństwa Waldemara z cesarską siostrą Anną w zamian za pomoc Rusów w
uśmierzeniu rebelii w Bizancjum i Chersonezie. Ta wyjątkowa purpura dla
koczowniczej dynastii skandynawskich Rurykowiczów była nie do pomyślenia bez
uprzedniego chrztu „kagana”. Z teorii „pięciu chrztów” wiadomo jednak, że
chrzest przyjmowały kolejne watahy Normanów zajmujące Kijów i kolonie greckie,
po czym nowi panowie faktorii handlowo-militarnych przywozili tam
skandynawskich bożków. Dlatego o „wiarołomnych” Rusach pisano złośliwie na
Zachodzie, iż chrzcili się fikcyjnie, jak św. Olga „baptizata ficte”. Tak samo zresztą pisano i się pisze na Wschodzie
o „zgniłym i przewrotnym Zachodzie”...
Obrządek
słowiański tworzył tymczasem szeroką wspólnotę poddanych. Chrzest św.
Włodzimierza – niezależnie od daty, miejsca i szafarzy – był próbą wpisania się
w świat już zdominowany przez wyznawców Chrystusa, próbą niejako ustalenia
„miejsca Rusi w świecie”. W obronie przed północnymi sąsiadami cesarstwo przez
wieki budowało bizantyńskie „commonwealth”. Wszystkie „Sklawonie”, od Bułgarii
przez Morawy do Rusi, po kolei przyjmowały zgotowane w Konstantynopolu
struktury „mniejszych braci” cesarza z „azbukami” jako sztandarem suwerenności
na czele. Włodzimierz jako udziałowiec w „sakralnej” dynastii chazarskiego
kagana po półtora wieku od jego ucieczki do Połocka miał szansę
współkształtowania zachodniego Cesarstwa Rzymskiego, albo spokrewnienia się z
prawdziwym cesarzem Bazylim. Wybrał „urodzoną w purpurze” cesarzównę Annę.
Chrześcijaństwa nie musiał wybierać. Uczyniła to wcześniej „babka Olga”,
prawdopodobnie „stary Igor” i zamordowany przez Włodzimierza własny brat
Jaropełk. Było to chrześcijaństwo prawie rodowe. Ono mogło się nie podobać
Annie z powodu „heretyckiej” skazy obrządku słowiańskiego, lecz od „naprawy
wiary” byli przecież duchowni z Chersonezu. Zarówno chrzest 988 roku jak
ewentualna rebaptyzacja w tym okresie pozostają domysłami. Pewne jest tylko, iż
małżeństwo zostało zawarte między chrześcijanami, tj. siostrą „głowy Kościoła”
i neokonwertytą Włodzimierzem. „Doskonały” chrzest Rusi w obrządku bizantyńskim
był następstwem niezwykłego sojuszu Rusi z Bizancjum znajdującym się w
potrzebie. Dopiero z naprawiania przez Greków wiary ruskiej (secta Rusiae, jak określił ją papież
Jan XIII) wzięła się legenda chersoneska, jako podstawa współczesnej „naukowej”
wiary w chrzest Rusi w 988 roku.
Za
legendą chersoneską historiografia światowa przyjmuje ogólnie następujące
okoliczności chrzu Rusi: We wrześniu 987 roku
zbuntowany generał bizantyński Bardas Fokas ogłosił się cesarzem. Uzurpator
uznany przez całą Azję Mniejszą wyruszył na Konstantynopol. W rozpaczliwej
sytuacji cesarz Bazyli II zimą 987/988 wysłał do Włodzimierza poselstwo o
pomoc. Umowa przewidywała rękę cesarzówny Anny pod warunkiem chrztu i
chrystianizacji ludu. Wiosną lub latem 988 roku 6000 ruskich wojów przybyło do
Konstantynopola. W bitwie pod Chryzopolis i Abydus tron Bazylego został
uratowany. Włodzimierz i kijowianie przyjęli chrzest. Lecz po zwycięstwie
cesarz nie kwapił się z wypełnieniem obietnic. Włodzimierz w odwecie zajął
Chersonez w czerwcu 989 roku. Upadek Chersonezu i kolejna rewolta Bardasa
Sklerosa oraz napady Bułgarów zmusiły cesarza do poświęcenia siostrzyczki. Anna
przybyła do Chersonezu, gdzie odbył się ślub. Włodzimierz oddał Chersonez jako
„wiano” i zabrał cesarzównę na Ruś wraz z duchownymi mającymi budować Kościół
ruski. Św. Włodzimierz zdobył zbuntowany Chersonez jako chrześcijanin, małżonek
cesarzówny Anny i sprzymierzeniec cesarza. Nawrócenie Rusi nie było aktem
Bizantyńczyków. Przyjęcie chrześcijaństwa było poprzedzone przez ponad
stuletnie przenikanie tego wyznania do obszaru nad środkowym Dnieprem i przez
rosnący jego wpływ na dworze kijowskim, zwłaszcza po chrzcie babki Włodzimierza,
Olgi-Heleny, księżnej kijowskiej.
Tyle
więc gmatwaniny w szczegółach, gdy idzie o wczesny okres kształtowania się
etnosów ruskich!...
* * *
Być
może należy przyjąć, iż pierwsze państwa ruskie i ich naturalne elity
kształtowały się, jak już nieraz wskazywaliśmy powyżej, w okresie VI-VII wieku,
a może nawet wcześniej, choć miały przeważnie charakter efemeryczny i upadały
pod ciosami sąsiadów lub na skutek wewnętrznych kryzysów. Stulecia walki na
śmierć i życie zarówno z judejskim Kaganatem Chazarii, jak i państwami z kręgu
cywilizacji islamskiej tak jednak zahartowały stal ruskich mieczy, że w końcu
zdruzgotały one i jedną i drugą potęgę, zakreślając butnie granice
najrozleglejszego państwa w dziejach ludzkości.
W
tygodniku „Russkij Wiestnik” (nr
30-31, 1991) niejaki N. Michajłow pisał: „W
końcu IV wieku, gdy Hunowie spustoszyli ziemie nad Dnieprem, czyli dzisiejsze
południe Rosji i większą część Ukrainy, te tereny zostały przejęte przez
Chazarów, których dominacja trwała aż do 965 roku, kiedy to książę Światosław
rozgromił Kahanat Chazarski i wziął twierdzę Sarkieł”.
Niektórzy – chyba
niezbyt fortunnie – uważają, że już samo powstanie ok. roku 650 muzułmańskiego
imperium arabskiego i jego zdobycze do roku 740 na wschodnim i południowym
wybrzeżu Morza Śródziemnego, sięgające praktycznie po Pireneje, zapoczątkowało jakoby
proces wyłaniania się Rusi jako międzynarodowej spółki handlowej Rutenów,
walczącej odtąd przez wieki z judejską spółką Radania o rynek zbytu dla swoich
niewolników wyłapywanych na Wschód od Łaby i na północ od Syr Darii, których
Arabowie nazywali Saqlab, czyli
Słowianami. Kiedy panowie dróg spławnych – Rutheni (od „ruta” – droga), jako Rusowie wyparli północnymi drogami żydowskich
Radanitów w Europie Wschodniej, stali się głównymi partnerami Arabów, którym
dostarczali eunuchów od Verdun po Chorezm. Zanim spotkali się z
chrześcijańskimi Romejami z Bizancjum, opanowali muzułmańskich Bułgarów nad
Wołgą i zjudaizowanych Chazarów nad Donem, którym odebrali Sambat, czyli Kijów.
„Powieść minionych lat”
bezpośrednio przed wiadomością o muzułmańskich misjonarzach z Bułgarii podaje,
że „roku 6493 /985/ poszedł Włodzimierz
na Bułgarów... i zwyciężył Bułgarów”.
Na widok jeńców stwierdzono, że „wszyscy
są w butach; ci dani nam dawać nie będą”.
Poszli więc „szukać łapciarzy. I
zawarł pokój Włodzimierz z Bułgarami”.
Racje ekonomiczne skłaniały spółkę handlową Ruś nie tylko do równoczesnego
kokietowania Konstantynopola „i Niemców z
Rzymu”, lecz także „najbardziej plugawych”, ich zdaniem, bogatych muzułmanów.
Arabski
pisarz al-Marwazi (1046-1120) w pewien sposób tłumaczy potrzebę „pięciu chrztów
Rusi”. Powiada o Rusach, że „jest ich
wiele i zarabiają na swoje utrzymanie mieczem, majątek pozostawiają córkom, a
synom każą zdobywać go mieczem. Tak było, dopóki nie stali się chrześcijanami w
miesiącach roku 300. Kiedy nawrócili się na chrześcijaństwo, religia ta
przytępiła ich miecze w pochwach i zamknęła im drzwi przed zdobyczami, i
przyniosła im biedę i nędzę, i wiodło się im źle. Wówczas zapragnęli stać się
muzułmanami, ponieważ islam pozwalał im na napady i świętą wojnę – i znowu odżyli, odzyskawszy część tego, z
czego przedtem żyli. l posłali wysłanników do władcy Chorezmu, a mianowicie
czterech mężów krewnych ich wielkiego księcia; gdyż mieli niezależnego i samowładczego
księcia, i ich wielki książę znany jest pod imieniem Władimir... l przyszli ich
posłańcy do Chorezmu i przekazali posłanie. l ucieszył się z tego szach
Chorezmu, że zapragnęli islamu, i wysłał im kogoś, kto ich pouczył praw islamu.
I stali się muzułmanami. A są to silni i mocni ludzie, którzy pieszo udają się
do bardzo odległych miejsc za zdobyczą i którzy także łodziami pływają po Morzu
Chazarów i grabią statki, i plądrują majątki, i żeglują aż do Konstantynopola”... To samo powtarza Pers al-Aufi
(1176-1232), a turecki Sukr Allah (1390-1448) podkreśla, że „celem ich nawrócenia na islam było
usprawiedliwienie grabieży.”
Trudno
się oprzeć sugestii latopisu ruskiego, który stwierdza: „Był zaś Włodzimierz opanowany przez chuć żeńską (miał pięć żon)... a nałożnic miał trzysta w Wyszogrodzie, a
trzysta w Białogrodzie, a dwieście na Berestowie w siółku, które zowią teraz
Berestowo. l był niesyty rozpusty, przywodząc do siebie mężatki i dziewice
gwałcąc”. Według „Powieści minionych lat”, która
potwierdza dane innych kronik, z napięciem słuchał Włodzimierz muzułmańskiej
katechezy: „albowiem sam lubił niewiasty
i mnogie wszeteczeństwa, wysłuchiwał więc ich z upodobaniem. Jeno było mu
niemiłe obrzezanie członków i niejadanie świniny, a najbardziej – niepicie; rzekł: »Dla Rusi weselem jest pić,
nie możemy bez tego żyć». Ostatecznie
od islamu odwrócił Włodzimierza filozof grecki, który obrzydził mu wiarę
muzułmanów: „Ich zaś wiara plugawi niebo
i ziemię, i są oni przeklęci najwięcej ze wszystkich ludzi, upodobniwszy się
Sodomie i Gomorze... Ci bowiem obmywszy odbyty swoje, w usta wlewają tę wodę i
po brodzie mażą się, wspominając Mahometa. Takoż i niewiasty ich czynią takie
plugastwa, a nawet gorsze: od spółkowania męskiego i żeńskiego kosztują”. Naoczne świadectwo posłańców
przekonało ostatecznie Włodzimierza: „nie
ma wesela u nich, jeno smutek i smród wielki”.
Staroruskie
kodeksy prawne zwalczały wielożeństwo i zakazywały nawet spożywania posiłków z Żydami
i muzułmanami, bo jedni i drudzy Słowianom „śmierdzieli”.
* * *
Po
Hunach w V wieku między Morzem Kaspijskim i Czarnym wyrosło nowe wieloplemienne
społeczeństwo koczownicze – „Pax Chazarica”. Ci nowi panowie stepów przepędzili
część turkijskich pobratymców, Bułgarów, nad Dunaj, a w VII wieku zatrzymali na
Kaukazie Arabów. Bizancjum, któremu zapewnili spośród siebie cesarza,
powierzyło im misję zapory przed mahometanami i innymi koczownikami, zwłaszcza
ruskimi wikingami. Spośród Słowian podbili co najmniej część Polan, Siewierzan
i Wiatyczów. W momencie przejściowej porażki ich kagan Merwan musiał przyjąć na
krótko islam. Bizancjum postarało się nawrócić na chrześcijaństwo wpływowego
chana Al-Ilitwera i w ciągu wieku utworzyć metropolię z siedmioma eparchiami. W
wyniku złych doświadczeń z cesarstwem chrześcijańskim i Arabami zrazili się do
obu religii. Z potrzeb religii jednoczącej wspólnotę jako jedyny naród w
dziejach świata zdecydowali się przyjąć judaizm, Około 740 roku, według
żydowskich albo pod koniec VIII wieku według pisarzy arabskich, „Żydom udało się zdobyć króla dla swej wiary
tak, iż przyjął judaizm. Nazywał się Obadia, był mężnym i szanowanym mężem,
który zreformował rządzenie, umocnił Prawo zgodnie z tradycją i zwyczajem,
zbudował synagogi i szkoły, zgromadził mnóstwo mędrców Izraela, obsypał ich darami
złota i srebra, i kazał im objaśnić dwadzieścia cztery księgi, Misznę i Talmud
i inne księgi ze zbiorami świątecznych modlitw.”
Judaizm stał się religią państwową, a Chazaria miejscem
ucieczki Żydów prześladowanych przez Bizancjum, Arabów i nadciągających od
Skandynawii Rusów, którzy wypierali z Europy Wschodniej żydowską spółkę
handlującą niewolnikami Radanię. Spowodowało
to rewolucję Kabarów w Chazarii. Kagan uciekł do bazy Rusów pod Rostowem, co
dało początek Kaganatowi Ruskiemu, znanemu już od 830 roku. Tymczasem „Pax
Chazarica” zaczął się chylić ku upadkowi. Zanim jednak Rusowie w swym parciu na
Konstantynopol przepędzili z chazarskiego Kijowa żydowskich radanitów,
różnorakie wspólnoty judejskie (talmudyści i karaici) z Bizancjum, Palestyny,
Syrii, Arabii skutecznie zaległy Chazarię, w której przewodzili przez dwieście
lat. Ówczesny Sambat, czyli Kijów, był niewątpliwie pod ich wpływem. Nawet
przepędzani przez kolejne watahy normańskich Rusów zachowali tam swoje ośrodki.
Jeszcze w X wieku hiszpańscy Żydzi korespondowali z chazarskim kaganem poprzez
ziemię „Rus”. Włodzimierz nie musiał szukać Żydów w pozostałościach Chazarii,
gdyż zastał ich w samym Kijowie. Jeżeli dawna Fanagoria, późniejsza Tmutorokań,
od IX wieku była rzeczywiście ruską kolonią, jak twierdzą historycy rosyjscy,
to wraz z nią zostało przyłączone do Rusi najważniejsze żydowskie miasto,
ośrodek kultury żydowskiej. Wówczas nacisk judaizmu na Ruś szedł i od Chazarów,
i z żydowskich kolonii nad Morzem Czarnym. Nie jest wykluczone, że część
Słowian pod Chazarami uległa prozelityzmowi i przyjęła judaizm. Spośród nich
rekrutowali się obrzezywani natanei do
posługi w świątyniach i domach żydowskich. Tamtejsi judeochrześcijanie mogli z
powodzeniem apostołować na Rusi, jak czynili to w Bułgarii za papieża Mikołaja
I, skąd też przyszło na Ruś bogomilstwo.
O ile
książę Włodzimierz według latopisu posyłał na zwiad religijny ambasadorów do
muzułmanów, łacinników i Greków, latopis milczy o takiej delegacji do
chazarskich Żydów. Źródła ruskie odnotowują z tego czasu „Żydowską Bramę”, „Żydowską
ulicę” w Kijowie. Św. Teodozjusz Pieczerski po nocach nawracał kijowskich
Żydów. „Paterykon Kijowsko-Pieczerski”
zawiera wiele akcentów antyżydowskich. Całe Słowo
o prawie i łasce metropolity Hilariona zwrócone jest przeciwko judaizmowi.
Przeciwko Żydom były formułowane zakazy prawne. Kroniki odnotowują też szereg
pogromów żydowskich.
Nic
tedy dziwnego, że do Włodzimierza, jak podaje latopis, „przyszli Żydowie chazarscy”. Historyczny
był także jego kontrargument: „To jakże
wy innych nauczacie, a sami jesteście od Boga rozproszeni. Jeśliby Bóg miłował
was i zakon wasz, to nie bylibyście rozproszeni po cudzych ziemiach. Czy
chcecie, aby i nas to spotkało?” Oparta
na judaizmie Chazaria rozpadła się prawie na jego oczach i za przyczyną Rusów.
Odtąd Kaganici
znienawidzili z całego serca wszystko co ruskie i niezmiennie zawierali sojusze
ze wszystkimi przeciwnikami nie tylko Rosji, ale i całej Słowiańszczyzny, a
dzieje Księstwa Kijowskiego, Moskiewskiego i innych to w dużej mierze także
dzieje bronienia się tych państw przed nieubłaganą mściwością i perfidnymi
knowaniami potomków Chazarii. Nie była to wojna na miecze, lecz na idee i
wartości moralne. [To, co powiedzieliśmy powyżej, nie wyklucza faktu, że w
wielu przypadkach dochodziło do symbiozy imperializmu rosyjskiego z
ekspansjonizmem żydowskim, np. jeśli chodziło o zniewolenie i wyzysk Polski,
tutaj te dwie formacje przez parę stuleci zgodnie współpracowały. Podobnież
bardzo chętnie wykorzystuje Żydów w swych celach imperializm niemiecki,
brytyjski czy amerykański.] Dawniej bywało zresztą i nieco inaczej.
Jak twierdzi
bowiem W. Sombart, „żydowskie rycerstwo
istniało przez czas jakiś w epoce
krucjat w Syrii”. Nie wyróżniło się jednak szczególnymi cnotami
żołnierskimi w walce przeciwko chrześcijanom i niebawem skierowało swe
zainteresowania wyłącznie w kierunku pieniędzy, które stały się dla Żydów nie
tylko wartością samą w sobie, ale też środkiem do zaprowadzania swego panowania
nad innymi narodami, w obcych państwach. Wielu z nich wierzyło, że rzeczywiście
obietnicą Deuteronomium jest to, że
Izrael będzie „pożyczał wielu narodom”,
a sam od nikogo pożyczać nie będzie, że obywatele Jerozolimy staną się panami
dłużników (Księga Powtórzonego Prawa15,6), a w końcu popadło w sieć
szaleńczego wyobrażenia, że świat został stworzony przez Boga dla Żydów, czy
wręcz, że „Izrael jest zbiorowym Bogiem”,
jak to wyznają liczne ekstremistyczne sekty judaistyczne oraz polski
żydokatolicyzm. Chrześcijański mesjanizm Rusi wielokrotnie się zderzał z
monoetniczym mesjanizmem Żydów, a trwająca przez wieki wojna podjazdowa
prowadzona była ze zmiennym skutkiem. Była to zaś przede wszystkim walka
szlachty rosyjskiej z Żydami, gdyż plebs tego kraju bywał często filosemicki,
elity zaś nigdy. Dzieje tych wielowiekowych zmagań były częścią dziejów walki
Żydów o swą pozycję w świecie. (por.: Kevin
Macdonald, „The Culture of Critique: an
evolutionary analysis of Jewish involvement in twentieth-century intellectual
and political movements”, p. 1-2, 330-333. Long Beach 2002).
W Rosji Żydzi
usiłowali poddawać swej kontroli różne struktury władzy, w tym też kościelnej –
przez parę stuleci biskupi prawosławni musieli stawiać czoła
„żydowstwujuszczym” ugrupowaniom, nurtom i działaczom cerkiewnym; w
przeciwieństwie też do kościołów katolickich udało się im obronić zarówno
czystość doktryny, jak i hierarchii przed obcą infiltracją i pełzającym
podbojem struktur kościelnych przez ich zręcznych przeciwników. Nikt w kościele
prawosławnym nie poważy się używać np. tak bzdurnego i przewrotnego pojęcia jak
„judeochrześcijaństwo”.
* * *
Teologowie
rosyjscy bardzo często wręcz negują przynależność Jezusa z Nazaretu do rasy
żydowskiej, podzielając poglądy, iż mesjasz pochodził albo ze środowiska
asyryjskiego, aramejskiego, albo greckiego, czyli należał do rasy aryjskiej.
Istotnie, Asyryjczycy bardzo wcześnie przyjęli chrześcijaństwo, byli jednymi z
pierwszych krzewicieli jego w Chinach, Arabii, Mongolii, Indii.
Profesor George
Mamisho Lamsa (Asyryjczyk z pochodzenia), utrzymuje w książce „Jesus, my Neighbour” („Jezus, mój sąsiad”), że Chrystus
wywodził się poza wszelką wątpliwością z niezamożnej rodziny asyryjskiej. W
Berlinie mają Asyryjczycy swój kościół pod wezwaniem św. Ludgerusa. W 1967 roku
ujrzała w Bejrucie świat książka Abrohoma Nouro „My Tour in the Parishes of the Syrian Church and Lebanon”, której
autor bezwzględnie udowadnia, że w Starym i Nowym Testamencie brzmi mowa
Asyryjczyków, święty język aramejski, w którym głosili nauki Jezus Chrystus i
apostołowie.
I tak np. w
starotestamentowej „Drugiej Księdze
Królów” czytamy: „Mów, prosimy, do
sług twoich po aramejsku, gdyż rozumiemy ten język; nie mów do nas po hebrajsku
wobec słuchającego ludu, który jest na murach.” Ze słów tych wynika, że
mieszkańcy (tłum, stojący na murach) byli Asyryjczykami i to spośród nich
rekrutowali się pierwsi zwolennicy Jezusa, który – skoro w ogóle można o tym
mówić – spośród nich się wywodził, a nie z o wiele bogatszego żydostwa.
Przecież powiedziano w Biblii, iż przyszedł na świat w zwykłej stajence, w
miejscowości asyryjskiej Betlejem (po asyryjsku – Dom Chleba). Być może też tym
obcym pochodzeniem wywołał wrogą nienawiść ze strony bogaczy żydowskich i
faryzeuszy, z pogardą traktujących biedną ludność aramejską.
Język asyryjski
jest językiem żywym, mówi nim obecnie około pół miliona osób, mieszkających w
różnych krajach. Współczesny język asyryjski, którego używa większość
Asyryjczyków, uformował się z dwóch substratów: języków staroaramejskiego i
asyryjsko-babilońskiego (akadyjskiego). Asyryjczycy stanowią zupełnie
samodzielny naród, chociaż wielu historyków, stojących na pozycjach syjonizmu,
odmawia im prawa bycia sobą.
Zauważalną rolę na
Bliskim Wschodzie odgrywali w swoim czasie Aramejczycy. Na przełomie XII i XI
wieku p.n.e. utworzyli oni państewko w dorzeczu środkowego Eufratu, skąd
ekspandowali na Mezopotamię, nie tworząc jednak wielkiego organizmu
państwowego, lecz drobne jednostki polityczne, które z łatwością zniszczyli
Asyryjczycy w VIII wieku p.n.e. „Prawdziwego
podboju natomiast dokonał ich język. W okresie od II w. p.n.e. do VII w. n.e.
językiem aramejskim mówiły ludy zamieszkujące obecny Irak, Syrię, Liban, Izrael
i Jordanię (np. Chrystus i apostołowie mówili po aramejsku, a nie po
hebrajsku). Spadkobiercą języka aramejskiego był język syryjski, który dotrwał
do XVII wieku, później zaś zszedł do roli języka liturgicznego kilku drobnych
sekt religijnych”. (Patrz: „Mały
słownik antropologiczny”, Warszawa 1976, hasło „Semickie ludy”)
W Starym Testamencie wiele spotyka się
imion i nazw aramejskich, np. Emmanuel znaczy „Bóg z nami”, Jeruzalem – „Miasto
Pokoju”. Po aramejsku głosił swe nauki Jezus Chrystus, który, konając na
krzyżu, w swym języku ojczystym wypowiedział ostatnie słowa: „Eli, Eli, lema sabachtani?” – „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”
Wśród kleru
prawosławnego znajduje też odzew koncepcja o aryjskim charakterze samych nauk
Jezusowych, nacechowanych mocą ducha, dynamizmem, otwartością i szczerością, a
obcych najmniejszej nawet domieszce merkantylizmu. Nic nowego w tym nie ma, to
przecież już Tacyt twierdził, że plemiona północne, jako urodzona „rasa panów”
żywią niechęć do stałej, spokojnej i monotonnej pracy, która odpowiada raczej
rasom „niższym”. Dręczy ich ciągły niepokój, duch ekspansji, ruchu, podbojów,
ciągnie ich coś w „siną dal” i fascynuje magnetyczna moc wielkich,
bezinteresownych ideałów.
H. F. K. Günther,
niemiecki antropolog, pisał, że nawet przestępstwa Aryjczyków różnią się od
zbrodni „ras niższych”. O ile przestępcy rekrutujący się z tych ostatnich to są
„podli zbrodniarze” – drobni złodzieje, fałszerze pieniędzy, uwodziciele
cudzych żon, to zbrodniarze nordyccy „zdolni są do przestępstw pięknych i
wielkich”, po prostu straszliwych i budzących zgrozę. A przecież „rewolucyjne”
nauki chrześcijaństwa były dla swoich czasów tak nowatorskie i niezwykłe, że
wręcz wywróciły świat starożytny. Były więc „zbrodnią”.
Nie przypadkiem
Leo Woltmann, socjolog niemiecki, dowodził, że matką św. Pawła – apostoła była
Greczynka. Tak wielki człowiek nie mógł być „Żydem czystej krwi”. O Jezusie
Chrystusie zaś pisał Woltmann: „Nie ma
najmniejszego dowodu, że rodzice jego byli żydowskiego pochodzenia.
Galilejczycy mieli niewątpliwie jakąś część krwi aryjskiej, a na dodatek:
pierwiastek aryjski przejawia się w naukach Chrystusa, w jego ofiarności, w
braku egoizmu czy zachłanności lub ducha przekupstwa... Czy zaś Józef był
Galilejczykiem czy nie – znaczenia nie ma, bo Jezus nie miał ojca”... (Zaznaczmy,
że gdy faszyzm niemiecki podjął prześladowania kościoła katolickiego jako „wytworu ducha żydowskiego”, nikt z
rasistowskich teoretyków w Niemczech nie podniósł głosu w obronie Aryjczyków
Jezusa i Św. Pawła). Czy taki tchórzliwy brak zasad był do twarzy odważnym
Aryjczykom? A może oni sami wcale nie byli Aryjczykami, bo przecież pisał H.
Chamberlain, rasista-teoretyk, że „Aryjczykiem
jest każdy, kto postępuje jak Aryjczyk, niezależnie od jego genealogii”...
Prokonsul
Palestyny w okresie pierwszych dziesięcioleci nowej ery Lentulus donosił do
Rzymu o wyglądzie zewnętrznym Jezusa z Nazaretu jak następuje: „Wzrostu jest wysokiego, włosy ma ruse,
prawie gładkie, spadające do ramion, a u dołu nieco falujące. Linie nosu i ust
są nienaganne, broda gęsta, postawa wyprostowana i dumna, ruchy rąk i ramion
harmonijne”. Później Jan Damasceński twierdził też, iż Jezus miał „ciemną brodę, prosty nos, był nieco
przygarbiony”...
W 2005 roku główny
pracownik naukowy petersburskiego Ermitage'u Borys Sapunow, doktor habilitowany
nauk historycznych, wspólnie z zespołem innych badaczy na podstawie dokładnej
analizy setek przekazów pisanych z okresu życia Jezusa z Nazaretu, Ewangelii,
apokryfów, tekstów literackich i polemicznych stwierdził, że wszystkie te
źródła – choć pisane z różnych pozycji ideologicznych – nie przeczą sobie
nawzajem, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny Syna Bożego. Wynika z nich bowiem
jednoznacznie, iż Jezus był mężczyzną szczupłym, mającym 185 cm wzrostu,
jasnokasztanowe falujące włosy, wąską twarz z prostym delikatnym nosem, oczy z
zabarwioną na żółto tęczówką. Odpowiednio do ustaleń fizjognomistyki musiał to
być mężczyzna obdarzony potężną siłą woli, ogromną inteligencją i niepospolitą
mocą ducha. Jego palce były długie i wąskie, sylwetka nieco pochylona, jedno
ramię jakby wyższe od drugiego.
Jak
twierdzi wytrawny specjalista w zakresie ekspertyzy sądowej, profesor
Uniwersytetu Petersburskiego W. Pietrow, u tego typu antropologicznego nieustannie są wrzucane do krwi potężne dawki
hormonów katecholaminy, w których składzie znajduje się też adrenalina. Są to
więc ludzie posiadający ogromną energię do pracy zarówno umysłowej, jak i
fizycznej, a ich moc „charyzmatyczna”, czyli silne pole biomagnetyczne,
promieniuje na otoczenie socjalne, wywołując w nim uwielbienie lub nienawiść.
Zawsze też są błyskotliwymi mówcami, posiadającymi znakomite walory umysłowe.
Jak
wyznaje profesor B. Sapunow, na jego prośbę w laboratoriach Federalnej Służby
Bezpieczeństwa Rosji przez kilka lat – stosując najnowocześniejsze metody –
pracowano nad stworzeniem fotorobotu Jezusa z Nazaretu. Wyniki okazały się
zadziwiające: Chrystus nie należał do rasy semickiej, lecz do
grecko-syryjskiej, a więc pochodził z jednej z kolonii greckich, rozsianych
gęsto na wybrzeżach i wyspach Bliskiego Wschodu. Profesor Sapunow porównał swój
fotorobot z wizerunkiem na Całunie Turyńskim i okazało się, że w 90 proc.
oblicza te są identyczne, choć przecież fotorobot odzwierciedlał twarz żywego
Jezusa, a Całun Turyński – oblicze zakatowanego na śmierć młodego człowieka,
zniekształcone przez niewysłowione cierpienia i męczeński zgon. Pewne różnice
musiały więc nieuchronnie wystąpić, choć typ rasowo-antropologiczny zmianie
ulec nie mógł.
Rosyjscy
naukowcy doszli do wniosku, że Jezus z Nazaretu pod względem krwi i swego
pochodzenia Żydem nie był (o Jego rzekomej żydowskości pisze zresztą tylko jeden
apostoł, Łukasz, który sam był Żydem). Fakt, że „goj” poważył się reformować, a
nawet znosić pewne nauki Mojżesza (Egipcjanina zresztą z pochodzenia, jak
niezbicie dowiedli Z. Freud i A. Koestler), odrzucał i obalał w szczególności
teorię o bogowybraności Izraela, wywołał szczery i niepohamowany wybuch
nienawiści w ówczesnych Żydach („Krew jego na nas i nasze dzieci!”), którzy nie
popuścili, aż doprowadzili do bestialskiego mordu na Chrystusie, Greku, który
się odważył zamachnąć na ich mitologię narodowo-religijną. Potem zresztą
pomordowali także czterech braci i siostrę Jezusa.
Nawiasem
mówiąc, o klasyczno-greckim charakterze poglądów Jezusa z Nazaretu pisali w
swoim czasie tak wybitni filozofowie, jak Franciszek Bacon, Giordano Bruno,
Arthur Schopenhauer, Gustave Le Bon, Tadeusz Zieliński i in. A przecież
stereotypy mentalności, style myślenia i sposoby odczuwania świata, wzorce
postępowania, są – podobnie jak cechy fizyczne i morfologiczne – w dużym
stopniu warunkowane rasowo i genetycznie. Duchowość więc żydowska różni się
zasadniczo np. od greckiej, chińska od nordyckiej, bantustańska od japońskiej,
wschodnia od zachodniej itd. Inna rzecz, że wszystkie te narodowe obrazy świata
są niesłychanie fascynujące i stanowią frapujący przedmiot badawczy dla psychologów
i antropologów, którzy dokonują w tej materii nieraz ciekawych odkryć.
Wielu naukowców
rosyjskich podobnie jak niemieckich, uważa, że także Mojżesz nie był Żydem. Jak
twierdzi historyk niemiecki Rolf Krauss („Moise
le Pharaon”, Paris 2000), Mojżesz był w XIII wieku przed Chrystusem
egipskim wicekrólem, który w imieniu faraona Merneptaha prowadził wojnę
przeciwko rebeliantom. Gdy zaś faraon nieoczekiwanie zmarł, sam wszczął
powstanie i usiłował zagarnąć władzę w Egipcie. Ponieważ tego puczu nie dało
się urzeczywistnić, stanął na czele zbuntowanych barbarzyńców (Semitów) i razem
z nimi koczował przez wiele lat uciekając przed oddziałami kolejnego faraona.
N. Machiavelli
uważał, że ludy, które wypędza z ojczyzny jakaś ostateczna potrzeba, okazują się
zazwyczaj bardzo niebezpieczne, i jeśli nie przeciwstawi się im zdecydowanie,
nic nie powstrzyma ich pochodu. Pisał też, iż Mojżesz na czele Żydów należał do
tych ludów, które „gwałtem wdzierają się
do obcych krajów, wymordowują ich mieszkańców, przywłaszczają sobie ich mienie,
zakładają nowe państwo i zmieniają nazwę kraju”... Mojżesz nazwał Judeą
podbitą przez siebie część Syrii. Maurowie, którzy w zamierzchłych czasach
zamieszkiwali Syrię, „zdając sobie
sprawę, że nie będą w stanie oprzeć się nadciągającym Hebrajczykom, zabrali swe
rodziny i powędrowali z nimi do Afryki”, gdzie się też na wieki usadowili.
W kołach
intelektualnych Rosji rozpowszechniona jest sceptyczna postawa w stosunku do –
jak to się tu określa – „żydowskiej manii
wielkości” i podkreśla się z naciskiem, że wyniki badań archeologicznych
nie potwierdzają żadnych „wielkich czynów” dawnych Izraelitów, a nieraz wręcz
obalają megalomańskie powieści z Pięcioksięgu Mojżeszowego, choć na
poszukiwanie ich potwierdzenia zmarnowano ogromne sumy pieniędzy. Zresztą
Krzysztof Rachański w artykule Spór o
historyczność Izraela („Gwiazda
Polarna”, USA, nr 9/2002) także pisze: „Zwiedzając
Jerozolimę, szczególnie jej część żydowską, ruiny w Megido, Jerycho lub szeregu
innych miejsc wykopalisk zauważa się, jak potężne nakłady finansowe i z jakim
rozmachem przeznaczono na odkurzanie historii Izraela. Wszelako – mimo owych wysiłków – przekaz historyczny zarysowany w
zapisie biblijnym coraz bardziej upodabniał się do pism „ku pokrzepieniu serc”.
W większości był egzaltowany. Starcia regionalne nabierały w nim cech wojen
światowych, a grupki bohaterów urastały do wielotysięcznych zastępów. Odkrycia
archeologiczne okazywały się znacznie skromniejsze lub wręcz zadawały kłam
ureligijnionej historii.
Burzą okazał się artykuł wybitnego archeologa Ze'ew
Herzoga z uniwersytetu w Tel Awiwie, ogłoszony w czasopiśmie Ha'aretz z
października 1999 r. Stwierdził on, że w świetle dotychczasowych wykopalisk,
archeolodzy doszli do wniosku, iż Izraelici nigdy nie byli w Egipcie, nie
tułali się po pustyni, nie podbili Ziemi Kananejskiej zbrojnie i nie
rozdzielili jej między dwanaście pokoleń izraelskich. Trudniejszym do
przełknięcia okazał się fakt, że połączone królestwo Dawida i Salomona, które
Biblia opisuje jako potęgę, w najlepszym przypadku było małą siłą regionalną
lub księstwem szczepowym.
Naturalnie, na takie podsumowanie 50-letnich
wysiłków archeologicznych zareagowała szkoła tradycyjna. Przytoczono
drobiazgowe argumenty, że nie można zaprzeczyć pobytowi Semitów w Egipcie, gdyż
przemieszczanie szczepów pasterskich było powszechną praktyką tamtych
niszczonych suszami terenów. Że przecież Hyksosi – szczep semicki – podbili
Egipt i panowali na tronie faraonów przez prawie sto lat. Uczeni przyjmują
możliwość, że w okresie tego panowania miało miejsce obsadzenie ważniejszych
stanowisk rządowych przeważnie Semitami, a więc ewentualne zaistnienie Józefa z
pozycją drugą po faraonie, możliwość ściągnięcia ojca i braci z rodzinami oraz
zasiedlenia okupowanych ziem. Zaskakujący jest jednak fakt, że przy w miarę
bogatych zapiskach egipskich, na wzmiankę o tak wysoko postawionej w hierarchii
państwowej osobie jak Józef nie natrafiono.
Po obaleniu Hyksosów nastąpił odwrotny proces.
Egipcjanie brali odwet za okupacyjne upokorzenia, zapędzając w niewolnictwo
nowo przybyłych, zmuszając ich do często morderczych prac i wysiłków. Istnieje
wzmianka w zapiskach z okresu panowania faraona Tuthmozisa III (1479-1425) o
pewnym tajemniczym ludzie zwanym „Apiru”, na ziemi egipskiej wprzęgniętym do
prac budowlanych i wyrobu cegły.
Argumenty szkoły archeologicznej nie negują tych
ruchów migracyjnych, uwzględniając jednak całkowity brak wzmianek lub zapisów
historycznych egipskich, zaprzeczają zdecydowanie masowemu „historycznemu
exodusowi”, tym samym poddając w wątpliwość „rozbudowane” zaistnienie i
działalność Mojżesza. Wiąże się z nim również za dużo legend wplecionych w
religię i tradycje Egiptu (mit boga Ozyrysa spławionego Nilem), brak wzmianki w
zapisach – przy częstym wymienianiu nawet wodzów poszczególnych batalii
wojskowych – a przecież miał być usynowiony przez córkę faraona i życie
młodzieńcze spędzić w kręgu najbliższym władzy.
Ciała faraonów, którzy panowali w ewentualnym
okresie wyjścia szczepu Izraela z Egiptu, znajdują się w grobowcach, a nie na
dnie Morza Czerwonego, zatopione wraz ze ścigającą Izrael armią. Liczne zapiski
historyczne Egiptu nie wspominają bytności większej grupy Izraelitów w dorzeczu
Nilu ani ich ewentualnego wyjścia.
Przy tym 40-letnie błąkanie się po pustyni
jakiejkolwiek większej grupy ludzi pozostawia pokaźne zwaliska śmieci, które w
suchym klimacie mogą przetrwać tysiące lat i są przebogatym źródłem badawczym
historii. Niestety, na takie ślady wysypiskowe nie natrafiono, przeczesując
mozolnie domniemaną trasę wędrówki do „Ziemi Obiecanej”.
Monoteizm Mojżesza, wypracowany w latach wyjścia,
zdradza ślady rewolucji religijnej i zaprowadzenie na okres panowania faraona
Echnatona (około 150 lat przed Mojżeszem) pierwszego chyba monoteizmu w
dziejach zapisanych ludzkości, a zaistniałego na terenie Egiptu. Sama wzmianka
biblijna o zgodzie na wystawienie posągu brązowego węża w celu ratowania
umierających dotkniętych zarazą Izraelitów, nawiązuje modlitwami i symboliką
nie do Jahwe, a do bóstw egipskich reprezentowanych kształtem kobry na tiarach
faraonów.
Odejście Mojżesza, tajemnicze milczenie zapisów
biblijnych o jego ostatnich latach i poczynaniach, brak jakiejkolwiek wzmianki
o miejscu jego pochówku, przy bogatych tradycjach tak dalekich, jak ślady i
miejsce spoczynku Abrahama, skłaniają raczej do zaakceptowania legendarności, a
nie historyczności owego twórcy judaizmu i jahwizmu.
Monoteistyczna czystość Jahwe była ciągle podważana
przez samych Izraelitów w późniejszych czasach. Ostatnie wykopaliska odkryły na
terenie Izraela kamień, prawdopodobnie umieszczony nad drzwiami świątyni, z
okresu panowania na tych terenach Egiptu, z napisem – „Jahwe i partnerka
Astarte”.
Biblical Archeology Review (May-June 2001)
zamieścił zdjęcie nowo odkrytego głazu z rzeźbą ręki i napisem „Błogosławiony
będzie Ariyahu przez Jahwe i partnerkę Astarte”, czyli Izraelici wierzyli, że
Jahwe ma partnerkę. Imię Ariyahu wskazuje nawet na kapłana, gdyż ta kasta
dodawała do swoich imion końcówki: -yahu, -yo i -yah na pieczęciach i w
odnośnikach biblijnych.
W ostatnich latach czasopisma fachowe sygnalizują
tendencje umiejscowienia Góry Synaj, na której – zgodnie z podaniem – Bóg
wręczył Mojżeszowi Dziesięć Przykazań, nie na Półwyspie Synajskim, ale w górach
na pograniczu z Arabią Saudyjską, w aktualnie niedostępnej strefie silnego
zmilitaryzowania.
Większość historyków wyraża obecnie przekonanie, że
w najlepszym przypadku pobyt w Egipcie, a następnie wyjście objęło zaledwie
kilka lub kilkanaście rodzin, a ich prywatna historia została z czasem
rozbudowana, niejako znacjonalizowana, tworząc kanwę dla konstrukcji
teologicznej.
Podobnie zarysowuje się problem podboju Ziemi
Kananejskiej. Podbój ten, zgodnie z przekazem, scalił wędrujący szczep Izraela,
tworząc w nim świadomość narodową.
Heroiczne opisy zmagań z czasów wkroczenia Izraela
do Kanaanu, zbrojnego podboju przez zastępy Jozuego, również nie znajdują
potwierdzeń archeologicznych. Naukowcy są zgodni, że miejsca wymieniane jako
wynik zwycięskiego podboju zamierały raczej w swej gospodarczej aktywności, a
następnie zwyczajnie opuszczano je w różnych okresach. Co bardziej ciekawe, to
opisy istniejących potężnych fortyfikacji w kontekście badań i odkryć
archeologicznych w ogóle nie istniały, gdyż większość miast okresu „wyjścia i
podboju” nie miała fortyfikacji lub tylko szczątkowe, które otaczały
pomieszczenia lokalnych władców.
Urbanizacja Palestyny okresu „późnego brązu”, czyli
biblijnego podboju, zamierała w wyniku kilkusetletniego rozkładu, nie
znaleziono natomiast śladów zniszczeń na skutek podbojów czy gwałtownego
unicestwienia. O ile przyjmie się za większością naukowców wyjście Izraela z
Egiptu – exodus – na czas panowania faraona Ramzesa (1279-1212 p. Chr.), to
Egipt w tym okresie był największą potęgą, a jego granice wschodnie sięgały
Libanu i Syrii. Ramzes II ustanowił również posterunki egipskie wzdłuż rzeki
Jordan, mające za zadanie obronę Ziemi Kanaanu przed częstą infiltracją i
rabunkami nomadów napływających z Moabu. Izraelici wychodząc z Egiptu ciągle
znajdowali się na terenie tego państwa i ewentualna zbrojna infiltracja Kanaanu
zetknęłaby się z posterunkami egipskimi, co oznaczałoby wojnę z faraonem.
Zauważa się natomiast pewną pokojową infiltrację
opuszczonych terenów, jak wzmiankuje Izrael Finkelstein – prof. archeologii z
Uniwersytetu w Tel Awiwie. Wskazują na to znaleziska archeologiczne z okresu
„wczesnego żelaza” (1200 p. Chr.), które cechuje wzmożone zasiedlenie.
Pozostałości setek małych rolniczo-pasterskich osad odkryto w górzystych
rejonach Izraela. Mogą to być ruchy migracyjne grup koczowniczych lub
„powracających z Egiptu”. Z tego okresu w jednym z egipskich dokumentów, za
panowania faraona Merneptaha (około 1208 p. Chr.), referując spustoszenia
poczynione przez niego w Ziemi Kanaanu, wymieniono owe górzyste osiedla jako
„Izrael”. Miasta natomiast, w oparciu o znaleziska, pozostawały w posiadaniu
Kanaanitów, z prawdopodobną dopuszczalnością rezydowania w nich starszyzny
owego górzystego ludu.
Tereny Kanaanu były w tym okresie objęte
administracją egipską. Jedna z największych bitew owych czasów rozegrała się
między faraonem Ramzesem II a potężną koalicją zorganizowaną przez Hetytów na
terenie dzisiejszego Libanu, w okolicach ówczesnego miasta Qualesh. Ramzes,
opuszczony przez swoje wojska, pędząc w rydwanie wojennym, wygłosił słynny hymn
do boga Amun, błagając go jako ojca o pomoc. W odpowiedzi usłyszał głos: „Do
przodu, jestem z tobą, ja, twój ojciec. Moje ramię wspiera cię, ja pokonałem
tysiące, jestem bogiem zwycięstwa”. Ramzes nie zginął, szala zwycięstwa
przechyliła się na jego stronę. Proces całkowitego zwycięstwa przeciągał się
jednak. Były to kilkuletnie powroty armii aż do zawarcia pokoju popartego
wielokrotnymi małżeństwami Ramzesa z księżniczkami hetyckimi.
W tym czasie centra administracji egipskiej
znajdowały się w Gazie, Yaffo i Beit She'an. Jak wspomniałem – obydwa brzegi
Jordanu zawierają bogatą gamę znalezisk rozsypanych osad egipskich. Ta widoczna
obecność administracji egipskiej nie była jednak zauważona lub choćby
wzmiankowana przez pisarzy scalających w okresie późniejszym Księgi Pism
Świętych. Fakt ten zdaje się potwierdzać hipotezę, że okres ten nie był im
znany, a tym samym przedstawiony w krzywym zwierciadle.
W miesięczniku „Przegląd Archeologii Biblijnej” z
marca 2000 r., w artykule Philipa Daviesa pojawił się nagłówek: „Co dzieli
minimalistów od maksymalistów biblijnych – niewiele”. „Rozdźwięk między
Izraelem biblijnym a historycznym, opartym na archeologii, jest potężny.
Natrafiamy na dwie całkowicie odrębne społeczności. Poza nazwą Izrael i tym
samym umiejscowieniem geograficznym, nie dysponują cechami wspólnymi. Izraelici
(z okresu żelaza) w świetle wykopalisk nie rozpoznaliby swojego portretu
skreślonego w Biblii”.
Dyskusje i starcia na ten temat będą się ciągnęły w
nieskończoność. Ureligijniona historia stanie w cieniu przekazu teologicznego,
starając się wytworzyć wrażenie identyczności, powoli jednak wysiłek
intelektualny człowieka podnoszonego do godności „Syna Bożego” piąć się będzie
na szczyty myśli teologicznej, odkrywając transcendencję Boga i Jego powiązania
z ludzkością.” Tyle K. Rachański.
Wydaje się, że
powinno się raczej z przymrużeniem oka patrzeć na wciąż niekończące się
polemiki o pochodzeniu Mojżesza czy Jezusa z Nazaretu, bo przecież nawet
Afrykańczycy uważają np. tego drugiego – skądinąd w pewnym ogólnoludzkim sensie
nawet słusznie, ale im nie o ten aspekt chodzi – za „swojego”.
Teoretyk
XX-wiecznego panafrykanizmu Marcus Garvey rozwinął teorię wyższości rasy
murzyńskiej. Używając umiejętnie dobranych odniesień historycznych wskazywał,
że wtedy, gdy cywilizowani Murzyni rządzili światem, kultura białych jeszcze
nie istniała. Murzyni już 3000 lat temu rozwinęli wysoką kulturę, byli
profesorami w uczelniach Aleksandrii. Starożytny Egipt dał światu cywilizację,
a Grecja i Rzym obrabowały Egipt z jego sztuk i nauk, przypisując sobie jego
osiągnięcia. Pisał Garvey dosłownie: „Kiedy
wielka biała rasa dnia dzisiejszego nie miała własnej cywilizacji, kiedy biali
ludzie żyli w jaskiniach i byli uważani za dzikich, wtedy nasza rasa szczyciła
się wspaniałą cywilizacją na brzegach Nilu”. Według niego egipscy
faraonowie byli Murzynami. Do tejże rasy należy zaliczyć starożytnych
Etiopczyków, którzy dali przecież światu Jezusa Chrystusa, który miał być
czarnoskórym. „Kiedy Europa była
zamieszkała przez rasę ludożerców, rasę dzikich nagich ludzi, pogan i
niewiernych, Afryka była zaludniona przez rasę kulturalnych czarnych ludzi,
którzy byli mistrzami w nauce, sztuce i literaturze, ludzi, którzy byli
kulturalni i wyrafinowani, ludzi, którzy, jak mówiono, byli jak bogowie”...
* * *
Pozostawiając te
polemiki na uboczu podkreślmy wszelako, że w duchowości rosyjskiej zawsze było
bardzo silnym przekonanie o kardynalnym przeciwieństwie istniejącym między
naukami Jezusa Chrystusa a duchem judaizmu, i że w Rosji zawsze stanowczo
przeciwstawiano się niebezpiecznym dla chrześcijaństwa próbom rozmywania lub
zamazywania istniejących różnic. Aby lepiej zrozumieć wewnętrzną treść tych
manichejskich zmagań, przypomnijmy, że w swym fundamentalnym dziele Gospodarka i społeczeństwo socjolog
niemiecki Max Weber twierdził: „Od
niewoli babilońskiej faktycznie, a również formalnie od zburzenia Świątyni,
Żydzi byli „ludem pariasów”, czyli: grupą, która za sprawą (pierwotnie)
magicznych, tabuistycznych i rytualnych barier stała
się szczególną dziedziczną wspólnotą, nie będącą autonomicznym związkiem
politycznym. Negatywnie uprzywilejowane, zawodowo wyspecjalizowane kasty
indyjskie, z ich gwarantowanym przez tabu zamknięciem wobec świata
zewnętrznego, i ich dziedzicznymi religijnymi obowiązkami odnoszącymi się do
sposobu życia, są im stosunkowo najbliższe, bo także w ich przypadku z pozycją
pariasa jako taką wiąże się nadzieja zbawienia. Zarówno w indyjskich kastach,
jak i wśród Żydów objawia się identyczne swoiste oddziaływanie religijności
pariasów, fakt, że przykuwa ona swych wyznawców do siebie i do pozycji pariasa
tym mocniej, w im trudniejszej sytuacji znajduje się lud pariasów, i im
silniejsza jest zatem nadzieja zbawienia powiązana z nakazanym przez Boga
wypełnianiem obowiązków religijnych. Właśnie najniższe kasty szczególnie
gorliwie spełniają swe obowiązki kastowe, skoro stanowi to warunek ponownych
narodzin w lepszym położeniu. Więź między Jahwe i jego ludem stawała się tym
bardziej nierozerwalna, im bardziej mordercza pogarda i prześladowania dotykały
Żydów. Dlatego w całkowitej opozycji na przykład wobec wschodnich chrześcijan,
którzy pod rządami Omajjadów przechodzili na islam, uprzywilejowaną religię,
tak masowo, że władza polityczna w ekonomicznym interesie uprzywilejowanej
warstwy utrudniła konwersję, wszystkie częste przymusowe masowe nawracania
Żydów, które zapewniały im przecież przywileje panującej warstwy, pozostały
daremne. Bowiem jedynym środkiem zbawienia, zarówno w przypadku indyjskiej
kasty, jak i Żydów, było wypełnianie specjalnych przykazań religijnych dla ludu
pariasów, których nie mógł lekceważyć nikt, bo wiązało się to z
niebezpieczeństwem ściągnięcia na siebie złych czarów i zagrażało przyszłym
szansom własnym lub własnych potomków. Odmienność religijności żydowskiej wobec
hinduistycznej religijności kast zasadza się jednak na rodzaju nadziei
zbawienia. Hindus oczekuje od spełniania obowiązków religijnych polepszenia
osobistych szans ponownych narodzin, a zatem awansu lub nowego wcielenia jego
duszy w jakiejś wyższej kaście. Żyd natomiast dla swych potomków udziału w
mesjańskim królestwie, które całą wspólnotę pariasów wybawi z ich pozycji
pariasów i zapewni pozycję panów w świecie. Bo obiecując, że wszystkie narody
ziemi będą pożyczać od Żydów, a oni od nikogo, Jahwe nie miał na myśli
spełnienia w postaci drobnego lichwiarza z getta, lecz położenie typowych
antycznych potężnych obywateli miast, których dłużnikami i niewolnikami
dłużnymi byli mieszkańcy podporządkowanych wsi i małych miasteczek. Hindus
pracuje zatem dla przyszłej ludzkiej istoty, która ma z nim coś wspólnego
jedynie w myśl założeń animistycznej doktryny o wędrówce dusz, dla przyszłego
wcielenia swej duszy, podobnie jak Żyd dla swych cielesnych potomków, a ich,
animistycznie pojmowany, stosunek do niego zapewnia mu „ ziemską
nieśmiertelność”. Ale w przeciwieństwie do przedstawień Hindusa, który nie chce
naruszać podziału świata na społeczne kasty oraz pozycji własnej kasty jako
takiej i pozwala im istnieć wiecznie, i właśnie w ramach tego samego porządku
rang chce polepszyć przyszły los swej indywidualnej duszy, Żyd oczekiwał
własnego osobistego zbawienia w postaci obalenia obowiązującego porządku
społecznych rang na korzyść jego ludu pariasów. Bo jego lud powołany i wybrany
jest przez Boga do prestiżu, a nie do pozycji pariasa.
I dlatego na gruncie żydowskiej etycznej
religijności zbawienia duże znaczenie zyskuje element, który jest zupełnie obcy
wszelkiej magicznej i animistycznej religijności kastowej, a który dostrzegł
jako pierwszy Nietzsche: resentyment. W sensie Nietzschego stanowi on zjawisko
towarzyszące etyce religijnej negatywnie uprzywilejowanych, którzy,
przekształcając całkowicie dawną wiarę, znajdują pociechę w tym, że
zróżnicowanie ziemskich losów wynika z grzechu i nieprawości pozytywnie uprzywilejowanych,
a zatem wcześniej czy później musi sprowadzić na nich zemstę boga. W postaci
tej teodycei negatywnie uprzywilejowanych moralizm służy jako środek
uprawomocnienia świadomej lub nieświadomej żądzy zemsty. Zjawisko to pojawia
się początkowo w powiązaniu z „religijnością odpłaty”. Jeśli istnieje już
religijne przedstawienie odpłaty, to właśnie „cierpienie” jako takie, skoro
budzi silną nadzieję odpłaty, może zostać uznane w pewnej mierze za coś samo z
siebie wartościowego religijnie. Pewne ascetyczne doktryny, z jednej strony, i
specjalne predyspozycje neurotyczne, z drugiej, mogą sprzyjać wykształceniu się
tego przedstawienia. Tyle że religijność cierpienia zyskuje swoisty
resentymentalny charakter jedynie przy przyjęciu bardzo szczególnych założeń, a
więc na przykład nie wśród Hindusów i buddystów. Bo u nich cierpienie człowieka
jest zasłużone przez niego samego. Inaczej u Żydów. Religijność Psalmów
przepełnia potrzeba zemsty, a w kapłańskich opracowaniach dawnych izraelickich
przekazów odnajdujemy ten sam rys. Większość Psalmów w oczywisty sposób stanowi
– nawet jeśli odpowiednie elementy zostały być może włączone dopiero później do
dawniejszej, wolnej od nich wersji – moralistyczne zaspokojenie i
uprawomocnienie jawnej lub z trudem powstrzymywanej potrzeby zemsty ludu
pariasów. Albo w tej formie, że przedstawia się Bogu własne przestrzeganie jego
przykazań i własne nieszczęście, w opozycji do bezbożnych czynów dumnych i
szczęśliwych pogan, urągających przez to jego obietnicom i jego władzy. Albo w
innej formie, w której wyznaje się z pokorą własne grzechy, ale zarazem prosi
Boga, by w końcu zrezygnował ze swego gniewu i znów okazał łaskę ludowi, który
ostatecznie przecież jako jedyny jest jego ludem. W obu przypadkach wiąże się
to z nadzieją, że zemsta, ostatecznie pojednanego ze swym ludem, Boga uczyni
tym bardziej kiedyś bezbożnych wrogów podnóżkiem pod stopy Izraela, podobnie
jak to się dzieje w kapłańskiej konstrukcji historycznej z kananejskimi wrogami
ludu, o ile ten przez swe nieposłuszeństwo nie budzi gniewu Boga i przez to sam
nie staje się winny swego poniżenia wobec pogan. Jeśli nawet niektóre z tych
Psalmów zrodził być może, jak chcą nowocześni komentatorzy, indywidualny gniew
faryzejskich wyznawców spowodowany prześladowaniami Aleksandra Janneusza, to
charakterystyczna jest ich selekcja i zachowanie, a inne odnoszą się w
oczywisty sposób do pozycji pariasów Żydów jako takich. W całej religijności
świata nie istnieje żaden uniwersalny Bóg, którego cechowałaby równie
niesłychana żądza zemsty jak Jahwe, a historyczną wartość faktów podawanych w
kapłańskim opracowaniu dziejów można określić niemal dokładnie dzięki temu, że
dany proces (jak na przykład bitwa pod Megiddo) nie pasuje da tej teodycei
odpłaty i zemsty. Żydowska religijność stała się zatem religijnością odpłaty,
mściwości. Nakazane przez Boga cnoty praktykowane są przez wzgląd na nadzieję
odpłaty. I jest to w pierwszym rzędzie nadzieja kolektywna: to naród jako
całość doznać ma wywyższenia, i jedynie przez to także jednostka może odzyskać
swój honor. Towarzyszyła jej i mieszała się z nią naturalnie indywidualna
teodycea osobistych losów jednostki – oczywista od zarania dziejów – której
problemy odzwierciedla przede wszystkim, wywodząca się z zupełnie innych,
nieludowych warstw, Księga Hioba, w rezygnacji z rozwiązania tego problemu i
podporządkowaniu się absolutnie suwerennej władzy Boga nad stworzonymi przez
niego istotami, zapowiadająca purytańską ideę predestynacji, która musiała się
pojawić, gdy tylko dołączył do tego patos boskich wiecznych kar piekielnych.
Ale wtedy się nie pojawiła, a przesłanie twórcy Księgi Hioba nie zostało, jak
wiadomo, niemal wcale zrozumiane, tak niewzruszona była bowiem idea kolektywnej
odpłaty w religijności żydowskiej. Nadzieja zemsty, dla pobożnych Żydów nieuchronnie
wiążąca się z moralizmem Prawa, bo przenikająca niemal wszystkie święte pisma
okresu niewoli babilońskiej i późniejszej epoki, którą przez dwa i pół
tysiąclecia świadomie lub nieświadomie musiała ożywiać na nowo niemal każda
służba boża ludu spętanego dwoma nierozerwalnymi łańcuchami: religijnie
uświęconym oddzieleniem od zewnętrznego świata i obietnicami jego Boga
odnoszącymi się do tego świata, ustępowała, skoro Mesjasz kazał na siebie
czekać, co i rusz to naturalnie w religijnej świadomości warstwy
intelektualistów wartości samej zażyłości z Bogiem lub pobożnemu, nastrojowemu
zawierzeniu boskiej dobroci jako takiej i gotowości pogodzenia się z całym
światem. Działo się tak szczególnie wtedy, gdy społeczne położenie skazanych na
całkowitą polityczną bezsilność gmin było znośne, natomiast w innych epokach,
na przykład podczas prześladowań okresu krucjat, nadzieja owa przejawiała się
znów albo w równie przenikliwym co bezowocnym wołaniu do Boga o zemstę, albo w
modlitwie, żeby własna dusza w obliczu przeklinających Żydów wrogów „obróciła
się w proch”, ale wystrzegała się złych słów i uczynków oraz ograniczyła się
wyłącznie do milczącego spełniania przykazania Boga i otwarcia serca dla niego.
Choć uznawanie resentymentu za rzeczywiście rozstrzygający element, ulegającej
w dziejach istotnym zmianom religijności żydowskiej byłoby niesłychanym
wypaczeniem, to jednak nie wolno umniejszać jego wpływu również na jej
zasadnicze znamiona. Bo objawia on w rzeczy samej, wobec tego, co jest jej
wspólne z innymi religiami zbawienia, jeden ze swoistych jej rysów i w żadnej
innej religijności negatywnie uprzywilejowanych warstw nie odgrywa tak
rzucającej się w oczy roli. Jednak w jakiejś formie ta teodycea negatywnie
uprzywilejowanych stanowi element każdej religijności zbawienia, której
wyznawcy należą głównie do tych warstw, a rozwój etyki kapłańskiej sprzyjał jej
wszędzie tam, gdzie stała się elementem religijności gminy, wykształcającej się
przede wszystkim w obrębie takich warstw. Fakt, że resentyment, a także właściwie
jakakolwiek religijna społecznorewolucyjna etyka, nie pojawia się niemal wcale
w religijności pobożnego Hindusa i buddystycznego Azjaty, tłumaczy swoistość
teodycei ponownych narodzin: porządek kastowy jest wieczny i absolutnie
sprawiedliwy. Gdyż cnoty czy grzechy wcześniejszego życia uzasadniają urodzenie
się w danej kaście, a zachowanie w obecnym życiu przesądza o szansach zmiany na lepsze. Dlatego nie spotykamy tu przede
wszystkim żadnego śladu owego wyraźnego konfliktu między stworzonymi za sprawą
bożych obietnic społecznymi pretensjami i pogardzanym położeniem w
rzeczywistości, który u żyjących przez to w stałej sprzeczności ze swym
położeniem klasowym i w stanie ciągłego oczekiwania i bezowocnej nadziei Żydów
zniszczył wszelką prostotę w stosunku do świata, zaś religijną krytykę
bezbożnych pogan, na którą odpowiedzią było bezlitosne szyderstwo,
przekształcił w zawsze czujne, często prowadzące do rozgoryczenia, bo stale
zagrożone przez skrytą samokrytykę, zważanie na własną prawowierność. Do tego
dochodziło kazuistyczne, kultywowane przez całe życie rozważanie religijnych
obowiązków członków narodu – bo od ich właściwego spełniania zależała przecież
ostateczna łaska Jahwe – i charakterystyczna dla pewnych produktów okresu
pobabilońskiego mieszanina zwątpienia w jakikolwiek sens tego marnego świata,
poddania się bożemu karceniu, troski, by nie obrazić go swą dumą, i bojaźliwej,
rytualno-moralnej poprawności, którą narzucała Żydom owa rozpaczliwa walka już
nie o szacunek innych, lecz o szacunek do samego siebie i poczucie godności.
Poczucie godności, które – skoro w końcu jednak to spełnienie obietnic Jahwe
pozostawało stale miarą własnej wartości w obliczu Boga – samemu sobie mogło
wydawać się coraz bardziej wątpliwe i przez to mogło zagrażać załamaniem się
całego sensu własnego sposobu życia.
Uchwytnym dowodem osobistej łaski Boga
staje się w rzeczy samej dla Żyda z getta w coraz większej mierze sukces w
działalności zarobkowej. Tyle że właśnie dla Żyda idea „potwierdzenia się” w
zrządzonym przez Boga „powołaniu” nie ma tego samego sensu, jaki jest jej
właściwy w przypadku wewnątrzświatowej ascezy. Bo błogosławieństwo Boga w o
wiele mniejszym stopniu niż u purytanów powiązane jest z systematyczną,
ascetyczną, racjonalną metodyką życia, która dla nich jest jedynym możliwym
źródłem certitudo salutis. Nie tylko na przykład etyka seksualna pozostała
wprost antyascetyczna i naturalistyczna, a starożydowska etyka gospodarcza była
w swych postulowanych stosunkach mocno tradycjonalistyczna i otwarcie ceniła bogactwo,
w przeciwieństwie do wszelkiej ascezy, lecz także całe uświęcenie przez uczynki
ma u Żydów rytualistyczną podstawę i ponadto często łączy się ze swoistym
nastrojem religijności wiary. Jednak tradycjonalistyczne przepisy
wewnątrzżydowskiej etyki gospodarczej obowiązują oczywiście, jak we wszystkich
dawnych etykach, w pełnym zakresie jedynie wobec braci w wierze, a nie wobec
świata zewnętrznego. Ale ogólnie rzecz biorąc obietnice Jahwe zrodziły
rzeczywiście w ramach samego judaizmu silne znamiona resentymentalnego
moralizmu. Całkowicie błędne byłoby mimo to ujmowanie potrzeby zbawienia,
teodycei lub w ogóle religijności gminy jako wyrastających jedynie na gruncie
negatywnie uprzywilejowanych warstw, czy tym bardziej tylko z resentymentu, a
więc wyłącznie jako produktu „buntu niewolników w moralności”. Nie dotyczy to
nawet wczesnego chrześcijaństwa, choć jego obietnice odnoszą się, co
podkreślane jest z naciskiem, właśnie do duchowo i materialnie „ubogich”.
Odmienność proroctwa Jezusa i jego bezpośrednie konsekwencje objawiają raczej
nieuchronne skutki dewaluacji i rozsadzenia rytualnego, świadomie zmierzającego
do zamknięcia wobec świata zewnętrznego Prawa i w rezultacie rozerwania więzi
religijności z pozycją wiernych jako, zamkniętego na podobieństwo kasty, ludu
pariasów. Z pewnością pierwotna chrześcijańska profecja zawiera znamienne rysy
„odpłaty”, w sensie przyszłego zrównania losów (najwyraźniejsze w przypowieści
o Łazarzu), i zemsty, która jest sprawą Boga. A królestwo boże jest również
tutaj królestwem ziemskim, zrazu najprawdopodobniej przeznaczonym specjalnie
lub przynajmniej w pierwszym rzędzie dla Żydów, którzy od początku wierzyli w
prawdziwego Boga. Ale właśnie przenikający wszystko resentyment ludu pariasów
zostaje tu, za sprawą konsekwencji nowych obietnic religijnych, wyłączony. Zaś
niebezpieczeństwo, jakie bogactwo stanowi dla szansy zbawienia, przynajmniej w
tych elementach przekazu, które uchodzą za własne kazanie Jezusa, nie jest w
żadnym razie motywowane ascetycznie, a tym bardziej nie sposób go wywieść z
resentymentu – czego dowodzą świadectwa tradycji dotyczące jego obcowania nie
tylko z celnikami (którzy w Palestynie byli najczęściej drobnymi lichwiarzami),
lecz także innymi wyróżniającymi się swą zamożnością ludźmi. Zbyt wielka była
indyferencja wobec świata, wynikająca z siły eschatologicznych oczekiwań.
Oczywiście, gdy chce być „doskonały”, czyli stać się uczniem, bogaty
młodzieniec musi bezwarunkowo zerwać ze „światem”. Ale mówi się wprost, że u
Boga wszystko, nawet zbawienie bogatego, który nie może zdecydować się na
rozstanie ze swymi dobrami, choć trudniejsze, jest jednak możliwe. Prorokowi
akosmicznej miłości, który duchowo i materialnie ubogim przynosi dobrą nowinę o
tym, że królestwo boże jest bliskie, i uwolnienie z władzy demonów,
„proletariackie instynkty” są równie obce jak na przykład Buddzie, dla którego
absolutne zerwanie ze światem jest bezwarunkową przesłanką zbawienia.
Ograniczone znaczenie „resentymentu” i niebezpieczeństwo wiążące się z nazbyt
uniwersalnym stosowaniem schematu „wyparcia” ukazuje najjaśniej błąd
Nietzschego, który swą teorię odnosi także do zupełnie nietrafnego przykładu
buddyzmu. Bo stanowi on najbardziej radykalne przeciwieństwo każdego
resentymentalnego moralizmu, jest raczej doktryną zbawienia warstwy
intelektualistów dumnie i szlachetnie odrzucającej w równej mierze iluzje życia
zarówno w tym i tamtym świecie, początkowo wywodzącej się niemal całkowicie z
uprzywilejowanych kast, szczególnie z kasty wojowników, a jego społeczny
rodowód można ewentualnie przyrównać do rodowodu hellenistycznych, przede
wszystkim neoplatońskich, albo też manichejskich czy gnostycznych doktryn
zbawienia, choć różnią się one zasadniczo od niego. Kto nie chce zbawienia
prowadzącego do nirwany, temu buddyjski bhikszu pozostawia cały świat, łącznie
z ponownymi narodzinami w raju. Właśnie ten przykład świadczy o tym, że
potrzeba zbawienia i religijność etyczna mają jeszcze inne źródło niż społeczne
położenie negatywnie uprzywilejowanych i uwarunkowany praktyczną sytuacją życiową
racjonalizm mieszczaństwa: jest nim intelektualizm jako taki, zwłaszcza
metafizyczne potrzeby ducha, którego do rozważania etycznych i religijnych
problemów nie zmusza materialna niedola, lecz przymus wewnętrzny, by móc ująć
świat jako sensowny kosmos i zająć wobec niego stanowisko.
W olbrzymiej mierze losy religii determinowała
rola, jaką odgrywał w nich intelektualizm, oraz jego różnorakie stosunki z
kapłanami i z władzami politycznymi, a te czynniki z kolei rodowód tej warstwy,
która w szczególnym stopniu była nośnikiem intelektualizmu. Początkowo byli nią
sami kapłani, zwłaszcza tam, gdzie charakter świętych pism i konieczność ich
egzegezy oraz nauczania ich treści, ich interpretacji i właściwego posługiwania
się nimi sprawiły, że stali się oni cechem literatów. Nie doszło do tego wcale
w religiach antycznych ludów miejskich, przede wszystkim Fenicjan, Hellenów,
Rzymian, z jednej strony, a w etyce chińskiej, z drugiej. Tu autentycznie
teologiczne (Hezjod), wszelkie metafizyczne i etyczne myślenie stało się
całkowicie udziałem osób nie będących kapłanami, i w rezultacie rozwinęło się w
niewielkiej mierze. Zupełnie odmienna była natomiast sytuacja w Indiach,
Egipcie i Babilonii, wśród wyznawców Zaratustry, w islamie, we wczesnym i
średniowiecznym, a gdy idzie o teologię, również nowożytnym chrześcijaństwie.
Kapłani egipscy, zaratustriańscy, przez pewien czas wczesnochrześcijańscy, zaś
w epoce wedyjskiej, a więc przed powstaniem filozofii świeckiego ascetyzmu i
upaniszad, także bramińscy, w mniejszym, znacznie ograniczanym przez świecką
profecję, stopniu również żydowscy, w podobnym, po części umniejszanym przez
suficką spekulację, także islamscy zmonopolizowali niemal całkowicie rozwój
religijnej metafizyki i etyki. We wszystkich odgałęzieniach buddyzmu, w islamie
oraz we wczesnym i średniowiecznym chrześcijaństwie oprócz kapłanów, lub
zamiast nich, to przede wszystkim mnisi lub podobne do nich kręgi uznały za swą
domenę i literacko kultywowały nie tylko teologiczne i etyczne, lecz także
wszelkie myślenie metafizyczne oraz wiele dziedzin myślenia naukowego, a poza
tym artystycznej twórczości piśmienniczej. Przynależność śpiewaków do kultowo
doniosłych osób uwarunkowała włączenie epickich, lirycznych i satyrycznych
poematów indyjskich do Wed, erotycznej poezji Izraela do świętych pism, a
psychologiczne pokrewieństwo mistycznych i pneumatycznych emocji z poetyckimi
rolę mistyka w liryce Wschodu i Zachodu. Ale tu nie chodzi nam o produkcję
literacką i jej charakter, lecz o kształtowanie samej religijności przez
swoistość wpływających na nią warstw intelektualistów. Wpływ kapłanów jako
takich, również tam, gdzie byli oni głównymi reprezentantami literatury, był
mocno zróżnicowany, w zależności od innych, niekapłańskich warstw, jakie
istniały obok nich, oraz ich własnej władzy. Z pewnością najsilniejszy był
swoisty wpływ kapłanów w późnej fazie rozwoju religijności zaratustriańskiej.
Także egipskiej i babilońskiej. Prorocy, ale jednak również w znacznej mierze
kapłani, uformowali judaizm epoki Deuteronomium oraz niewoli babilońskiej. W
późnym judaizmie rozstrzygającą postacią stał się zamiast kapłana rabin.”
O szczególnych zaś
cechach Żydów jako etnosu i judaizmu jako religii, będącej nie do pogodzenia z
duchem chrześcijaństwa, Max Weber w tymże dziele „Gospodarka i społeczeństwo” (s. 466-475) zauważał: „Trzecią w pewnym sensie „dostosowaną do
świata”, a w każdym razie „zwróconą ku światu”, odrzucającą nie „świat”, lecz
jedynie obowiązującą w nim społeczną hierarchię, religią jest judaizm, w swej
wyłącznie interesującej nas tu, wykształconej po niewoli babilońskiej, przede
wszystkim talmudycznej formie. Jego obietnice są, wedle swego sensu
intencjonalnego, obietnicami odnoszącymi się do tego świata, a kontemplacyjna
czy ascetyczna ucieczka od świata występuje w nim, podobnie jak w religijności
chińskiej i w protestantyzmie, tylko jako zjawisko wyjątkowe. Od purytanizmu
odróżnia go (jakkolwiek relatywny) brak systematycznej ascezy. „Ascetyczne”
elementy wczesnochrześcijańskiej religijności nie wywodzą się z judaizmu, ale
pojawiają się właśnie w składających się z nawróconych na chrześcijaństwo pogan
w gminach misji Pawła. Przestrzeganie żydowskiego „prawa” jest „ascezą” w
równie małej mierze jak przestrzeganie jakichkolwiek norm tabu czy norm
rytualnych. Stosunek żydowskiej religijności do bogactwa, z jednej strony, i do
życia seksualnego, z drugiej, nie jest w najmniejszym stopniu ascetyczny, lecz
raczej zdecydowanie naturalistyczny. Bogactwo jest darem Boga, a zaspokajanie
popędu seksualnego, naturalnie w legalnej formie, jest wprost nieodzowne, w tak
wielkiej mierze, że osoba, która przekroczyła określony wiek, a nie zawarła
małżeństwa, wydaje się Talmudowi po prostu moralnie podejrzana. Ujęcie
małżeństwa jako czysto ekonomicznej, służącej płodzeniu i wychowywaniu dzieci
instytucji nie jest samo w sobie
swoiście żydowskie, ale uniwersalne. To, że nielegalne stosunki seksualne są
surowo (a w pobożnych kręgach w sposób rzeczywiście skuteczny) zakazane,
wspólne jest judaizmowi z islamem i wszelkimi religiami profetycznymi, a poza
tym z hinduizmem, zaś czas oczyszczenia z większością religii rytualistycznych,
tak że nie można tu mówić o szczególnym znaczeniu ascezy seksualnej.
Swobodne używanie życia, nawet luksus, nie są same
w sobie zakazane, o ile przestrzega się przy tym pozytywnych zakazów i
tabuizacji „prawa”. To społeczna, sprzeczna z duchem mojżeszowego prawa,
niesprawiedliwość, do której tak często dochodzi wobec członków ludu
żydowskiego przy zdobywaniu bogactwa, a ponadto pokusa swobodnego stosunku do
prawowierności, butnego lekceważenia przykazań, przez to zaś i obietnic Jahwe,
sprawiają, że bogactwo wydaje się prorokom, w Psalmach, w mądrości przysłów i
później czymś potencjalnie groźnym. Nie jest łatwo oprzeć się pokusom bogactwa,
i właśnie dlatego tym bardziej zasłużone jest błogosławieństwo bogacza,
„którego znaleziono bez winy”. Jednak skoro nie istnieje tu idea predestynacji
czy podobnie oddziałujące przedstawienia, to także bezustanna praca i sukces w
działalności zarobkowej nie może być, z drugiej strony, uznawany za oznakę
„potwierdzenia” w tym sensie, jaki właściwy był w największej mierze kalwińskim
purytanom, a w pewnym stopniu również wszelkiemu ascetycznemu protestantyzmowi.
Mimo wszystko idea dopatrywania się w uwieńczonej sukcesem działalności zarobkowej
oznaki łaskawego boskiego zrządzenia była oczywiście religijności żydowskiej
nie tylko równie bliska jak na przykład chińskiej, świeckiej buddyjskiej i w
ogóle każdej nie odrzucającej świata religijności na ziemi, lecz jeszcze
bliższa, skoro religia ta stała w obliczu bardzo szczególnych obietnic
nadziemskiego Boga, powiązanych z bardzo widocznymi oznakami jego gniewu wobec
wybranego przecież przez niego samego narodu. Jasne jest, że zarobek, zdobyty
przy przestrzeganiu bożych przykazań, mógł i musiał zyskiwać znaczenie
symptomu, że dana osoba podoba się Bogu. I rzeczywiście działo się tak stale.
Lecz sytuacja zajmującego się działalnością zarobkową (pobożnego) Żyda była
mimo wszystko zasadniczo całkowicie różna od sytuacji purytanina, a odmienność
ta nie pozostała bez praktycznego wpływu na znaczenie Żydów w dziejach
gospodarki. Ale na czym mniej więcej polegało to znaczenie?
Żydzi przyczynili się istotnie do
rozwoju kapitalistycznego systemu gospodarczego w czasach nowożytnych. Jakie są
swoiste ekonomiczne dokonania Żydów w średniowieczu i w czasach nowożytnych?
Pożyczki, od lombardów aż do finansowania wielkich państw, pewne rodzaje
handlu, wśród których na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się drobny handel kramarski i wędrowny
oraz swoisty dla wsi „handel produktami”, pewne sfery handlu hurtowego i przede
wszystkim handlu papierami wartościowymi, obie zwłaszcza w formie handlu
giełdowego, wymiana pieniędzy i związane z nią zwykle interesy polegające na
przekazywaniu pieniędzy, dostawy państwowe, finansowanie wojen i w bardzo
znacznej mierze zakładania kolonii, dzierżawa podatków (naturalnie poza
dzierżawą dezaprobowanych podatków, jak tych na rzecz Rzymian), wszelkiego
rodzaju interesy kredytowe i bankowe, a także finansowanie emisji. Jednak z
tych interesów nowoczesnemu zachodniemu kapitalizmowi (w przeciwieństwie do
kapitalizmu antyku, średniowiecza i wschodnioazjatyckiej przeszłości) właściwe
są pewne (choć bardzo istotne) formy interesów, zarówno prawne, jak i
ekonomiczne. Na przykład w domenie prawnej: formy papierów wartościowych i
kapitalistycznych stosunków stowarzyszenia. Nie mają one jednak swoiście
żydowskiego rodowodu. Lecz, o ile to szczególnie Żydzi wprowadzili je na nowo
na Zachodzie, mają one być może po prostu orientalny (babiloński), a w
rezultacie hellenistyczny i bizantyjski, i dopiero za sprawą tego pośrednictwa
żydowski rodowód, a poza tym najczęściej wspólne są Żydom i Arabom. Po części
jednak są one tworami zachodniego średniowiecza, w pewnej mierze nawet ze
swoiście germańską przymieszką. Szczegółowe dowodzenie tych twierdzeń
zaprowadziłoby nas za daleko. Natomiast w ekonomicznym wymiarze na przykład
giełda, jako „rynek kupców”, nie została stworzona przez Żydów, lecz
chrześcijańskich kupców, a na swoisty sposób, w jaki adaptowano średniowieczne
formy prawne do celów racjonalnej działalności, choćby zakładano spółki
komandytowe, maony, uprzywilejowane kompanie wszelkiego rodzaju, w końcu spółki
akcyjne, nie wpłynęli w jakiejś szczególnej mierze Żydzi, choć później brali
znaczny udział w ich konstytuowaniu. W końcu zaś swoiście nowożytne zasady
udzielania publicznych i prywatnych kredytów rozwinęły się zrazu w zaczątkowej
postaci na gruncie średniowiecznych miast, a potem ich po części całkowicie
nieżydowska średniowieczna forma prawna została dostosowana pod wpływem
czynników ekonomicznych do potrzeb nowoczesnych państw i innych kredytobiorców.
Przede wszystkim jednak w z pewnością długiej liście żydowskiej działalności
ekonomicznej nie występuje pewna dziedzina, jeśli nawet niezupełnie, to mimo
wszystko w rzucający się w oczy sposób, i to właśnie stanowiąca wyróżnik
nowoczesnego kapitalizmu: organizacja pracy wytwórczej w postaci chałupnictwa,
manufaktury i fabryki. Jak doszło do tego, że wobec mas proletariatu w gettach
w czasach, gdy dla każdego nowego przedsięwzięcia przemysłowego można było
uzyskać książęce patenty i przywileje (za odpowiednie świadczenia pieniężne), i
gdy istniały także dostatecznie rozległe, nie opanowane przez cechy, domeny
działalności umożliwiające nowe przemysłowe przedsięwzięcia, jak doszło do
tego, że w obliczu tej sytuacji żaden pobożny Żyd nie wpadł na myśl, by z
pomocą pobożnej żydowskiej siły roboczej stworzyć w getcie działalność
przemysłową, zupełnie tak samo jak to uczyniło tak wielu pobożnych purytańskich
przedsiębiorców z pomocą pobożnych chrześcijańskich robotników i rzemieślników?
I że również liczne, cierpiące biedę warstwy rzemieślników żydowskich aż do
niedawnych czasów nie stały się podłożem żadnej rzeczywiście nowoczesnej, a to
znaczy: przemysłowej, wykorzystującej w chałupnictwie tę żydowską pracę,
burżuazji mającej jakieś istotne znaczenie? Dostawy państwowe, dzierżawa
podatków, finansowanie wojen, kolonii, a zwłaszcza plantacji, handel
tranzytowy, lichwa pożyczkowa istniały zawsze od tysiącleci niemal na całym
świecie jako forma kapitalistycznego spożytkowywania posiadania. Właśnie w tych
dziejach, obejmujących niemal wszystkie epoki i kraje, w szczególności także
całą starożytność, brali udział Żydzi, w tych swoiście nowoczesnych formach prawnych
i formach działalności, które stworzyło już średniowiecze, lecz nie Żydzi.
Natomiast w tym, co swoiście nowe w nowoczesnym kapitalizmie: w racjonalnej
organizacji pracy, zwłaszcza wytwórczej, w przemysłowym „przedsiębiorstwie” nie
uczestniczą (relatywnie) właściwie wcale. A przede wszystkim owe zasady
gospodarcze, które były i są typowe dla wszelkiego pierwotnego kupiectwa,
antycznego, wschodnioazjatyckiego, indyjskiego, średniowiecznego, dla
kramarstwa w małej skali, a dla finansistów w wielkiej: wola i zdolność
bezwzględnego wykorzystywania każdej szansy zysku – „dla zysku i piekło
przepłynąć, nawet jeśli żagle osmali” te zasady również Żydom właściwe są w
znaczącej mierze. Ale właśnie one nie są wcale tym, co stanowi osobliwość
nowoczesnego kapitalizmu, w opozycji do innych kapitalistycznych epok. Wręcz
przeciwnie. Ani to, co swoiście nowe w nowoczesnym systemie gospodarczym, ani
to, co swoiście nowe w nowoczesnych zasadach gospodarczych, nie jest swoiście
żydowskie. Ostateczne, zasadnicze przyczyny tego stanu rzeczy powiązane są znów
ze szczególnym charakterem Żydów jako ludu pariasów i jego religijnością.
Przede wszystkim już czysto zewnętrzne trudności udziału w organizacji pracy
wytwórczej: prawnie i faktycznie niestabilne położenie Żydów, które z pewnością
nie przeszkadza handlowi, zwłaszcza handlowi pieniędzmi, lecz nie racjonalnej,
wytwórczej ciągłej działalności ze stałym kapitałem. Ponadto także wewnętrzna
sytuacja etyczna. Żydzi jako lud pariasów zachowali podwójną moralność, która w
każdej wspólnocie jest pierwotna w stosunkach gospodarczych. To, co „między
braćmi” odrzucane jest ze wzgardą, dozwolone jest wobec obcych. W stosunku do
Żydów etyka żydowska jest w całości bez wątpienia tradycjonalistyczna, a jej
punktem wyjścia zachowywanie „źródeł utrzymania”, i jeśli nawet rabini czynili
tu pewne koncesje, i to również w odniesieniu do wewnątrz żydowskiego
zachowania w interesach, to polegały one na dopuszczaniu pewnej swobody, lecz
jej wykorzystywanie przez tych, którzy sobie na to pozwalali, sprawiało, że nie
spełniali oni właśnie najwyższych wymagań żydowskiej etyki kupieckiej, i nie
„potwierdzali się”. Natomiast domena interesów z obcymi jest w sprawach, które
wśród samych Żydów byłyby zakazane, w dużej mierze sferą etycznie indyferentną.
Taka jest pierwotna etyka kupiecka wszystkich ludów na całym świecie, ale to,
że pozostała ona trwała, jest dla Żyda, dla którego obcy już w starożytności
niemal wszędzie był „wrogiem”, po prostu samo przez się zrozumiałe. Wszystkie
znane nawoływania rabinów do uczciwości i zaufania właśnie również wobec obcych
nie mogły naturalnie zmienić oddziaływania faktu, że prawo zakazywało
pobierania procentu od Żydów, od obcych natomiast dopuszczało, a także tego, że
stopień wymaganej przez przepisy legalności (na przykład gdy idzie o
wykorzystywanie błędów innych) wobec obcego, a więc wroga, był niższy. I
żadnego dowodu nie wymaga teza (bo przeciwne zachowanie byłoby po prostu
niepojęte), że na stworzoną przez obietnice Jahwe, jak już wiemy, pozycję
pariasów, i wynikającą stąd stałą pogardę ze strony obcych, lud ten nie mógł
reagować inaczej, jak przez to, że jego moralność kupiecka w stosunkach z
obcymi pozostała na stałe inna niż wobec Żydów.
Wzajemne relacje sytuacji katolików, Żydów i
purytanów w gospodarczej działalności zarobkowej można zatem podsumować
następująco: naprawdę wierzący katolik poruszał się w swej działalności
zarobkowej stale w sferze, albo na granicy, zachowania, które już to naruszało
papieskie konstytucje i tylko rebus sic stantibus ignorowane było w
konfesjonale, a dopuszczane jedynie w swobodnej (probabilistycznej)
interpretacji moralności, już to było wprost wątpliwe, już to przynajmniej nie
było zachowaniem rzeczywiście podobającym się Bogu. Pobożny Żyd znajdował się
przez to nieuchronnie w położeniu, w którym czynił rzeczy, które wśród Żydów
były po prostu sprzeczne z prawem lub wątpliwe z punktu widzenia tradycji, albo
dopuszczalne jedynie w swobodnej interpretacji, a dozwolone tylko wobec obcych,
nigdy jednak nie odznaczające się pozytywną etyczną wartością; jego etyczne
zachowanie mogło być uważane jedynie, jako odpowiadające przeciętnemu i
formalnie niesprzeczne z prawem, za dozwolone przez Boga i moralnie
indyferentne. To właśnie na tym zasadza się to, co było rzeczywiście zgodne z
prawdą w twierdzeniach o niższym standardzie legalności Żydów. Fakt, że Bóg
zwieńczał jego działalność sukcesem, mógł być wprawdzie oznaką tego, że w tej
domenie nie uczynił nic wprost zakazanego, a w innych sferach trzymał się
bożych przykazań, nie mógł się on jednak raczej etycznie potwierdzić właśnie w
swoiście nowoczesnym ekonomicznym działaniu zarobkowym. A tak było w przypadku
pobożnego purytanina, który nie za sprawą swobodnej interpretacji lub podwójnej
moralności, czy też dlatego, że czynił coś etycznie indyferentnego, lecz w
sferze rzeczywistego obowiązywania etyki zakazanego, ale przeciwnie z
najczystszym sumieniem, właśnie przez to, że działając zgodnie z prawem i
rzeczowo, obiektywizował w „działalności” racjonalną metodykę swego całego
sposobu życia, uprawomocniał się we własnych oczach i w kręgu swej gminy, i to
tylko w tej mierze i przez to, że absolutna, nierelatywizowana nieskazitelność
jego zachowania była całkowicie oczywista. Żaden rzeczywiście pobożny purytanin
– i to jest tu ważne – nie mógłby uznawać pieniędzy zarobionych dzięki lichwie,
wykorzystaniu błędu partnera (co u Żydów było dopuszczalne wobec obcych),
targowaniu się i szachrowaniu, udziałowi w politycznej czy kolonialnej
grabieży, za zysk podobający się Bogu. To stałym cenom, absolutnie rzeczowemu,
gardzącemu wszelką żądzą pieniędzy, bezwarunkowo legalnemu zachowaniu w
interesach wobec każdego oraz jego potwierdzeniu się w oczach ludzi kwakrzy i
baptyści przypisywali to, że właśnie bezbożni kupowali u nich, a nie u sobie
podobnych, im, a nie sobie podobnym, powierzali pieniądze na przechowanie czy w
kommendę, przez to zaś czynili ich bogatymi, i to te cechy potwierdzały ich
przed ich Bogiem. Natomiast żydowskie prawo odnoszące się do obcych, w
praktyce: prawo pariasów, pozwalało, mimo wielu zastrzeżeń, na objawianie wobec
nie-Żyda właśnie tych zasad, które purytanin odrzucał ze wstrętem jako przejawy
żądnego zarobku kramarskiego ducha, które jednak mogły łączyć się u pobożnego
Żyda z najskrupulatniejszą uczciwością, ścisłym przestrzeganiem prawa, pełnią
możliwej w jego religii zażyłości z Bogiem, z gotową do wszelkich poświęceń
miłością do osób związanych z nim w rodzinie i gminie oraz ze współczuciem i
łagodnością wobec wszelkich tworów bożych. Żydowska pobożność, właśnie w
praktyce życiowej, nigdy nie uważała sfery tego dozwolonego zarabiania,
podlegającej prawu odnoszącemu się do obcych, za sferę, w której potwierdza się
autentyczność posłuszeństwa wobec bożych przykazań. Pobożny Żyd nigdy nie
traktował jako probierza wewnętrznych standardów swej etyki tego, co uważał w
niej za dozwolone. Lecz, podobnie jak dla konfucjanisty wszechstronnie
zaznajomiony z kwestiami ceremonialnymi i estetycznymi, literacko wykształcony
i przez całe swe życie nadal studiujący klasyków gentleman, tak dla Żyda biegły
w prawnej kazuistyce, uczony w Piśmie, kosztem swego interesu, który bardzo
często przekazywał żonie, stale badający święte pisma i komentarze
„intelektualista” stanowił rzeczywisty ideał życia.
Właśnie
przeciw temu intelektualistycznemu, wywodzącemu się od uczonych w Piśmie rysowi
autentycznego późnego judaizmu buntuje się Jezus. To nie wmawiane mu
„proletariackie” instynkty, lecz typ wiary i poziom przestrzegania prawa
mieszkańca prowincjonalnego miasta i wiejskiego rzemieślnika, w przeciwieństwie
do wirtuozów znajomości prawa, przesądza, pod tym względem, o jego opozycji
wobec wyrosłych na gruncie polis Jerozolimy warstw, które, tak jak wszyscy
mieszkańcy wielkich miast starożytności, pytały: „Możeż z Nazaretu być co
dobrego?”. Właściwy mu typ przestrzegania i znajomości prawa odpowiada
przeciętnej rzeczywiście cechującej faktycznie pracującego człowieka, który
także w szabat nie może pozostawić swej owcy w dole. Natomiast obligatoryjna
dla człowieka naprawdę pobożnego znajomość prawa żydowskiego wykracza daleko,
już w rezultacie sposobu wychowywania młodzieży, nie tylko ilościowo, ale i
jakościowo poza znajomość Biblii przez purytanów, i można ją przyrównać
ewentualnie jedynie do praw rytualnych Hindusów i Persów, tyle że obejmuje ona
w o wiele większej mierze, oprócz czystych norm rytualnych i norm tabu, także
przykazania moralne. Ekonomiczne zachowanie Żydów poszło po prostu po linii
najmniejszego oporu, jaki dopuszczały te normy, a to oznaczało w praktyce, że
rozpowszechniona we wszystkich warstwach i narodach, i jedynie mająca odmienne
skutki, „dążność do zarabiania” skierowała się ku handlowi z obcymi, a więc
„wrogami”. Pobożny Żyd już w czasach Jozjasza, a tym bardziej epoki po niewoli
babilońskiej, jest mieszkańcem miasta. Całe prawo dostosowane jest do tej
sytuacji. Ponieważ niezbędny był rzezak, ortodoksyjny Żyd nie żył w izolacji,
lecz, jeśli to tylko było możliwe, w gminach (także i dziś swoistość ortodoksji
wobec Żydów reformowanych na przykład w Ameryce). Rok szabatowy – w obecnym
kształcie odnoszących się do niego przepisów z pewnością twór miejskich
uczonych w Piśmie epoki pobabilońskiej – tam, gdzie obowiązywał, uniemożliwiał
racjonalną intensywną uprawę roli: jeszcze dziś niemieccy rabini chcieli
wymusić jego zastosowanie do syjonistycznego osadnictwa w Palestynie, co
skazywałoby je na porażkę, a w epoce faryzeuszy „wieśniak” był tożsamy z Żydem
drugiej klasy, który nie przestrzega, i nie może przestrzegać, w pełni prawa.
Uczestnictwa w biesiadach cechów, i w ogóle wszelkiej wspólnoty stołu z
nie-Żydami, zarówno w starożytności, jak i w średniowieczu stanowiącej
niezbędną przesłankę zyskania statusu obywatela w danym środowisku, zabraniało
prawo. Natomiast wspólny całemu Wschodowi, pierwotnie wywodzący się z
wykluczenia córek z dziedziczenia, obyczaj dawania „posagu” sprzyjał (i
sprzyja) tendencji do stawania się wraz z ożenkiem sklepikarzem (co oddziałuje
po części także dziś w formie słabszej „świadomości klasowej” żydowskich
pomocników handlowych). W każdej innej działalności, podobnie jak pobożnego
Hindusa, tak i Żyda ogranicza na każdym kroku wzgląd na prawo. Rzeczywiste
studiowanie prawa można było pogodzić najłatwiej z pożyczaniem pieniędzy,
wiążącym się w stosunkowo małej mierze ze stałą pracą. Skutkiem prawa i
intelektualistycznego szkolenia w prawie jest „metodyka życia” Żydów i ich
„racjonalizm”. „Człowiek nigdy nie zmienia obyczaju” jest tezą Talmudu. Tylko i
wyłącznie w domenie ekonomicznych stosunków z obcymi tradycja pozostawiła
etycznie (względnie) nieistotną lukę. Poza tym nigdzie. W całej domenie tego,
co istotne w obliczu Boga, rządzi tradycja i jej kazuistyka, a nie racjonalnie
samo decydujące o swej, nie wynikającej z jakichś założeń, lecz z „prawa
naturalnego”, orientacji, metodyczne działanie celowe. „Racjonalizujące” oddziaływanie
lęku przed prawem jest głębokie, ale całkowicie pośrednie. „Czujny” i zawsze
przytomny, opanowany i stateczny jest także konfucjanista, purytanin, buddyjski
i każdy mnich, arabski szajch, rzymski senator. Lecz powód i sens tego
samoopanowania są różne. Czujne opanowanie purytanina wynika z konieczności
podporządkowania tego, co stworzone, racjonalnemu porządkowi i metodyce, w
interesie pewności własnego zbawienia; konfucjanisty z pogardy wobec gminnej
irracjonalności, wychowanego w kulcie przyzwoitości i godności, klasycznie
wykształconego człowieka; pobożnego na dawną modłę Żyda z rozmyślań nad prawem,
w którym wyszkolił swój intelekt, i z konieczności nieustannego zwracania uwagi
na jego ścisłe przestrzeganie. Temu jednak swoiste zabarwienie i oddziaływanie
nadawała wiedza pobożnego Żyda, że tylko on i jego lud mają to prawo, z racji
którego prześladowani są przez cały świat i obrzucani błotem, że mimo to jest
ono wiążące i że pewnego dnia, za sprawą czynu, do którego dojdzie nagle,
którego czasu nikt nie zna, i nikt nie może go przyspieszyć, Bóg przekształci
hierarchię świata w mesjańskie królestwo dla tych, którzy we wszystkim
pozostali wierni prawu. Wiedział on, że już niezliczone pokolenia, wbrew
wszelkim drwinom, czekały na to i czekają, a z uczuciem pewnej „nadczujności”,
która z tego wynikała, wiązała się konieczność, im dłużej miałoby jeszcze trwać
to daremne czekanie, w tym większej mierze, czerpania własnego poczucia
godności z tego prawa i jego skrupulatnego przestrzegania, dla niego samego. A
w końcu, co niemniej ważne, konieczność, żeby stale mieć się na baczności, i
nie dawać upustu swoim uczuciom w obliczu równie potężnych co bezlitosnych
wrogów, powiązana z opisanymi już wcześniej następstwami „resentymentu”, jako
nieuchronnego elementu: tworzonego przez obietnice Jahwe i zawinione przez to,
nie mające sobie równych w dziejach, losy tego ludu. To z tych czynników bierze
się w istocie „racjonalizm” Żydów. Lecz nie „asceza”. „Ascetyczne” rysy
istnieją w judaizmie, ale nie są niczym kluczowym, lecz stanowią jedynie po
części konsekwencje prawa, a po części wynikły ze swoistych problemów
żydowskiej pobożności, w każdym razie są równie wtórne jak wszystkie jego
autentycznie mistyczne elementy. Nie zamierzamy tu ich jednak omawiać, bo ani
kabalistyczne, ani chasydzkie czy inne formy mistyki nie zrodziły typowych
motywów praktycznej postawy Żydów wobec gospodarki, mimo że oba te religijne
twory ważne są jako symptomy. Powodem „ascetycznego” odwrócenia się od
wszystkiego, co artystyczne, jest, oprócz drugiego przykazania, które w rzeczy
samej przeszkodziło nadaniu artystycznej formy w swoim czasie znacznie
rozwiniętej angelologii, przede wszystkim charakter typowej synagogalnej służby
bożej, koncentrującej się jedynie wokół nauki i przykazań (w diasporze na długo
przed zniszczeniem kultu świątynnego): już profecja stłumiła właśnie plastyczne
elementy kultu, a orgiastyczne i taneczne w rezultacie niemal całkowicie
wyrugowała. Rzymianie i purytanie podążyli (choć z całkowicie odmiennych motywów)
w efekcie podobną drogą. Rzeźba, malarstwo, dramat nie znajdowały tu zatem
normalnych wszędzie religijnych punktów zaczepienia, zaś zanikanie wszelkiej
(świeckiej) liryki, a zwłaszcza erotycznej sublimacji seksualności, wobec
jeszcze całkiem rubasznego, zmysłowego punktu szczytowego, jakim była Pieśń nad
pieśniami, wynikało z naturalizmu etycznego ujęcia tej sfery. Wszystkie te
braki tłumaczy to, że milczące, pełne wiary i pytań, oczekiwanie zbawienia z
piekła tej egzystencji, wybranego przecież przez Boga narodu, skazane było
stale jedynie na prawo i dawne obietnice, i że wobec tego, nawet gdyby tradycja
nie przekazała odpowiednich wypowiedzi rabinów, wszelkie swobodne oddawanie się
artystycznej i poetyckiej gloryfikacji tego świata, którego cel stworzenia już
dla współczesnych późnego państwa machabejskiego czasem był dość
problematyczny, musiało wydawać się w rzeczy samej przejawem niezwykłej
próżności, odwodzącym od dróg i celów Pana. Ale nie istniało tu właśnie to, co
nadaje „wewnątrzświatowej ascezie” jej rozstrzygające piętno: jednolity
stosunek do „świata” z punktu widzenia certitudo salutis jako centrum, z
którego wywodzi się wszystko. Religijność właściwa pariasom i obietnice Jahwe
stanowią także tutaj ostateczną, decydującą podstawę. Charakterystyczne dla
wewnątrzświatowej ascezy traktowanie świata – tego teraz, w rezultacie grzechów
Izraela, tak opacznego świata, który mógł przywrócić do porządku jedynie
swobodny cud Boga, lecz człowiek nie mógł go wymusić, ani go przyspieszyć –
jako „zadania” i jako areny religijnego „powołania”, które ten świat, i właśnie
również grzechy w nim, podporządkować chce racjonalnym normom objawionej
boskiej woli, na chwałę Bożą, i jako oznakę własnego wybrania – to kalwińskie
stanowisko było naturalnie z pewnością ostatnim, jakie mogło przyjść na myśl
tradycjonalnie pobożnemu Żydowi. Musiał on stawić czoło o wiele trudniejszemu
wewnętrznemu losowi niż pewny swego „wybrania” do tamtego świata purytanin.
Jednostka musi pogodzić się z faktem, że istniejący świat nie odpowiada
obietnicom, dopóki dopuszcza to Bóg, i zadowolić się tym, że Bóg obdarza ją
łaską i sukcesem w obcowaniu z wrogami jej ludu, wobec których, jeśli chce
spełnić wymagania rabinów, legalnie i trzeźwo licząc, bez upodobania i bez
gniewu, postępuje „rzeczowo”, i traktuje ich tak, jak dozwala jej Bóg.
Niesłuszne jest twierdzenie, że jedynie zewnętrzne przestrzeganie prawa
stanowiło religijny wymóg. Tak wygląda zgodnie z naturą rzeczy przeciętna. Ale
postulaty były wyższe. Jednak to pojedyncze działanie porównywane jest i
bilansowane właśnie jako pojedyncze z innymi pojedynczymi działaniami. I jeśli
nawet ujęcie stosunku do Boga jako rachunku bieżącego (okazjonalnie pojawia się
ono także u purytanów) poszczególnych dobrych i złych uczynków z niepewnym
saldem nie było oficjalnie dominujące, to mimo wszystko centralna
metodyczno-ascetyczna orientacja sposobu życia, charakterystyczna dla
purytanizmu, jeśli nawet abstrahować od wspomnianych już powodów, była choćby w
rezultacie podwójnej moralności z konieczności o wiele słabsza niż tam. Ponadto
i z tej racji, że tutaj w istocie, jak w katolicyzmie, czyn danego
prawowiernego stwarza jego własne szanse zbawienia, jeśli nawet łaska Boga (i
tu i tam) musi uzupełnić ludzką niedoskonałość – której, dodajmy, wcale nie uznawano
(podobnie jak w katolicyzmie) powszechnie. Kościelna łaska instytucjonalna była
wykształcona, od wyrugowania dawnej palestyńskiej spowiedzi (teszuba), w o
wiele mniejszej mierze niż w katolicyzmie, i ta własna odpowiedzialność i brak
pośredników nadawały żydowskiemu sposobowi życia rzeczywiście z konieczności
zasadniczo bardziej autometodyczne i systematyczne piętno niż przeciętnemu
katolickiemu sposobowi życia. Ale brak swoiście purytańskich, ascetycznych
motywów i w zasadzie nie przełamany tradycjonalizm żydowskiej moralności
wewnętrznej ograniczał także tutaj tę metodyczność. Pojawiają się tu zatem
liczne oddziałujące na podobieństwo ascezy poszczególne motywy, tyle że brak
właśnie religijnej jednoczącej więzi głównego ascetycznego motywu. Gdyż najwyższa
forma pobożności Żyda sytuuje się po stronie „nastroju”, a nie aktywnego
działania: bo i jak mógłby się on w tym opacznym i – co wiedział od czasów
Hadriana – nie dającym się przekształcić dzięki ludzkim czynom, wrogim mu
świecie uznawać za spełniającego wolę Boga za sprawą jego racjonalnego
przeobrażania? Tak może postępować żydowski wolnomyśliciel, lecz nie pobożny
Żyd. Dlatego purytanie uprzytamniali sobie zawsze zarówno to wewnętrzne
pokrewieństwo, jak i jego granice. Pokrewieństwo to jest, mimo całkowitej
odmienności uwarunkowań, jednak zasadniczo takie samo jak już w
chrześcijaństwie wyznawców Pawła. Żydzi byli dla purytanów, i dla wczesnych
chrześcijan, zawsze wybranym kiedyś przez Boga narodem. Dla wczesnego
chrześcijaństwa niesłychanie brzemiennym w następstwa czynem Pawła było, z
jednej strony, to, że uczynił świętą księgę żydowską – wtedy jedyną – świętą
księgą chrześcijan i przez to zakreślił całkiem wyraźną granicę wszelkiej
ekspansji helleńskiego (gnostyckiego) intelektualizmu. Z drugiej strony – za
pomocą dialektyki, która mogła być właściwa jedynie rabinowi – wyłamanie się tu
i ówdzie właśnie spod tego, co było dla „prawa” swoiste i oddziaływało
szczególnie w judaizmie: norm tabu oraz całkiem swoistych, w swoich
konsekwencjach tak strasznie mesjańskich obietnic, uzasadniających związanie
całej religijnej godności Żydów ze statusem pariasów, które dzięki narodzeniu
Chrystusa uznał za po części zniesione, a po części spełnione, z triumfującym i
wysoce skutecznym powołaniem się na to, że przecież patriarchowie Izraela przed
ustanowieniem owych norm żyli zgodnie z wolą bożą i mimo to, mocą swej wiary,
która była rękojmią bożego wybrania, zostali zbawieni. Niesłychane wsparcie,
jakie dawała świadomość, że można ujść losowi pariasa, dla Hellenów być tak
samo Hellenem, jak dla Żydów Żydem, i to osiągnięta nie na drodze wrogiego
wierze oświecenia, lecz w ramach paradoksu samej wiary – to namiętne poczucie
wyzwolenia stanowi napędzającą siłę nieporównanej Pawiowej pracy misyjnej.
Uwolnił się on rzeczywiście od obietnic Boga, przez którego opuszczony czuł się
na krzyżu jego Zbawiciel. Dostatecznie dowiedziona, straszliwa nienawiść
właśnie Żydów z diaspory wobec tego jednego człowieka, wahania i zakłopotanie
chrześcijańskiej pragminy, próby Jakuba i „apostołów-filarów” skonstruowania, w
nawiązaniu do praw samego Jezusa odnoszących się do świeckich, powszechnie
wiążącego „etycznego minimum” obowiązującego prawa, w końcu otwarta wrogość
Żydów-chrześcijan, stanowiły zjawiska towarzyszące temu rozerwaniu właśnie
decydujących, utwierdzających status Żydów jako pariasów więzów. Zniewalająca
ludzi radość wykupionego na wolność dzięki krwi Mesjasza spod pozbawionego
nadziei „prawa niewolników” emanuje z każdej napisanej przez Pawła linijki.
Następstwem była jednak możliwość chrześcijańskiej misji światowej. Zupełnie
tak samo purytanie przejęli właśnie nietalmudyczne i także niestarotestamentowe
swoiście żydowskie prawo rytualne, lecz pozostałe, poświadczone w Starym
Testamencie – wahając się, w jakiej mierze są jeszcze miarodajne – objawy woli
Boga, często aż do szczegółów, i połączyli je z nowotestamentowymi normami. Nie
pobożni, ortodoksyjni Żydzi, z pewnością jednak zrywający z ortodoksją
reformowani Żydzi, jeszcze i dziś na przykład wychowankowie Educational Alliance,
a tym bardziej ochrzczeni Żydzi, w rzeczy samej byli wchłaniani właśnie przez
ludy purytańskie, szczególnie Amerykanów, wcześniej całkowicie, a mimo wszystko
i dziś jeszcze wchłaniani są względnie łatwo, aż do zupełnego zatarcia różnic,
podczas gdy w Niemczech pozostali przez wiele pokoleń właśnie „zasymilowanymi
Żydami”. Również w tym objawia się faktyczne „pokrewieństwo” purytanizmu i
Żydów. Ale właśnie to, co w purytanizmie nieżydowskie, umożliwiło mu zarówno
odegranie jego roli w rozwoju zasad gospodarczych, jak i wchłanianie żydowskich
prozelitów, co nie udało się religijnie inaczej zorientowanym ludom.”
W świetle
powyższych analiz wprost na niepoważne wygląda usiłowanie stawiania pytania:
czy Żydzi są narodem, czy też nie. Choć przecież tenże Max Weber pisał: „Pytanie, czy powinniśmy określać Żydów jako
„naród”, jest stare; odpowiedź na nie byłaby w przeważającej mierze negatywna,
a w każdym razie odmienna w przypadku masy rosyjskich Żydów, asymilujących się
Żydów zachodnioeuropejskich i amerykańskich, syjonistów, przede wszystkim zaś
różniłaby się bardzo znacznie w przypadku ludów, pośród których oni żyją; na
przykład Rosjan, z jednej, i Amerykanów, z drugiej strony (przynajmniej tych,
którzy dziś jeszcze utrzymują – jak pewien amerykański prezydent w oficjalnym
piśmie (Theodor Roosvelt) – że między Amerykanami i Żydami występuje
„podobieństwo istoty”).”
Wypada jednak z
całą jednoznacznością stwierdzić, że mimo wewnętrznych różnic między
poszczególnymi odłamami żydostwa stanowią Żydzi wielki naród o wybitnej
osobowości historiotwórczej i ogromnej roli w kształtowaniu oblicza świata od
co najmniej dwóch stuleci. Uznaje to zresztą i Max Weber, gdy jest zmuszony
stwierdzić: „Gdziekolwiek pojawiają się
Żydzi, są oni nośnikami gospodarki pieniężnej, a zwłaszcza (w epoce rozkwitu
średniowiecza wyłącznie) transakcji pożyczkowych i znacznych sfer handlu. Dla
niemieckich biskupów, gdy ci zakładali miasta, byli oni równie niezbędni jak
dla polskich szlachciców. Stwierdzonym faktem jest ich pokaźny, często dominujący
udział w dostawczych i pożyczkowych interesach nowoczesnych państw na początku
czasów nowożytnych, w zakładaniu spółek kolonialnych, w handlu kolonialnym i
handlu niewolnikami, w handlu bydłem i „produktami”, przede wszystkim w
nowoczesnym giełdowym handlu papierami wartościowymi, a także w
przedsięwzięciach emisyjnych. Problemem jednak pozostaje kwestia, w jakim
sensie można im przypisywać rozstrzygającą rolę w rozwoju nowoczesnego
kapitalizmu. Trzeba tu wziąć po uwagę to, że kapitalizm żyjący z lichwiarskich
pożyczek lub z państwa, jego potrzeby dostaw i kredytów, oraz z rabunkowej
gospodarki kolonialnej nie jest niczym swoiście nowoczesnym, ale przeciwnie,
właśnie tym, co wspólne jest nowoczesnemu kapitalizmowi Zachodu i kapitalizmowi
antyku, średniowiecza i nowoczesnego Wschodu. Dla nowoczesnego kapitalizmu
natomiast, w porównaniu ze starożytnością (oraz Bliskim i Dalekim Wschodem),
charakterystyczna jest kapitalistyczna organizacja przemysłu, a w jej rozwoju
nie sposób przypisać Żydom znaczącego wpływu. Zasady pozbawionego skrupułów
wielkiego finansisty i spekulanta właściwe są z pewnością już czasom proroków,
podobnie jak antyku i średniowiecza. Również decydujące instytucje nowoczesnego
handlu, prawne i ekonomiczne formy papierów wartościowych, giełdy, mają
romańsko-germańskie źródła, choć Żydzi przyczynili się do dalszego
wykształcania się zwłaszcza operacji giełdowych i nadania im ich dzisiejszego
znaczenia. I w końcu typowy charakter żydowskiego „ducha” handlowego, o ile w
ogóle można odpowiedzialnie mówić o czymś takim, nosi wspólne całemu Wschodowi
piętno, po części nawet drobnomieszczańskie znamiona, swoiste dla epoki
przedkapitalistycznej. Żydzi dzielą z purytanami – także w ich przypadku
całkiem świadome – uprawomocnienie formalnie prawowitego zysku, uznawanego za
symptom bożego błogosławieństwa, a w pewnej mierze ideę „zawodu”, która jednak
u nich nie jest tak mocno zakorzeniona religijnie jak u purytanów. W rozwoju
szczególnej, nowoczesnej etyki „kapitalistycznej” żydowskie „prawo” odegrało
może najdonioślejszą rolę przez to, że jego etyka legalności została przejęta
przez etykę purytańską i stała się tu elementem nowoczesnej „mieszczańskiej”
moralności gospodarczej.”
Ta zaś „moralność”
umożliwiła im objęcie dominujących pozycji w gospodarce i polityce światowej.
Poprzez wpływy ekonomiczne, przez opanowanie prasy i w ogóle sfery
informatycznej, w tym wielu kościołów chrześcijańskich, jak też przenikając do
elit tradycyjnych i nowoczesnych, Żydzi stanęli mocno na arenie światowej w
gronie najpotężniejszych narodów. W Rosji Żydzi w epoce dopiotrowskiej nie
mieli swych reprezentantów wśród dworzaństwa rosyjskiego. Ale już przy nim
wicekanclerzem został syn ochrzczonego Żyda Szapiry – Szafirow; znany dyplomata
Wiesiełowskij też był Żydem z pochodzenia. Później ta skryta ekspansja
wewnętrzna żydostwa nasiliła się, a jego reprezentanci coraz gęściej obsadzali
kluczowe urzędy i stanowiska w stolicy i na peryferii Cesarstwa Rosyjskiego,
paraliżując jego siły obronne i energię.
Było to skądinąd
zjawisko znane też w Polsce. Przypomnijmy, że przeciwko uszlachcaniu za
pieniądze Żydów i powierzaniu im m.in. stanowisk sądowniczych piorunował
jeszcze Wacław Potocki (1625-1696), pisząc:
„Nie zaraz z kramu w krzesło, bo to z wielkim
wstydem
Starszemu szlachcicowi przed owym stać Żydem”.
Podobnie odczuwano
to też w Rosji, ale Żydzi niczym się nie przejmowali i robili swoje. Ich
ekspansja była konsekwentna i nieubłagana.
Bobrinskij (t. 1,
s. 1) pisze, że książęta Bagration mieli za protoplastę niejakiego Bagrata,
który przybył do Gruzji z Palestyny w 575 roku, a miał się wywodzić „z rodu
Dawida”. Ród zaś przezeń zapoczątkowany odgrywał znaczną rolę zarówno w życiu
politycznym Gruzji, jak i w okresie późniejszym – Rosji. Podobne przykłady
możnaby mnożyć: matką kanclerza Nesselrode była Żydówka, ojcem Niemiec, itd.
Żydzi w pewnych
przypadkach wiązali się ściśle ze sprawą polską (gdyż była to jednocześnie
sprawa antyrosyjska) i byli przez polskie dowództwo wykorzystywani w różnych
celach. Tak np. 24 sierpnia 1813 roku wojskowy policmajster Pragi rosyjski
generał-lejtnant Ertel raportował litewskiemu wojennemu gubernatorowi: „Pod twierdzą Neisse złapany został szpieg
polskiego generała Dombrowskiego Żyd Chackel Jankielewicz, który wśród innego
wyznał, że prócz niego dwóch innych Żydów miasta Agensburg Jankiel Jankiełowicz
i Jaś Jasiełowicz wysłani zostali przez tegoż generała do Moskwy w celu
ustalenia, ile jest wojska w kraju rosyjskim”. Raport kończył się prośbą o
odesłanie ujętych Żydów – o ile zostaną złapani – do sztabu głównego armii
sojuszniczych pod pewną eskortą („Akty i
dokumenty archiwa wilenskogo, kowienskogo i grodnienskogo
generał-gubernatorskogo uprawlenija”, t. 2, Wilno 1912, s. 261).
Niektórzy uważają,
że apogeum dominacji żydowskiej w Rosji stała się antyszlachecka rewolucja
bolszewicka 1917-1919 roku, kiedy to zbuntowany motłoch na czele ze znającymi
się na rzeczy komisarzami komunistycznymi wymordował ogromną większość
dworianstwa rosyjskiego.
Leonid Sawiołow,
słynny heraldyk rosyjski, wręcz proroczo pisał w 1906 roku o przyszłych losach
szlachty w tym kraju. Zaznaczając w przedmowie do pierwszego tomu książki „Rodosłownyje zapisi”, że cały cykl
edytorski będzie się składał w przybliżeniu z 12-15 wydań, które mają ukazać
się w ciągu 12-15 lat, stwierdza: „Jest
to okres bardzo duży i wiele wody w tym czasie upłynie i dworianstwo rosyjskie
może skończyć swe istnienie, nie będąc w stanie walczyć ze swymi wrogami, w
szeregach których odnajdzie ono swychże współbraci, noszących nazwiska, o
których zostanie powiedziane i w naszych „Rodosłownych zapisiach”...
Istotnie, kolejne lata potwierdziły prawdziwość jego słów, szlachta rosyjska
została przez marksistów prawie doszczętnie „zlikwidowana jako klasa
społeczna”...
Według historyków
rosyjskich zbliżonych do kręgów arystokratycznych i narodowych dwie rewolucje
rosyjskie 1917 roku (lutowa i październikowa) były dziełem tajnych lóż
masońskich, afiliowanych do żydowsko-francuskiego „Wielkiego Wschodu”. Wszyscy
członkowie Rządu Tymczasowego byli masonami, a nadrzędnym celem tych ostatnich
w skali światowej jest rozbicie i rozczłonkowanie Rosji jako jedynego mocarstwa
słowiańskiego, aryjskiego, wzniesionego na podstawach chrześcijańskich, i
poddać ją nieograniczonej władzy żydostwa. W. Uszkujnik w znanej książce „Paradoksy historii. Tajna historia Rosji,
Europy i świata” (polskie wydanie 1996) pisze o „żydowskich rewolucjach”
1917 roku: „Jak należało oczekiwać,
jednym z pierwszych aktów rządów masońskich w Rosji było nadanie pełnych praw
obywatelskich wszystkim Żydom, zamieszkałym w tych czasach na obszarze kraju,
których liczebność dochodziła do 3% wszystkich mieszkańców imperium. Oprócz
tego powołano natychmiast specjalną komisję, składającą się prawie wyłącznie z
samych Żydów, dla wyszukiwania tych osób ze składu administracji, które według
od dawna zakorzenionej w całym świecie „żydowskiej legendy” były odpowiedzialne
za organizowanie żydowskich pogromów na południu Rosji. Nastąpiła konsternacja.
Takich ludzi nie znaleziono i sprawa szybko została zatuszowana, lecz legenda,
tak jak i też inne legendy z tego samego źródła, jest bardzo żywotna i niekiedy
pojawiała się w ostatnim czasie na szpaltach zachodnich gazet.
Obecnie w obiegu jest drugi wariant historii
rosyjskiej. Lutowa masońska rewolucja, która nadała Żydom pełne prawa
obywatelskie, wykreślona została całkowicie z kronik historii przez niektórych
amerykańskich „ekspertów do spraw rosyjskich”. Natomiast czynny udział Żydów w
przewrocie komunistycznym tłumaczy się w ten sposób, jakoby Lenin i spółka
pierwsi nadali w Rosji wszystkie prawa obywatelskie Żydom i tym samym zdobyli
ich wdzięczne serca.
To, co tworzyło się w ciągu wieków, masoni z pomocą
kamaryńskich chłopów zdołali zrujnować w ciągu półwiecza. Nieznany rosyjskiemu
organizmowi bakcyl komunizmu nie miałby żadnych szans na odniesienie sukcesu,
jeśliby masoni tego nie pragnęli i nie przygotowali dla niego najbardziej
odpowiedniej gleby, czegoś w rodzaju sztucznej pożywki, na jakiej rozwijają się
mikroorganizmy w laboratorium.
Także według oświadczenia samego Lenina, nawet w
tych najbardziej dla nich sprzyjających warunkach, bolszewicy nie mieliby
żadnych szans na zwycięstwo, gdyby nie znaleźli całkowitego poparcia wśród
setek tysięcy małomiasteczkowych Żydów, ewakuowanych w czasie I wojny światowej
z zachodnich guberni do centralnej Rosji. Ich kadry utworzyły tam szkielet
administracji, który uratował komunizm w najbardziej krytycznym okresie jego
istnienia i zapewnił ostateczne zwycięstwo.
Z taką samą pełną otwartością jak Aronson o udziale
masonów w Rewolucji Lutowej pisał inny Żyd, profesor Samuel Goldman o tym, jak
Żydzi z małych miasteczek podtrzymali i obronili rewolucję Lenina oraz jaką
czarną niewdzięcznością spadkobiercy Lenina odpłacili im za to. (Biuletyn
„Instytutu Naukowo-Badawczego ZSRR”, Nr 4/32, 1959, Monachium). W artykule tym
przytoczone zostały niżej przedstawione słowa Lenina wypowiedziane do jego
przyjaciela Żyda Dimansztajna.
Artykuły profesora Goldmana i dziennikarza Aronsona
są „kluczowe”, a takie rzadko pojawiają się na szpaltach współczesnej prasy. Na
mgnienie oka jak wybuch magnezu oświetlają one ciemne zakątki historii. Ale
błysk jest krótki, oczy publiczności przywykły do mętnej mgły i wszystko
zostało zapomniane.
Słowa Lenina przytoczone w znakomitym artykule
Goldelmana były takie: „Te żydowskie elementy były mobilizowane przeciw
sabotażowi Rosjan i w ten sposób Żydzi mieli możność obrony rewolucji w tym
krytycznym okresie. My zaś mogliśmy przejąć aparat administracyjny tylko
dlatego, że mieliśmy pod ręką taką rezerwę mądrej i wykształconej siły
roboczej.”
Wszystko jest jasne i dokładnie tak było. Nieliczni
jeszcze pozostali przy życiu, którzy widzieli na własne oczy dni rewolucji w
Rosji, dobrze pamiętają tę „siłę” i jak ona rozprawiała się z narodem
rosyjskim. Liczba „mobilizowanych Żydów” dochodziła do 1,4 miliona osób, a
bardzo znaczna część „poborowych” skierowana została do szeregów tworzonego
„Czeka” i zajęła w nim wszystkie kierownicze stanowiska.
Niejaki Nowak, były komunista i być może Żyd,
potwierdził w pełni słowa Lenina w artykule, który ukazał się w „Saturday
Evening Post” 28 maja 1960. Pisał tak: „Rosyjscy Żydzi uciskani przez carów,
związali swój los z rewolucją 1917 r. od samego początku i podtrzymywali ideały
komunizmu. Inteligencja żydowska stała na czele rewolucji i była jej siłą
przywódczą w najcięższym okresie. Lecz sowiecka rewolucja tak jak i inne
pożarła swoje dzieci.”
Tu trzeba wspomnieć o drugim „paradoksie”
rosyjskiej historii, o którym nikt, nigdy i nigdzie nie wspomniał.
Żydowsko-francuski „Wielki Wschód” przez swoje rosyjskie „córy” przejął władzę
nad olbrzymim krajem – Rosją. Zawrót głowy od sukcesów, rozumie się samo przez
się, był proporcjonalny do wielkości zdobyczy. Jednak przełknąć jej nie udało
się i smaczny kąsek w ostatniej chwili został brutalnie wyrwany z gardła.
Lenin – z Europy przy pomocy Niemców, a Trocki – z
Nowego Jorku przy pomocy bankierów Żydów, ściągnęli do Rosji kilkuset
zawodowych rewolucjonistów, wśród których co najmniej 9/10 było Żydami. Bardzo
bogaty, mający tajemnicze powiązania Żyd Parwus odgrywał poważną rolę w tych
ciemnych machinacjach – importu owego niebezpiecznego towaru na rosyjską
ziemię. Znalazłszy się w Petersburgu ten „zaczyn” zaczął przejawiać szaloną
aktywność. Importowani rewolucjoniści przyciągnęli na swoją stronę masy półanalfabetów
lub w ogóle analfabetów, „kamaryńskich chłopów” i poprowadzili ich do szturmu
na już dotknięty zgnilizną masońską „Rząd Tymczasowy”.
Ta cała demokratyczna farsa skończyła się przy
pierwszym uderzeniu. Kiereński przebrany w ubiór kobiety uciekł do Finlandii.
Rozpoczęła się straszna i krwawa epoka wojennego komunizmu, wojna domowa i
całkowite rozprzężenie państwa. Obecnie jasne jest, że żydowska elita zgubiła
Rosję przy pomocy niedużej grupy renegatów Żydów, wspieranych przez Żydów z
małych miasteczek, którzy w swej politycznej naiwności nie mieli żadnego
pojęcia, na kogo podnoszą rękę. Innymi słowy, słodki owoc zwycięstwa światowej
masonerii nad Rosyjskim Imperium po głuchej wojnie trwającej ponad sto lat
został wyrwany przez żydowską grupę etniczną zamieszkałą w tym czasie na
terytorium kraju i grupę przywiezioną przez Lenina i Trockiego dla realizacji
ich planów... Czyż nie jest to gorzki i przykry paradoks historii?
Wyższe sfery żydowskie straciły głowy od takiego
nieoczekiwanego afrontu; uciekły się nawet do terroru: założyciel Czeka, Żyd
Urycki został zabity przez młodego bogatego Żyda Kannegisera a sam Lenin był
ciężko zraniony przez Żydówkę Dorę Kapłan.
Przejście całej masy małomiasteczkowych Żydów na
stronę bolszewików, co dało im zwycięstwo, nie miało żadnego ideologicznego
podkładu. Od „najbardziej demokratycznego państwa na świecie” – jak nazywał
Rosję masonów Kiereński – Żydzi już otrzymali pełne prawa obywatelskie i
otwierały się przed nimi najszersze możliwości przeniknięcia do wszystkich
dziedzin handlu i gospodarki narodowej kraju.
Jak magnes przyciąga niepowstrzymanie do swoich
biegunów opiłki żelazne, tak też Żydzi z całej Rosji przyssali się ze
wszystkich stron do nowych organów władzy, czyniąc je trwałymi i odpornymi w
okresie okrutnych i krwawych lat wojny domowej.
Trudno sobie wyobrazić, że wśród Żydów istniało w
tym smutnym okresie sprzysiężenie i że mieli oni jedno ogólne dla wszystkich
kierownictwo. Można raczej przypuszczać, że cała ich masa znajdowała się pod
wpływem swego rodzaju „rasowego instynktu”, który jak magnes ciągnął ich do
biegunów władzy. Rząd Tymczasowy uczynił ich „równymi wśród równych”, ale
komunizm stworzył znacznie bardziej ponętną perspektywę: nie równości lecz
panowania nad gojami i pełną władzę nad ich życiem i mieniem. Było to zgodne z
gorącymi marzeniami żydostwa, wyrażonymi w następującej formie: „Niezłomna
nadzieja Izraela dotyczy dwóch spraw: po pierwsze, że kiedyś wróci on do ziemi
obiecanej Kanaan oraz po drugie, że pojawi się w Izraelu ´Książę Mesjasz´,
który zmusi cały świat do kłaniania się jego Bogu i zrobi swój naród
właścicielem świata”. Nie, to zdanie nie jest wzięte z Protokołów Mędrców
Syjonu, lecz z bardzo rozpowszechnionej w Ameryce Kolumbijskiej Encyklopedii,
gdzie można je znaleźć pod hasłem „Judaizm” na stronie 1026 wyd. z 1950 r. (...)
Jak można się domyślić, powszechne przejście
wszystkich mas żydowskich na stronę bolszewików – związane dla nich ze
zbiorowym ryzykiem – było dla wszystkich zjawiskiem nieoczekiwanym. Oczywiście,
że Lenin i Trocki mieli nadzieję, iż przyciągną na swoją stronę znaczną część
żydowskich młodych „aktywistów”, lecz o tym, żeby pozyskać prawie półtora
miliona żydowskich pracowników, nikt z przywódców bolszewizmu nie mógł marzyć.
Nikt również nie potrafił przepowiedzieć przyszłości. Bolszewicy
niejednokrotnie stali na krawędzi przepaści i ich zniszczenie nieuchronnie
pociągnęłoby za sobą prawie całkowite wyniszczenie Żydów na całym terytorium
Rosji, a szczególnie na Ukrainie, gdzie Żyd i bolszewik byli prawie synonimami
dla białogwardzistów, którzy nie mieli dla nich litości. Z drugiej strony, bez
żadnego dla siebie ryzyka całe rosyjskie żydostwo mogłoby okazać zorganizowane
wsparcie dla Rządu Tymczasowego i zapewnić mu tym samym zdecydowaną przewagę w
walce z bolszewikami. Dlatego można z całym przeświadczeniem stwierdzić, że w
tym przypadku w masach żydowskich nie decydował rozum, lecz wyczucie –
intuicja. W ciągu wieków w ich duszach kultywowano nienasyconą żądzę panowania
nad gojami – panowanie twardo im obiecano w Talmudzie. Rozpad państwa
rosyjskiego stanowił dla nich całkowicie wyjątkowy przypadek, sprzyjający
realizacji tego okrutnego marzenia Izraela i dawał im do ręki możliwość „bycia
wszystkim” tam, gdzie dotąd byli oni niczym. Los został wyzwany i kierując się
nie rozumem, lecz ukształtowanym przez Talmud instynktem nienawiści i pogardy
dla gojów, Żydzi bez zastanowienia rzucili się w nurt rosyjskiej krwawej
rewolucji i nie u boku tych, którzy już im dali równouprawnienie, lecz tych,
którzy obiecali dać coś znacznie ważniejszego.
Strona materialna miała również sporą siłę
przyciągania dla żydowskich kadr, które opanowały władzę, wchodząc w skład
nowego rządu. Trudno sobie nawet wyobrazić na jaką skalę występowało trwonienie
mienia państwowego przez żydowskich panów, którzy dorwali się do władzy.
Ciągnęli wszystko i wszędzie tam, gdzie tylko mogli. Żadne, nawet najbardziej
przybliżone obliczenie tej zorganizowanej przez naród „zwycięzców” grabieży nie
jest oczywiście możliwe. Wystarczy przytoczyć kilka przykładów: bezcenną
kolekcję znaczków zabitego cara ukradł z pałacu osobiście sam Bronsztejn –
Trocki. Jak mówią, kolekcja ta spoczywa dotychczas w sejfach jednego z
żydowskich banków w Nowym Jorku. Najlepszą w świecie kolekcję rosyjskich monet
zebraną przez W. Ks. Georgija Michajłowicza zrabowała grupa Żydów a następnie
przewiozła ją potajemnie do Ameryki i tam rozsprzedała częściami bogatym
numizmatykom. Kodeks Synajtikus przypadkowo znaleziony przez barona Tyszandorfa
w jednym z klasztorów Synaju właśnie w momencie, kiedy zakonnicy postanowili go
już spalić razem z nagromadzonymi gratami, był sprzedany przez Żydów za 100
tys. funtów szterlingów Muzeum Brytyjskiemu. Ten Kodeks oraz Koran Omara zalany
jego własną krwią były chronione w bibliotece Ermitażu i uważane za najbardziej
drogocenne książki świata. Kodeks został sprzedany jawnie, a Koran zniknął bez
śladu i do tej pory nie wiadomo, u kogo się znajduje.
Znany Żyd Sol Barnato był głównym pośrednikiem w
sprzedaży wielu kosztowności zrabowanych w cerkwiach i u osób prywatnych. Była
ich taka nieprawdopodobna ilość, że jednostką pomiarową drogocennych kamieni
nie był karat, który zazwyczaj jest stosowany, lecz drewniana skrzynka do
cygar...
Po całkowitym przejęciu przez Żydów aparatu
administracyjnego kraju zostali oni jego rzeczywistymi gospodarzami. Robert
Wilton, Anglik, który przebywał w Rosji, będąc korespondentem Times’a,
poinformował, że po zdobyciu władzy przez bolszewików z 556 osób zajmujących
wyższe stanowiska administracyjne w Rosji, 447 było Żydami. Raz uchwyciwszy
władzę w swoje chciwe łapy Żydzi nie mieli żadnego zamiaru jej wypuszczać, co
potwierdza etniczny skład rządu sowieckiego tuż przed drugą wojną światową. Z
500 członków wyższej sowieckiej administracji 83% było Żydami, 5% Rosjanami, 5%
Łotyszami i 6% innej narodowości. Czyli w stosunku procentowym Żydów w składzie
sowieckiego aparatu rządowego było nawet nieco więcej (o 3%), niż w pierwszym
porewolucyjnym okresie. (...)
I jeszcze jeden paradoks historii! Kiedy Lenin
umarł w 1924 r., w 54 roku życia, z przyczyn całkowicie niezrozumiałych i do
tej pory przez nikogo nie wyjaśnionych, na miejsce Lenina został wybrany nie
Trocki, jak wszyscy oczekiwali, lecz mało komu znany Stalin, który niczym
szczególnym się dotąd nie wsławił. Natomiast żydowski Napoleon – Trocki, został
z hańbą zesłany do środkowej Azji, później wydalony z ZSRR i w końcu zginął z
rąk anonimowego Żyda w Meksyku, dokąd zabójca po długich przygotowaniach
potrafił się podstępnie przedostać.
Większość innych współpracowników Lenina i
Trockiego zostało wściekle i bezlitośnie zamordowanych w piwnicach GPU przez
swoich własnych rodaków, którzy obwinili ich o najbardziej nieprawdopodobne
przestępstwa. Kiedy stary bolszewik Kamieniew (Rozenfeld) został wezwany przed
sąd, jego oskarżycielami byli: Oldberg, Dawid, Berman, Reingold i Pikel, jako
sędziowie występowali naczelnicy oddziałów NKWD – Słucki, Friczowski, Pauker i
Redens. Cała dziewiątka to Żydzi! Dziwne, prawda?
Drugi współpracownik Lenina, Bucharin, oświadczył
na procesie, że krajem obecnie kieruje nie partia, lecz tajna policja, co było
naturalnie prawdą. Bucharin mógł dodać, że na czele tej policji stoją
„zmobilizowani” małomiasteczkowi Żydzi i wówczas wszystko byłoby całkowicie
jasne i zrozumiałe.
W dniu śmierci Lenina, który nawiasem mówiąc
prawdopodobnie został otruty, jest bardzo możliwe, iż Żydzi – pseudobolszewicy,
będąc świadomi swej siły, już zaczynali uprawiać swoją własną politykę. Jako
podwójny zdrajca masonerii i żydostwa Trocki był dla nich osobistością
znienawidzoną i całkiem nie do przyjęcia. Stalin, posiadający „niejasną
przeszłość” (w pewnym okresie był agentem policji przy rządzie carskim), był
człowiekiem najbardziej odpowiednim, którego łatwo było trzymać w ręku. O tym,
że Żydom było wiadomo już od dawna o tej stronie życia Stalina, napisano długi,
potwierdzony dokumentami artykuł, wydrukowany w czasopiśmie Life wkrótce po
śmierci „Wodza”. Pozostało tylko do wyjaśnienia, DLACZEGO tak długo trzymano tę
historię w ścisłej tajemnicy... Autorami tego artykułu byli Lenin i Krywicki.
Dokładnie tak samo, jak to zrobili
zwycięzcy-masoni, którzy postawili swoich przedstawicieli na czele rządu,
zwycięzcy-Żydzi umieścili swoich ludzi na wszystkich najważniejszych
stanowiskach w nowym rządzie.
Rozumiejąc wyjątkową ważność organów bezpieczeństwa
wewnętrznego dla swojej władzy postawili sobie za cel przeniknięcie do ich
szeregów, które w krótkim czasie stały się swego rodzaju „rządem w rządzie” –
posiadającym całkowicie autonomiczną organizację i nawet rodzaj sił zbrojnych –
i które były bezpośrednio podporządkowane szefowi organizacji bezpieczeństwa...
Tajna policja jest „kluczem” do władzy w ZSRR. A „klucz” ten był całkowicie w
kieszeni Żydów: posługiwali się nim dla umocnienia i podtrzymania swojego
panowania. (...) We wszystkich sowieckich
państwach satelitarnych tajna policja była pod kontrolą Żydów, co samo wpłynęło
na nasilenie „antysemityzmu” w tych krajach... Na Węgrzech, gdzie 70% tajnej
policji i wszyscy jej naczelnicy byli w tym czasie Żydami, skończyło się w 1956
roku dużym pogromem. Tłum łapał Żydów na ulicach, zabijał na miejscu i wieszał
na słupach i płotach”...
Rozzuchwaleni
swymi zwycięstwami na terenie zniszczonego przez nich Cesarstwa Rosyjskiego
Żydzi mieli rozpocząć krwawe porachunki we własnym gronie, a różne sekty
walczyły bez skrupułów o dostęp do władzy. W. Uszkujnik (s. 19-22) pisze: „Żydowscy oprawcy dręczyli i znęcali się nad
swoimi rodakami w bardzo okrutny i podły sposób, czego by oczywiście nie
robili, gdyby byli wykonawcami woli „azjatyckiego despoty” Stalina. Jednak
zorganizowany na wielką skalę spisek w jednostkach sowieckich sił zbrojnych
stanowił najbardziej realne i śmiertelne niebezpieczeństwo dla
małomiasteczkowych Żydów. To, co wydarzyło się latem 1953 roku, mogło się
zdarzyć już piętnaście lat wcześniej i zmienić cały bieg historii świata.
Ostrze spisku wojskowego skierowane było oczywiście
nie przeciw „dyktatorowi”, lecz przeciwko Berii z jego komunistami i wszystkimi
małomiasteczkowymi Żydami z Kaganowiczem na czele. Masoni, samo przez się zrozumiałe,
okazali istotne wsparcie dla dwóch Żydów – Berii i jego bliskiego towarzysza
broni Izraiłowicza w wynajdywaniu różnych argumentów częściowo fałszywych,
pociągających za sobą śmierć wielu tysięcy ludzi.
W końcu 1938 roku, kiedy Żydzi kończyli już czystkę
w armii sowieckiej, jej straty w stanie osobowym wynosiły w przybliżeniu około
30 tys. osób z kadry dowódczej.
Wśród nich było:
186 z liczby 220 dowódców brygad,
110 z liczby 195 dowódców dywizji,
57 z liczby 85 dowódców korpusów,
13 z liczby 15 dowódców armii – oraz wszyscy bez
wyjątku dowódcy okręgów wojskowych itd.
Jak widać z powyższych liczb, czystka była bardzo
ostra i radykalna. Jest zrozumiałe, że musiała ona w następstwie osłabić
gotowość bojową armii.
Źródła niemieckie potwierdzają obecnie, że właśnie
ta czystka była główną przyczyną, mającą wpływ na decyzję Hitlera w sprawie
napadu na Związek Sowiecki. Byłoby rzeczą dziwną, gdyby Hitler pominął taką
wyjątkową okazję. Kto mógłby przewidzieć, że potencjalny przeciwnik
hitlerowskich Niemiec nagle sam pozbawi się doświadczonego kierownictwa własnej
armii i tym samym niejako otworzy wrota na wtargnięcie wroga.
Historycy zagraniczni, którzy już dawno nie
odważali się mówić prawdy z obawy przed Żydami, w żaden sposób nie mogą
rozwiązać problemu tych krwawych czystek w armii sowieckiej wobec śmiertelnego
zagrożenia ze strony Niemiec i próby Stalina zawarcia układu z Hitlerem dla
jego uspokojenia.
Prawdziwe podłoże i kulisy tej historii leżą
znacznie głębiej. Zwłaszcza, jak zaznacza Deutscher, w „konserwatywnych”
kręgach wojskowych już w latach przedwojennych zaznaczał się silny ruch przeciw
„żydowskiemu jarzmu”, które było wielokrotnie gorsze od tatarskiego.
Żydzi znaleźli się wobec dwóch wrogów –
wewnętrznego i zewnętrznego. Istniała mała nadzieja, aby z wrogiem zewnętrznym
dogadać się w jakiś sposób i odwlec na jakiś czas jego agresję. Wyboru po
prostu nie było: albo my (Żydzi) albo armia (tj. Rosjanie).
Wersja, że spisek był skierowany przeciw osobie
Stalina, a nie przeciw tym, którzy nim kierowali i stali za jego plecami,
stanowi oczywiście zupełny absurd.
Czy można przyjąć wersję, że znajdując się w
obliczu groźnego niebezpieczeństwa, którym były dla nich hitlerowskie Niemcy,
Żydzi poszliby na straszne ryzyko, pozbawiając sowieckie siły zbrojne dowództwa
dla ratowania Stalina? Jeśliby tu nie chodziło o ich własną skórę,
„pretoriańska gwardia” w Związku Sowieckim zdławiłaby natychmiast swojego
„wodza”, gdyby on tylko zapragnął, w obliczu bezlitosnego wroga Żydów –
Hitlera, zniszczyć dowódcze kadry swej armii.
Teraz, jakby „paradoksalne” to się nie wydawało,
dla lepszego zrozumienia tych wydarzeń, które miały miejsce w Rosji w owych
latach, musimy zrobić małą wycieczkę w czasie, w daleką przeszłość, kiedy to
Rosja – jako taka – jeszcze nie istniała na mapie.
Na nizinach nadwołżańskich istniało wówczas bardzo
bogate i silne państwo chazarskie. Chazarowie ze względu na swoje pochodzenia
byli Turko-tatarami. Pozostając pół-koczownikami, posiadali oni w tamtym
okresie duże miasta i prowadzili rozległy handel ze wszystkimi sąsiadami.
Handel „żywą siłą”, tj. niewolnikami, był ich główną specjalnością. Dla
uzupełniania zasobów Chazarowie często dokonywali najazdów na słowiańskie
plemiona i pojmanych jeńców brali na sprzedaż.
W siódmym i ósmym stuleciu naszej ery judaizm
zaczął przenikać przez konstantynopolskich rabinów do Chazarów, najpierw do
wyższych klas tej społeczności, a później rozprzestrzenił się także wśród
prostej ludności.
Warto nadmienić, że w rosyjskich legendach wspomina
się niekiedy „Wielkiego Żydowina”, z którym rosyjscy bohaterowie staczali boje
na „Dzikich Polach”. Samo przez się rozumie, że ten „Żydowin” nie był
palestyńskim Żydem-semitą, lecz chazarskim najeźdźcą grabiącym słowiańskie
wioski.
Doprowadzeni do rozpaczy Słowianie dokonali w 965
roku głębokiego napadu na Chazarię pod wodzą kijowskiego księcia Świętosława, i
przy pomocy finansowej Bizancjum, któremu Chazarowie również sprawiali dużo
kłopotów i nieprzyjemności. Spalili wówczas i rozgrabili główne chazarskie
miasta: Itil, Białą Wieżę i Samender, po czym z bogatą zdobyczą wrócili do
siebie do domu.
Nie sposób przypuszczać, że wbrew prawu i obyczajom
tych czasów, Słowianie nie odpłacili swym dręczycielom-Chazarom tą samą monetą
i nie pognali w niewolę po zwycięstwie tylu chazarskich jeńców, ilu można było
schwytać i sprzedać. Jeśli dostarczenie czarnych niewolników z Afryki na
plantacje do Ameryki było sprawą dość trudną, to przepędzić tłum chazarskich
jeńców, posadziwszy ich na własne wozy i konie, przez stepy południowej Rosji
było rzeczą prostą i łatwą do wykonania.
Należy przypuszczać, że i dług zaciągnięty w
Bizancjum przez Świętosława został spłacona tą samą monetą, tj. chazarskimi
niewolnikami rzuconymi na rynek w dużej liczbie po dokonaniu owego zwycięskiego
najazdu.
Więcej niż 80% populacji żydowskiej żyjącej dziś na
świecie należy do tzw. „aszkenazyjskiej” grupy wschodnich Żydów, którzy od
swych pobratymców należących do południowo-zachodniej grupy „sefardyjskiej”
różniła się znacznie nie tylko obyczajami, lecz również wyglądem zewnętrznym.
Jak niektórzy rosyjscy historycy od dawna
przypuszczali, większość „wschodnich” Żydów nie jest Semitami, lecz
Turko-tatarami, właśnie potomkami tych Chazarów, którzy najpierw byli rozbici
przez Świętosława, a później dobici przez Dżyngis Chana i uciekli do Europy
Wschodniej pod naciskiem jego hord.
Nawet w samym Izraelu są obecnie, wprawdzie
nieduże, grupy społeczne, które są przekonane o prawdziwości tej historii.
Jeżeli na ogół wszyscy wybitni działacze żydowscy i
syjonistyczni należą do grupy „wschodnich” Żydów, to z przyczyn w pełni
zrozumiałych ta historyczna prawda nie cieszy się wśród nich dużą
popularnością. Jednak ku ich wielkiemu zdziwieniu, bardzo znany w kręgach
europejskiej inteligencji pisarz Artur Koestler, sam wywodzący się ze wschodnich
Żydów, wydał niedawno nową książkę pod tytułem „Trzynaste pokolenie” [„The
Thirteenth Tribe”], w której wyraźnie i przekonywująco udowadnia, że on sam i
wszyscy jego rodacy Żydzi „aszkenazyjscy” w żaden sposób nie mogą być Semitami,
lecz są w prostej linii potomkami Chazarów. Jak Koestler słusznie twierdzi,
takie silne i żywotne plemię jak Chazarowie w żaden sposób nie mogło zniknąć
bez śladu z powierzchni ziemi. Jako naród koczowniczy przenieśli się po prostu
na zachód pod naciskiem Mongołów i osiedlili się w Europie Środkowej,
powiększając tam liczbę swoich rodaków zagarniętych siłą i sprowadzonych przez
Świętosława. Znani w Polsce i na Ukrainie jako „Żydzi”, ci przesiedleńcy z
nizin nadwołżańskich byli właśnie tymi „Żydami”, o których wspominają stare
pieśni rosyjskie.
Jak to zwykle bywa po przyjęciu nowej wiary,
neofici zaczęli wykonywać wszystkie obrzędy z jeszcze większą gorliwością, niż
to czynili sami Żydzi semickiego pochodzenia, dodając do tych obrzędów również
swoje chazarskie obyczaje.
Trudno oczywiście twierdzić, że wschodni Żydzi nie
mają domieszki krwi semickiej. Wielu Żydów-semitów żyło w Chazarii, a część
Żydów zachodnich, ratując się przed Krzyżakami przeniosła się do wschodniej
Europy i zamieszkała ze swoimi współwyznawcami Chazarami. Lecz turecko-tatarska
krew pozostała dominująca wśród tzw. Żydów „aszkenazyjskich”.
Sam tego nie podejrzewając oczywiście Koestler
uchylił swoimi historycznymi badaniami rąbek tej zasłony, która zakrywała do
tej pory przed oczami niewtajemniczonych niektóre dziwne „obyczaje” chazarskich
władców Kremla.
Na 54 stronie jego książki jest taki wiersz:
„Arabscy i współcześni historycy są zgodni, że chazarski system rządzenia miał
podwójny charakter: Kagan był przedstawicielem władzy religijnej, a Bek –
państwowej”. Koestler dodaje, że prawie nigdy nie widziany przez zwykłych
śmiertelników Kagan był w rzeczywistości pełnoprawnym władcą Chazarów, a Bek
był tylko jego pełnomocnikiem wykonującym funkcje administracyjne.
Po przejęciu władzy w swoje ręce, potomkowie
Chazarów postępując zgodnie ze swymi starymi obyczajami, nie tylko wprowadzili
również podwójny system kierowania społeczeństwem w ujarzmionym przez siebie
kraju, ale – co już zupełnie nieprawdopodobne i wręcz dziwne – wprowadzili
swojego Kagana – potomka chazarskich chanów – Łazara Kaganowicza nazwanego
przez emigrantów „Bladym strażnikiem Kremla”, a Stalina wyznaczyli jego
Bekiem...
Kaganowicz był jednym z nielicznych komunistów
Żydów, który nigdy nie zmienił swojego rodowego nazwiska, składającego się z
dwóch części: Kagan, tj. „chazarski chan” i przyrostka -owicz, oznaczającego
pochodzenie, jak na przykład Ruryk-owicz. Innymi słowy – i bez żadnej
wątpliwości – Łazar Kaganowicz był w prostej linii następcą tj. męskim
potomkiem ostatnich chanów chazarskich i „zgodnie z prawem” otrzymał władzę pod
przykrywką stanowiska Sekretarza Partii. (...)
Koestler również pisze, że u Chazarów istniał
zwyczaj rytualnych zabójstw, a w niektórych przypadkach zabijali rytualnie
nawet swojego własnego chana. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że i w naszych
czasach Chazarowie, lub inaczej mówiąc Żydzi wschodniej Europy, do których
należą wszyscy niemal mieszkańcy Nowego Jorku w liczbie przeszło trzech
milionów, przestrzegają nadal krwawych obyczajów swoich przodków i jedzą tylko
mięso „koszerne” rytualnie zabijanej zwierzyny, której gardło podrzyna się na
krzyż w obecności „cadyków”, pobierających za to pieniężne wynagrodzenie”...
Nie sposób jednak
bezkrytycznie zaakceptować powyższych wywodów autora, reprezentującego rosyjski
nacjonalistyczny punkt widzenia. To prawda, olbrzymie zastępy
małomiasteczkowych i wielkomiejskich Żydów rosyjskich, jak też ich pobratymców
z innych państw i kontynentów, brały czynny udział w rozkładzie i destrukcji
Imperium Dwugłowego Orła. Tego procesu nie dałoby się wszelako dokonać bez
ogromnych kapitałów angielskich, amerykańskich, niemieckich, francuskich,
japońskich, będących do dyspozycji ruchu rewolucyjnego. Nie dałoby się również
tego dokonać bez setek tysięcy i milionów Polaków, Litwinów, Łotyszy,
Chińczyków, Ukraińców, Koreańczyków oraz reprezentantów innych,
dyskryminowanych i prześladowanych w tym cesarstwie narodowości. Lecz co
jeszcze ważniejsze, to fakt masowego udziału dziesiątków milionów rodowitych
Rosjan w niszczeniu własnego państwa w 1917 roku (podobnie jak później w latach
1990/93). I chodzi nie tylko o dziką, ciemną, barbarzyńską tłuszczę tak zwanego
„prostego ludu”, lecz przede wszystkim o znaczną część rdzennie rosyjskiej
elity, o moskiewskich „aristocrats of the
spirit”, gremialnie burzących własnymi rękami ponad 300-letnie imperium. To
nie Żydzi i nie bolszewicy zmusili cesarza Mikołaja II do abdykowania, lecz
grupa rosyjskich generałów na czele z osławionym Ławrem Korniłowem. Mniejsza o
to, iż byli oni masonami i, być może, pionkami w ręku bardziej mądrych graczy,
bo byli jednak przede wszystkim Rosjanami.
Rodowitymi
szlachcicami rosyjskimi byli czołowi działacze cywilni i wojskowi, literaci i
intelektualiści ruchu bolszewickiego, który w listopadzie przechwycił władzę od
dość nieporadnego, masońskiego Rządu Tymczasowego na czele z Aleksandrem Kiereńskim.
W. Ulianow (Lenin), W. Kujbyszew, A. Łunaczarskij, W. Majakowskij, A. Tołstoj,
W. Katajew, P. Lebiediew, S. Kamieniew – to nie byli żadni wyimaginowani Żydzi,
lecz wielopokoleniowi herbowi szlachcice rosyjscy, do których grona dołączyła
plejada ideowych polskich rewolucjonistów szlacheckich, jak F. Dzierżyński, W.
(Cz.) Mężyński, J. Marchlewski, W. Worowski, H. Bokij, W. i M.
Boncz-Brujewiczowie, A. Wyszyński i in.
W Armii i Gwardii
Czerwonej służyło znacznie więcej byłych carskich oficerów (75 000, z
których 62 000 ze szlacheckim rodowodem) niż w kontrrewolucyjnych
formacjach białogwardyjskich (35 000). Marszałkami armii ZSRR zostali po
latach tacy byli oficerowie carscy, jak B. Szaposznikow, A. Wasilewski, F.
Tołbuchin, L. Goworow, R. Malinowski, M. Tuchaczewski i inni. To była bardzo
ważna część obozu rewolucyjnego, bez której żadni Żydzi czy Polacy nie daliby
rady znieść Imperium Rosyjskie i utrzymać zdobycze rewolucji socjalistycznej. [Patrz
o tym szerzej: Jan Ciechanowicz, „Polonobolszewia.
Jak polska szlachta komunizowała rosyjskie imperium”, Boguchwała 2010,
Warszawa 2015, Wrocław 2017; Jan Ciechanowicz, „Geniusze wojny”, Warszawa 2013, Warszawa 2018]. Tak tedy tylko do
pewnego stopnia rewolucja listopadowa 1917 roku była „antyrosyjska” i żydowska.
Była jednak też – rosyjska!
A zdobycze jej
(bez cudzysłowu!) były niebagatelne. Ponieważ przywódcy bolszewiccy w
większości byli bezinteresownymi idealistami, marzącymi o rewolucji światowej i
ustanowieniu bezklasowego sprawiedliwego państwa ludzi pracy na całej kuli
ziemskiej, zaraz po rewolucji listopadowej 1917 roku specjalnymi dekretami
znieśli wszelkie podziały i przywileje stanowe, wyznaniowe, narodowe,
majątkowe; zrównali w prawach politycznych i wyborczych mężczyzn i kobiet;
znieśli karę śmierci; ustanowili prohibicję; ziemię przekazali na własność ją
uprawiającym, a fabryki – robotnikom; ogłosili powszechne prawo narodów do
samostanowienia. Niebawem powstały sowieckie republiki: Kazachska, Tadżycka, Ukraińska,
Kirgiska, Turkmeńska, Łotewska, Estońska, Białoruska i inne, czyli państwa,
których nigdy przedtem nie było, z własnym językiem urzędowym, samorządem
narodowym, szkolnictwem, kulturą i tradycjami etc. Zadeklarowano publicznie
prawo Polski i Finlandii do niezawisłości. Przez szereg miesięcy sądy ferowały
niezwykle łagodne wyroki. Wszystko to rozzuchwalone elementy kontrrewolucyjne i
monarchistyczne uznały za przejaw słabości i rozpętały „biały terror”, mordując
skrytobójczo i otwarcie reprezentantów nowej władzy.
A 14 obcych państw
rozpoczęło otwartą interwencję. Już 23 grudnia 1917 roku formalnie państwa „sojusznicze”
Rosji, jak Wielka Brytania, USA, Francja oraz Japonia zatwierdziły tajne
porozumienie w sprawie rozbioru i podziału tego kraju. Anglikom przydzielono
Kaukaz Północny z jego olbrzymimi pokładami ropy naftowej; Francji – Ukrainę,
Krym, Besarabię; Stanom Zjednoczonym i Japonii – Syberię oraz Daleki Wschód.
Proces dezintegracji i likwidacji Państwa Rosyjskiego, rozpoczęty przez
powiązany z mocarstwami zachodnimi masoński Rząd Tymczasowy (wrogami państw
narodowych zawsze są sprzedajni liberałowie) wydawał się zbliżać ku pomyślnemu
końcowi. Lecz plany te zostały pokrzyżowane i udaremnione przez wybitnych
państwowców bolszewickich, jak F. Dzierżyński, państwo zaś rosyjskie w postaci
ZSRR stało się jedynym słowiańskim mocarstwem światowym.
Natomiast
rewolucyjność Żydów zrozumieć łatwo. Ich bowiem sytuacja w diasporze zawsze
była nieprosta, a często wręcz tragiczna, i to wszędzie, gdzie wolą losu
rozbijali swe namioty.
Cesarz
austriacki Józef II zniósł sądownictwo rabinicze, zakazał używania języka
hebrajskiego i jidisch. W sprawach handlowych i publicznych zakazał Żydom pobytu na wsi, w przypadku gdy
próbowali zajmować się działalnością nieprodukcyjną, np. szynkarstwem i lichwą. Poza tym decyzje zaborców ukróciły Żydom swobodne
rozpijanie polskich chłopów i lichwiarstwo. W
ciągu pół wieku w zaborze austriackim odsetek szynkarzy i arendarzy żydowskich
spadł aż o około 75 proc.
Szczególną formą
troski o „równouprawnienie” Żydów było wprowadzone przez biurokratów
austriackich zakazu używania przez
Żydów hebrajskich nazwisk i odpowiednie „obdarowywanie” ich ośmieszającymi
nazwiskami niemieckimi, jak np.: Eselskopf – (ośla głowa), Ziegenschwanz –
(kozi ogon), Furz – (bąk, pierdnięcie), Wildschwein – (dzika świnia),
Galgenstrick – (sznur szubienniczy), Taschengregger – (kieszonkowiec),
Borgenicht – (nie pożyczaj), Pferdapfel – (końskie łajno); lub
polskimi: Siorek, Pinda, Figa, Pizdło, Fiut, Dura, Szczur, Chujec, Parszywka, Wychodek,
Durak, Bzdyl itp. Takimi „perełkami” językowymi „kulturalne” właze
Austro-Węgier „chrzciły” zresztą także polskich chłopów. Dla uzyskania lepszego
nazwiska, jak na przykład Kluger (mądry), Złotopolski, Jasnogórski czy Diamont,
musieli Żydzi słono płacić.
W 1813
roku austriaccy urzędnicy obarczyli Żydów specjalną „taksą korekcyjną”
(Korrektentaxe) czyli opłatą od każdego Żyda przybywającego do Wiednia.
Szpiedzy policyjni czyhali na każdego Starozakonnego, który po przybyciu do
Wiednia nie zaopatrzył się w kartę meldunkową i traktowali go wówczas jak pospolitego
kryminalistę.
W
zaborze pruskim, pod rządami Fryderyka II, wydano w 1750 roku tzw. „Prawa
żydowskie”, które rozróżniały „zwyczajnych” i „nadzwyczajnych” Żydów. Żydów „zwyczajnych" pozbawiono dziedziczenia prawa
zamieszkiwania i ograniczono im dostęp do wykonywania licznych zawodów. W latach 1772-1780 z inicjatywy Fryderyka II doszło do
wypędzenia biedniejszej części społeczności żydowskiej z Prus.
Po
włączeniu do Rosji części ziem ówczesnej Rzeczypospolitej zamieszkałej przez
wielką liczbę Judejczyków, caryca Katarzyna II szybko pozbawiła ich przywilejów,
jakimi cieszyli się w Rzeczypospolitej. Zaczęto
likwidować samodzielność kahałów, rosyjscy dygnitarze zalecali jak największą
ostrożność i nieufność wobec Żydów w polityce i gospodarce, a Starotestamentowi
musieli przekazywać kupę pieniędzy do skarbu rosyjskiego.
Władze carskie
podjęły działania zmierzające do ograniczenia żydowskiego szynkarstwa, w ramach
którego Żydzi handlowali wódką, do której dodawali odurzających ziół, aby tym
sposobem łatwiej doprowadzić biedaka do utraty przytomnościi, by później okraść
go ze wszystkich pieniędzy i zapisać mu tyle długów, ile sami zechcą, żądając
zapłaty w gotówce lub w ziarnie. Ukazem Carycy II w 1791 roku zakazano Żydom
przemieszczania się w głąb państwa moskiewskiego. Tak w praktyce wyglądała
sytuacja Żydów w zaborach ówczesnej Polski, o wiele gorzej niż w niepodległej
Rzeczypospolitej. W ogóle bywało zawsze tak: im głupszy naród i jego rządy, tym
lepsza sytuacja intruzów; im mądrzejszy naród i jego rządy, tym zdecydowaniej
broni swego kraju, dobytku i zdrowia.
Po rewolucji
bolszewickiej metody uległy zmianie. W 1918 roku Jakub Nachamkes-Swierdłow ogłosił
„bezlitosny masowy terror przeciwko wszystkim wrogom rewolucji”,
co w zaszyfrowanym języku bolszewii znaczyło krwawy terror skierowany na
wszystkie narodowo i kulturalnie świadome warstwy narodu rosyjskiego. Na jego
bezpośredni rozkaz bestialsko zamordowano wszystkich żyjących wówczas członków
rodziny cesarskiej, a zaspirtowane głowy ofiar tej straszliwej zbrodni nie
zostały z Tobolska przesłane do Moskwy (jak tego domagał się
Nachamkes-Swierdłow) tylko dlatego, że gdyby po drodze kompani Jurowskiego z
takim bagażem wpadli do rąk oficerów Białej Gwardii, nie sposób sobie nawet
wyobrazić, jaka by tych zbirów spotkała kara. W ten sposób mordercy zadowolili
się tylko „zwykłym” wymordowaniem rodu carskiego i zniszczeniem jego zwłok.
[Najbardziej
naukowo uzasadniony, precyzyjny, a zarazem głęboko przejmujący obraz egzekucji
rodziny carskiej przez żydowskich i łotewskich „gołoworezów” pod przywództwem
Jakowa Jurowskiego podał Robert K. Massie w książce „The Romanovs. The Final Chapter” (New York 1995, p. 3-6)]. W.
Uszkujnik pisze dalej: „Rozkaz zabicia
cara, jego rodziny i bliskich razem w liczbie jedenastu osób, został wydany
osobiście przez Jakowa Swierdłowa i był przez niego przekazany do wykonania
Szaji Gołoszczekinowi, ówczesnemu przewodniczącemu Uralskiej Rady.
Jekaterynburg „na cześć” zabójcy został przemianowany na Swierdłowsk, a jeden z
krążowników sowieckiej floty nosił również jego nazwisko. Swierdłow przeżył
swoje ofiary o mniej niż rok. Jak podano – pobili go w czasie mityngu robotnicy
jednej z morozowskich manufaktur i w następstwie tego pobicia zmarł w 1919
roku, w wieku trzydziestu pięciu lat. Oficjalnie podano, że jego śmierć była
wynikiem zapalenia płuc.
Wykonawca zabójstwa Gołoszczekin (Kahlwang) wyznaczył z kolei innego Żyda Jankiela
Jurowskiego, syna Chaima Jurowskiego, zesłanego na Sybir za kradzieże. Jankiel
dobrał sobie szajkę profesjonalnych zabójców-czekistów, składającą się z trzech
Rosjan, siedmiu Węgrów i jednej osoby o nieznanej narodowości. Mówią, że w tej
liczbie Węgrów biorących udział w zabójstwie był również Imre Nagy (późniejszy
ulubieniec zachodniej prasy), rozstrzelany przez wojska sowieckie po powstaniu
w 1956 roku.
Jurowski osobiście zastrzelił z rewolweru cara i
następcę, którego ojciec trzymał w ramionach. Carewicz Aleksiej cierpiący na
hemofilię miał w tym czasie 14 lat.
Istnieje dokument podpisany przez Lenina,
Trockiego, Zinowiewa, Bucharina, Dzierżyńskiego, Kamieniewa i Petersena
datowany 27 lipca 1918 r. o dostarczeniu głowy cara i jej identyfikacji.
W świetle wyżej wspomnianych faktów staje się
rzeczą oczywistą, że jekaterynburskie zabójstwo było rozmyślnym rytualnym morderstwem zaplanowanym znacznie
wcześniej, dokonanym całkowicie i wyłącznie przez Żydów – Swierdłowa,
Gołoszczekina i Jurowskiego. Wschodni Żyd Jurowski był tym „cadykiem”, który
własną ręką „złożył na ofiarę” cara największego chrześcijańskiego państwa
świata, oraz jego następcę.
Jak należy przypuszczać, według obyczajów Chazarów,
cała działalność Kagana – Łazara Kaganowicza – pozostawała, jak zwykle, w
głębokiej tajemnicy. Bek Stalin był zawsze na widoku i jako nieograniczony w
swoich prawach „wschodni despota” ponosił pełną odpowiedzialność za całą
wewnętrzną i zewnętrzną politykę państwa.
Wychowany w ciągu lat na tym prymitywnym kłamstwie,
przeciętny czytelnik, zarówno rosyjski jak i zagraniczny, po prostu nie może
wyobrazić sobie innego prawdziwego obrazu tego, co rzeczywiście miało miejsce
za kulisami sowieckiej historii.
Stalin był marionetką w rękach Kagana – Kaganowicza i jego
najbliższego żydowskiego otoczenia. Władza wykonawcza należała do jego Beka tj. Dżugaszwili, który służyć miał
również jako „kozioł ofiarny” w razie potrzeby. Żadnych ważnych samodzielnych
decyzji podejmować on nie mógł, a
jego bezgraniczny „despotyzm” był tylko iluzją dla „maluczkich” – jak mówią
Polacy.
Nieograniczona władza KAGANA opierała się w całości
nie na partii komunistycznej i nie na jej Komitecie Centralnym, które spełniały
rolę parawanu – co prawda dość przejrzystego – a na niesamowicie złożonej i
silnej organizacji organów bezpieczeństwa wewnętrznego, których główny sztab
znajdował się w ogromnym bloku należącym wcześniej do towarzystwa
ubezpieczeniowego przy ulicy Łubiańskiej w Moskwie, w pobliżu Kremla.
W ciągu szesnastu lat na czele tego aparatu
bezpieczeństwa stał gruziński pół-Żyd, Ławrientij Beria, którego, jak
powiedział pewnego razu Deutscher, nienawidził i bał się cały kraj.
Można powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, że w
całej historii ludzkości nikt i nigdzie nie potrafił utworzyć czegoś podobnego
do sowieckiego systemu tajnej policji, która przenikała do wszystkich
zakamarków życia i miała swoich agentów, tak zwanych „sekcyjnych”, w każdej
komórce aparatu państwowego.
W zarządzie tej policji znajdowali się również
wszyscy pracownicy przymusowych obozów pracy w Związku Sowieckim, w których tak
skutecznie mielono żywą, biologiczną siłę kraju i łamano ludzkie dusze.
Wynalezienie tych obozów jest „zasługą” Żyda Frenkiela, co, o dziwo, pisma
zachodnie skromnie przemilczają.
Bogiem a prawdą należałoby przyznać pokojową
nagrodę Nobla także Frenkielowi, zasłużył on na nią nie mniej niż jego ziomek i
kolega po fachu Henry Kissinger, który zgotował wielu ludziom Azji śmierć i
obozowe życie, czyli skazał na stopniowe zniszczenie miliony ludzi...
Cała etniczna grupa Żydów oczywiście znajdowała się
po stronie „naszego” rządu i okazywała mu pełne poparcie i pomoc polegającą
głównie na tym, że jej członkowie prowadzili gorliwie obserwację gojów i
donosili na nich kierownictwu, jeśli spostrzegli cokolwiek podejrzanego w ich
postępowaniu.
W każdym razie, jak by „super-paradoksalnie” to nie
brzmiało, wschodni Żydzi postanowili zrekonstruować w połowie XX wieku system
rządzenia panujący w ich ojczystej Chazarii około X wieku naszej ery, lecz pod
płaszczykiem rosyjskiego quasi-komunizmu! Cały kościec tej władzy już istniał,
lecz tylko został obciągnięty czerwoną skórą: Kagan, jako najwyższa, prawie
niewidoczna władza, za nim Bek, wykonawca jego woli. Chańska gwardia pod
kierownictwem współpracownika Kagana i „wdzięczni mieszkańcy” wspierający
swojego chana przeciw ujarzmionym obcoplemieńcom.
Jak pisał z dużym uznaniem na stronach znanej
brytyjskiej encyklopedii z 1953 r. Żyd, prof. Jakow Markus: „Uczyniono ogromny
wysiłek, ażeby tępić wyjęty spod prawa antysemityzm. Karą za to ´przestępstwo´
były TRZY lata pracy przymusowej w obozach, co dla ludzi o słabym zdrowiu
równało się śmierci. Można przypomnieć, że w „despotycznej” carskiej Rosji za
obrazę samego cara skazywano na jeden miesiąc aresztu lub 300 rubli grzywny”.
Dlatego nie ma w tym nic dziwnego, że tacy wybitni
Żydzi wschodni jak Ben Gurion, Golda Mejer, Mojsze Hertzog i inni, badali
sowiecki system rządzenia i zachwycali się nim, o czym pisał na szpaltach
Reader’s Digest (grudzień 1968 r.) znany amerykański pisarz Lester Welt. Będąc
potomkami Chazarów i rozumiejąc istotę sowieckiego ustroju, nie mogli nie
wpadać w zachwyt widząc, jak ich ziomkowie kierują największym krajem świata.
Potwórzmy jeszcze raz: Armia Sowiecka została
pozbawiona kierownictwa w obliczu wroga nie przez azjatyckiego despotę Stalina,
lecz przez wschodnich Żydów, którzy ratowali swoją władzę i własną skórę przed
zbliżającym się groźnym niebezpieczeństwem nie z Zachodu, lecz z wnętrza kraju,
którego byli włodarzami.
Tak więc wydarzył się jeszcze jeden paradoks:
pół-Żyd Beria poniósł na złotym półmisku „głowę dowództwa” jemu wrogich sił
zbrojnych w darze ćwierć-Żydowi Hitlerowi, co było początkiem zguby i jednego i
drugiego.
Czytelnikom, którzy mają wątpliwości co do
żydowskiego pochodzenia „Führera” poleca się przeczytać albo jego biografię
napisaną przez profesora uniwersytetu z Getyngi; książkę A. Koestlera, albo
książkę „Hitler – założycielem Izraela?” Kardela. Ojciec Hitlera Schicklgruber
był synem z nieprawego łoża żydowskiego bankiera z Grazu i jego służącej.
Rodzina bankiera nazywała się Frankenberger. (...) Kardel pisze również, że
prawie wszyscy w bliższym otoczeniu Hitlera to ludzie mający domieszkę krwi
żydowskiej, z wyjątkiem zabitego na samym początku kapitana Röhma, który był
„czystym Aryjczykiem”. Obaj feldmarszałkowie Milch i Eichmann uśmierceni przez
Żydów w Izraelu byli też Żydami czystej krwi”...
Gdy w 1940 roku
Hitler nadał generalnemu inspektorowi Luftwaffe Erhardowi Milchowi rangę
feldmarszałka, Hermannowi Goeringowi doniesiono, że jest on Żydem. Na co
marszałek Rzeczy odparł: „To ja decyduję, kto jest Żydem” i kazał sprawę
zamknąć. Co też się stało. także. Feldmarszałek Walter von Reichenau
(1884-1942) także był pół-Żydem. Wynikałoby więc z tych zaskakujących
publikacji, że zwalczanie żydostwa przez hitlerowców miało rzekomo charakter
raczej pokazowy niż zasadniczy, co więcej, że zbrodniarzami byli Żydzi, a nie
Niemcy, którzy w ten sposób z katów przepoczwarzyliby się w ofiary!...
Nie tylko
naukowcy, ale też prasa rosyjska często – w przeciwieństwie do polskiej – w
taki właśnie sposób podejmuje temat żydowski. Jako wymowny przykład tego
rodzaju publikacji można przytoczyć artykuł niejakiego K. Kapitonowa pt. „Żydzi w Wehrmachcie”, zamieszczony w
listopadzie 2002 roku w liberalnej rosyjskiej „Niezawisimej Gaziecie”, a przedrukowany następnie m.in. w
warszawskim „Forum” i torontońskim „Głosie Polskim”. Artykuł jest poświęcony
tak zwanym „mieszańcom” („Merzerim”, „Mischlinge”) czyli gojsko-żydowskim
bastardom, współuczestniczącym w zbrodniach wojennych hitleryzmu: „W niemieckiej armii
służyło 150 tysięcy żołnierzy i oficerów, których rodzice lub dziadkowie byli
Żydami. Dziś nikt nie chce się do nich przyznać. Terminem „Mischling”
określano w III Rzeszy osoby z małżeństw aryjsko-semickich. Ustawy rasowe
odróżniały mischlingów I stopnia (jedno z rodziców – Żyd) i II stopnia, kiedy
Żydem był ktoś z pokolenia dziadków. Dziesiątki tysięcy mischlingów służyło w
Wehrmachcie, Luftwaffe i Kriegsmarine, wysoko awansując.
Setki mischlingów zostało odznaczonych
żelaznymi Krzyżami, zaś 20 żołnierzy i oficerów żydowskiego pochodzenia
otrzymało najwyższy order III Rzeszy: Krzyż Rycerski. Major Wehrmachtu Robert
Borhardt odznaczony został Krzyżem Rycerskim za manewr na froncie wschodnim w
sierpniu 1941 roku. Odkomenderowany do Afrikakorps dostał się do niewoli
brytyjskiej. W 1944 r. roku mógł wyjechać do Anglii, gdzie przebywał jego
ojciec, ale wrócił do Niemiec, mówiąc: Ktoś musi odbudowywać nasz kraj. W 1983
roku, niedługo przed śmiercią, powtarzał: Wielu Żydów i półkrwi Żydów uważało,
że winni bronić Vaterlandu.
Fuehrer osobiście poświadczał
aryjskość pułkownika Waltera Hollandera, galacha, czyli syna żydowskiej matki.
Hollander otrzymał żelazne Krzyże obu stopni, z rzadkim Złotym Niemieckim
Krzyżem. W 1943 roku, kiedy dowodzona przez niego brygada zniszczyła pod
Kurskiem 21 radzieckich czołgów, został odznaczony Krzyżem Rycerskim. Spod
Kurska Hollander jechał do Rzeszy przez Warszawę. Tu przeżył szok na widok
zrównanego z ziemią getta. Na front powrócił jako człowiek załamany.
Życie stawiało mischlingów w
absurdalnych sytuacjach: oto żołnierz z żelaznym Krzyżem na szyi przyjeżdża do
lagru Sachsenhausen, by odwiedzić ojca. Oficer SS trzęsie się z oburzenia:
Gdyby nie ten krzyż, doszlusowałbyś zaraz do tatusia.
A oto historia Żyda, któremu w 1940
roku na podstawie sfałszowanych dokumentów udało się przedostać z okupowanej
Francji do Niemiec. Został zmobilizowany i wcielony do Waffen SS. – Jeśli
służyłem w armii niemieckiej, a moja matka zginęła w Auschwitz, to kim jestem –
ofiarą czy prześladowcą? – pytał siebie i innych. – Niemcy, obwiniający się za
to, co się stało, nie chcą o nas słyszeć, ale i gmina żydowska odwraca się od
takich jak ja.
W 1940 roku zapadła decyzja o usunięciu
z Wehrmachtu oficerów, którzy mieli dwu żydowskich dziadków lub dwie babki. Ci,
którzy mieli tylko jednego żydowskiego dziadka, mieli być zdegradowani do
szeregowca. Oficerowie zwlekali z wykonaniem tego rozkazu, a żołnierze często
wstawiali się za „swoimi Żydami”, a nawet ukrywali ich przed organami
bezpieczeństwa.
Znanych jest 1200 przypadków służby w
Wehrmachcie mischlingów, których 2300 krewnych – ojców, matek, dziadków,
stryjów – zostało skazanych na zagładę. W styczniu 1944 roku lista wyższych
oficerów „spokrewnionych z żydowską rasą” liczyła 77 nazwisk, w tym 23
pułkowników i 15 generałów. Wszyscy mieli świadectwa „niemieckiej krwi”
podpisane przez Hitlera. Powinna znaleźć się na niej jedna z najbardziej
złowieszczych postaci – Reinhard Heydrich, szef RSHA, organizacji kontrolującej
gestapo, policję kryminalną, wywiad i kontrwywiad. Jego babka miała wyjść za
Żyda już po przyjściu na świat ojca przyszłego szefa RSHA, ale koledzy bili
małego Reinharda, wymyślając mu od Żydów. To właśnie Heydrich zorganizował w
styczniu 1942 r. konferencję w Wansee, poświęconą „ostatecznemu rozwiązaniu
kwestii żydowskiej”. Opowiadano, że po pijanemu zdarzało mu się strzelać do
swojego odbicia w lustrze, krzycząc: Paskudny Żyd!
Klasycznym przykładem „utajonego Żyda”
w elitach III Rzeszy był feldmarszałek lotnictwa Erhardt Milch. Jego ojciec był
Żydem, nie przyjęto go więc do wojskowej uczelni. Podczas pierwszej wojny
poznał Goeringa. Jako dyrektor Lufthansy bezpłatnie udostępniał samoloty
przywódcom NSDAP. Po dojściu Hitlera do władzy okazało się, że ojcem Milcha
jest kochanek jego matki, baron von Bier. Goering lubił mawiać: Zrobiliśmy
Milcha kundlem, ale kundlem arystokratycznym! – i dodawał: W moim sztabie to ja
decyduję, kto jest Żydem!
Żydowscy weterani Wehrmachtu mówią
dziś, że na frontach drugiej wojny starali się przeciwstawić rasistowskim
przesądom. Swą gorliwością chcieli udowodnić, że mimo żydowskich przodków byli
przykładnymi patriotami i mężnymi żołnierzami.”
W gruncie rzeczy
tego rodzaju informacje nie powinny szokować, gdyż np. w Polsce złożony
przeważnie z Żydów UB (pod parasolem sowieckiej armii okupacyjnej) wymordował
przeszło 70 tysięcy AK-owców i drugie tyle spośród byłych żołnierzy Batalionów
Chłopskich oraz Narodowych Sił Zbrojnych (i tyleż, ok. 170 tysięcy, członków
ich rodzin). Bardzo wielu spośród stalinowskich siepaczy wywodziło się zaś z
byłych prohitlerowskich organizacji żydowskich: Towarzystwa Wolnych Żydów i
Żydowskiej Gwardii Wolności „Żagiew” Abrama Gancwajcha. Było zaś tych
zbrodniarzy niemało. W samej tylko okupowanej Warszawie z Niemcami zawodowo
współpracowało co najmniej 8 tysięcy Żydów, nie licząc 2500 policjantów z
Getta, 820 tajnych etatowych żydowskich agentów Gestapo i 1378 Żydów, będących
„osobami zaufanymi” tejże tajnej policji niemieckiej. Nawiasem mówiąc, Żydowska
Policja Porządkowa dokonała samodzielnie selekcji i deportacji do obozów
zagłady 310 tysięcy rodaków z warszawskiego getta, w tym genialnego pisarza i
pedagoga Janusza Korczaka, wybitnego poetę Jakuba Ficowskiego, znakomitego
prozaika Bruno Schulza i in. Żydzi zresztą we wszystkich krajach słowiańskich w
okresie 1939-1944 kwiatami spotykali niemieckie wojska okupacyjne; nic więc
dziwnego, że po wojnie tak rychło odrodziła się tu żydowsko-niemiecka tradycja
współdziałania antysłowiańskiego. Naukowcy i dziennikarze rosyjscy często o tym
pisują.
Nawiasem mówiąc te
popularne w pewnych kręgach inteligencji rosyjskiej tematy, zapatrywania i
koncepcje znalazły nieoczekiwanego sojusznika w jednym ze współczesnych
uczonych amerykańskich. W wydanej w 2002 roku przez University Press of Kansas
książce pt. „Hitler’s Jewish Soldiers”
czyli „Żydowscy żołnierze Hitlera”,
profesor Bryan Mark Rigg twierdził, że w armii hitlerowskiej (SS i Wehrmacht)
służyło co najmniej 150 tysięcy osób żydowskiego pochodzenia, w tym jeden marszałek
polny, jeden marszałek lotnictwa, siedmiu admirałów, dwudziestu generałów,
czterdziestu pułkowników itd. Bardzo wielu Żydów pracowało – jak twierdzi B. M.
Rigg – w tajnej policji Gestapo, „wsławionej” niesłychanymi zbrodniami na
terenie okupowanej Europy.
W myśl tej, jak
się wydaje wysoce zmitologizowanej, koncepcji Żydzi w ogóle są winni wszelkiego
zła: rozpętania dwóch wojen światowych i zbrodni ludobójstwa, popełnionych
zarówno przez ZSRR, jak i przez Trzecią Rzeszę. Kierując się tak fantastycznymi
poglądami W. Uszkujnik notuje: „Bestialskie
wymordowanie polskich oficerów w Katyniu, które najpierw przypisywano Niemcom,
a później Sowietom, było w rzeczywistości zorganizowane przez Berię i jego
żydowskich współpracowników kontrwywiadu... Polscy oficerowie byli w ich oczach
nosicielami „klasycznego antysemityzmu” i zostali wymordowani jako potencjalni
wrogowie Żydów. Zniszczenie sowieckiej wyższej kadry dowódczej przed wojną i
wymordowanie oficerów polskich w Katyniu było zjawiskiem wywodzącym się z tego
samego źródła”.
W. Uszkujnik i
cała narodowa (nacjonalistyczna) historiografia rosyjska uważa, że w Żydach „opętanych przez mesjaniczną nienawiść”
już sama nazwa „Rosja” – „wywołuje odruch nienawiści”, „dlatego piekielny ogień „mesjanicznej”
nienawiści skierowano na całą Rosję”.
I choć w 1953 roku marszałek Grigorij Żukow, rozstrzeliwując Ławrentija Berię i
rozbijając żydowskie kierownictwo NKWD na Łubiance chwilowo odsunął od Rosji
niebezpieczeństwo, to jednak rządzący Ameryką i Europą żydowscy Chazarowie
gotowi są nawet rozpętać wojnę atomową, byle tylko zemścić się na Rosji,
Ukrainie i Białorusi za rozbicie przed tysiącem lat Chazarii. Jak pisze w „Paradoksach historii” jej autor: „Światowa walka Ilii Muromca z Żydowinem
znajduje się w takim stadium, jak przed wiekami”...
Takimi oto
dziwnymi drogami chadza dziś rosyjska myśl historiozoficzna, zbaczająca raz po
raz na bezdroża fantasmagorycznego rasizmu i antysemityzmu, a niewątpliwie
znacznie upraszczająca jakże złożone i powikłane procesy psychospołeczne i
dziejowe. Tego rodzaju schematyzm myślenia filozoficznego i historycznego
rzadko prowadzi do adekwatnej teoretycznej rekonstrukcji rzeczywistości
socjalnej, ale może cieszyć się wzięciem i popularnością właśnie ze względu na
swój uproszczony, banalny, agresywny i schematyczny charakter.
Sprowadzanie
ogromnego bogactwa i rozmaitości motywacji ludzkich czynów do jednej tylko z
nich prowadzi do zubożenia obrazu rzeczywistości. Także ludzie z otoczenia
Stalina – jak trafnie zauważa historyk Roj Miedwiediew („Ludzie Stalina”, Warszawa 1989,) – „byli pod wieloma względami do siebie podobni, ale też bardzo różnili
się między sobą. Jedni z nich zdolni byli wykonać każdy, najokrutniejszy nawet
i najbardziej niesłuszny rozkaz, uświadamiając sobie jego okrucieństwo i „nie
odczuwając satysfakcji”. Drudzy wciągali się stopniowo do zbrodni i stawali się
sadystami, którym okrutne orgie i znęcanie się nad ludźmi sprawiały
przyjemność. Trzeci wykonywali swą pracę z obojętnością robota lub zawodowego
oprawcy, nie przeżywając szczególnych emocji, ale i nie wykazując inicjatywy.
Inni przeistaczali się w fanatyków i dogmatyków, zmuszając się do szczerej
wiary, że wszystko, co robią jest potrzebne dla partii, rewolucji, a nawet dla
„świetlanej przyszłości”. Nie byli zdolni do skruchy czy żalu. Niektórzy byli
po prostu ludźmi słabymi, a ponadto ograniczonymi i głupimi,
niezastanawiającymi się zbytnio nad swymi postępkami i nierozumiejącymi do
końca sensu zachodzących zdarzeń. Uspokajali sumienie myślą, że „góra wie
lepiej.”
Prawdopodobnie
zresztą i sama „góra” nie zawsze wiedziała, czego chce i co robi, tak wiele
było w jej postępowaniu niekonsekwencji, chaosu, pomieszania z poplątaniem.
* * *
Wydaje się, że
dawną szlachtę rosyjską, będącą spadkobierczynią klasycznej kultury grecko-bizantyjskiej,
cechował ów przedchrześcijański duch arystokratyzmu, jeszcze przed Nietzschem
zdający sobie sprawę z tego, że „dobro
najliczniejszych i dobro najnieliczniejszych to dwa przeciwległe punkty
zapatrywania na wartość”. Szlachta ta ostro odrzucała plebejską filozofię
egalitaryzmu i równości wszystkich ludzi, doskonale rozumiała nie tylko fakt,
że ludzie nie są sobie równi, ale i to, że wszelkie dążenie do równości, a
nawet do równouprawnienia stanowi reakcyjną próbę równania w dół, obniżenia wartości
tych, którzy są najlepsi i ograniczenia ich przyrodzonych, genetycznie
uwarunkowanych praw. Dlatego też wiele jest prawdy w słowach Fryderyka
Nietzschego w dziele „Z genealogii
moralności”: „Rzym odczuwał w Żydzie
coś sprzecznego z samą naturą, niejako swe antypodyczne monstrum. W Rzymie
uważano Żyda za tego, któremu dowiedziono nienawiści do całego rodzaju
ludzkiego. Słusznie, o ile ma się słuszne prawo powiązywać rozkwit i przyszłość
ludzkiego rodzaju z bezwzględnym panowaniem wartości arystokratycznych,
wartości rzymskich. (...) Rzymianie
byli przecież tak silni i dostojni, że silniejszych i dostojniejszych dotąd
jeszcze na ziemi nie było. Takich nie śniono nawet nigdy. Każdy szczątek po
nich, każdy napis zachwyca, ma się rozumieć, jeśli się odgadnie, co tam piszą.
Żydzi, przeciwnie, byli owym kapłańskim narodem, opętanym przez „ressentiment
par excellence”, posiadającym niemającą równej gminnie – moralną genialność...
Kto na razie zwyciężył, Rzym czy Judea? Ależ tu nie ma wątpliwości. Zważmy tylko,
przed czym kłaniają się dzisiaj nawet w Rzymie, jako przed wcieleniem
wszystkich najwyższych wartości – i nie tylko w Rzymie, lecz prawie na
przestrzeni pół ziemi, wszędzie, gdzie się tylko człowiek obłaskawił lub
obłaskawić się pragnie. (...) To
podziwu godne: Rzym uległ bezsprzecznie. Wprawdzie zdarzyło się za Odrodzenia
wspaniałe, niepokojące przebudzenie klasycznego ideału, dostojnej oceny
wartości wszystkich rzeczy. Nawet Rzym poruszał się, jak przebudzony z letargu,
pod uciskiem nowego, zbudowanego na nim zżydziałego Rzymu, który przedstawiał
widok ekumenicznej synagogi i zwał się „Kościołem”. Lecz natychmiast
zatryumfowała znowu Judea, dzięki owemu zasadniczo gminnemu (niemieckiemu i
angielskiemu) ruchowi „ressentiment”, który nazywają Reformacją (...). W pewnym nawet bardziej decydującym i
głębszym znaczeniu, niż wówczas, doszła Judea raz jeszcze z Rewolucją Francuską
do zwycięstwa nad ideałem klasycznym. Ostatnia polityczna dostojność, jaka była
w Europie, dostojność siedemnastego i osiemnastego francuskiego stulecia padła
pod gminnymi instynktami mściwej uraźliwości. Nigdy nie słyszano na ziemi
większego okrzyku radości, wrzaskliwszego zachwytu! Wprawdzie zdarzyła się
wśród tego rzecz najpotworniejsza, najnieoczekiwańsza: starożytny ideał wystąpił
cieleśnie z niesłychanym przepychem przed oczy i sumienia ludzkości, – i raz
jeszcze silniej, prościej, przenikliwiej niż kiedykolwiek, rozbrzmiało
przeciwko starym łgarczym rozwiązaniom mściwej uraźliwości w myśl pierwszeństwa
najliczniejszych, przeciwko żądzy zniżania, poniżania, zrównania, staczania się
wstecz i w zmierzch człowieka. Rozbrzmiało straszliwe i porywające przeciwne
rozwiązanie w myśl pierwszeństwa najnieliczniejszych! Jako ostatni drogowskaz
ku innej drodze zjawił się Napoleon, ten najbardziej odosobniony i
najpóźniejszy z późno zrodzonych, jaki istniał kiedykolwiek, a w nim
ucieleśniony problemat dostojnego ideału samego w sobie”...
Jak pisał
Nietzsche, w chrześcijaństwie, szczególnie w katolicyzmie („żydokatolicyzmie”),
odbył się proces degeneracji duchowej i kompletnego zafałszowania
rzeczywistości moralnej. Niemoc, nieodważającą się na odwet i zemstę, nazwano
tu „dobrocią”; trwożliwą niskość – „pokorą”; uległość wobec tych, których się
nienawidzi – „posłuszeństwem” czy „cierpliwością”; tchórzostwo –
„przebaczeniem”; małoduszność – „łagodnością”, „miłością bliźniego” itp. „Mówią też o „miłości dla wrogów swoich” – i
pocą się przy tym... Są nędzni, bez wątpienia, te skrzeczki i pokątni
fałszerze, choć siedzą w kupie i grzeją się nawzajem. Lecz mówią o sobie, że
ich nędza jest ich wybraniem i odznaczeniem przez Boga, że się bije psy, które
najbardziej się lubi. Może jest też ta nędza przygotowaniem, doświadczeniem,
szkołą, a może jeszcze czymś więcej – czymś, co kiedyś wyrównanym zostanie i wypłaconym
olbrzymimi odsetkami w złocie, nie! w szczęściu. To zwą „szczęśliwością
wieczną” (...) Teraz dają mi do
zrozumienia, że nie tylko są lepsi od możnych, panów ziemi, których plwociny
lizać muszą. Nie z obawy, bynajmniej, nie z obawy, lecz tylko dlatego, a jakże,
że to Bóg każe czcić wszelką zwierzchność! Twierdzą też, że nie tylko są lepsi,
lecz także, że „jest im lepiej”. W każdym razie kiedyś będzie im lepiej. Lecz
dość, dość! Nie wytrzymam więcej! Zepsute powietrze! Śmierdzi tu od tych
wszystkich kłamstw!...”
Tyle wzburzony
Fryderyk Nietzsche. W innym miejscu tegoż tekstu „Z genealogii moralności” filozof bardziej spokojnie opisuje
psychologię procesów moralnychi: „Bunt
niewolników na polu moralności zaczyna się tym, że „ressentiment” samo się staje
twórczym i płodzi wartości; ressentiment takich
istot, którym właściwa reakcja, reakcja czynu, jest wzbroniona i które
wynagradzają ją sobie tylko zemstą w imigracji. Gdy wszelka dostojna moralność
wyrasta z tryumfującego potwierdzenia siebie samej, moralność niewolnicza mówi
z góry »nie« wszystkiemu co »poza nią«, co »inne«, co nie jest »nią samą«: i to
»nie« jest jej twórczym czynem. To odwrócenie ustanawiającego wartości
spojrzenia – ten konieczny kierunek na zewnątrz, miast wstecz ku samemu sobie –
jest właśnie właściwe uczuciu ressentiment. Moralność niewolników, by powstać,
potrzebuje najpierw zawsze świata przeciwnego i zewnętrznego, potrzebuje,
fizjologicznie mówiąc, zewnętrznych podniet, by w ogóle działać, – jej akcja
jest z gruntu reakcją. Przeciwnie dzieje się z dostojną oceną wartości. Działa
ona i rośnie spontanicznie, wynachodzi jeno swoje przeciwieństwo, by siebie z
tym większą wdzięcznością, tym radośniej potwierdzić. Jej negatywne pojęcie
»niski«, »pospolity«, »zły« jest tylko później zrodzonym, bladym kontrastowym
obrazem w stosunku do jej pozytywnego, na wskroś życiem i namiętnością
przepojonego zasadniczego pojęcia »my dostojni, my dobrzy, my piękni, my
szczęśliwi!« Jeśli dostojna ocena wartości targnie się i zgrzeszy przeciw
rzeczywistości, to dzieje się to w stosunku do sfery, która jej nie jest
dostatecznie znana, owszem przeciw której prawdziwemu poznaniu broni się ona
ostro: zaniepoznaje w pewnej mierze pogardzaną przez siebie sferę, sferę
pospolitego człowieka i niskiego gminu. Z drugiej strony należy rozważyć, że w
każdym razie uczucie pogardy, spoglądania w dół, spoglądania z góry, zgodziwszy
się nawet na to, że fałszuje obraz pogardzanego, dalekim pozostaje od
fałszerstwa, którego zepchnięta nienawiść, zemsta bezsilnego dopuszcza się
wobec swego przeciwnika – oczywiście in effigie –. W rzeczy samej zbyt wiele
niedbałości, zbyt wiele lekceważenia, zbyt wiele odwracania oczu i
zniecierpliwienia miesza się do pogardy, nawet zbyt wiele własnego uradowania,
by zdolna była przemienić swój przedmiot w istotną karykaturę i potwora. Należy
wsłuchać się w przychylne prawie odcienie, wkładane na przykład przez grecką
szlachtę w wszystkie słowa, którymi odróżnia od siebie niski tłum, jak się w
nie miesza ustawicznie i ocukrza je pewien rodzaj pożałowania, względności,
wyrozumiałości, aż wreszcie wszystkie prawie słowa, pospolitemu przypadające
człowiekowi, pozostały ostatecznie jako wyrazy na »nieszczęśliwy«, »pożałowania
godny« (...) – i jak z drugiej strony »zły«, »niski«, »nieszczęśliwy« nigdy nie
przestały dla ucha greckiego brzmieć w tonie, w którego barwie przeważa
»nieszczęśliwy«. Jest to dziedzictwo starej szlachetniejszej arystokratycznej
oceny wartości, która i w pogardzie nie sprzeniewierzyła się sobie. »Dobrze
urodzeni« czuli się właśnie »szczęśliwymi«; nie musieli dopiero przez
spojrzenie, skierowane na swych wrogów, sztucznie konstruować swojego
szczęścia, w pewnym stopniu wmawiać, wkłamywać (jak to wszyscy ludzie opanowani
przez ressentiment czynić zwykli). I umieli również, jako zupełni, siłą
uposażeni, stąd z konieczności czynni ludzie, nie oddzielać działania od
szczęścia, – być czynnym wliczają z konieczności do szczęścia – wszystko to w
zupełnym przeciwieństwie do »szczęścia« na szczeblu bezsilnych, uciskanych,
owych od jadowitych i nieprzyjaznych uczuć ropiejących ludzi, u których
występuje ono zasadniczo jako narkoza, oszołomienie, spoczynek, pokój,
»sabbat«, odprężenie umysłu i wyciągnięcie członków, słowem biernie. Kiedy
człowiek dostojny żyje ufnie i otwarcie przed samym sobą (»szlachetnie
urodzony« podkreśla odcień »szczery« a również i »naiwny«), to człowiek
opanowany przez ressentiment nie jest ani szczerym, ani naiwnym, ani z samym
sobą uczciwym i otwartym. Jego dusza zezuje. Duch jego kocha schówki, kryjome
dróżki, wrota od tyłu. Wszystko, co sktryte, ma powab dla niego, jako jego
świat, jego pewność, jego uciecha. Zna się on na milczeniu, na niezapominaniu,
na czekaniu, na tymczasowym umniejszaniu się i pokornieniu. Rasa takich,
opanowanych przez ressentiment, ludzi stanie się w końcu z konieczności
roztropniejsza, niż jakakolwiek inna rasa dostojna, będzie też czcić
roztropność w zupełnie innej mierze: mianowicie jako pierwszorzędny warunek
istnienia, gdy tymczasem w ludziach dostojnych ma roztropność lekką, wykwintną,
przymieszkę zbytku i wyrafinowania. Jest ona bowiem w nich daleko mniej
zasadnicza, niż doskonała pewność funkcji regulujących nieświadomych instynktów
lub nawet pewna nieroztropność, pewne dzielne gnanie na oślep, czy to ku
niebezpieczeństwu, czy to na wroga, lub owa zapalczywa nagłość gniewu, miłości,
czci, wdzięczności i zemsty, po których wszelkiego czasu poznawały się dusze
dostojne. Nawet ressentiment dostojnego człowieka, jeśli się pojawia w nim,
spełnia się i wyczerpuje w natychmiastowej reakcji, dlatego nie zatruwa. Z
drugiej strony nie występuje ono w niezliczonych wypadkach, w których
nieuniknione jest u wszystkich słabych i bezsilnych. Nie pamiętać zbyt długo
swoich wrogów, swoich przykrości, nawet swoich złoczynów – to oznaka silnych
pełnych natur, w których jest nadwyżka plastycznej, kształtującej, gojącej i
zapomnieniem darzącej siły (dobrym tego przykładem z nowoczesnego świata jest
Mirabeau, któremu się nie trzymały pamięci żadne wyrządzane mu obelgi i
podłości, i który dlatego tylko nie mógł przebaczać, bo – zapominał). Taki
człowiek otrząsa z siebie jednym podrzutem wiele robactwa, które się w innych
wżera i w nim jedynie jest możliwa – przypuściwszy, że jest w ogóle na ziemi
możliwa – właściwa »miłość dla swoich wrogów«. Ileż już czci dla swego wroga ma
człowiek dostojny! A taka cześć jest już mostem do miłości... On pragnie
przecie swego wroga dla siebie, jako swego odznaczenia, on nie zniesie przecie
żadnego innego wroga, tylko takiego, w którym nie ma nic do pogardzania, a
bardzo wiele do czczenia! Natomiast przedstawcie sobie wroga, jak go pojmuje
człowiek, opanowany przez ressentiment, – i w tym właśnie jest jego czyn, jego
twórczość. Powziął on koncepcję »złego wroga«, »złego«, i to jako zasadnicze
pojęcie, z którego, jako odbicie i przeciwieństwo wymyśli sobie »dobrego« – samego
siebie!”...
„Zupełnie więc przeciwnie, niż u dostojnego,
który koncypuje zasadnicze pojęcie »dobry« wpierw i spontanicznie, mianowicie z
samego siebie i stąd dopiero stwarza sobie wyobrażenie »lichy«! To »lichy« dostojnego
pochodzenia i owo »zły« z kotła nienasyconej nienawiści – pierwsze jako twór
późniejszy, przystawka, barwa dopełniająca, drugie jako oryginał, początek,
właściwy czyn w pojęciu moralności niewolniczej – jakże różne są te oba,
pozornie temu samemu pojęciu »dobry« przeciwstawione słowa »lichy« (schlecht) i
»zły« (böse)! Lecz to nie jest to samo pojęcie »dobry«. Raczej pytać należy,
kto jest właściwie »zły« w znaczeniu moralności, stworzonej przez ressentiment.
Najściślejsza odpowiedź: właśnie »dobry«, przeciwnej moralności, właśnie
dostojny, możny, władnący, tylko przefarbowany, przeinaczony, nawywrót widziany
jadowitym okiem, którym patrzy ressentiment. Tutaj jednemu bynajmniej nie
chcemy przeczyć: kto tych »dobrych« poznał tylko jako wrogów, poznał tylko
złych wrogów. Ci sami ludzie, którzy dzięki obyczajowi, zwyczajowi, czci,
wdzięczności, a bardziej jeszcze przez wzajemne strażowanie się i zazdrość
inter pares tak surowo trzymają się w karbach i którzy z drugiej strony w
stosunku do siebie okazują się tak wynalazczymi na punkcie względności,
panowania nad sobą, delikatności, wierności, dumy i przyjaźni – ci sami są na
zewnątrz, tam gdzie się zaczyna co obce, obczyzna, niewiele lepsi, niż wolno
puszczone zwierzęta drapieżne. Tam używają zwolnienia od wszelkiego społecznego
przymusu, w puszczy wynagradzają sobie wytężenie, powodowane długim zamknięciem
i ujęciem w płoty pokoju, powracają ku niewinności sumienia drapieżców, jako
radosne potwory, które może po okropnym szeregu mordów, podpaleń, zgwałceń i
znęcań się odchodzą z junactwem i równowagą duchową, jakby spełnili jeno psotę
uczniacką, w przekonaniu, że poeci znów na długo będą mieli co opiewać i
sławić. Na dnie wszystkich tych ras dostojnych nie należy przeoczać drapieżcy,
tej wspaniałej, za zdobyczą i zwycięstwem lubieżnie węszącej, płowej bestii.
Dla tego ukrytego podłoża potrzeba co pewien czas wyładowania, zwierzę musi na
wierzch się wydobyć, musi znów wrócić do puszczy. Rzymska, arabska, germańska,
japońska szlachta, homerowscy bohaterowie, skandynawscy wikingowie – wszyscy
jednako tę czuli potrzebę. To właśnie rasy dostojne pozostawiły pojęcie
»Barbarzyńca« na wszystkich śladach swojego pochodu. Jeszcze najwyższa ich
kultura zdradza świadomość tego i nawet dumę (na przykład, gdy Perykles mówi
Ateńczykom, w owej sławnej mowie pogrzebowej, »ku wszystkim lądom i morzom
utorowała sobie drogę śmiałość nasza, wznosząc sobie wszędzie nieprzemijające
pomniki dobrego i złego«). Ta »śmiałość« ras dostojnych, szalona, niedorzeczna,
nagła w swym wyjawie, ta nieobliczalność, wprost nieprawdopodobność jej
przedsięwzięć – Perykles podnosi i kładzie nacisk na bezwzględność Ateńczyków –
jej obojętność i pogarda dla bezpieczeństwa, ciała, życia, wygody, jej
przerażająca radość i głęboka rozkosz w wszelkim niszczeniu, we wszystkich
uciechach zwycięstwa i okrucieństwa – wszystko to składało się dla cierpiących
z powodu tego na obraz »barbarzyńcy«, »złego wroga«, coś jakby »Gota«,
»Wandala«. Głęboka, lodowata nieufność, którą Niemiec wzbudza, skoro do władzy
dojdzie, i teraz znowu – jest zawsze jeszcze oddźwiękiem owego niewygasłego
przerażenia, z jakim przez całe stulecia Europa przyglądała się wściekłemu
szałowi płowej germańskiej bestii (aczkolwiek pomiędzy starymi Germanami a nami
Niemcami żadne nie ostało się powinowactwo pojęcia, a cóż dopiero krwi).
Zwróciłem raz uwagę na zakłopotanie Hezjoda, gdy wymyślał następstwo
kulturalnych epok i starał się je wyrazić w złocie, srebrze, spiżu. Nie umiał
on sobie ze sprzecznością, którą mu nastręczał wspaniały, lecz zarówno grozą
przejmujący, gwałtem dyszący, świat Homera, poradzić inaczej, niż dzieląc jedną
epokę na dwie, którym kazał następować po sobie. Najpierw epoce bohaterów i
półbogów z Troi i Teb, tak jak ten świat zachował się w pamięci dostojnych
szczepów, które w niej miały własnych praszczurów; potem epoce spiżowej w
sposób, w jaki ten sam świat jawił się potomkom zdeptanych, ograbionych,
katowanych, uprowadzonych, sprzedanych: epoce spiżu, jak się rzekło, twardej,
zimnej, srogiej, bez czucia i sumienia, wszystko miażdżącej i krwią zlewającej.
Zgodziwszy się na to, iż prawdziwym jest, co się i tak dziś za »prawdę« uważa,
że znaczenie wszelkiej kultury leży właśnie w tym, by z drapieżnego zwierza
»człowieka« wyhodować obłaskawione, cywilizowane zwierzę, zwierzę domowe, to by
należało bezsprzecznie wszystkie owe instynkty reakcji, instynkty
mściwouraźliwe, z których pomocą szczepy dostojne i ich ideały zostały w końcu
zniszczone i przemożone, uważać za właściwe narzędzia kultury, przez co wcale
jeszcze nie powiedziano, jakoby ich przedstawiciele zarówno byli wyobrazicielami samej kultury. Raczej coś przeciwnego
byłoby nie tylko prawdopodobne – nie! jest to dziś oczywiste! Ci
przedstawiciele owych w dół gniotących, dyszących żądzą odwetu instynktów, ci
potomkowie wszelkiego europejskiego i nieeuropejskiego niewolnictwa, w
szczególności wszelkiej ludności przedaryjskiej, oni przedstawiają cofanie się
ludzkości! Te »narzędzia kultury« są hańbą człowieka i raczej podejrzeniem,
przeciwdowodem względem »kultury« w ogóle! Może być zupełnie usprawiediiwionym,
jeśli się kto nie może wyzbyć obawy przed płową bestią, tkwiącą na dnie
wszelkich ras dostojnych, i ma się przed nią na baczności. Lecz któżby po
stokroć nie wolał bać się, jeśli równocześnie podziwiać może, niż nie bać się,
lecz przy tym nie móc się pozbyć bardziej odrażającego widoku nieudatności,
zmniejszenia, zniedołężnienia, zatrucia? A czyż nie jest to naszym
przekleństwem? Cóż sprawia dziś naszą niechęć ku »człowiekowi«? – bo człowiek
nam dolega, to niewątpliwe. – Nie obawa; raczej to, że nie mamy już czego bać
się w człowieku; że to robactwo »człowiek« na pierwszym jest planie i mrowi
się; że »obłaskawiony człowiek», ten nieuleczalnie mierny i przykry, nauczył
się czuć siebie prawie celem i szczytem, najgłębszą myślą dziejów, »człowiekiem
wyższym«; – co więcej, że ma pewne prawo czuć się takim, o ile w przerwach
nadmiaru nieudatności, chorowitości, znużenia, przeżycia, którym Europa dziś
śmierdzieć poczyna, czuje się czymś przynajmniej względnie udatnym, przynajmniej
jeszcze największe niebezpieczeństwo, bo widok ten nuży... Nie widzimy dziś
nic, co chce się stać większym, przeczuwamy, że to wciąż jeszcze wstecz i
wstecz iść będzie, w coraz większą rozcieńczoność, w coraz większą
dobroduszność, roztropność, wygodę, mierność, obojętność, chińszczyznę,
chrześcijańskość – człowiek, nie ma wątpliwości, stawać się będzie coraz
»lepszym«... W tym właśnie tkwi grożące fatum Europy, – wraz z obawą przed
człowiekiem postradaliśmy i miłość dla niego, cześć dla niego, nadzieję i chęć
ku niemu. Widok człowieka już nuży – czymże dziś jest nihilizm, jeśli nie
tym?... Znużyliśmy się człowiekiem...
– Jednak zawróćmy: problemat innego
początku »dobra«, dobra, jak je wymyślił sobie człowiek opanowany przez
ressentiment, domaga się skończenia. – Że jagnięta czują urazę do wielkich
ptaków drapieżnych, to nie dziwota. Lecz to jeszcze nie powód, by brać za złe
wielkim ptakom drapieżnym, że porywają małe jagnięta. A jeśli jagnięta mówią
między sobą: »te ptaki drapieżne są złe; a jagnię, które tak małe, jak tylko
być może, nie jest ptakiem drapieżnym, owszem jego przeciwieństwem, – nie
miałożby być dobrem?«, to nie można takiemu postawieniu ideału nic zarzucić,
jakkolwiekby ptaki drapieżne nieco szyderczo na to spoglądały i nawet mówiły
sobie; »my do nich nie mamy urazy, do tych dobrych jagniąt, kochamy je nawet;
nie ma nic smaczniejszego nad delikatne jagnię«. – Żądać od siły, by nie
objawiała się jako siła, aby nie była chęcią przemożenia, chęcią obalenia,
chęcią owładnięcia, pragnieniem wrogów i oporów i tryumfów, jest równie
niedorzeczne, jak żądać od słabości, by objawiała się jako siła. Pewne quantum
siły jest właśnie takim quantum popędu, woli, działania – co więcej, nie jest
niczym innym, jak właśnie samym popędem, chceniem, działaniem, a inaczej zdawać
się może tylko dzięki zwodniczości mowy, (i skamieniałym w niej zasadniczym
błędom rozsądku), która wszelkie działanie rozumie jako uwarunkowane tym, co
działa, »podmiotem«, i mylnie rozumie. Tak samo bowiem, jak lud oddziela
błyskawicę od jej światła i to ostatnie uważa jako jej czynność, jako działanie
podmiotu, który się zwie błyskawicą, tak oddziela moralność tłumu także siłę od
zewnętrznych siły objawów, jak gdyby poza silnym istniał indyferentny substrat,
któremu jest pozostawionym do woli objawiać siłę, lub też nie. Lecz nie ma
takiego substratu; nie ma żadnego »istnienia« poza czynieniem, działaniem,
stawaniem się. »Czyniciel« jest tylko zmyśleniem do czynienia dodanym –
czynność jest wszystkim. Tłum zdwaja w gruncie rzeczy czynność, każąc
błyskawicy świecić; jest to czyn – czyn. To samo zdarzenie stawia raz jako
przyczynę, a potem jeszcze raz jako skutek tejże. Przyrodnicy nie czynią
lepiej, mówiąc: »siła porusza, siła powoduje« itp. – cała wiedza nasza stoi
jeszcze, mimo cały swój chłód, wyzbycie się uczucia, pod uwodnym czarem mowy i
nie wyzbyła się jeszcze podrzuconych bękartów, »podmiotów« (atom jest, na
przykład, takim podrzutkiem, to samo kantowska »rzecz sama w sobie«). Cóż za
dziwota, gdy upośledzone, skrycie tlące uczucia, zemsta i nienawiść, wyzyskują
dla siebie tę wiarę i rzeczywiście nawet żadnej wiary nie zachowują żarliwiej,
niż tę, że jest pozostawionym woli silnego być słabym, a drapieżnemu ptakowi
jagnięciem. Zyskują tym przecie wobec siebie samych prawo winienia ptaka
drapieżnego, że jest ptakiem drapieżnym... Jeśli uciśnieni, upośledzeni,
przemocą zgnębieni z mściwej chytrości swej bezsiły wmawiają w siebie:
»pozwólcie nam być innymi, nie zaś tylko złymi, to jest i dobrymi! A dobrym
jest każdy, kto nie działa przemocą, kto nikogo nie zadraśnie, nikogo nie
zaczepi, nikomu nie odpłaci w odwecie, który zemstę Bogu przekazuje, który jak
my trzyma się w ukryciu, który wszystkiemu złemu schodzi z drogi i mało w ogóle
wymaga od życia, podobnie nam, cierpliwym, pokornym, sprawiedliwym« – to nie
znaczy to, dla słuchających na zimno i bez uprzedzenia, właściwie nic innego,
niż: »my słabi jesteśmy, niestety, słabi; dobrze jest, jeśli nie czynimy nic,
do czego nie jesteśmy dość silni«. Lecz ten cierpki stan rzeczy, ta roztropność
najniższego rzędu, którą owady nawet mają (przecie udają martwość, by nie »za
wiele« czynić wobec wielkiego niebezpieczeństwa), przybrała dzięki owemu
fałszerstwu i samoobłudzie bezsilny strój pełnej zaparcia się cichej
wyczekującej cnoty, jak gdyby słabość słabego – to znaczy przecie jego istota,
jego działalność, jego nieunikniona, nieodłączna rzeczywistość – była
dobrowolnym wysiłkiem, czymś chcianym, czymś z wyboru, czynem, zasługą. Temu
rodzajowi człowieka potrzeba wiary w obojętny, mający wolność wyboru »podmiot«,
z instynktu samozachowawczości, samopotwierdzenia, w którym każde kłamstwo
uświęcać się zwykło. Podmiot (lub, by popularnie powiedzieć, dusza) był może
dlatego dotychczas na ziemi najlepszą podwaliną wiary, że bezlikowi
śmiertelnych, słabym i uciemiężonym wszelkiego rodzaju umożliwiał owo wzniosłe
oszustwo samych siebie, wykładające nawet słabość jako wolność, a to że są
tacy, nie inni, jako zasługę”.
Wielce się do tego
zafałszowania rzeczywistości moralnej przyczynili, zdaniem filozofa, żydowscy
przede wszystkim, kapłani. Kapłańska ocena wartości
łatwo może się od rycersko-arystokratycznej odgałęzić i potem dalej się
przekształcać w jej przeciwieństwo. „W
szczególności bodźcem do tego za każdym razem jest, jeśli kasta kapłańska i
wojownicza zazdroszczą sobie wzajem i nie chcą się zgodzić z sobą na punkcie
ceny. Założeniem rycersko-arystokratycznych ocen jest potężna cielesność,
kwitnące, bogate, aż przelewne zdrowie, a zarazem to, co jest warunkiem ich
utrzymania, więc wojna, przygody, łowy, taniec, igrzyska i w ogóle wszystko, w
czym tkwi silna, swobodna, radosna czynność. Kapłańsko-dostojna ocena wartości
ma – jak widzieliśmy – inne warunki: dosyć złe dla niej, jeśli o wojnę chodzi!
Kapłani są, jak wiadomo, najgorszymi nieprzyjaciółmi – czemuż to? Bo są
najbezsilniejsi. Z niemocy wyrasta w nich zawiść do potworności niepokojącej,
do najwyższej duchowości i jadowitości. W historyi świata najbardziej
nienawidzili zawsze kapłani, nienawidzili zarazem najgenialniej. Wobec ducha
kapłańskiej zemsty, wszelki inny duch nie wchodzi w rachubę. Dzieje ludzkie
byłyby nazbyt głupią sprawą bez tego ducha, którego w nie tchnęli bezsilni.
Weźmy w tej chwili największy przykład. Wszystko, co na ziemi przedsiębrano
przeciwko »dostojnym«, »gwałcicielom«, »panom«, »dzierżycielom władzy«, nie
warto słowa w porównaniu z tym, co przeciwko nim Żydzi zdziałali; Żydzi, ten
naród kapłański, który na wrogach swoich i zwycięzcach umiał sobie zdobyć
zadośćuczynienie ostatecznie tylko przez radykalną zmianę ich wartości, więc przez
akt najbardziej duchowej zemsty. Tak jedynie przystało właśnie narodowi
kapłańskiemu, narodowi najbardziej zaczajonej kapłańskiej mściwości. Żydzi to
przeciwko arystokratycznemu zrównaniu wartości (dobry = dostojny = możny =
piękny = szczęśliwy = bogumiły) odważyli się na przewrót z przejmującą lękiem
konsekwencją i zębami otchłannej nienawiści (nienawiści bezsilnych) utrzymali
go, mianowicie, że »nędzni jedynie są dobrzy; biedni; bezsilni, niscy są
jedynie dobrzy; cierpiący, niedostatni, chorzy, szkaradni są jedynie niewinni,
jedynie błogosławieni, dla nich tylko jest zbawienie, – zaś wy, dostojni i
gwałcicie, na całą wieczność jesteście źli, okrutni, rozpustni, nienasyceni,
bezbożni, wy też na wieki będziecie zgubieni, przeklęci, potępieni!«... Wiadomo,
kto wziął dziedzictwo tej żydowskiej przemiany wartości... Co się tyczy
potwornej i ponad wszelką miarę złowieszczej inicjatywy, którą dali Żydzi tym
najbardziej zasadniczym ze wszystkich wyzywów wojennych, to przypominam zdanie,
które przy innej wypowiedziałem sposobności (»Poza dobrem i złem« str. 126 i
nast.), że mianowicie ze zjawieniem Żydów zaczyna się bunt niewolników na polu
moralności, ów bunt, który dwutysięczne ma za sobą dzieje i który dlatego
jedynie usunął się nam dziś z przed oczu, bo – był zwycięski”...
W „Zmierzchu bożyszcz” F. Nietzsche
wyakcentował biologiczne i socjalne aspekty dotyczące kreowania nowej rasy
ludzi, ludzi prawdziwych, czyli nadludzi (Űbermenschen). Ukazywał też
zasadnicze przeciwieństwo wzajemne rasowego ducha Ariów a Semitów. Pisał: „Weźmy przypadek tak zwanego morału,
przypadek hodowli określonej rasy i odmiany. Najwiekopomniejszym przykładem
jest morał indyjski, podniesiony jako »prawo Manu« do godności religii.
Postawiono tu sobie za zadanie wyhodować naraz aż cztery rasy: kapłańską,
rycerską, kupiecką, rolniczą, oraz rasę służebną, sudrów. Snadź nie jesteśmy,
tu wśród poskramiaczy dzikich zwierząt: sam pomysł takiej hodowli każe
przypuszczać stokroć łagodniejszą i rozumniejszą odmianę człowieka. Oddychamy
swobodniej, wchodząc z zakażonego, więziennego chrześcijańskiego powietrza w
ten świat zdrowszy, górniejszy, przestrzenniejszy. Jakżeż marnie przedstawia
się, »Nowy Testament« w porównaniu z księgami Manu, jak trąci niemile! –
Jednakże i ten ustrój musiał być straszliwym, – tym razem nie w walce z bestią,
lecz ze swym pojęciem sprzecznym, z człowiekiem niehodowanym,
człowiekiem-mieszańcem, z paryą. I znów jedynym środkiem, by stał się słabym,
nieszkodliwym, było, uczynić go chorym, – była to walka, z »czernią«. Snadź nic
tak nie razi uczuć naszych, jak te właśnie przepisy indyjskiego morału. Trzeci,
na przykład, edykt o »nieczystych jarzynach« (Avadana Sastra I) postanawia, iż
jedynym pożywieniem, dozwolonym pariom, ma być czosnek i cebula, ponieważ pismo
święte zabrania im zboża, owoców ziarnistych, wody i ognia. Tenże sam edykt
obwieszcza, że nie wolno im czerpać wody z rzek, źródeł i stawów, lecz li tylko
z odpływów bagiennych i zagłębień, utworzonych przez stopy zwierzęce. Również
nie wolno im myć się i prać swej bielizny, gdyż wodą, którą przyznano im z
łaski, winni zaspakajać tylko pragnienie. Wreszcie zakazano kobietom z kasty
sudrów pomagać kobietom pariom przy połogu, tudzież w szczególności tym
ostatnim, pomagać sobie wzajem... – Niedługo trzeba było czekać na wyniki
takich przepisów sanitarnych: nastały zabójcze zarazy, ohydne choroby płciowe,
które wywołały znów »prawo noża«, nakazujące obrzezanie dzieci płci męskiej i
wycinanie mniejszych warg wstydliwych dzieciom płci żeńskiej. – Manu sam
powiada: »pariowie są owocem cudzołóstwa, kazirodztwa i występku« (– to
ostatnie jest koniecznym następstwem pojęcia hodowli). »Odzieniem ich niechaj
będą łachmany zwleczone z trupów, naczyniami skorupy z garnków, ozdobą stare
żelaziwo, służbą bożą modlitwa do złych duchów; niechaj błąkają się nieustannie
z miejsca na miejsce. Nie wolno im pisać od strony lewej ku prawej i przy
pisaniu posługiwać się prawicą: użycie tejże oraz pisanie od ręki lewej ku
prawej przysługuje jeno ludziom cnotliwym, ludziom rasowym«.
Zarządzenia te są nader pouczające:
dają nam sposobność zapoznania się z aryjską humanitarnością, całkiem czystą,
całkiem pierwotną, – przekonywamy się, iż pojęcie »czysta krew« tworzy
zasadniczą sprzeczność do pojęć łagodnych. Z drugiej zaś strony uświadamiamy
sobie, w którym to ludzie zakorzeniła się wiekuista nienawiść, nienawiść
pariów, do tej » humanitarności«, gdzie przetworzyła się w religię, w
geniusz... Z tego punktu widzenia są Ewangelie dokumentem pierwszorzędnym;
jeszcze więcej Księgi Henocha. – Chrześcijaństwo, ta na pniu żydowskim wybujała
i jeno na nim zrozumiała latorośl, stanowi ruch skierowany przeciw wszelkiemu
morałowi hodowli, rasy, przywileju: – jest to religia par excellence
antyaryjska: chrześcijaństwo, to odwrócenie wszystkich wartości aryjskich, to
zwycięstwo wartości pariów, to ewangelia głoszona ubogim i poniżonym, to
powszechny rokosz wszystkiego zdeptanego, nędznego, chybionego, nieszczęsnego
przeciwko »rasie«, – to wiekuista nienawiść pariów przedzierzgnięta w religię
miłości”...
W ogóle F. Nietzsche
uważał, iż kultura, struktury psychiczne i językowe, mentalność – wszystko jest
warunkowane rasowo. W pracy „Poza dobrem
i złem” wywodził: „Myślenie jest w
rzeczywistości o wiele mniej odkrywaniem, niźli zapoznawaniem się na nowo,
przypominaniem, nawrotem i powrotem do jakiegoś dalekiego praodwiecznego
zbornego bytowania duszy, z którego wyrosły ongi owe pojęcia – filozofowanie
jest zatem do pewnego stopnia rodzajem atawizmu najwyższego rzędu. Dziwne
podobieństwo rodzinne wszelkiego filozofowania indyjskiego, greckiego,
niemieckiego dość prosto się tłumaczy. Tam właśnie, gdzie istnieje powinowactwo
językowe, wprost uniknąć niepodobna, by dzięki wspólnej filozofii gramatyki –
mniemam, dzięki nieświadomemu władaniu i kierownictwu jednakich funkcji gramatycznych
– nie było wszystko przygotowane z góry do jednakowego rozwoju oraz następstwa
systemów filozoficznych: tak samo, jak do jakowychś innych możliwości
wytłumaczenia świata droga zda się jak gdyby zamknięta. Filozofowie z grupy
językowej uralsko-ałtajskiej (gdzie pojęcie subiektu jest najgorzej rozwinięte)
nader prawdopodobnie patrzą „na świat” inaczej i na innych znajdują się torach
niźli Indogermanowie i Muzułmani; wpływ określonych funkcji gramatycznych jest
w ostatnim rozrachunku wpływem fizjologicznego „wartościowania” tudzież
warunków rasowych. (...) Najtrudniejszym do przełożenia z jednego języka na
drugi jest tempo stylu tegoż języka: ile że ma on uzasadnienie w charakterze
rasy, fizjologiczniej mówiąc, w zwyczajnym tempie jej przemiany materii.”
W końcu Nietzsche
dogadał się do tego, że wszystkich Żydów – jako rasę z definicji zbrodniczą –
należy wykastrować, aby nie mogła już popełniać swych przestępstw przeciwko
ludzkości! Także ta idea, a szczególnie przekonanie o rozkładowej roli żydostwa
w życiu państw aryjskich, znalazły niejednego zwolennika w Niemczech, Rosji i
całej Europie. Sam zaś autor owych pomylonych pomysłów, gdy pewnego razu
zwrócił się do lekarzy ze skargą na bóle głowy, został tak zdiagnozowany, a
następnie „leczony”, że niebawem trafił do zamkniętego zakładu psychiatrycznego
i do końca życia, w ciągu 11 lat znajdował się w „psychuszce” pod ścisłą
obserwacją i „opieką” żydowskich psychiatrów. Nawiasem zaś mówiąc jego pomysł
dokonania masowej kastracji nieoczekiwanie odżył w 1945 roku, kiedy to wpływowa
społeczność żydowska USA zwróciła się do prezydenta tego kraju z oficjalnym
żądaniem dokonania totalnej sterylizacji całej niemieckiej elity, wszystkich
członków NSDAP, żołnierzy SS i Wehrmachtu, urzędników i profesury pokonanych
Niemiec. Rząd USA na to nie przystał, ale niebawem nasłano do NRF 20 000
lekarzy, którzy na skalę masową kurowali ludność Niemiec Zachodnich takimi
„szczepionkami”, że kobiety tego kraju przestały rodzić dzieci, a popęd
seksualny mężczyzn zwrócił się w kierunku tej samej płci... Następnie celowo napuszczono
na ten kraj wielomilionowe rzesze migrantów z Afryki i Azji, pogrążając go w
chaosie moralnym, umysłowym i genetycznym...
Teoria Nietzschego
o pochodzeniu chrześcijańskiej moralności z żydowskiego resentymentu znalazła
jednak również wnikliwego krytyka m.in. w osobie innego wielkiego filozofa Maxa
Schelera, który w dziele „Resentyment a
moralność” wywodził wcale przekonująco: „Naszym zdaniem Nietzsche ma rację, kiedy sprowadza tę ideę – a zwłaszcza
tendencję, jaką przybrała ona w nowożytnych ruchach społecznych – do
resentymentu historycznie skumulowanego i narastającego i gdy widzi w tej idei
wyraz schyłku życia, ale nie ma racji w wypadku idei miłości chrześcijańskiej.
Choćby po tym można poznać, że resentyment jest jądrem nowożytnego
humanitaryzmu, iż ten duchowy prąd społeczno-historyczny nie polega bynajmniej
na pierwotnej, spontanicznej skłonności do jakiejś wartości pozytywnej, lecz na
proteście, na jawnym odruchu sprzeciwu (nienawiści, zazdrości, zemsty itd.),
który godzi w panujące mniejszości, znane z tego, że są w posiadaniu wartości
pozytywnych. Przy takim nastawieniu „ludzkość” nie jest bezpośrednio
przedmiotem miłości (choćby dlatego, że wywołać miłość może tylko coś, co jest
dane naocznie), lecz zostaje tylko taktycznie przeciwstawiona przedmiotowi
nienawiści. Humanitaryzm jest przede wszystkim formą, w jakiej wyraża się
stłumiona negacja Boga, odruch przeciw Bogu wymierzony. (Dostojewski w „Braciach
Karamazow” przedstawił tę myśl po mistrzowsku w poglądach na życie i w
sposobach wartościowania Iwana).
Jest to forma przybrana dla pozoru przez
stłumioną nienawiść do Boga. Stale służy jej za rekomendację, że „za mało jest
miłości na świecie”, by część z niej jeszcze oddawać istocie pozaludzkiej –
zwrot podyktowany przez czysty resentyment! W humanitaryzmie na pierwszym
miejscu stoi uczucie rozgoryczenia na Pana na wysokościach i uczucie, że
nieznośne jest „wszystkowidzące oko”, czyli odruchy buntu przeciwko „Bogu”,
nawet pojętemu jako symboliczna jedność i ogół wszystkich wartości pozytywnych,
uprawnionych do panowania, natomiast „miłościwe” skłonienie się ku człowiekowi
jako istocie przyrodniczej, jako istocie, która przez sam swój ból, swoje zło i
cierpienie daje podstawę do radośnie podchwytywanego zastrzeżenia wobec
„przezornych i dobrotliwych rządów” Boga – na drugim. Ilekroć spotykam w
dziejach ślady takich uczuć, odnajduję ową tajemną rozkosz, iż można wnieść
skargę na boskie rządy.
(Ilekroć sama religia i sam Kościół uzasadniają sens
i wartość miłości Bożej odwołując się do obecnych w świecie, empirycznie
spostrzegalnych dóbr pozytywnych i sensownych urządzeń (zamiast, na odwrót,
uzasadnić miłość do świata faktem, że jest on „światem Bożym”), tylekroć
oczywiście idea miłości Bożej ulega już wypaczeniu nawet w sferze religijnej i
zmierza w stroną nowożytnego humanitaryzmu; a wtedy nowy „humanitaryzm” ma
prawo ideę tę oskarżać).
Ponieważ wartości pozytywne zakotwiczone są – nawet
u ludzi niewierzących – w idei Boga, zatem jest też zrozumiałe i konieczne, że
„humanitaryzm”, uzasadniony przez protest i negację, kieruje swój wzrok i swoje
zainteresowanie przede wszystkim na najniższe, zwierzęce strony ludzkiej natury
– a te są przecież wspólne wszystkim ludziom. Tendencję tę obserwujemy wyraźnie
przy okazjach, kiedy jeszcze dziś powiada się dosłownie, że jakieś indywiduum
„jest człowiekiem”. Zdarza się to w każdym razie znacznie rzadziej, jeśli ktoś
postąpił dobrze i rozsądnie albo jeśli wyróżnia się spośród innych w sensie
pozytywnym, niż w takich wypadkach, kiedy się go usprawiedliwia przed zarzutem
lub oskarżeniem: „To przecież także człowiek”, „wszyscy jesteśmy ludźmi”,
„błądzenie – rzecz ludzka” itd. Kto niczym ponadto nie jest i niczego nie
posiada, ten zgodnie z tendencją uczuciową takich charakterystycznych dla
nowożytnego humanitaryzmu zwrotów jest jeszcze wciąż „człowiekiem”. Już to
nakierowanie humanitaryzmu na właściwości gatunku sprawia, że nastawia się on w
istocie na cechy niskie, które należy „zrozumieć” i „wybaczyć”. Ale czyż nie
widać w tym żaru utajonej nienawiści do pozytywnych wartości wyższych, które z
samej swej istoty nie wiążą się z „właściwościami gatunku” – nienawiści ukrytej
głęboko za tą „łagodną”, „wyrozumiałą”, „ludzką” postawą?
Ale „humanitaryzm” wyrósł z resentymentu w innym
jeszcze, dwojakim sensie. Po pierwsze, jako forma, w której dają znać o sobie
wewnętrzny sprzeciw oraz awersja wobec aktualnie najbliższego kręgu wspólnoty,
z jakiej człowiek wywodzi się w sensie cielesnym i duchowym, oraz wobec
immanentnych treści uznawanych przez nią wartości. Doświadczenie poucza
niezmiernie często, że dzieci, które daremnie zabiegają o czułość rodziców albo
z jakichkolwiek powodów czują się w domu „obco”, albo którym odmówiono
czułości, gdy jej potrzebowały, protestując wewnętrznie przeciw temu objawiały
bardzo wcześnie szczególnie silny entuzjazm dla „ludzkości”. Ten nieokreślony,
niejasny entuzjazm jest tutaj także następstwem stłumionej nienawiści do
rodziny, do najbliższego otoczenia.
Nie znam na to przykładu lepszego od biografii, a
zwłaszcza młodzieńczej biografii wspaniałego księcia Kropotkina (patrz
Wspomnienia rewolucjonisty). Wcześnie przeżyty wewnętrzny konflikt z ojcem,
który po śmierci ukochanej matki drugi raz się ożenił, zmusił krok za krokiem
tę naturę, z przyrodzenia i z istoty zawsze wytworną i miękką, najpierw do
tego, że coraz bardziej opowiadał się on po stronie służby domowej, a wreszcie
do zasadniczej negacji wszystkich pozytywnych rosyjskich wartości oraz ideałów
ludowych i państwowych — aż doszedł w końcu do anarchizmu.
W starzejącym się państwie rzymskim, w miarę tego,
jak jednostka – wyrwana z kręgu ożywczej i nośnej siły miasta-państwa –
odczuwała swą samotność i brak wszelkiej podpory, powstało w ten sposób na
skalę masową owo umiłowanie „ludzkości”, które widać wyraźnie w pismach
młodszej Stoi. A ten sam właśnie motyw decyduje znowu w wypadku nowożytnego
„humanitaryzmu”. Powstał on przede wszystkim jako protest przeciwko miłości
ojczyzny, a ostatecznie stał się protestem przeciwko wszelkiej zorganizowanej
wspólnocie. Pojawił się więc, po drugie, jako przytłumiona nienawiść do
ojczyzny.
A wreszcie dowodem na to, że humanitaryzm nowożytny
opiera się na resentymencie, jest również określenie go przez najwybitniejszych
jego rzeczników (A. Comte) jako „altruizmu”. Zgodnie z chrześcijańskim pojęciem
miłości poświęcenie się dla „kogoś”, jeśli jest to tylko ktoś „inny”, jest
równie fałszywe i błędne, jak koncepcja liberalno-indywidualistyczna, wedle
której całości i wspólnocie służy się najlepiej doskonaląc siebie samego w myśl
słów: „jeśli róża błyszczy krasą, zdobi także ogród”. Albowiem właśnie
chrześcijańska koncepcja nazywa miłością akt określonej jakości skierowany ku
idealnej osobie duchowej jako takiej, przy czym jest jeszcze rzeczą obojętną,
kim jest ta osoba: tym, kto kocha, czy „kimś innym”. Dlatego poświęcenie
własnego „zbawienia” dla kogoś jest w oczach chrześcijanina grzechem! I dlatego
własne „zbawienie” gra dla niego rolę nie mniejszą niż miłość bliźniego. „Miłuj
Boga i bliźniego swego jak siebie samego” brzmi nakaz chrześcijański. Jest
rzeczą znamienną, że jeden z głównych rzeczników nowożytnego humanitaryzmu,
August Comte – wynalazca barbaryzmu „altruizm” – gorszy się tym zdaniem, ba, z
powodu nakazu, by dbać także o własne zbawienie, oskarża chrześcijaństwo o
podtrzymywanie „odruchów egoistycznych” i chce zastąpić owo zdanie nowym
nakazem pozytywistycznym: „Kochaj bliźniego twego bardziej niż siebie samego”.
Nie dostrzega przy tym, że „miłość” w sensie chrześcijańskim należy rozumieć
jako pewien akt natury duchowej, który zgodnie ze swą istotą skierowany jest
przede wszystkim ku osobie duchowej (boskiej lub ludzkiej), ku ciału zaś
dopiero jako jej nośnikowi i jej „świątyni”, a więc, że istota miłości nie
polega bynajmniej na tym, iż odnosi się ona do innego człowieka; i że z tego
powodu chrześcijaństwu także nie jest i nie może być obce „samolubstwo”,
zasadniczo różne od wszelkiego „egoizmu”. Nie uwzględnia on, że jest rzeczą
całkiem niepojętą, dlaczego komuś innemu miałoby przysługiwać prawo do
dobroczynności – a przecież miłość ma dla niego wartość jedynie jako
„przyczyna” dobrodziejstw – tylko z tej racji – powód ze wszystkich najgłupszy
– iż jest „kimś innym”. Skoro ja nie jestem godzien miłości z tytułu jakiejś
wartości pozytywnej, czemu miałby być jej godzien kto „inny”? Jak gdyby tamten
nie był też jakimś „ja” – mianowicie dla siebie, i jakbym ja nie był też kimś
„innym” – mianowicie dla niego! Comte nie bierze pod uwagę, że nakaz jego jest
albo pustym, patetycznym frazesem, albo żądaniem dla wszelkiego życia
zabójczym, mało tego, nihilistycznym i likwidującym wszelką pozytywną postać
bytu. Ale pytanie brzmi: jak wytłumaczyć psychologicznie takie żądanie?
Istnieje złudzenie polegające na tym, że za miłość
bierze się coś, co z kolei samo jest tylko osobliwą miłością pozorną, opartą na
nienawiści, mianowicie na nienawiści do siebie i na ucieczce przed sobą. Blaise
Pascal naszkicował w swych Myślach klasyczny obraz człowieka, oddanego
wszystkim formom życia zewnętrznego, jakie tylko są możliwe: zabawie, sportom,
polowaniu itd., a także „interesom” lub nieustannej pracy dla dobra „wspólnoty”
– jedynie z tego powodu, że człowiek tego typu nie może ani na chwilę zatrzymać
na sobie wzroku i że usiłuje on nieustannie uciec przed pustką, przed stanem, kiedy
„czuje dojmująco własną nicość”. Znamy w niektórych psychozach, np. przy
histerii, szczególny rodzaj „altruizmu”, polegający na tym, że chory nie
potrafi już wcale „czuć” i przeżywać samemu, lecz każde przeżycie buduje
dopiero na współprzeżywaniu przeżyć innego człowieka, na potencjalnym ujmowaniu
sprawy przez tamtego, na jego możliwych oczekiwaniach, jego możliwej reakcji na
jakiekolwiek zdarzenia. Chory nie „koncentruje” się wtedy już na własnej
egzystencji, zaniedbuje wszystkie własne sprawy, wciągnięty jest całkowicie w
„cudze” życie – cierpi nad tym. Nie je np. lub kaleczy się, aby „tamtego”
złościć. W stopniu słabszym stan taki występuje też jako moment ruchu zwanego
„humanitaryzmem”. Czasem zachowanie to przybiera nawet postać zbiorowego szaleństwa,
np. wśród rosyjskiej inteligencji, a zwłaszcza akademickiej młodzieży męskiej i
żeńskiej, która swoją chorobliwą żądzę poświęcenia oraz ucieczkę przed sobą z
lubością wyraża w „celach” politycznych i społeczno-politycznych, a następnie
wykłada własną chorobliwość jako „heroizm moralny”. (Sanin, który odniósł w
Rosji taki sukces, jest wprawdzie powieścią mało budującą, a pod wielu
względami nawet odstręczającą, niemniej w gruncie rzeczy słuszną, gdyż zwalcza
chorobliwą, histeryczną żądzę politycznych poświęceń ze strony znacznej części
młodzieży rosyjskiej. Smutne tylko, że celów podyktowanych tą żądzą autor nie
umie zastąpić żadnymi wyższymi od erotyki zadaniami życiowymi. [Mowa o powieści
M. Arcybaszewa (1873-1927), wydanej w 1907 r.). W ogóle „polityk socjalny” tego
typu, ostatnio spotykany coraz częściej, który troszczy się o wszystko, co
tylko możliwe, z wyjątkiem siebie i spraw własnych, to najczęściej tylko biedny
człowiek, wewnętrznie pusty, uciekający przed sobą samym. (Do tego samego typu
należą też owi odstręczający dydaktycy religijni, którzy – na dodatek uczciwie
– ośmielają się „innym” zalecać wiarę głoszoną przez Kościół tylko dla
umocnienia tradycji narodowej i tylko jako środek wychowawczy, chociaż sami
mentorzy ludu wcale tej wiary nie podzielają. „Je suis athée – mais je suis
catholique” – oświadczył ponoć kiedyś Maurice Barrés w parlamencie francuskim.)
Nietzsche bardzo słusznie podkreślił, że żyć i czuć
w ten sposób jest rzeczą chorobliwą, że powstają przez to tylko pozory etyki
„wyższej” – a równocześnie, że świadczy to o dekadencji i o utajonym nihilizmie
aksjologicznym. Tylko że była to krytyka niecelna, jeśli idzie o chrześcijańską
miłość bliźniego, godziła raczej w istotny składnik nowożytnego
„humanitaryzmu”, którego prawdziwym jądrem jest zjawisko psychospołecznego
zwyrodnienia.
Podczas gdy idea miłości chrześcijańskiej
przedstawia najwyższą organizującą zasadę duchową życia ludzkiego, która –
chociaż prawie nie powołuje się na ideę czegoś, co sprzyja życiu, jako na swój
cel – w rzeczywistości jest też wyrazem życia w stadium wzrostu, to takie
zniewieściałe zmysłowe uczucie bezkrytycznego udziału w życiu „cudzym” tylko
dlatego, że jest to ktoś inny – a mianowicie przede wszystkim w jego
„cierpieniach” – jest dla życia ludzkiego zasadą w najwyższym stopniu
niwelującą, rozkładową – chociaż z naciskiem stawia sobie za cel „popieranie
życia”. A chociaż taki cel stawia sobie świadomie, jest równocześnie wyrazem
schyłku życia. Ponieważ „humanitaryzm” sam zniża się do poziomu wartości czysto
instrumentalnej wobec powszechnego dobra, jego oceny wartości są faktycznie
niesłychanym „zafałszowaniem tabel wartości”, albowiem nadrzędną wartość
miłości oraz „szczęście” związane z jej aktem podporządkowuje zarazem dowolnej
rozkoszy zmysłowej – i to niezależnie od wartości osoby, która jej doznaje.
Gorejące serca, te najświętsze zjawiska historii doczesnej, które według
wyobrażeń chrześcijańskich ukazują nam naocznie samo królestwo Boże, nie
pojawiają się już teraz jako wzniosłe wzorce, coraz to nowe drogowskazy
„ludzkości”, które niejako usprawiedliwiają samo istnienie rodzaju ludzkiego, a
zarazem uczestnicząc w nim podnoszą go na wyższy poziom, lecz służą temu, by
masy przeżywały większe rozkosze! Jest to naprawdę w dosłownym sensie „bunt
niewolniczy” w moralności! Bunt nie „niewolników” samych, lecz wartości
niewolniczych.
Chociaż istota i geneza idei miłości
chrześcijańskiej i „nowożytnej miłości człowieka” różnią się zasadniczo od
siebie, to jednak w konkretnych sytuacjach historycznych wchodzą one w
wielorakie i skomplikowane powiązania, które nie usprawiedliwiają wprawdzie
dokonanego przez Nietzschego utożsamienia obu idei, ale pozwalają je zrozumieć. (...) Cechą, dzięki której moralność
chrześcijańska zachowuje swój skrajnie indywidualistyczny charakter, jest też
skupienie uwagi na zbawieniu duszy i jej bycie. Kto wychodzi od wartościowania
społecznego, tj. wszystko mierzy korzyścią lub szkodą wspólnoty, musi mieć
naturalnie zupełnie inne sądy i uczucia. Obojętne, jak sprawa wygląda od
wewnątrz, obojętne nawet, jak wyglądają te zachowania psychiczne, które nie
podlegają jasnemu uświadomieniu – najważniejsze jest w tym wypadku, aby
grzeszny impuls nie prowadził do działań społecznie szkodliwych. I tylko jako
„dyspozycja” do takich działań impuls może być „grzeszny”. Jezus sądzi na
odwrót: grzesznik, który grzeszy, lepszy jest od grzesznika, który nie grzeszy
tłumiąc wewnętrznie grzeszny odruch, co zatruwa go na wskroś – nawet jeśli
wspólnota ponosi w pierwszym wypadku szkodę, której by uniknęła w drugim. Skąd
ta zasadnicza, z głębi własnego doświadczenia płynąca nieufność, to
podejrzenie, że nawet człowiek, który w wyniku „skrupulatnej samokontroli”
stwierdza, iż jest „sprawiedliwy” i „dobry” – a więc nie tylko faryzeusz, który
dba jedynie o nieskazitelną opinię moralną w społeczeństwie, o swój „ufryzowany
obraz społeczny”, lub stoik, któremu chodzi o to, by ostać się przed sądem
własnym, „zachować dla siebie szacunek”, a zatem który oceniając siebie bierze
pod uwagę nie swój byt, lecz swój obraz – nawet on kryje mimo to w sobie
zalążki „grzechu” i że od świadomego grzesznika różni go często tylko nowy
grzech niedostatecznego wniknięcia w źródła własnych motywów. (...)
Osoba odnajduje siebie w akcie samozatracenia.
Człowiek jest szczęśliwy tylko wtedy, kiedy kocha i coś daje. Albowiem
„większym szczęściem jest dawać niż brać”. Miłość nie jest „jeszcze jedną” z
niezliczonych sił, dzięki którym rośnie pomyślność jednostki i społeczeństwa, i
nie dlatego ma ona wartość i wyróżnia swe przedmioty. To ona sama posiada
wartość autonomiczną wypełniając jakąś osobę i sprawiając, że bytowanie i
życie, którego ozdobą i oznaką są same jej drgnienia, wznosi się wyżej, staje
się trwalsze, bogatsze. Nie o to więc tu chodzi, by ludziom było najlepiej,
lecz o to, by między nimi było jak najwięcej miłości. Pomoc jest bezpośrednim i
adekwatnym wyrazem miłości, a nie jej „celem” i sensem. Ten sens w niej tylko
tkwi – polega na rozjaśnieniu duszy oraz na szlachetności, jaka cechuje
miłującą duszę w akcie miłości. Autentycznemu pojęciu miłości chrześcijańskiej
nic więc nie jest tak obce jak wszelki „socjalizm”, wszelkie „społeczne
nastawienie”, „altruizm” i tym podobne drugorzędne zjawiska współczesne. Nakaz,
aby bogaty młodzieniec wyzbył się swych bogactw i rozdał je ubogim, ma miejsce
doprawdy nie po to, aby „ubodzy” coś dostali, i nie dlatego, by istniała
nadzieja, że uzyska się przez to podział własności lepszy z punktu widzenia
powszechnej pomyślności, ale również nie dlatego, by ubóstwo było samo przez
się lepsze od bogactwa – lecz dlatego, że ów akt rozdania bogactw oraz wolność
ducha i pełnia miłości, jakie się w tym akcie manifestują, uszlachetniają
bogatego młodzieńca i czynią go jeszcze „bogatszym”, niż jest.” (Max Scheler, „Resentyment a moralność”).
I oto rzecz ciekawa:
przecież ta Jezusowa wolność ducha jest wolnością ducha Nietzscheańskiego
„nadczłowieka”. Krańcowości się połączyły. I to nie w księgach filozofów, ale w
samej tkance społecznej, w rzeczywistości socjalnej. Aby zapobiec niepodzielnemu
zapanowaniu plebejskiego ducha równości, aryjscy władcy rosyjscy ograniczyli
drastycznie prawa i możliwości cerkwi prawosławnej, a z biegiem czasu uczynili
z niej po prostu jedno z narzędzi swego panowania, służące utrzymaniu ustroju
społecznego opartego na zasadach arystokratycznych.
Z drugiej strony,
duża część narodu rosyjskiego przejęła tradycyjną skłonność dusz szlachetnych
do żelaznej samodyscypliny, do pokonywania namiętności i pokus, do świadomego
kształtowania swego życia według najsurowszych wzorców bliskich ideałom
rzymskiego stoicyzmu.
Fryderyk Nietzsche
w dziele „Wędrowiec i jego cień”
(części drugiej zbioru aforyzmów „Ludzkie,
arcyludzkie”) twierdził, że bardzo istotną cechą charakteru nadczłowieka,
czyli charakteru arystokratycznego, jest pokonanie własnych namiętności: „Człowiek, który pokonał swe namiętności,
wszedł w posiadanie najurodzajniejszej gleby – jak kolonista, który stał się
panem lasów i bagien. Siew dobrych dzieł duchowych na gruncie pokonanych
namiętności jest wtedy najpilniejszym i najbliższym zadaniem. Samo pokonanie
jest tylko środkiem, nie zaś celem; jeśli się na nie patrzy inaczej, szybko
wschodzą wszelkiego rodzaju zielska i diabelstwa na opróżnionym żyznym gruncie
i rychło rozrastają się bujniej i szaleniej, niż kiedykolwiek.”
Z pewnością nie
jest sprawą przypadku, że od samego początku dzieła F. Nietzschego były
wyjątkowo popularne w gronie inteligencji rosyjskiej, która znajdowała w tych
tekstach własny stan ducha, swe najgłębsze przekonania i motywacje życiowe.
„Nietzscheaniec” – „wyznawca Nietzschego” – to w Rosji zawsze brzmiało
niesłychanie dumnie i kultowo, z odcieniem podziwu i sympatii. Pokrewne dusze
lubią się. A zważywszy, że Nietzsche szczycił się swym polskim, czyli
słowiańskim, pochodzeniem, sprawa staje się jeszcze bardziej zrozumiała. Być
może, że owa transgresyjność ducha rosyjskiego znalazła jedno ze swych wcieleń
w ekspansjonizmie i imperializmie politycznym, a także i w ambicjonalnych,
indywidualistycznych teoriach społeczno-rewolucyjnych księcia Piotra Kropotkina,
Siergieja Nieczajewa, Piotra Tkaczowa, Michaiła Bakunina, Piotra Ławrowa.
* * *
Powołując się na
znane rozróżnienie Maxa Webera między szlachtą wojowników a szlachtą świątynną,
można twierdzić, że także w Rosji walka między nimi wywarła istotny wpływ na
kształt państwa i kulturę narodu. Dominacja w każdym kraju „hierokracji” może
być zgubna dla losów narodu. „Władcze
uprawnienia świeckiego panującego wobec Kościoła mogą mieć różny zakres, od
czystych praw patrona aż do właściwego monarchom bizantyjskim wpływu na tworzenie
dogmatów i funkcji panującego jako kaznodziei, jak w kalifacie. W każdym razie
stosunek władzy politycznej do kościelnej jest odmienny w przypadku władcy 1)
uprawomocnionego przez kapłanów, czy to jako wcielenia, czy to jako władcy z
bożej łaski, 2) sprawującego urząd kapłana, a zatem kapłana spełniającego także
funkcje króla – oba te przypadki stanowią „hierokrację” – i w końcu 3)
cezaropapistycznego, czyli świeckiego władcy na mocy samoistnego prawa
dysponującego również najwyższą władzą w sprawach kościelnych. „Hierokracja” w
tym właśnie sensie – rzeczywistą „teokracją” jest tylko drugi przypadek –
oddziałuje w trwały sposób, gdziekolwiek się pojawia, na strukturę
administracji. Musi ona zapobiec powstaniu skłonnych do emancypacji świeckich
władz; gdy współistnieje z nią lub jest podporządkowany jej władzy król, stara
się nie dopuścić do rozwoju jego niezależnej władzy: zgromadzenia niezbędnego
dla wszystkich królów dawnych epok królewskiego skarbu (thesauros) i ogranicza
jego straż przyboczną, by uniemożliwić stworzenie samodzielnej władzy
militarnej króla (już w Judzie pod panowaniem Jozjasza). Hamuje, jeśli tylko
może, powstawanie niezależnej czysto świeckiej szlachty wojowników, bo
zagrażałaby ona jej jedynowładztwu, i w rezultacie sprzyja bardzo często
względnie pokojowo nastawionemu mieszczaństwu”. (...)
Można więc
twierdzić, że w pewnym sensie i w określonych okolicznościach dziejowych
struktury kościelne hamują procesy państwowotwórcze, kierując się własnym
interesem partyjnym, grupowo-partykularnym. W paradoksalny jednak sposób,
powiada Max Weber, „ten konflikt z
polityczną charyzmą bohaterską sprawiał, że wszędzie w państwach dokonujących
podboju hierokracja stanowiła dogodny środek domestykacji [„udomowienia”! –
sic! – J.C.] ujarzmionych ludów.
Hierokracja tybetańska, podobnie jak żydowska i późnoegipska zostały po części
wsparte, a po części wprost stworzone przez obce panowanie, zaś wszystkie
historyczne świadectwa wskazują, że także w Helladzie świątynie, a przede
wszystkim bóg delficki, byłyby gotowe w razie zwycięstwa Persów do odegrania
takiej roli. (...) Jak daleko posunąć
się może domestykacja przez władze hierokratyczne, ukazuje los Mongołów,
którzy, po ponawianych przez półtora tysiąca lat atakach na sąsiadujące z nimi,
pokojowo nastawione kraje o wysokiej kulturze, stawiających pod znakiem
zapytania trwanie kultury, głównie pod wpływem lamaizmu, zostali pozbawieni
niemal całkowicie ofensywnej mocy ich wojowniczego ducha.
Nie zawsze wyrażające się w otwartej walce zmaganie
między szlachtą wojowników i szlachtą świątynną, między poplecznikami króla i
kapłanów, wszędzie miało swój udział w kształtowaniu państwa i społeczeństwa. (...) Całkowite przeciwieństwo każdej hierokracji,
cezaropapizm, pełne podporządkowanie władzy kapłańskiej władzy świeckiej, nie
wystąpiło, ściśle rzecz biorąc, w dziejach w zupełnie czystej formie: nie tylko
władca chiński, rosyjski, turecki, perski, ale również uznawany za głowę
Kościoła, angielski i niemiecki, ma cezaropapistyczny charakter, wszędzie
jednak władza ta napotyka na granice w postaci niezależności kościelnej
charyzmy; bizantyjski „basileus”, przed nim zaś faraon, indyjscy i chińscy
monarchowie, a także protestanccy „summi episcopi” [„najwyżsi biskupi” –
władcy będący głowami Kościołów] próbowali
wielokrotnie narzucać stworzone przez siebie religijne zasady wiary i normy,
lecz najczęściej daremnie – dla nich wszystkich właśnie takie próby były zawsze
wysoce niebezpieczne. Podporządkowanie władzy kapłańskiej dominującej władzy
króla udało się wprowadzić w największej mierze z reguły tam, gdzie religijna
kwalifikacja miała jeszcze głównie charakter magicznej charyzmy właściwej jej
reprezentantom, i nie została zracjonalizowana do postaci cechującej się
własnym biurokratycznym aparatem i własnym systemem doktrynalnym (co zwykle
idzie w parze), przede wszystkim jednak w świadomości religijnej typ etycznej
religii, czy też „religii zbawienia” jeszcze nie został osiągnięty, albo został
odrzucony. Tam, gdzie dominuje ów typ, często nie sposób przezwyciężyć siły
oporu władz hierokratycznych wobec władzy świeckiej, i wtedy nie ma ona innego
wyboru, jak zawarcie kompromisu. (...) Ale
wszędzie, gdzie ta religijna charyzma wykształciła system doktrynalny i własny
aparat urzędowy, także cezaropapistyczne państwo zachowało silne rysy
hieratyczne” (Max Weber, „Gospodarka
i społeczeństwo”, Warszawa 2002, s. 859-861).
Rywalizacja między
władzą centralną a lokalną rozgrywa się nie tylko w sferze administracji, ale
też sądownictwa, i różnie przebiega w różnych krajach. Max Weber w tymże dziele
wywodzi: „Patrymonialnobiurokratycznej
administracji przeciwstawiają się lokalne autorytety, z którymi musi ona jakoś
dojść do porozumienia, by w ogóle móc funkcjonować. Tyle że w Chinach
wykształceni urzędnicy administracji mają do czynienia ze starszyzną rodową i
związkami zawodowymi. W Anglii natomiast fachowo wyszkoleni sędziowie z
wykształconym stanem notabli obejmującym ziemiaństwo. Notable chińscy byli
wykształconymi w literaturze klasycznej, zgodnie z wymogami kariery urzędniczej,
posiadaczami beneficjów lub pretendentami do nich, i dlatego stali po stronie
patrymonialnobiurokratycznej władzy, w Anglii natomiast właśnie trzon gentry
tworzył wolny, tylko praktycznie wyszkolony w panowaniu nad poddanymi
gruntowymi i robotnikami, w coraz większej mierze humanistycznie wykształcony
stan wielkich właścicieli ziemskich, a zatem warstwa, która w Chinach wcale nie
istniała. Chiny były najczystszym typem uwolnionego w największym możliwym
stopniu od jakiejkolwiek przeciwwagi patrymonialnego biurokratyzmu, w którym
nie pojawili się jeszcze nowocześni fachowi urzędnicy. Angielska administracja
sędziów pokoju natomiast stanowiła w epoce jej rozkwitu kombinację stanowego
patrymonializmu z czystą samodzielną administracją notabli, i należała do tego
drugiego typu w większej mierze niż do pierwszego. Administracja ta przybrała
pierwotnie taką postać formalnie na mocy liturgii poddanych, bo to jej właściwy
jest obowiązek objęcia urzędu. W rezultacie jednak, przez wzgląd na faktyczny
stosunek sił, nie byli to poddani, lecz wolni „towarzysze” związku
politycznego, a więc „obywatele państwa”, dzięki których swobodnemu
współdziałaniu książę sprawował swą władzę. Przede wszystkim dlatego
administracja ta odróżnia się od typowej politycznej hierarchii podporządkowania
książęcego dworu patrymonialnego i prywatnego panowania patrymonialnego z
prywatnymi poddanymi, rozwijała się bowiem właśnie równolegle z rozpadem
osobistego poddaństwa. W istocie oczywiście ta angielska squirearchy, której
przejawem była owa administracja, stanowiła warstwę notabli noszącą znamię
władztwa gruntowego. Bez swoistych, feudalnych i właściwych władztwu gruntowemu
antecedensów nigdy nie wykształciłby się osobliwy „duch” angielskiej gentry.
Szczególny rodzaj „ideału męskości” anglosaskiego gentlemana cechowało i
cechuje nadal ich nieusuwalne piętno. Wyraża się ono głównie w formalnym
rygoryzmie konwencji, w nadzwyczaj rozwiniętym poczuciu dumy i godności, we
wręcz formującym stan, społecznym znaczeniu sportu. Ale w wyniku rosnącego
przemieszania ze swoiście mieszczańskimi warstwami, należącymi do miejskich
kręgów rentierów, a także aktywnych ludzi interesu, jeszcze przed pojawieniem
się purytanizmu uległo ono znacznemu wewnętrznemu przeobrażeniu i
racjonalizacji, w sposób podobny do tego, jaki spowodowało przemieszanie się
rodów i popolo grasso we Włoszech. Nowoczesny typ wykształcił się jednak
dopiero za sprawą purytanizmu i jego wpływów, wykraczających poza grupę jego
rzeczywistych wyznawców, a mianowicie przez bardzo powolne zbliżanie się
ziemiańskich, półfeudalnych oraz ascetycznych, moralistycznych i
utylitarystycznych znamion, które jeszcze w XVIII wieku odróżniało ostro nie
dające się znieść przeciwieństwo. Urząd sędziego pokoju był jednym z
najistotniejszych środków, który w obliczu szturmu kapitalistycznych władz
umożliwił zachowanie wpływu owego szczególnego typu wytworności nie tylko na
praktykę administracyjną i wysokie morale urzędników, lecz także na społeczne
wizje honoru i obyczajów. W warunkach nowoczesnych miast honorowa administracja
sędziów pokoju, sprawowana przez wykształconych laików, z technicznych względów
nie była możliwa. Powoli zwiększała się liczba opłacanych miejskich sędziów
pokoju (w połowie XIX wieku było ich około 1300 z ponad 18 000; wśród tych
ostatnich 10 000 tytularnych). Ale brak systematyczności angielskiej
organizacji administracji i przemieszanie organizacji patriarchalnych z
czystymi związkami celowymi wynikał z tego, że racjonalną biurokrację
wprowadzano jedynie jako tymczasową podporę, odpowiednio do całkiem konkretnych
potrzeb, do tradycyjnej administracji notabli. Ta ostatnia była politycznie
doniosła w rezultacie intensywnego szkolenia klas posiadających w załatwianiu
spraw administracyjnych, łączącego się z silnym konwencjonalnym przywiązaniem
do państwa i utożsamianiem się z nim. Ekonomicznie istotne było przede
wszystkim nieuchronne zminimalizowanie administracji, która, mimo znacznego
konwencjonalnego ograniczania „etyki kupieckiej”, umożliwiała jednak niemal
swobodny rozwój inicjatywy ekonomicznej. Z punktu widzenia patrymonializmu
administracja sędziów pokoju stanowi jego przypadek graniczny.
We wszystkich innych historycznie istotnych
przypadkach współistnienia księstw patrymonialnych i dysponujących władztwem
gruntowym notabli ci ostatni sami byli panami patrymonialnymi, a powstanie
biurokracji patrymonialnej u początku czasów nowożytnych umożliwił jawny lub
milczący kompromis obu władz, zasadzający się na tym, że lokalnym panom
patrymonialnym gwarantowano panowanie nad ich poddanymi gruntowymi i
ekonomiczne rozporządzanie nimi w tej mierze, w jakiej dopuszczały to interesy
księcia, wiążące się z podatkami i poborem rekrutów; że wyłącznie w ich rękach
znajdowała się lokalna administracja i niższy wymiar sprawiedliwości nad ich
poddanymi, których reprezentowali wobec księcia i jego urzędników; że ponadto
wszystkie urzędy państwowe, lub przynajmniej większość zwłaszcza wszystkie lub niemal wszystkie stanowiska
oficerskie, zarezerwowane były dla nich; że oni sami, i ich majątki ziemskie,
uwolnieni byli od podatków i jako „szlachta” cieszyli się znacznymi stanowymi
przywilejami w odniesieniu do właściwych dla nich sądów, rodzaju kar i środków
dowodowych, szczególnie zaś (najczęściej) tylko oni mieli prawo do sprawowania
patrymonialnego panowania, a zatem do posiadania „szlacheckich” majątków z
osobiście czy gruntowo poddanymi, lub w inny sposób patrymonialnie
uzależnionymi chłopami. W Anglii administrowanej przez ziemiaństwo pozostały
jedynie resztki takich stanowych przywilejów niezależnej od księcia szlachty.
Władza angielskiego ziemiaństwa w ramach lokalnej administracji wynikała z
zaakceptowania podobnego liturgii obciążenia, jakim był, pochłaniający wiele
czasu i pieniędzy, obowiązek piastowania honorowego urzędu. Czegoś takiego nie
znał kontynentalny europejski porządek, przynajmniej od czasów nowożytnych.
Pewnego rodzaju liturgii, w postaci służby, wymagano jednak od szlachty
rosyjskiej, od panowania Piotra Wielkiego do Katarzyny II. Rozporządzenia
Piotra Wielkiego zniosły obowiązujące dotąd relacje społecznych rang i stosunki
prawne rosyjskiej szlachty, zastępując je dwiema prostymi zasadami: 1)
Społeczną rangę (czin) nadawało jedynie piastowanie
patrymonialnobiurokratycznego (cywilnego lub wojskowego) urzędu, a hierarchia
patrymonialnobiurokratycznych urzędów liczyła czternaście takich rang; skoro
wyboru kariery urzędowej nie ograniczał monopol istniejącej szlachty, ani wymóg
posiadania majątku ziemskiego, lecz jedynie (przynajmniej w teorii)
odpowiedniego wykształcenia, to stan ten zdaje się bliski sytuacji chińskiej.
2) Prawa szlacheckie wygasały po dwóch pokoleniach, które nie sprawowały
urzędów. Również to zdaje się pokrewne chińskim stosunkom. Ale prawa rosyjskiej
szlachty zawierały jednak, oprócz innych przywilejów, przede wszystkim także
wyłączne prawo posiadania ziemi z osiadłymi, osobiście poddanymi chłopami.
Przez to szlachectwo było w pewien sposób powiązane z przywilejem
patrymonialnego władztwa gruntowego, który Chinom był całkowicie obcy. Utratę
praw szlacheckich w rezultacie niewstąpienia do służby księcia zniesiono za
panowania Piotra III i Katarzyny II. Lecz czin i urzędowa lista rang (tabiel o
rangach) pozostały oficjalną podstawą społecznego szacunku, a objęcie,
przynajmniej na jakiś czas, państwowego urzędu konwencją stanową w przypadku
młodych szlachciców. Wprawdzie panowanie patrymonialne szlacheckich panów
gruntowych w sferze prywatnej własności ziemskiej było niemal uniwersalne,
zgodnie z zasadą nulle terre sans seigneur, bo poza szlachecką własnością
ziemską istniało jedynie władztwo gruntowe książęcych domen czy dóbr
apanażowych oraz duchowieństwa i klasztorów, a wolna własność ziemska w innych
rękach właściwie nie istniała, lub w szczątkowej postaci (odnodworcy) albo też
lenn wojskowych (kozacy). Prowincjonalna administracja lokalna znajdowała się
zatem, o ile nie była administracją domen, całkowicie w gestii posiadającej
majątki ziemskie szlachty. Jednak rzeczywista władza polityczna i społeczny
prestiż, a zwłaszcza także wszelkie szanse ekonomicznego awansu, wiążące się tu
i gdzie indziej, zupełnie tak samo jak w Chinach, ze sprawowaniem władzy
politycznej, zależały jedynie od piastowanego urzędu lub bezpośrednio od
stosunków na dworze. Paweł I przesadził naturalnie, mówiąc cudzoziemskiemu
gościowi, że człowiek wytworny to ten, i tylko ten, z którym on rozmawia, i
tylko dopóty, dopóki z nim rozmawia. Tyle że rzeczywiście Korona mogła sobie
wobec szlachty, nawet noszącej najznakomitsze nazwiska i posiadającej olbrzymie
majątki, pozwolić na rzeczy, na które nie pozwoliłby sobie żaden zachodni,
nawet największy władca wobec ostatniego ze swych wedle prawa niewolnych
ministeriałów. Ta władza cara opierała się, z jednej strony, na trwałej
solidarności interesów cara i poszczególnych „czynowników”, kierujących
administracją i stworzonym w wyniku przymusowej rekrutacji wojskiem, a z
drugiej – na całkowitym braku wewnętrznej stanowej solidarności interesów
szlachty. Podobnie jak chińscy beneficjanci, szlachcice traktowali siebie
wzajem jako konkurentów do „czinów” i wszelkich szans, jakie dawały względy
księcia. Dlatego szlachta podzielona była na koterie i wobec księcia całkowicie
bezsilna, i aż do czasów, gdy wprowadzono nowoczesną organizację administracji
lokalnej, co stworzyło po części nową sytuację, tylko wyjątkowo, a i wtedy
zawsze na próżno, podejmowała wspólnie próby oporu, choć Katarzyna II nadała
jej wyraźne prawo zgromadzeń i składania zbiorowych petycji. Ten uwarunkowany
konkurencją o względy dworskie, całkowity brak stanowej solidarności szlachty
nie był dopiero skutkiem porządków Piotra Wielkiego, lecz pojawił się już w
dawniejszym systemie miestniczestwa, który, od czasów powstania moskiewskiego
państwa patrymonialnego, decydował o społecznej klasyfikacji notabli. Społeczna
ranga od początku zależała od godności nadanego przez cara, właściciela całej
ziemi, urzędu, z którym jako materialne wynagrodzenie wiązało się posiadanie
służbowego lenna – pomiest’ja, od miesto: stanowisko. Różnica między dawnym
miestniczestwem i porządkiem Piotrowym polegała w istocie jedynie na tym, że z
jednej strony lenno służbowe, a z drugiej – ranga, zdobyta dzięki stanowisku
urzędowemu przez pierwszego lub późniejszego jego posiadacza, zawłaszczane były
dziedzicznie przez wszystkich jego potomków i w sposób względnie trwały
regulowały wzajemny stosunek rang rodzin szlacheckich. Pierwsze stanowisko
urzędowe młodego szlachcica zależało 1) od najwyższej rangi urzędowej
osiągniętej w hierarchii przez jego przodków, a także 2) od liczby pokoleń,
jakie oddzielały najwyższe stanowisko urzędowe piastowane dotąd przez jego
przodka od jego wstąpienia do służby. Żaden szlachcic, którego rodzina należała
do wyższej szlachty urzędniczej, nie mógł, wedle utrwalonego obyczaju
stanowego, przyjąć urzędu, który podporządkowałby go rozkazom urzędnika z rodziny
szlacheckiej o niższej randze urzędowej, podobnie jak przy stole – także
ryzykując życie, gdy był to stół cara – nie mógł zaakceptować miejsca niższego
od urzędnika podporządkowanego mu przez wzgląd na rangę jego rodziny,
wyznaczaną przez miestniczestwo, mimo jego osobistego wysokiego stanowiska
urzędowego. System ten oznaczał, z jednej strony, odczuwalne ograniczenie
swobody wyboru przez cara jego najwyższych urzędników administracji i dowódców
wojskowych, a przeciwstawianie się mu wiązało się ze znacznymi trudnościami i
ryzykiem, że protesty i opór nie zamilkną nawet na polu bitewnym. Z drugiej
strony zmuszało to szlachtę, a im wyższa była jej odziedziczona ranga, w tym
większej mierze, do wstępowania do dworskiej i patrymonialnobiurokratycznej
służby, by nie utracić swego społecznego znaczenia oraz szans urzędowych, i
przeobrażało ją niemal całkowicie w „szlachtę dworską” (dworianstwo, od dwor –
dwór).
Własny majątek ziemski jako podstawa rangi schodził
coraz bardziej na drugi plan. Wotcziniki, właściciele wotcziny, nienadanego
pierwotnie jako lenno służbowe, lecz „alodialnego”, odziedziczonego po
przodkach majątku ziemskiego, ustępowali miejsca pomieszczikom, a miano to
stało się stopniowo jedynym określeniem „właściciela ziemskiego”. Nieposiadanie
szlacheckich dóbr, ale własna i odziedziczona ranga urzędowa decydowały o
społecznej randze. Za punkt wyjścia rozwoju tego, w patrymonialnym państwie
cara stosowanego w wyrafinowany sposób, systemu wiązania wszelkiej społecznej
władzy ze służbą panu można uznać 1) pewną instytucję (drużyny królewskiej),
połączoną 2) z solidarnością rodową, której wyrazem była dążność do
zawłaszczenia dla wszystkich członków rodu raz zdobytej rangi służbowej i
związanych z nią szans. Ten stan zastał Piotr Wielki i starał się go uprościć:
kazał spalić listę rang rodzin (razriadnaja pieriepis’), potwierdzającą
pretensje do rang rodów szlacheckich, i zastąpił ją swym schematem „czinów”,
opierającym się niemal wyłącznie na osobistym stanowisku urzędowym. Była to
próba wyeliminowania honoru rodowego, który dotąd zarówno uniemożliwiał rozwój
solidarności stanowej, jak i był sprzeczny z interesami samego cara, chcącego
swobodnie dobierać swych urzędników, i to w sposób, który nie dopuszczałby do
powstania stanowej solidarności, wymierzonej przeciw niemu. Próba, dodajmy,
udana. Szlachta pozostała głęboko podzielona: o ile ubiegała się o społeczną
rangę „czinów” – przez bezwzględną konkurencję, o ile pozostawała jedynie
właścicielem ziemi – przez pełen nienawiści stosunek do czynowników (tym mianem
opatrywano wszystkich urzędników). Monopol posiadania poddanych chłopów nie
tworzył żadnego solidarnego stanu, bo przeszkadzała w tym rywalizacja o „cziny”
i tylko urząd dawał dodatkowo duże możliwości wzbogacenia się. Stan ten
przypominał pod tym względem sytuację, jaka panowała zarówno w późnym
cesarstwie rzymskim i bizantyjskim, i jak już w starożytnych państwach
babilońskich, perskich i hellenistycznych oraz u ich islamskich sukcesorów:
znaczenie patrymonialnego władztwa gruntowego – całkowicie obcego, jak już
wiemy, Chinom – nie doprowadziło tam nigdzie ani do swoistego powiązania
warstwy panów gruntowych z państwowymi urzędami, ani do powstania jednolitego
stanu szlacheckiego, którego fundament stanowiłoby władztwo gruntowe, choć
wiele czynników temu sprzyjało. Warstwy possessores, coraz bardziej znaczącej w
późnorzymskiej administracji, nie łączyły niemal żadne stosunki (podobnie jak w
państwach hellenistycznych) z książęcymi urzędnikami patrymonialnymi, którzy w
późnym cesarstwie rzymskim tworzyli podzieloną na rangi, wedle dochodów z
beneficjów, warstwę, a sytuacja taka występowała już we wczesnoantycznych
orientalnych tworach państwowych. Zaś w państwach islamskich, stosownie do ich
teokratycznego charakteru, społeczną rangę dawało przede wszystkim przyjęcie
islamu, szansę otrzymania urzędu natomiast nadzorowane przez Kościół
wykształcenie, a poza tym decydowały o tym swobodne względy pana; nie powstały
tu trwałe, oddziałujące stale szlacheckie monopole. Na tym gruncie nie mógł się
pojawić przede wszystkim element fundamentalny dla średniowiecznej
zachodnioeuropejskiej szlachty: zorientowanie całego sposobu życia na pewien
typ tradycjonalnych i umocnionych przez wychowanie zasad, dominujące znaczenie
stosunków osobistych w całym sposobie życia, wspólny stanowy honor jako wymóg
obowiązujący każdego i konstytuujący jednoczącą wewnętrznie wszystkich członków
stanu więź. W Rosji rozwinęły się liczne stanowe konwencje, podobnie jak i w
kręgach notabli wszystkich wymienionych tu państw. Ale to nie tylko ów,
wspomniany tu, dualizm podstaw społecznej rangi sprawił, że nie mogły one
stworzyć jednolitego duchowego centrum sposobu życia, którego fundament
stanowiłby „honor”. Pobudzały one jedynie, by tak rzec, z zewnątrz, ekonomiczne
interesy lub samą potrzebę społecznego prestiżu, nie dawały jednak jednolitym
impulsom działania elementarnego wewnętrznego kryterium samopotwierdzenia się i
dowiedzenia własnego honoru. Własny honor społeczny i stosunek do pana były
albo wewnętrznie całkowicie rozdzielone, jak w przypadku samodzielnych notabli,
albo przybierały postać apelującej jedynie do potrzeby zewnętrznego znaczenia
szansy „kariery”, jak w przypadku szlachty dworskiej, „czinu”, mandarynów i
wszystkich stanowisk zależących wyłącznie od swobodnego uznania pana. Z drugiej
strony zawłaszczone beneficja wszelkiego rodzaju stanowiły wprawdzie dogodny
grunt do wykształcenia się poczucia „godności” urzędu i poczucia „godności”
notabli, na podobieństwo noblesse de robe, lecz nie były swoistą podstawą
osobistego, opierającego się na „honorze”, stosunku do pana i wypływającego
stąd szczególnego wewnętrznego nastawienia. Zarówno zachodni ministeriał, za
sprawą uwarunkowanego względami pana, jak i dawny angielski gentleman ze
squirearchy, za sprawą uwarunkowanego samodzielną pozycją notabla honoru
społecznego, byli, choć w zupełnie odmienny sposób, reprezentantami owego
szczególnego, osobistego, stanowego poczucia godności, którego podstawą był
osobisty „honor”, a nie tylko wynikający z urzędu prestiż. Ale w przypadku ministeriała
oczywiste jest, a w przypadku staroangielskiego gentlemana nietrudne do
odkrycia, że wewnętrzne nastawienie ich obu współwarunkowane było przez
zachodnie rycerstwo. Ministeriałowie stopili się z nim całkowicie, angielski
gentleman natomiast przeciwnie, wraz z rosnącym odmilitaryzowaniem tej warstwy
notabli, obok średniowiecznych, czysto rycerskich znamion włączał do swego
ideału męskości i do swego stylu życia w coraz większej mierze inne,
mieszczańskie cechy, a w postaci purytańskiego gentlemana pojawił się obok
squirearchy równorzędny jej typ o całkiem odmiennym rodowodzie, co
zapoczątkowało najrozmaitsze procesy wzajemnego przystosowania. W każdym jednak
razie pierwotne, swoiście średniowieczne centrum orientacyjne obu warstw
znajdowało się poza nimi samymi – w feudalnym rycerstwie. Centralnym punktem
odniesienia jego sposobu życia było feudalne pojęcie honoru, a dla niego z
kolei wasalna wierność lennika, jedynego typu, w którym honor stanowy
warunkowany był, z jednej strony, przez w zasadzie jednolite wewnętrzne
nastawienie, a z drugiej – przez szczególny stosunek do pana. Ponieważ jednak
swoisty stosunek lenny jest zawsze stosunkiem pozapatrymonialnym, sytuuje się
pod tym względem poza granicami patrymonialnej struktury panowania. Tyle że
łatwo dostrzec, iż z drugiej strony stosunek ów określany jest w tak znacznym
stopniu przez właściwy mu, czysto osobisty stosunek czci wobec pana, i w tak
wielkiej mierze zdaje się być „rozwiązaniem” praktycznego „problemu”
politycznego panowania księcia patrymonialnego nad lokalnymi panami
patrymonialnymi, i za ich pośrednictwem, że w systematycznym ujęciu najlepiej
będzie potraktować go jako swoisty, krańcowy „przypadek graniczny”
patrymonializmu.”
Dawne
społeczeństwo rosyjskie miało wiele cech wspólnych z innymi społecznościami słowiańskimi,
i szerzej europejskimi, odnośnego okresu. Szlachta poświęcała się z natury
rzeczy sprawom wojskowym, za prestiżową uchodziła też kariera duchowna, tym
bardziej, że w kościele wschodnim nie obowiązywał celibat. „W społeczeństwie feudalnym na czele profesji
szlachetnych znajduje się rzemiosło wojenne, drugie miejsce w tej hierarchii
zajmuje służba Bogu” (Thorstein Veblen). Jest to spostrzeżenie słuszne
zarówno jeśli chodzi o Szwecję i Polskę, Niemcy i Rosję, Francję i Czechy.
Z biegiem czasu
rycerstwo (bojarstwo), dźwigając na swych ramionach główny ciężar wysiłku
cywilizacyjnego, spowodowało ukształtowanie się nowoczesnych narodowości, o
których Florian Znaniecki w dziele „Upadek
cywilizacji zachodniej” pisał jak następuje: „Narodowość jako grupa etniczna określona przez wspólność języka,
obyczajów, tradycji literatury, w pewnych wypadkach również religii, sztuki i
filozofii, wyrabia w sobie, z pomocą lub bez czynników politycznych, świadomą
solidarność społeczną; z prostego zbioru kulturalnie jednorodnych osobników,
rodzin, gmin, staje się ciałem społecznym ze wspólnymi dążeniami, świadomym
swej jedności i usiłującym jedność tę powiększyć, wymagającym od każdego
członka solidarności z całością jako obowiązku moralnego, dobrowolnie
wyodrębniającym się od innych grupy etnicznych i planowo dążącym do możliwie
największego rozwoju swej potęgi, bogactwa i kultury umysłowej. Państwo,
dawniej najwyższa, wystarczająca sobie istność, stało się narzędziem życia
narodowego. W państwie społeczeństwo narodowe osiąga swą najzupełniejszą
jedność; przez państwo może narzucić obowiązek solidarności wszystkim swoim
członkom i skoncentrować swe siły w razie walki z innymi grupami narodowymi; z
pomocą państwa może budować najlepsze i najsilniejsze instytucje dla zachowania
dawnych i tworzenia nowych wartości kulturalnych.” Jest to spostrzeżenie
uniwersalne, trafne co najmniej dla obszaru cywilizacji ogólnoeuropejskiej i
pochodnych od niej amerykańskiej i australijskiej, jeśli użyjemy tu kryterium
geograficzno-politycznego.
Jednak nie ulega
wątpliwości, że dzieje Rosji, jak też rosyjski sposób myślenia o historii, mają
swe oryginalne, niepowtarzalne cechy.
Ciekawy styl rozumowania
historiozoficznego manifestował m.in. wybitny rosyjski intelektualista, uczony
o formacie światowym, profesor Uniwersytetu Leningradzkiego Lew Gumilow
(1912-1993), autor powszechnie znanych dzieł jak „Hunowie” (1960), „Starożytni
Turcy” (1967), „Odkrycie Chazarii”
(1970), „Poszukiwanie wymyślonego carstwa” (1970), „Hunowie w
Chinach” (1974), „Etnogeneza a
biosfera Ziemi” (1989), „Geografia
etnosu w okresie historycznym” (1991), „Tysiąclecie
wokół Kaspija” (1991), „Etnosfera” (2008).
Obecnie bardzo liczne rzesze inteligencji rosyjskiej demonstrują podobny styl
myślenia historiozoficznego i podzielają zapatrywania Lwa Gumilowa na
zagadnienia etnogenezy i dziejów Państwa Rosyjskiego.
Przede wszystkim
przypomnijmy, że według tego wybitnego uczonego etnosy to biofizyczne
realności, zawsze posiadające ten czy inny kształt socjalny. „Etnos nie jest zbiorowiskiem podobnych do
siebie indywiduów, lecz systemem, złożonym nie tylko z jednostek różniących się
genetycznie i funkcjonalnie, ale też z wyników ich działalności w ciągu wielu
pokoleń: techniki, antropogennego krajobrazu i kulturowej tradycji... Etnos to
nie populacja zoologiczna, lecz systemowe zjawisko charakterystyczne tylko dla
człowieka, a przejawiające się w formach socjalnych, w każdym przypadku
oryginalnych... Nowe etnosy powstają nie na drodze rozdrobnienia starych, lecz
drogą syntezy już istniejących, tj. etnicznych substratów. I powstają te
etniczne grupy w ściśle określonych regionach geograficznych w superkrótkich
okresach, a regiony za każdym razem są inne, co wyklucza oddziaływanie warunków
ziemskich... „Człowiek jest produktem ziemskiej powierzchni”. Ale nie tylko!
Jest znane i zostało opisane oddziaływanie na Ziemię aktywności słonecznej i
promieniowania kosmicznego, które niekiedy osiąga powierzchnię planety” (L.
Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Czymże jest
etnogeneza? – pyta profesor Gumilow i odpowiada: „Jest ona konsekwencją impulsu negentropijnego, to jest krótkotrwałego
pchnięcia (rozbłysku) energii żywej materii biosfery. W wyniku tego zjawia się
wzmożona energetyczność [Gumilow nazywa ją „passjonarnością” – przyp. J.
C.] – cecha recesywna, ulegająca
rozproszeniu w ciągu półtora tysiąca lat. Sam impuls negentropijny jest
zygzakiem w dziejach biosfery, przez organa zmysłów nie jest nawet odbierany,
ale jest wykrywalny według rozmaitych konsekwencji. Dlatego on nigdy nie jest
odnotowywany przez współczesnych, lecz może być zauważony przez historyków, ale
tylko tych, którzy używają metodologii etnologicznej”...
Etnos posiada w
swej podstawie własną prawidłowość: 1. rozbłysk energii; 2. rozszerzanie się jej
w przestrzeni; 3. inercja i gaśnięcie; a u kresu – 4. równowaga z otaczającym
środowiskiem (homeostaza). Moment narodzin jest krótki. Zespół, który się
dopiero zjawił na świat, powinien natychmiast przekształcić się w system z
wewnętrznym podziałem funkcji swych członków. W przeciwnym wypadku zostanie
zniszczony przez sąsiadów. „W celu
samozachowania ten system szybko kształtuje instytucje socjalne, których
charakter w każdym konkretnym przypadku zaprogramowany jest przez okoliczności
miejsca (zdeterminowanie geograficzne) i czasu (stadium rozwoju ludzkości jako
hiperetnosu). Właśnie potrzeba samoutwierdzenia się warunkuje szybki rozrost
systemu, poszerzanie się terytorialne i wzrost złożoności więzów
wewnątrzetnicznych; siły zaś dla jego rozwoju czerpane są z zasobów
energetycznych populacji jako takiej. Wzrost systemu tworzy inercję rozwoju,
powoli zanikającą na skutek sprzeciwu środowiska, wobec czego spadająca linia
rozwoju jest o wiele dłuższa niż wzrastająca” (Lew Gumilow, „Tysiączeletije wokrug Kaspija”, Baku
1991, s. 8, 10).
Autor twierdzi, że
zarówno maksimum, jak i minimum energii psychicznej wcale nie prowadzą do
rozkwitu życia i kultury. Energetyczne przegrzanie powoduje okrutny przelew
krwi, jak wewnątrz, tak i na zewnątrz systemu, na granicach etnosu, w regionach
kontaktów etnicznych. Przy bezwładzie zaś i uwiądzie ludności kraju etnos
zatraca normalną zdolność do stawiania oporu zarówno przyrodniczemu, jak i
etnicznemu otoczeniu, to zaś jest najkrótszą drogą do śmierci.
Prymitywizm,
rozdrobnienie, niezdolność do sprzeciwu wobec zewnętrznych oddziaływań – to
cechy obskuracji i homeostazy, ostatnich faz rozwoju etnosu. Rozpoznać ją można
m.in. z tzw. „tolerancji” w stosunku zarówno do obcych etnosów, jak i do obcych
systemów wartości. Zdrowy bowiem egoizm i ograniczona nieprzyjaźń w stosunku do
tego, co jest obce, odmienne, nieswoje – są świadectwem siły i młodości narodu.
„Żaden członek etnosu nie wyobraża sobie,
że można postępować inaczej, niż tak, jak on się przyzwyczaił od dzieciństwa”.
Jest to postawa naturalna i normalna.
Przesadna
otwartość i łagodność zbiorowości narodowej w stosunku do obcych może być
zgubna. Nawiasem mówiąc, Gumilow twierdzi, iż dobre sąsiedztwo, zbliżenie i
ewentualna hybrydyzacja etniczna możliwe są tylko między narodami o zbliżonym
obliczu psychologicznym i komplementarnym, to jest do siebie nawzajem
pasującym, funduszu genetycznym. Przy czym nie rasa, lecz etnos jest czynnikiem
decydującym, a mianowicie stereotyp zachowania etnicznego, dziedziczony zarówno
genetycznie, jak i kulturowo.
Z reguły
sąsiadujące ze sobą narody wykazują przeciwstawny sobie nawzajem styl zachowań
etnicznych. Więcej wspólnego jest np. między Rosjanami i Niemcami, niż między
Rosjanami a Polakami, więcej łączy Polaków z Francuzami niż z Niemcami itd.
Polacy jako
zbiorowość – poza dosłownie kilkoma przypadkami w ciągu tysiąca lat – nigdy nie
byli zdolni do działań ekstraordynaryjnych, wychodzących poza ramy przeciętnej
codzienności i fizjologizmu. Odsetek pasjonarnych, wizjonerskich osób o potężnej
energii i sile woli był tu szczególnie niski, i nie miał „tła”, nie mówiąc o
„środowisku karmiącym”, dla swego istnienia. Polacy więc obdarzeni wewnętrzną
siłą i wolą działania nie byli „typowymi” Polakami, musieli wybierać między
degradacją wśród swoich a samorealizacją wśród obcych.
W Polakach – jak
pisze profesor L. Gumilow – poziom napięcia energetycznego zawsze był
„względnie niski”, nawet gdy w sąsiednich Czechach czy w Niemczech sięgał on
apogeum. Stąd m.in. i słabe zainteresowanie tego narodu dla nauki i wielkiej
kultury. Dominował tu zawsze raczej kult przeciętności, a nawet ułomności,
kalectwa i niedołęstwa, maskowany pod pod rzekome „miłosierdzie”, „miłość” i
„współczucie”.
Na uniwersytetach
średniowiecza życie studentów i profesorów przebiegało na zasadach wewnętrznej
samoorganizacji. Żyli oni jako jedyna grupa, jedyna korporacja, a organizowali
się według nacji czyli ziomkostw. Głosowanie w radzie naukowej odbywało się
według ziomkostw; studenci nosili odznaki i kokardy także według nacji, jedli,
pili, bili się – także. „Dla przykładu,
na Uniwersytecie Praskim było cztery ziomkostwa: Bawarczycy, Sasi, Polacy i
Czesi, tj. dwie nacje czysto niemieckie – górnoniemiecka i dolnoniemiecka, zaś
pod Polakami rozumiano Niemców Inflanckich, nie zaś Polaków, ponieważ polska
szlachta w tym czasie raczej uganiała się za zającami, piła piwo i miód, a do
uniwersyteckich nauk niezbyt tęskniła”... (L. Gumilow, „Geografia etnosa w istoriczeskij period”,
Leningrad 1990, s. 143-144). Prawdopodobnie więc źródłem sławetnej „polskiej
tolerancji” był po prostu niski poziom potencjału energetycznego, obojętność na
wyższe wartości, a nie jakieś tam „piękne” cechy charakteru... „W realnym procesie dziejowym nie obserwuje
się naprawdę odizolowanej egzystencji etnosów, lecz się styka z różnymi
wariantami kontaktów, powstających na terenach, zasiedlonych przez różne etnosy
pod względem politycznym zjednoczone w państwa polietniczne. W trakcie badania
ich stosunków wzajemnych da się wyodrębnić cztery warianty: a) współistnienie,
przy którym etnosy się nie mieszają i nie naśladują siebie nawzajem,
zapożyczając tylko nowinki techniczne; b) asymilacja, to jest wchłanianie
jednego etnosu przez drugi z pełnym zapomnieniem pochodzenia i byłych tradycji;
c) metysyzacja, przy której zachowują się i łączą tradycje poprzednich etnosów
i pamięć o przodkach; te wariacje nie są trwałe i istnieją tylko dzięki
rekrutacji nowych metysów; d) zlanie się, podczas którego ulegają zapomnieniu
tradycje obydwu pierwotnych komponentów, a obok dwóch poprzednich (lub na ich
miejscu) zjawia się trzeci, nowy etnos. To w istocie rzeczy stanowi główny
wariant etnogenezy. Ale właśnie on jest spotykany rzadziej niż trzy pozostałe”
(L. Gumilow, „Etnogeneza a biosfera
Ziemi”).
Fazy etnogenezy,
związane z procesem upraszczania się systemu etnicznego (załamanie się, inercja
i w mniejszym stopniu obskuracja), często naruszane bywają przez odwrotne
procesy regeneracji etnicznej. W tym przypadku inicjatywę odnowy społecznej,
zgodnej z nowymi wymaganiami dynamiki etnicznej, przejmują te podsystemy
etniczne, które dotąd skute były przez obecność poprzednio wiodącego subetnosu
lub etnosu. Tylko wówczas, gdy dawny lider oczyści miejsce, mogą dojść do głosu
siły, które wyhamowują proces upadku etnicznego.
Jeśli powstaje
państwo złożone z elementów niekomplementarnych, tzw. chimera etniczna, ginie
ono bardzo szybko, w ciągu życia najwyżej paru pokoleń. Dążenie tedy do
tworzenia ponadetnicznych lub wieloetnicznych systemów w rodzaju ZSRR lub
„wspólnego domu europejskiego” czy inaczej „Europy bez granic” jest absolutnie
bezsensowne. „Ludzie nie są jednakowi, a
tym bardziej różnią się etnosy. Odruchy, które są naturalne u Arabów, są
nieporozumieniem u Francuzów, czymś obraźliwym u Turków i Mongołów, a czymś
sprzecznym z naturą dla Chińczyków. Dlatego wariantem optymalnym kontaktu
etnicznego jest nie zjednoczenie, lecz luźna symbioza, w której etnosy żyją
obok siebie i osobno, zachowując stosunki pokojowe i nie mieszając się do spraw
jeden drugiego.
Różnorodność czasu historycznego w ramach jednej
etnogenezy zależy od kojarzenia się dwóch przyczyn: 1. wielkości i kierunku
zmian napięcia energetycznego, które może albo wzrastać albo spadać, oraz 2.
kontaktów z sąsiadami, przyjaznych lub wrogich (Lew Gumilow, „Tysiączeletije wokrug Kaspija”, Baku
1991, s. 9). Mieszanie się etnosów jest często zgubne dla nich. Już Gustave le
Bon zauważył, że krzyżowanie ras niszczy starą cywilizację. Ale z drugiej
strony Lew Gumilow uważał, iż czymś innym jest kojarzenie dwóch i więcej
etnosów w jednym organizmie społeczno-państwowym. Charakter tego czy innego
ustroju odbija się na charakterze współdziałania etnosów, które w całym szeregu
przypadków zmuszone są do życia w tym samym regionie i, chociaż godzą się z
faktem współegzystencji, nie mogą sobie nawzajem nie ciążyć. Ich można nazwać
kseniami. Takim przypadkiem jest Belgia, w której zaszufladkowano Walonów i
Flamandów. Taką jest Kanada, gdzie Anglicy, Francuzi, francusko-indiańscy
Metysi oraz Słowianie współegzystują nie zlewając się ze sobą i nie dzieląc
funkcji, co by było symbiozą.
Pierre Chaunu
także zauważa w dziele „Cywilizacja wieku
Oświecenia” (Warszawa 1993), że np. Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego
w latach 1620-1650 zostało drastycznie osłabione, co było spowodowane
nadmiernym rozrostem terytorialnym państwa, co uwarunkowało „szok bakteryjny spowodowany intensywnym
mieszaniem się ludności”. A
jednak brak częstego obcowania z obcoplemieńcami prowadzi nieuchronnie do
stabilizacji stosunków wewnątrz etnosu. Powstaje struktura, którą nazywamy
„strukturą zastoju”, a w etnosie odbywa się „uproszczenie systemu”. Kontakty z
obcymi powinny jednak być klarownie i ostro limitowane. Tak zwane „pole
etniczne” ulega rozpyleniu na skutek hybrydyzacji międzyetnicznej i następuje
przedwczesna starość narodu.
Dla starości
etnicznej charakterystyczna jest niezdolność do przeciwstawiania siebie innym
etnosom, która to zdolność jest podstawową cechą zdrowego pola etnicznego,
organizowanego przez podobieństwo spontanicznej mentalności. Wraz z zachwianiem
tego pola zaczyna zanikać wewnątrzetniczna solidarność i jednolitość zachowań
spontanicznych. Proces rozkładu i zaniku etnosu jest szybszy w przypadku, jeśli
– jak w Polsce – metysyzacji ulegają elity rządzące. Trupi jad chimery
cywilizacyjnej spływa łatwo w dół i zabija wszystko co zdrowe w całym
społeczeństwie.
Lew Gumilow pisał:
„Po roku 1789 napływ Francuzów do Rosji
się zwiększył i razem z językiem, manierami, gustami upowszechniły się
francuskie poglądy, co wytworzyło nowy stereotyp zachowania się na subetnicznym
poziomie”. A ten stereotyp nie przystawał do duszy i natury człowieka
rosyjskiego, stąd też powstały zakłócenia i wstrząsy socjalne. Ale z drugiej
strony pewien ograniczony dopływ krwi obcej może być dla każdego etnosu
korzystny, nie może jednak być nadmierny, by nie zakłócił normalnego
funkcjonowania systemu społecznego przez obce, niekomplementarne stereotypy
zachowań, jak też pola bioenergetyczne.
Ważne też jest, by
krajobraz, w którym mieszka etnos, był urozmaicony. Ludy np. zamieszkałe na
samych stepach nie wykazują prawie żadnej zdolności do rozwoju. Aby etnos mógł
się rozwijać, konieczna jest kombinacja co najmniej dwóch różnych typów
krajobrazu geograficznego. W książkach Gumilowa znajduje się też wiele
konkretnej informacji naukowej o składzie etnicznym różnych narodów. Tak np.
według niego dzisiejszy naród chiński jest konglomeratem wielu różnych etnosów
i ras (Hunów, Turków, Mongołów, Aryjczyków i in.). Nad Wołgą z mnóstwa różnych
ludów ukształtowali się Tatarzy... Tatarzy Kazańscy – to potomkowie dawnych
Bułgarów nad Kamą... Tatarzy Krymscy – to sturczeni Lewantyjczycy (mieszkańcy
Bliskiego Wschodu) różnego pochodzenia. Kozakowie Zabajkalscy to mieszanina
Rosjan i Mongołów, itd. Koncepcje teoretyczne Lwa Gumilowa stanowią część
składową wielkiego nurtu historiozoficznego zwanego eurazyjskim.
Potęga
rosyjskiego państwa pochodzi, zdaniem eurazyjczyków, stąd, że jest ono
dziedzicem wielkiego, większego niż Rzym i Bizancjum, światowego imperium
Mongołów. Budowa rosyjskiej potęgi państwowej była możliwa tylko dzięki
przejęciu przez Moskiewską Ruś mongolskich tradycji ustrojowych. To zaś nie
mogłoby się dokonać, gdyby integralna mentalność turańska, ze swą
przejrzystością, schematyzmem, sztywnością i konserwatyzmem, jednością wyznania
i życia codziennego, zasadą bezwzględnego posłuszeństwa wyższej idei oraz
odpornością na idee niezgodne z zastanymi warunkami życia nie przeniknęła do
mentalności Rosjan. Przenikanie to nastąpiło oczywiście dzięki wymieszaniu
materiału genetycznego, ale także (i to jest oryginalny wkład wybitnego
eurazyjczyka, historyka, geografa i etnografa Lwa Gumilowa, syna Anny
Achmatowej i poety Mikołaja Gumilowa, do klasycznego eurazyjstwa za sprawą
promieniowania kosmicznego, powodującego mutacje materiału genetycznego.
Promieniowanie to pochodzi z wybuchów gwiazd supernowych i stapia w jedną
całość, w jeden superetnos, różne etnosy o bliskich sobie polach etnicznych,
dając im jednocześnie potężny ładunek energii, która wystarczyć musi na
kilkanaście stuleci. Rosja otrzymała błogosławieństwo takiego energetycznego
doładowania gdzieś na początku czternastego wieku, dlatego – w przeciwieństwie
do Zachodu, który znacznie wcześniej doznał tak zwanego pasjonarnego wstrząsu –
swoje najlepsze lata ma jeszcze przed sobą. Oczywiście jeśli nie roztrwoni tego
naturalnego bogactwa. Eurazyjskość pokazuje, jak je najlepiej wykorzystać.
Idea
Rosji-Eurazji ma własny fundament filozoficzny. Jest dobrze osadzona w głównym
nurcie rosyjskich poszukiwań filozoficznych przełomu XIX i XX wieku – w tak
zwanej filozofii religijnej, której głównym twórcą był największy rosyjski
filozof tego okresu, Włodzimierz Sołowjow (1853-1900), z matki Żydówki,
nawiasem mówiąc..
Lew
Gumilow, sięgając do najgłębszych korzeni zjawisk narodotwórczych, uważał, że
każdy proces etnogenezy zapoczątkowywany bywa przez bohaterskie i ofiarne czyny
nielicznej wizjonerskiej grupy osób, do których dołącza otaczająca ich masa.
Ten proces łączenia się jest autentyczny i szczery. Jeśli nawet ktoś jest
usposobiony sceptycznie lub egoistycznie, po tym, gdy wszedł on w skład
kształtującego się właśnie systemu, jego osobiste nastroje nie mają dużego
znaczenia. Energetyczna indukcja i psychologiczny rezonans wszystko wchłaniają
bez reszty. W tej sytuacji decydujące znaczenie należy do osób obdarzonych z
natury organiczną energią, którą „naładowują” innych. Bez tych generatorów
energii społecznej całość się natychmiast rozsypuje.
Z
drugiej strony, każdy proces etnogenezy stanowi nic innego, jak tylko powolne,
lecz mimo to intensywne, tracenie energetyczności, który to proces polega nie
na czym innym, jak na wyginięciu typów pasjonarnych, wizjonerskich, energetycznych
i ich genów. Szczególnie jaskrawie ten proces przejawia się w okresach wojen,
gdyż zapaleni, ideowi młodzi ludzie chętnie zaciągają się pod sztandary bojowe
po obu stronach i gubią siebie nawzajem, ginąc młodo, zanim jeszcze zdążą
przekazać swe geny potomstwu. Lecz energetyczność spada także w czasie pokoju,
ponieważ osobnicy wyjątkowo czynni i uzdolnieni budzą wówczas głęboką niechęć,
a nawet wrogość, w spokojnej, gnuśnej masie, w tym też w młodych kobietach,
które wolą w takich czasach nie bohaterów, lecz osobników bezbarwnych, o
przeciętnym poziomie duchowym, zdolnych tylko do dbania o własny interes i
prywatną korzyść. Tak tedy bardzo często mężczyźni o dużej wewnętrznej sile i
energii umierają bez potomstwa, gdyż żadna dziewczyna nie chce zostać żoną tych
„dziwaków”, „narwańców” i „wariatów”, jak pospólstwo zwykło nazywać osoby
ponadprzeciętne. Dopiero dzieci z nieprawego łoża zachowują nieświadomie
energię i zdolność do bezinteresownych i dynamicznych czynów, nie znając nawet
swych ojców, lecz postępują tak, a nie inaczej po prostu na podstawie swej
wewnętrznej wrodzonej konstytucji psychicznej. Jednak, aby „realizować aktywną politykę zewnętrzną,
etnos powinien posiadać nie najwyższy, lecz średni stopień rozpowszechnienia
zdolności do nadwysiłku, ponieważ wówczas możliwa jest konsolidacja sił i
koordynacja działań. Przy dalszym osłabieniu napięcia w zespole etnicznym
kierowanie staje się łatwe, lecz obniża się zdolność stawiania czoła
oddziaływaniom zewnętrznym. Tak, potomków wojowniczych Ariów – Hindusów
bengalskich, Anglicy nawet nie werbowali do swych oddziałów kolonialnych,
ponieważ ci byli zbyt posłuszni, by być zdolnymi do walki żołnierzami” (L.
Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”).
Aby unaocznić
niektóre inne paradygmaty tego myślenia, przytoczmy poniżej fragment rozmowy
Lwa Gumilowa z dziennikarką Anną Żebrowską, zamieszczonej na łamach
warszawskiej „Polityki” 11 kwietnia
1987 roku: „Anna Żebrowska: – Większość
pana prac dotyczy starożytnej i średniowiecznej Azji. Skąd ten pociąg do
historii Hunów, Tatarów, Mongołów?
Lew Gumilow: – W dzieciństwie zaczytywałem się
książkami o Indianach, pasjonowała mnie ich cywilizacja. Nawet jeśli autor
opisywał krwawe napaści Indian na białych osadników, moja sympatia zawsze była
po stronie czerwonoskórych. Ponieważ w naszej części świata nie było Indian,
zająłem się ich odpowiednikiem – Tatarami i Mongołami.
A.Ż.: – Ładna mi analogia z Indianami! Przecież to
nie Tatarów gnębiono, to oni wyprawiali się na cudze ziemie, docierali nawet do
Polski. A już Rosjanom przez całe wieki dzikie ordy dawały się zdrowo we znaki!
L.G.: – Przepraszam, kto się komu dawał we znaki,
kto kogo gnębił?... Proszę mi wierzyć, że my Rosjanie nie byliśmy ani trochę
lepsi od moich starożytnych dzikusów. To my zajęliśmy im Kazań, Astrachań,
odebraliśmy Syberię... Tyle że zwycięzców się nie sądzi, zaś oni pisząc potem
podręczniki historii zamiast słowa „zagarnięto” wolą używać „wyzwolono”.
A.Ż.: – Pan wywołał wielką burzę w naukowym światku
sugerując nawet, że nie było podboju ziem ruskich ani tatarsko-mongolskiej
niewoli, lecz coś w rodzaju pokojowego współistnienia dwóch państwowości. A
przecież każdy uczeń wkuwa daty najazdów, potrafi wymienić zrównane z ziemią
miasta. Sama zdawałam z tego egzamin!
L.G.: – Wiem, jak się ten okres wykłada: „W 1238 r.
po siedmiu tygodniach oblężenia bohaterski mały Kozielsk został zdobyty, a na
jego ulicach urządzono taką masakrę, że miejscowy książę utonął w krwi swoich
poddanych. Batu-chan ruszył dalej, pod Czernichów, wziął miasto i starł je z
powierzchni ziemi”... Ciekawe jednak, że sobór z XI wieku ocalał. „Następnym na
jego krwawym szlaku okazał się Kijów, zamieniony w ruiny i zgliszcza”... Ale
zapewne zwiedzała pani Ławrę Peczerską i sobór Sofijski z XI wieku? „Kolejna
tragedia spotkała Włodzimierz Wołyński, który obrócono w gruzy, a mieszkańców
wycięto w pień”... I znów cerkiew z XII wieku pozostała nietknięta. Moskwę
okala „złoty pierścień” miast, gdzie w cerkwiach są XI-wieczne freski. Również
na peryferiach, na Ukrainie cerkwie z XI-XII wieku stoją do dzisiaj.
A.Ż.: – Nie wszystkie, część wysadzono potem w
powietrze.
L.G.: – Ale wiadomo kiedy – w latach trzydziestych.
I zrobili to bynajmniej nie Mongołowie, którzy nie tykali ani cerkwi, ani
pałaców, niczego. Napotykając opór niszczyli żywą siłę przeciwnika, który
wzbraniał im posuwać się dalej. Miasta wyrażające gotowość poddania się płaciły
okup w koniach i prowiancie, za co otrzymywały paryzę – blaszkę ze złota,
srebra lub brązu, która w razie czego gwarantowała im mongolską pomoc wojskową
i obronę. W latopisie Ipatijewskim (Hipackim) zanotowano, że z 300 miast
księstwa włodzimierskiego zniszczonych zostało zaledwie czternaście. Były to z
reguły te, których władcy (jak Wasyl w Kozielsku) po przybyciu wysłanników
Batu-chana nie wymyślili nic głupszego niż zabicie ich.
A.Ż.: – Dziwne, bo każdy podręcznik historii oraz
literatura piękna opisują okrutne rozprawy pogan z parlamentariuszami, nawet
gdy ci przybywali z darami.
L.G.: – Niech się zatem pani dowie, że w XI-XII
wieku tylko Mongołowie (nazwy tej można używać wymiennie z Tatarami,
stanowiącymi pierwszą linię ich jazdy) uważali, że zabicie człowieka, który
przyszedł do ciebie z wizytą, jest śmiertelnym grzechem i zdradą wymagającą
srogiej pomsty. Cała chrześcijańska Europa pastwiła się w tym czasie nad
posłańcami wroga, mordowanie ich było popularną odpowiedzią na propozycje układów.
Prawdę mówiąc, współcześni dyplomaci powinni się złożyć i postawić pomnik
Czyngis-chanowi, który pierwszy konsekwentnie egzekwował immunitet
nietykalności poselskiej.
A.Ż.: – Teraz już tylko czekam na zapewnienie, iż
nie było żadnego najazdu, lecz wycieczka do Europy, ale z niewiadomych powodów
po konnych turystach pozostało złe wrażenie...
L.G.: – Nie, to nie tak, choć moim zdaniem
określenia „zrównali z ziemią”, „wycięli w pień”, „całkowicie zniszczyli”
dodawano najczęściej w celach propagandowych. Lubimy się samooszukiwać...
Tatarzy nie byli okrutniejsi od wszystkich wojowników tamtych czasów, dość
wspomnieć Krzyżaków. Podjęli tę wyprawę będąc w sytuacji przymusowej. To
zresztą długa historia, którą – aby była wiarygodna – trzeba zacząć z daleka.
Proszę posłuchać. Mongołowie byli spokojnym ludem pasterskim, niedużym, bo
półmilionowym, za to otoczonym potężnymi i okrutnymi wrogami. W XI wieku ich
sąsiad – 60-milionowa Mandżuria – prowadziła z nimi wojnę wyniszczającą, taką
samą jak potem Amerykanie z Indianami. Stałe ekspedycje karne w Wielki Step
zajmowały się bezlitosnym mordowaniem mężczyzn i starców, kobiety brano do
niewoli i sprzedawano, dzieci wysyłano do pracy na plantacjach, skąd,
podrastając, starały się z powrotem przedrzeć do swoich. Jak napisał chiński
autor, ta polityka sprawiła, że „mściwość przeniknęła Mongołom do krwi i szpiku
kostnego”. Było jasne, że trzeba się bronić, jednak nie sprzyjała temu
wewnętrzna sytuacja plemienna. Ale oto wśród gnuśnych i pasywnych pasterzy
zaczęli pojawiać się ludzie „długiej woli”, tj. nieprzystosowani do układu
rodowego, bardziej energiczni i utalentowani od swoich krewniaków. Porzucali
kurenie, żyjąc oddzielnie lub łączyli się w niewielkie oddziały. Wyłapywano ich
i zabijano, bo nikt nie lubi niepokornych, burzycieli nawet kiepskiego ładu
społecznego, mimo to liczba niezadowolonych stale wzrastała.
W połowie XII wieku byli zagrożeni ze wszystkich
stron: walczyła z nimi własna arystokracja rodowa, ścigali ich Mandżurowie,
Merkici i inne plemiona. Zjednoczyli się zatem, wybrali wodza o imieniu
Temudżyn i przystąpili do wojny, która po 6 latach zakończyła się zwycięstwem
nad współplemieńcami. Temudżyn, zwany odtąd Czyngis-chanem przekształcił
wówczas cały naród w wojsko, którego kadrą oficerską stali się ludzie „długiej
woli” i dał zdecydowany odpór Mandżurom. Mówiłem, że imperium to liczyło 60
milionów mieszkańców, ale około 55-56 milionów stanowili podbici Chińczycy, za
wszelką cenę unikający walki w obronie swych ciemiężców. Mandżurów wyparto za
chiński mur, zajęto nawet Pekin. Na tym jednak nie koniec, bo od strony
dzisiejszego Kazachstanu przylegało do mongolskich stepów państwo Chorezmu,
którego władca, fanatyk muzułmański, wypowiedział wojnę niewiernym i zezwolił
na mordowanie karawan kupieckich, zmierzających szlakiem jedwabnym z Chin do
Buchary i Samarkandy. Temudżyn zainteresowany rozwojem handlu (karawany płaciły
Mongolii cło) wysłał posłów do Chorezm-szacha, gdzie ich skrócono o głowę... W
kolejnej wojnie również zwyciężyli Mongołowie, mimo że ich siły były o połowę
mniejsze. W tym samym czasie plemię Merkitów, z którym Mongołów wiązała
wieloletnia nienawiść, wycofało się na zachód i zostało przyjęte pod opiekę
Połowców. W pościgu za nimi, bo stepowa wendeta wymagała doprowadzenia sprawy
do końca, Mongołowie wdali się w wojnę z Połowcami. Uporczywa i zacięta trwała
od 1216 do 1240 roku. Połowcy byli równie dobrze zorganizowani, zuchwali i
odporni jak ich przeciwnik. Umocnili się na dolnej Wołdze i dopiero mongolski
manewr okrążający przez Kaukaz zmusił ich do ucieczki w stronę ruskich granic.
Poprosili tam o pomoc i książęta ruscy wystawili 80-tysięczną armię, którą
rozbito nad Kałką w 1224 roku.
A.Ż.: – Przecież Ruś zawsze walczyła przeciwko
Połowcom, traktuje o tym choćby „Słowo o wyprawie Igora”. Skąd nagle chęć
pomocy odwiecznym wrogom?
L.G.: – Na temat nienawiści rusko-połowieckiej mam
swoje zdanie. Podliczyłem, że w ciągu 150 lat miało miejsce pięć ruskich wypraw
w stepy połowieckie, pięć napaści Połowców na Ruś i 27 incydentów
przygranicznych. Oto i cała wojna. Więcej walczyli kijowianie z Suzdalem,
Suzdal z Nowogrodem, niż cała Ruś z Połowcami.
A.Ż.: – Teraz wszakże skłóceni książęta dzielnicowi
wystąpili wspólnie przeciwko nieprzebranym zastępom Wielkiej Ordy.
L.G.: – To również legendy. Nie było nieprzebranych
zastępów. Większość mongolskich oddziałów pilnowała granic z Mandżurią i
Chorezmem. Z Batu-chanem wyprawiło się około 30 tysięcy wojowników, z czego
połowę powstrzymali Połowcy w stepach astrachańskich. Druga kolumna ruszyła do
manewru okrężnego przez Ruś, aby dostać się na tyły wroga. Wkroczywszy na
ziemię riazańską zaproponowała przepuszczenie jej bez walki. Książę Jurij, jako
sprzymierzeniec Połowców odmówił. Wzięto więc Riazań, Włodzimierz i Suzdal,
który otoczony drewnianymi ścianami mógł spłonąć od jednej strzały zapalającej.
To sprawiło, że bogaty Uglicz zdecydował się na pertraktacje. Odtąd Mongołowie
szli prawie bez oporu, przyjmując kontrybucję i nie wyniszczając się w bojach.
Ba! W czasie 7-tygodniowego oblężenia wspomnianego już Kozielska (notabene
gdyby koczowników było dużo, wzięliby tę mieścinę w dwa dni) armia Batyja
powiększyła swe szeregi o – jak napisał węgierski kronikarz – „najgorszych z
chrześcijan”; tak nazywano nas, schizmatyków.
A.Ż.: – Rusini poszli oblegać ruskie miasto?
L.G.: – Oczywiście, że poszli, skoro przyjmowano
ich jako najemników... Jeszcze ciekawszy jest fakt, że obok Kozielska
znajdowało się silne i wojownicze księstwo smoleńskie oraz czernihowskie i
kijowskie – i nikt nie przyszedł z pomocą! Jako anegdotę podam, że pobliskie
sioło Pogankino przez cały okres oblężenia zaopatrywało napastników w żywność i
dlatego mieszkańcy Kozielska aż do XX wieku nie wstępowali w związki małżeńskie
z pogańkińcami... Wszystko to dowodzi, że kampania mongolska na Rusi była
kawaleryjskim rajdem przez cudze terytorium bez pozostawiania garnizonów, jak
to robiono w podbitych krajach. Zatrzymywali się pod miastami, aby zjeść,
odpocząć, zmienić konie. Kto nie szukał z nimi zwady – ocalał.
A.Ż.: – Ale na polskie ziemie nie mogli wtargnąć
pod pozorem ścigania Połowców, a jednak zapędzili się i tutaj, były bitwy,
poległ Henryk Pobożny.
L.G.: – I to da się wyjaśnić. Gdy tylko Mongołowie
dotarli na tyły armii chana Kotiana, cała połowiecka orda uciekła na Węgry. To
rozstrzygnęło losy wojny, można było już zawrócić, ale Węgrzy napytali sobie
biedy zabijając mongolskich posłów, wyprawionych dla wyjaśnienia sytuacji.
Wówczas ruszyła karna ekspedycja na Węgry przez Śląsk, gdzie zastąpiło jej
drogę polsko-niemieckie rycerstwo i miała miejsce wielka bitwa. W źródłach
mongolskich z całej wyprawy opisano tylko tę jedną bitwę, Ruś wspomniana jest
mimochodem, widocznie były to nieznaczące potyczki. Natomiast pod Legnicą lekka
jazda mongolska musiała pokonać ciężką konnicę. Swoim zwyczajem wzięto wroga w
dwa ognie. Potem jeszcze weszło im w drogę węgierskie rycerstwo, które rozbito
nad rzeczką Sają. Tutaj zadanie bojowe zostało ostatecznie wykonane, przeciwnik
przestał zagrażać, skrył się za Karpatami i Mongołowie odeszli...
A.Ż.: – Powie pan, że nie grabili po drodze, nie
brali w jasyr?
L.G.: – Proszę pani, jestem byłym żołnierzem,
przeszedłem szlak aż do Berlina, prowadziłem natarcia. Jest zasadą – przy
natarciu nie bierze się żadnych łupów! To dodatkowe obciążenie. To nie była
wyprawa grabieżcza, ani podbój obcych ziem, lecz dobrze przemyślana operacja
dla zabezpieczenia przynajmniej jednej ze swych granic – zachodniej. Ustalono
ją gdzieś na dolnej Wołdze, między Astrachaniem i Samarą. Mongołowie koczowali
na lewym brzegu i w Kałmuckich stepach, nikomu nie zagrażając. Od Rosji byli
wystarczająco daleko.
A.Ż.: – Skąd zatem wzięło się pojęcie 300 lat
tatarsko-mongolskiego zwierzchnictwa nad Rosją?
L.G.: – To następna ogromnie skomplikowana i
wielowątkowa opowieść. Mówiąc najkrócej: ruscy książęta zdali sobie sprawę, że
nie są w stanie bronić się przed najeźdźcami. Niemcy wzięli Juriew (Dorpat),
mordując jego mieszkańców co do jednego, Izborsk, nawet na krótko Psków, który
Aleksander Newski z trudem odbił. W Inflantach można było zwerbować każdą liczbę
rycerzy na podbój Rusi. Sekretarz Ludwika IX pisał nawet, że zagarnięcie
Nowogrodu nie byłoby trudniejsze niż podbicie Prusów. Na Galicję napierali
Węgrzy. Halicz przechodził to w ręce Polaków, to Węgrów, to Rusinów. Dzicy,
bardzo silni i wojowniczy Litwini dokonywali napadu za napadem, zapuszczali się
aż do Moskwy. Wewnętrzna sytuacja była równie rozpaczliwa, bojarzy kłócili się
z książętami, książęta czubili się między sobą. Wszyscy uznawali wprawdzie cara
– imperatora bizantyjskiego, ale i jego nie było, bo Konstantynopol zajęli
Krzyżowcy. Wówczas zjazd książąt w 1243 roku zdecydował oddać Ruś pod opiekę
chanatu. Przyjęcie poddaństwa nie było zresztą obowiązkowe: Smoleńsk długo
chciał być samodzielny, dopóki mu Litwini ostatecznie nie dopiekli. Jeśli się
prosiło o opiekę – trzeba było za nią oczywiście zapłacić, ale powiem pani, że
każda miejscowość płaciła istne kopiejki. W zamian otrzymywano pomoc wojskową.
Gdy po śmierci Aleksandra Newskiego Niemcy ruszyli dużą armią na Nowogród,
Mongołowie wysłali oddział złożony z 500 jeźdźców. Na wieść o tym napastnicy
zawarli pokój na warunkach podyktowanych przez nowogrodzian, bo – jak napisał
kronikarz – bardzo bali się samego imienia tatarskiego... Legendę o straszliwej
niewoli, o paraliżującym uzależnieniu rozdmuchali znacznie później rosyjscy
liberałowie o prozachodniej orientacji, dla których ideałem był europejski
model rozwoju. Zapatrzeni na Zachód starali się skompromitować wszelkie inne
wpływy, straszyli tatarską niewolą. Ale my nie jesteśmy ani Europejczykami, ani
Azjatami. Jesteśmy odrębni, chodzimy własnymi drogami, tak było w ciągu całej
historii. Tyle, że historii nikt nie zna... (...)
A.Ż.: – Który okres historii Rosji uważa pan za
najgorszy dla jego dalszego biegu?
L.G.: – Bodajże panowanie Iwana Groźnego.
A.Ż.: – Nie było gorszych? Przecież Iwan miał też
spore zasługi, przeprowadził reformy, przyłączył jakieś ziemie, umocnił
Rosję...
L.G.: – Diabła tam umocnił! Tyle zdziałał, że
przegrał wojnę o Inflanty. W młodości, gdy miał przy sobie rozsądnych doradców,
Rosja rzeczywiście się rozszerzyła i umocniła. Ale gdy zwariował – przecież to
była wyraźna paranoja – wykończył najwartościowszych ludzi ze swego otoczenia,
wytrzebił rosyjską utalentowaną elitę. Kraj pozbawiony ludzi utalentowanych
toczy się po równi pochyłej. W następstwie, proszę mi wybaczyć przypomnienie,
Polacy spalili Moskwę. Tyle się krzyczy: „Tatarzy, Tatarzy wszystko spalili!” –
a nieprawda, można zwiedzać choćby dziś. A po tym co spalili w 1611 roku Polacy
– i ślad nie pozostał.
A.Ż.: – No, Kremla nie spalili, sobór Wasyla
Błogosławionego również stoi, przy nim pomnik Minina i Pożarskiego – przywódców
powstania przeciw polskim najeźdźcom...
L.G.: – Pomnik postawiono później, Kreml był
kamienny, więc się nie pali, zresztą Polacy, przekształcili go w swą twierdzę.
Siedział tam pan Gosiewski z oddziałem, gdy Moskwa powstała przeciwko nim i
cała się wypaliła. Mniejsza zresztą o domy, były drewniane, łatwe do
odbudowania. Ale książki, dokumenty – wszystko to wówczas przepadło. Następny
pożar zawdzięczamy Francuzom – powszechnie uważanym za kulturalny, cywilizowany
naród. W 1812 roku puścili z dymem co się tylko dało, lecz jakże rzadko się o
tym wspomina. Wszystkim, co złe, obciążono Tatarów”...
Tego rodzaju wizje
intelektualne, niezależnie od tego, ile w nich jest wizjonerstwa (czy
doktrynerstwa), a ile trzeźwej oceny faktów, wiele mówią o duchu i mentalności
miarodajnych warstw narodu rosyjskiego.
DR BEN to najlepszy system rzucania zaklęć online przywracający mi zepsuty związek i gorąco polecam DR BEN każdemu, kto potrzebuje pomocy!
OdpowiedzUsuńMój mąż zostawił mnie dla innej kobiety 3 miesiące temu i od tamtej pory moje życie wypełnione jest bólami smutku i złamania serca, ponieważ był moją pierwszą miłością, z którą spędziłem całe życie. Mój przyjaciel powiedział mi, że widział zeznania rzucającego zaklęcia zwanego Dr Ben, że może przywrócić kochanka w ciągu kilku dni, śmieję się i powiedziałem, że nie jestem zainteresowany, ale z powodu miłości, którą mój przyjaciel miał dla mnie, ona skonsultowałem się z wielkim kapłanem w moim imieniu i ku mojemu największemu zaskoczeniu po 2 dniach mój mąż zadzwonił do mnie po raz pierwszy po trzech miesiącach, że tęskni za mną i że jest mu tak przykro z powodu każdej rzeczy, przez którą mnie przeszedł. Wrócił do mnie, a teraz jesteśmy razem szczęśliwi. Nadal nie mogę w to uwierzyć, ponieważ jest to bardzo niewiarygodne. Dziękuję DR BEN za przywrócenie mojego kochanka, a także mojego uroczego przyjaciela, który wstawił się w moim imieniu, za każdego, kto może potrzebować pomocy tego wspaniałego kapłana, jest adres e-mail: goodwillspelltemple@gmail.com możesz go WhatsApp przez numer telefonu komórkowego +2348159101215
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń