Publikacja za zgodą Pana dr Jana Ciechanowicza. Dziękuję
JAN CIECHANOWICZ
JAN CIECHANOWICZ
W KRÓLESTWIE URANII
(Wybitni astronomowie i podróżnicy pochodzący
z Litwy historycznej i Polski)
Copyright by
Jan Ciechanowicz
Wydanie drugie
Wydanie pierwsze: Siemianowice Śląskie 2012
ISBN 978-83-935413-0-0
Copyright by Jan Ciechanowicz
Badaj biegi gwiazd, jakbyś sam brał w nich udział. I ciągle rozważaj
wzajemne przemiany pierwiastków. Takie myśli oczyszczają z brudu życia
ziemskiego
Cesarz Marek Aureliusz
Spośród licznych i różnorodnych sztuk i nauk budzących w nas
zamiłowanie i będących dla umysłów ludzkich pokarmem, tym przede wszystkim
poświęceń się należy i te z największym uprawiać zapałem, które obracają się w
kręgu rzeczy najpiękniejszych i najbardziej godnych poznania… A cóż
piękniejszego nad niebo, które ogarnia wszystko, co piękne?
Mikołaj Kopernik
SPIS TREŚCI
ASTRONOMIA
Wstęp
Jan Heweliusz
Wincenty Wiszniewski
Leopold Berkiewicz
Herkules Dembowski
Aleksy Sawicz
Teodor Pietruszewski
Aleksy Hański
Aleksander Kononowicz
Sergiusz Kosiński
Arystarch Białopolski
Sergiusz Glasenap
Leonid Kulik
Jan Żongołłowicz
Włodzimierz Cesewicz
Ałła Masiewicz
GEOGRAFIA
Wstęp
Jan Kozyrewski
Tomasz Augustynowicz
Mikołaj Przewalski
Michał Butowt-Andrzejkowicz
Grzegorz Szczurowski
August Cywolka
Paweł Edmund Strzelecki
Jerzy Lisański
Włodzimierz Lipski
Karol Maksymowicz
Jerzy Wysocki
Mikołaj Rudanowski
Wsiewołod Roborowski
Mikołaj Mikłucho
Leon Barszczewski
Józef Wacław Siemiradzki
Jan Barszczewski
Benedykt Tadeusz Dybowski
Bolesław Hryniewiecki
Konstanty Wołłosowicz
Andrzej Wilkicki
Borys Wilkicki
ASTRONOMIA
WSTĘP
Immanuel Kant w
zakończeniu swego epokowego dzieła „Krytyka
praktycznego rozumu” umieścił następujące rozważania: „Dwie rzeczy – pisał – napełniają
umysł coraz to nowym i coraz to wzmagającym się podziwem i szacunkiem w miarę
tego, im częściej i im dłużej nad nimi rozmyślam: niebo gwiaździste nade mną i
prawo moralne we mnie. Ani jednego, ani drugiego nie potrzebuję szukać, nie
potrzebuję domyślać się tylko niby spowitych w mroku lub znajdujących się w
niedostępnej dziedzinie, poza polem mojego widzenia; widzę je przed sobą i
wiążę bezpośrednio ze świadomością swego istnienia. Pierwsze bierze początek z
tego miejsca, które zajmuję w zewnętrznym świecie zmysłowym, a powiązanie, w
którym się znajduję, rozszerza w niedościgłą dal ze światami światów i
systemami systemów, a poza tym w czas bezgraniczny ich periodycznych ruchów,
ich początku i dalszego trwania. Drugie swój początek bierze z mej
niewidzialnej jaźni, z mej osobowości i przedstawia mnie w świecie, który
posiada prawdziwą nieskończoność, lecz poprzez rozum tylko może być ujęte, w
świecie, odnośnie którego uznaję, ze jestem z nim (a przez to zarazem i ze
wszystkimi tamtymi widocznymi światami) połączony nie tylko tak jak tam w
sposób porządkowy, lecz powszechny i konieczny.
Pierwszy widok, widok niezliczonej wielości
światów, niejako niweczy moja ważność, jako zwierzęcy twór, który planecie (punktowi
tylko we wszechświecie) znów oddać musi materię, z której powstała po tym, gdy
przez krótki okres czasu (nie wiadomo, w jaki sposób) obdarzony był życiową
siłą. Drugi podnosi natomiast nieskończenie mą wartość jako umysłowości, dzięki
mojej osobowości, w której prawo moralne objawia mi życie niezależne od
zwierzęcej natury, a nawet od całego zmysłowego świata, przynajmniej o tyle, o
ile daje się to zrozumieć z celowego wyznaczenia mego istnienia przez tamto
prawo, wyznaczenia, które nie jest ograniczone warunkami i granicami tego
życia, lecz sięga w nieskończoność.
Podziw jednak i szacunek mogą wprawdzie
pobudzać do badań, lecz nie mogą zastąpić ich braku. Cóż wtedy należy czynić,
by podjąć je w sposób pożyteczny i odpowiadający wzniosłej naturze przedmiotu? Niechaj
przykłady będą tu nie tylko ostrzeżeniem, lecz niechaj prowadzą także do
naśladowania. Rozważanie nad światem zaczęło się od najwspanialszego widoku,
jakiego mogą dostarczyć ludzkie zmysły i jaki nasz rozum prześledzić jest w
stanie, idąc za szerokim zakresem zmysłów, a skończyło na astrologii. Etyka
zaczęła od najszlachetniejszej właściwości natury ludzkiej, której rozwój i
kształcenie rokują wielką korzyść, a skończyła na marzycielstwie i zabobonie. Tak
dzieje się ze wszystkimi pierwotnymi jeszcze próbami, w których główna sprawa polega
na użyciu rozumu, do czego nie dochodzimy sami przez się przez częste
ćwiczenie, podobnie jak do używania nóg, szczególnie gdy użycie to dotyczy
właściwości, nie dających się w tak bezpośredni sposób przedstawić w pospolitym
doświadczeniu. Gdy jednak, chociaż późno, zwyczajem stała się maksyma, aby
wpierw dobrze rozważyć każdy krok, jaki rozum uczynić zamierza, i nie pozwalać
mu iść inaczej jak tylko drogą dobrze najpierw obmyślonej metody, wtedy ocena
budowy świata przybrała zupełnie inny kierunek, a wraz z nim bez porównania
pomyślniejszy obrót. Spadanie kamienia, ruch procy rozłożone na pierwiastki i
na przejawiające się przy tym siły, a opracowane matematycznie, wytworzyły w
końcu ów jasny i w przeciągu całej przyszłości nie podlegający zmianom pogląd o
budowie świata, pogląd, który wobec dalszych obserwacji oczekiwać może coraz to
większego rozszerzenia i nie musi się obawiać, by kiedykolwiek musiał ustąpić. (…)
Słowem: umiejętność (poszukiwana krytycznie
i metodycznie rozpoczęta) stanowi tę wąską furtkę, która prowadzi do nauki
mądrości, jeżeli przez nią rozumiemy nie tylko to, co powinniśmy czynić, lecz i
również i to, co powinno być wytyczną dla nauczycieli, by dobrze i wyraźnie
torowali drogę ku mądrości, którą każdy kroczyć powinien, a innych strzegli
przed zejściem na manowce. Jest to umiejętność, którą filozofia zawsze będzie
musiała mieć pod swą opieką, umiejętność, w której subtelnych badaniach publiczność
nie może uczestniczyć, może natomiast brać udział w jej naukach, które dopiero
po takim opracowaniu będą dla niej zrozumiałe w prawdziwie jasny sposób”… Podobną do filozofii rolę – kształcącą
i oczyszczającą umysł ludzki – odgrywa też zajmowanie się innymi naukami, a
przede wszystkim astronomia i geografia, w jakiś naturalny i szczególny sposób
stykające rozum człowieka z perspektywą nieskończonej przestrzeni i
nieskończonego piękna.
Emile Michel Cioran
nieco ironicznie pisał: „Lubię te narody astronomów:
Chaldejczyków, Asyryjczyków, ludy prekolumbijskie, które z miłości do nieba poniosły
klęskę w historii”… Do tychże rozmiłowanych
w gwiazdach i Słońcu narodów można by dołączyć Sumerów, Egipcjan, Persów, Chińczyków,
Indów, a także Polaków, jeśli się zważy ich nieproporcjonalnie
duży wkład do rozwoju astronomii w XIX–XX wieku w obcych krajach. Wysokość i nieskończoność
wydają się być dla Polaków szczególnie pociągające. Choć przecież nie tylko dla
nich, lecz dla wszystkich ludów obdarzonych wyobraźnią i wrażliwym sercem. Oto na
przykład genialny filozof rzymski Titus Lucretius Carus w dziele „De rerum naturae” napisze jeszcze w pierwszym
wieku p.n.e.:
„Całość natury jest nieskończenie wielka
I nigdzie granic jej nie ma.
Bo gdyby jaki kres był,
Musiałby być też jakiś punkt,
Leżący poza światem całym,
Co trudno sobie wyobrazić.
Że nic za wszechcałością nie ma,
Każdy musi przyznać.
Bezkresna tedy i bezmierna
Wszechrzeczy jest dziedzina.
I zewsząd wszystko otoczone
Jest nieskończonością”…
– Wizja dla ludzkich serc i umysłów
zachwycająca i zniewalająca! I to od tysiącleci. Gdybyśmy się poważyli pokusić o
skrótowe streszczenie historii badań astronomicznych, to musielibyśmy stwierdzić,
iż w czwartym tysiącleciu p.n.e. Sumerowie, Indowie, Egipcjanie i Chińczycy wznosili
pierwsze obserwatoria, porywali się na układanie pierwszych map gwiezdnego nieba,
przewidywali zaćmienia Księżyca i Słońca. Także u Persów, Babilończyków, Chaldejczyków
nauka astronomii czyniła poważne postępy.
W pierwszej połowie
pierwszego tysiąclecia p.n.e. sztafetę przejmują genialni pod każdym względem Grecy.
W 585 roku p.n.e. Tales z Miletu jako pierwszy spośród Europejczyków dokładnie przepowiada
zaćmienie Słońca. Nieco później Leukippos i Demokryt opracowują doktrynę atomistyki;
w 356 roku p.n.e. umiera uczeń Platona Eudoksos, który opracował całościowy model
wszechświata: Ziemia w centrum, a wokół niej krążą planety i Słonce. Jeszcze nieco
później Arystarchos z Samos (320–250 p.n.e.) przedstawia koncepcję heliocentryczną,
która ulega zapomnieniu na całe 1800 lat. W 120 roku p.n.e. umiera astronom Hipparch,
który obliczył długość roku słonecznego i miesiąca co do sekundy zgodną z ustaleniami
dzisiejszej nauki oraz prawidłowo oszacował odległość Księżyca od Ziemi i rozmiar
naszej planety.
Ponieważ Grecy obserwowali tylko
południową część firmamentu, było im znanych 47
gwiazdozbiorów i dopiero gdy w XV wieku Europejczycy zaczęli odkrywać dla
siebie nowe lądy, opisano też dalsze konstelacje, widoczne z półkuli
południowej, których obecnie liczymy 88. Konstelacje mają tak niezwykłe nazwy, jak: Delfin, Wilk,
Żyrafa, Gołąb, Lutnia, Kruk, Puchar, Zając, Baran, Panna, Sekstans, Rzeźbiarz,
Ryba, Wąż, Ryś, Łabędź, Hydra, Mucha, Smok, Jednorożec, Mikroskop, Kompas,
Zegar, Pompa czy Piec. Spośród gwiazdozbiorów tylko około 30 widać
nieuzbrojonym okiem. Najbardziej bodaj rozpoznawalnymi i znanymi są Wielka (Ursa Maior) i Mała (Ursa Minor) Niedźwiedzice, które nigdy nie znikają z pola widzenia
i są widoczne z każdego punktu kuli ziemskiej. Po polsku bywają zwane także
Wielki Wóz i Mały Wóz, po litewsku
Taczka Ignacego, po rosyjsku Łoś lub Powóz. W Grecji antycznej opowiadano
legendę o pięknej dziewczynie imieniem Kallisto, którą powodowani zawiścią ze
względu na jej niezwykłą urodę bogowie przekształcili złośliwie w odrażającą
niedźwiedzicę. Zeus zaś, aby uratować nieszczęsne zwierzę przed zabiciem, chwycił niedźwiedzicę za ogon
i zarzucił na nieboskłon. Ponieważ zaś zwierzę było ciężkie a zamach szeroki,
ogon niedźwiedzicy bardzo się podczas rzutu rozciągnął i wydłużył, choć
zwykłe bywa krótki. Ulubionego zaś
pieska, z którym Kallisto lubiła się bawić, Zeus przekształcił w Małą
Niedźwiedzicę. Odtąd są one na niebie obok siebie. Każda z siedmiu gwiazd
Wielkiej Niedźwiedzicy ma swą nazwę. Przy pomocy najbardziej zamglonej spośród
nich sprawdzano ongiś ostrość wzroku; do gwardii przybocznej faraonów egipskich
przyjmowano tylko tych, którzy potrafili tę gwiazdę dostrzec. Tam zresztą tę
konstelację zwano Hipopotamem.
W drugim stuleciu nowej ery Ptolemeusz opracował
koncepcję wszechświata, która przetrwała i była obowiązująca (kościół katolicki
palił na stosie tych, którzy jej nie akceptowali) aż do XVI wieku. W 1543 roku Mikołaj
Kopernik niedługo przed śmiercią odważył się opublikować swe dzieło „O obrotach sfer niebieskich”, w którym przedstawił
teorię ruchu Ziemi wokół Słońca, burząc tym samym system Ptolemeuszowy. „Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie go wydało plemię”… Była to wielka
rewolucja naukowa, zwana powszechnie „przewrotem kopernikańskim”.
***
Niebo w
odczuciu ludów starożytnych uchodziło zawsze za źródło tajemnych mocy.
Prometeusz, jeden z Tytanów, miał ulepić pierwszego człowieka z gliny i łez, a
duszę mu nadał z ognia niebieskiego, jako największy dar. Mit grecki podaje, że
Atlas, brat Prometeusza, był wielkim astronomem i astrologiem. „Stąd wzięła źródło bajka o nim, –
pisze Aurelius Augustinus – że niebo
dźwigał, aczkolwiek jego imieniem nazwano górę, której wysokość przypominała
może w mniemaniu ludu dźwiganie nieba”…
Z niebem, z jakąś wielką katastrofą kosmiczną wiązano również w mistycznych
legendach starożytności mający nastąpić koniec świata.
Mniej więcej w
okresie, gdy upadało królestwo Asyrii, a powstawał Rzym, miała żyć Sybilla
Erytrejska, która w swym opisie Dnia Sądu, czyli Końca Świata, zawarła
następujące obrazy:
„Sądu znak - ziemia zwilżeje od potu. (…)
Gdy świat nikczemny w gęstych legnie cieniach,
Odrzucą mężowie widma, a także skarb wszelaki.
Wypali ogień krainy; a morze i przestworza
Przenikając, straszliwych piekieł podwoje wysadzi. (…)
Winowajców ogień wieczny będzie palić,
Ukryte czyny odkrywając…
I będzie wtedy płacz,
Wszyscy zębami zgrzytać będą. (…)
Odjęty jest od słońca blask i ginie orszak gwiazd.
Runą niebiosa i światło szczeźnie księżyca. (…)
Już z niwą zrównane są góry,
A morskie błękity zanikają wszystkie.
I zginie zniszczona ziemia.
Zarówno wyschną źródła, jako i rzeki od ognia.
A trąba głos smutny już wyda z górnego okręgu,
Łkając nad grzechem nieszczęsnym i karą wszelką.
I piekła czeluście ukaże ziemia rozwarta.
I stawieni tu będą królowie przed Panem,
Co do jednego.
I potop ognia i siarki opuści się znowu z nieba”…
Słowa te nie
koniecznie muszą być fantazją. Czy nie może być bowiem tak, że Ziemia, przyciągając
nieustannie materię z przestrzeni międzygwiezdnej, wciąż się rozrasta i
zwiększa, choć bardzo powoli, ale staje się coraz bardziej masywna? To zaś z
kolei powoduje, iż potencjałem jej ruchu staje się coraz to silniejszy pęd
odśrodkowy. Musi więc następować albo powolne oddalanie się naszej planety od
Słońca, albo, w pewnej krytycznej chwili i pod wpływem jakiegoś dodatkowego
czynnika kosmicznego, jej gwałtowne zerwanie się z orbity i szybkie oddalenie
się w bezbrzeżną przestrzeń wszechświata. Może też być tak, że wzrost masy Ziemi
spowoduje spowolnienie jej ruchu orbitalnego, zmniejszenie dynamiki obrotowej
i, co za tym idzie, powolne zbliżanie się i w końcu „spadnięcie” tej planety na
Słońce. – W scenerii zbliżonej do apokaliptycznych scen sybiliańskich…
***
Astronomia,
jako nauka o ciałach niebieskich, ich właściwościach i ruchach, powstała - jak zaznaczyliśmy
powyżej – przed tysiącami lat w obrębie kilku wielkich cywilizacji
starożytnych: chińskiej, indyjskiej, egipskiej, babilońskiej, asyryjskiej, azteckiej,
a znacznego rozwoju jako sensu stricte nauka doznała w antycznej Grecji, Rzymie
i Persji. Pierwsze np. wyznaczenia nachylenia eliptyki do równika powstały w
Chinach około 1100 lat przed nową erą. Gdy z kolei w Egipcie zmierzono
dokładnie kierunek osi głównych świątyń poświęconych bogom Amon (Ra), Chonsu i Mut
(Ra był bogiem słońca, Chonsu bogiem Księżyca), okazało się, że oś świątyni Ra
w okresie, gdy była przebudowywana około 1480 roku p.n.e. (przez faraona
Thutmozisa III) wykazywała z dokładnością 0,05 stopnia punkt wschodu Słońca w
najkrótszym dniu zimowego przesilenia. Dokładne zbadanie orientacji osi świątyń
Chonsu i Mut wykazało, iż są one skierowane ku punktom, w których pierwszego
dnia po nowiu, następującym po dniu przesilenia letniego, znika za widnokręgiem
Księżyc.
Ekstremalna
deklinacja miesięczna księżyca i długość łuku, jaki zatacza on ponad
horyzontem, ulega systematycznym zmianom cyklicznym, których okres wynosi 18,61
lat. Kierunku poprzecznych osi świątyń Chonsu i Mut okazały się odpowiadać
skrajnym wartościom, jakie w trakcie jednego takiego cyklu przyjmowała
deklinacja Księżyca. Nów tego satelity Ziemi oznaczał w Egipcie początek nowego
miesiąca. Natomiast ustalenie kolejnych pór roku wymagało dodatkowych
obserwacji, pozwalając na coroczną korekcję kalendarza. Taką obserwacją było
przede wszystkim wyznaczenie daty pierwszego nowiu następującego po letnim
przesileniu. I tych zabiegów uczeni egipscy dokonywali po mistrzowsku już ponad
cztery tysiące lat temu.
Wśród ruin
majestatycznego kompleksu świątyń ku czci Ra – Amona zachowały się liczne
inskrypcje hieroglificzne, z których część dotyczy astronomii. Nad oknem tzw.
Sali Świątecznej, na której dachu znajdowała się ongiś Wysoka Komnata Słońca,
spełniająca widocznie rolę obserwatorium słonecznego, znajduje się tajemniczy
napis, którego autorstwo przypisuje się kapłanowi imieniem Hor, żyjącemu w
okresie panowania faraona Takelota II, a który opisuje procesy astronomiczne w
okresie zimowego przesilenia. Także w innych świątyniach i piramidach
staroegipskich badacze odnajdują dość liczne teksty dotyczące astronomii. Jak
podaje Diogenes Laertios, starożytni Egipcjanie dysponowali dokładnymi spisanymi
informacjami o kilkuset zaćmieniach, zarejestrowanych w ciągu co najmniej
dziesięciu tysięcy lat!
***
Także wielka
cywilizacja stworzona przez Sumerów poczyniła w swoim czasie ogromne postępy w
tej nauce. Długość roku wedle kalendarza sumeryjskiego wynosiła 365 dni 6
godzin i 11 minut, co go różni od kalendarza współczesnego tylko o 3 minuty. Czas
obiegu Księżyca wokół Ziemi Sumerowie obliczali z dokładnością do 0,4 sekundy!
Według nauki współczesnej czas obiegu Ziemi dokoła Słońca wynosi 365,242298 doby;
według kalendarza gregoriańskiego – 365,242 doby. Tymczasem zaś Majowie, twórcy
absolutnie oryginalnej cywilizacji na kontynencie amerykańskim, okres ten
wyliczali na 365,242129 doby. Długość miesiąca księżycowego Majowie obliczali z
dokładnością do 0,0004 dnia! Jednym z najsłynniejszych obserwatoriów astronomicznych,
zbudowanym około 1700 roku przed narodzeniem Chrystusa, jest złożona z dwu głównych
kręgów kamiennych budowla w Stonehenge w południowej Anglii; prześwity między jej
3200 blokami wyznaczają wszystkie ważne punkty na horyzoncie, a więc np. wschodów
i zachodów zarówno Słońca, jak i Księżyca, z drobnymi tylko błędami, wynoszącymi
ułamki stopnia.
Pomiaru
południka Ziemi dokonał po raz pierwszy Grek Eratostenes około 240 roku p.n.e.
W trzecim wieku przed Chrystusem Arystarch z Samos jako pierwszy w dziejach
ludzkości sformułował ideę o ruchu Ziemi wokół Słońca, którą naukowo udowodnił Mikołaj
Kopernik dopiero w 1543 roku. Natomiast Hipparch nieco później dokładnie opisał
orbitę Księżyca. Astronomia cieszyła się u Hellenów wielkim uszanowaniem, a
opiekowała się tą fascynującą nauka muza Urania, trzymająca w ręku sklepienie nieba
i cyrkiel.
Po Grekach
myśl astronomiczna jakby się nieco cofnęła, gdy Ptolemeusz w drugim wieku przedstawił
wizję geocentrycznej teorii, która – mimo zupełnej swej bezpodstawności – niepodzielnie
panowała w nauce światowej przez półtora tysiąca lat.
Koncepcje
mylne w nauce i m.in. w polityce, bywają żywotne i długowieczne w nie mniejszym
stopniu niż słuszne. Ludzkość jednak zawsze fascynował i zawsze będzie fascynować
widok gwiaździstego nieba, symbolu piękna i boskiej harmonii. I choć Pascala przerażała
„wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni”, to przecież wielki uczony szwedzki Svante
Arrhenius widział to „cieplej” i w 1908 roku pisał: „Nie pozostaje nam bodaj nic innego, jak przyjąć, że życie przyszło na Ziemię
z Wszechświata, to znaczy z innych, już poprzednio ożywionych światów, i że życie,
podobnie jak materia i energia – jest wieczne. Zarodki życia miałyby więc nieustannie
krążyć wraz z pyłem kosmicznym w pustce międzygwiezdnej, natrafiwszy zaś przypadkiem
na sprzyjające warunki – osiedlać się i rozwijać na planetach”.
Badania astronomiczne
miały też doniosłe implikacje światopoglądowe. W dialogu „O Porządku” Św. Augustyn pisał: „Jeśli chodzi o ruchy ciał niebieskich,
to [człowiek] żywo się nimi
interesował i zabrał się do badania ich z cała gorliwością. Pojął, że i tam stałe
i niezmienne odstępy czasu, w jakich ruchy te następują, że dokładnie odmierzony
i określony bieg gwiazd, że jednakowe zawsze odległości w przestrzeni, jakie je
dzielą – wszystko to jest królestwem, w którym władają miary i liczby. W podobny
więc sposób [jak w geometrii], ujmując
w definicje i porządkując te zjawiska, spowodował narodziny astronomii, nauki, która
dla ludzi religijnych jest potężnym argumentem w ich wierze, a ciekawskim zamącić
może w głowie” (Św. Augustyn, Dialogi filozoficzne, t. 1, s. 215).
Także Mikołaj Kopernik
dedykując swe dzieło „O obrotach sfer niebieskich”
papieżowi Pawłowi II, stwierdzał, że „astronomia
jest sztuką bardziej Bożą niż ludzką”.
Istotnie, nawet symboliczne skierowane w górę oczy człowieka, gdy obserwuje
gwiaździste niebo, zbliża go do pozycji modlitewnej. Także zresztą sama treść dawnych
dzieł astronomicznych wydaje się jakby zbliżać do siebie wiedzę i wiarę, jak o tym
wydawał się marzyć papież Jan Paweł II, gdy w encyklice „Redemptor hominis” notował: „Tak
jak w dawniejszych epokach, tak i teraz – i bardziej jeszcze – jest powołaniem teologów
i wszystkich ludzi nauki w Kościele, ażeby łączyli wiarę z wiedzą i mądrością, aby
przyczyniali się do ich wzajemnego przenikania… Zadanie owo dzisiaj ogromnie się
rozbudowało w związku z postępem ludzkiej wiedzy, jej metod oraz osiągnięć w poznaniu
świata i człowieka. Dotyczy to zarówno nauk ścisłych (szczegółowych), jak i humanistycznych,
jak również filozofii”…
***
Bardzo ciekawym
zjawiskiem w dziejach nauki stanowi fenomen intuicyjnego dokonywania w odległej
przeszłości wielkich odkryć, a następnie zapominanie o nich i powrót do nich po
wielu stuleciach. Tak w swym epokowym dziele „De revolutionibus orbium coelestium” Mikołaj Kopernik powołuje się na
greckie rękopisy mówiące o obrocie Ziemi dookoła Słońca, oparte skądinąd na przekazach
staroegipskich. Mimo to obawiał się spalenia na stosie i kazał opublikować swe dzieło
dopiero niezadługo przed śmiercią, Krzysztof Kolumb zaś i Galileo Galileusz byli
za głoszenie heliocentryzmu prześladowani, a Giordano Bruno został spalony na stosie.
A przecież tezę, że Ziemia stanowi kulę krążącą wokół Słońca znajdziemy również
w hebrajskiej księdze kabalistycznej „Zohar”,
jak też w szeregu starożytnych rękopisów azteckich.
Skąd tego rodzaju
genialne intuicje? Skąd np. Jonathan Swift mógł wiedzieć, że Mars ma dwa księżyce,
jeśli fakt ten odkryto półtora wieku później?
W 1473 roku otworzyły
się na świat oczy niemowlęcia, które przebić miały nieruchome stropy nieba nad Ziemią
i zobaczyć to, co niewidoczne dotąd było dla zwykłych śmiertelników. To właśnie
torunianinowi Mikołajowi Kopernikowi [z którego są dumne dwa narody: polski i niemiecki]
zawdzięczamy – jak zaznaczyliśmy powyżej – tę prawdę, że Ziemia, z całym swoim niewyobrażalnym
bogactwem, ma krążyć wokół Słońca, ciążyć ku niemu i odbywać dookoła niego pracowite
pielgrzymki po orbicie układu heliocentrycznego. Odkrycie to miało doniosłe znaczenie
humanistyczne, nie tylko poznawcze, gwałtownie poszerzyło horyzonty myślowe całej
Europy. Myśl wielkiego Polaka wyrwała się ku nieskończonym przestworzom kosmosu,
jak słoneczny promień przebija się przez ciężkie chmury, i zalała jasnością rzeczy,
które były dotychczas skryte przed rozumem człowieka. W 1543 roku Mikołaj Kopernik
życie zakończył, lecz jego nauka i niczym nie skrępowany duch badawczy nadal stanowiły
potężny rozrusznik postępu wiedzy i kultury intelektualnej całego świata, podobnie
jak w XX wieku inny Polak Konstanty Ciołkowski otworzył przed ludzkością perspektywy
podróży kosmicznych. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t.
1–3, Rzeszów 2001).
W tymże czasie,
w XVI wieku, poeta Mikołaj Rej był przekonany, że jak pisał – „człowiek wedle biegów niebieskich rodzić się
musi”: – „A także i człowiek, gdy się
tam mu na ten czas urodzić się przytrafi, już wedle sprawy i przyrodzenia onej planety
z takimi się obyczajami i postępki urodzić musi. A to jest predestinatio, co zowiemy
przejrzenie Pańskie, onym mocnym dekretem Pańskim raz uczynione, iż się człowiek
nędzny z onej raz nadanej onym różnym planetom mocy rodzi albo zły, albo dobry…
Także to stąd przypadnie, iż się stanie potym albo godnym, albo niegodnym łaski
Pańskiej, jeżeli temu w czas rozumem a bojaźnią Bożą zabieleć nie będzie umiał,
obaczywszy z przypadków niedobrze postanowione przyrodzenie swoje… [Tutaj wydaje
się nasz poeta podzielać przekonanie, znane m.in. w doktrynie buddyzmu, iż dobre
uczynki mogą zmienić fatalną predestynację karmiczną i złagodzić złowrogą perspektywę
losową. W dalszym ciągu jakby jednak sam sobie zaprzecza. – J. C.]. Boćby to niepotrzebna praca była tego tak wielmożnego
Bóstwa, aby po pięciu, albo po sześciu tysięcy lat o najmniejszym człowieczku od
początku świata wiedzieć a postanawiać miał, jako się kto urodzić miał, i z jakimi
obyczajami. Ale jako raz rzekł, a jako raz postanowił i mocnym swym dekretem utwierdził
i zapieczętował, tak się to już aż do skończenia świata zawżdy toczyć i sprawować
musi”…
W czasach nowożytnych
astronomia się usamodzielniła, zerwała sztuczne więzy zarówno z astrologią, jak
i z religią, dokonała ogromnych postępów i stała się nie tylko jedną z najbardziej
fascynujących, ale i jedną z najbardziej ważnych dla ludzkości nauk. Do jej postępu
przyczynili się reprezentanci wielu narodów kulturotwórczych: Arabowie i Francuzi,
Chińczycy i Niemcy, Anglicy i Polacy, Rosjanie i Japończycy, Włosi i Hindusi, Duńczycy
i Holendrzy, Hiszpanie i Amerykanie, Żydzi i Szwedzi.
***
Wśród astronomów
przeszłości nie brakło osób o wielkim formacie nie tylko umysłu, ale i charakteru.
Jednym z nich był Galileo Galileusz (1564–1642). Dotychczas temu wielkiemu Włochowi
poświęcono około pięciu tysięcy prac naukowych, trudną do ustalenia, lecz z pewnością
olbrzymią, liczbę powieści, opowiadań, wierszy, dzieł malarskich, filmów,
rzeźb, utworów scenicznych. Niewielu znajdzie się w dziejach ludzkości wybitnych
uczonych, którym w udziale przypadłaby aż taka sława pośmiertna. Namnożyło się zresztą
wokół życia i dzieła znakomitego astronoma także niemało legend, fantazji, zmyśleń
i nieporozumień. Znane są np. obrazy malarskie, wyobrażające Galileusza w mrocznej
zakratowanej celi więziennej lub wypowiadającego ową sakramentalną formułkę „eppur
si muove!” – „a jednak się porusza!”, rzuconą rzekomo w twarz badających go inkwizytorów.
W rzeczywistości nigdy nie przebywał on w więzieniu, zawsze miał do dyspozycji wygodne
apartamenty w arystokratycznych dzielnicach Rzymu i Florencji, nie wypowiedział
też owego zdania o obracającej się wokół Słońca Ziemi. Nie uczynił też wielu innych
rzeczy, które mu z tych czy innych względów przypisywało się i przypisuje.
Czy staje się z
tego powodu mniejszy niż w istocie był? – Żadną miarą! Prawdziwa wielkość nie potrzebuje
fałszywej aureoli. Nie wymaga więc jej i tytaniczna postać tego (w jednej osobie!)
genialnego astronoma, fizyka, mechanika, filozofa, poety, filologa, muzyka, komediopisarza,
malarza – człowieka o dramatycznym życiorysie i nie mniej dramatycznych zmaganiach
wewnętrznych… Urodził się Galileo 15 lutego 1564 roku w Pizie, znanej każdemu z
obrazka, przedstawiającego słynną „padającą wieżę”. Pochodził z rodziny powszechnie
szanowanej, ongiś nader wpływowej, później nieco pod względem majątkowym podupadłej.
Do jedenastego
roku życia mieszkał w mieście urodzenia, gdzie też uczęszczał do szkoły. Następnie
rodzina przeniosła się do Florencji. Młody człowiek wstąpił do jednego z zakonów
i kilka lat spędził w klasztorze, w którym mógł gruntownie zapoznać się z dziełami
dawnych pisarzy greckich i rzymskich. Poważna choroba oczu jednak spowodowała, iż
ojciec zabrał młodzieńca z klasztoru, ponieważ uciążliwa reguła zakonna uniemożliwiała
kurację i regenerację organizmu. W 1581 roku wstąpił Galileusz na wydział medyczny
Uniwersytetu Pizańskiego. Wkrótce wszelako doszedł do wniosku, iż ani on medycynie,
ani ona jemu nie odpowiada. Porzucił więc studia, wrócił do Florencji i na tutejszej
wszechnicy poświęcił się nauce matematyki. Niebawem napisał swą pierwszą rozprawę
z pogranicza geometrii i mechaniki, odkrył prawo ruchu wahadła, zyskując z miejsca
uznanie i rozgłos.
W wieku 25 lat
został powołany na posadę wykładowcy katedry matematyki uniwersytetu w Pizie. Nieco
później widzimy go już jako profesora tegoż przedmiotu na Wszechnicy Padewskiej,
gdzie działa dłuższy okres czasu.
W ciągu sześćdziesięciu
lat pracy badawczej Galileo Galilei dokonał szeregu odkryć naukowych i wynalazków
technicznych. Zbudował m.in. wagę hydrostatyczną (1586), sformułował prawo spadania
ciał (1602), skonstruował pierwszy termoskop (1603). W roku 1636 sformułował tzw.
„zasadę względności”, a w rok później odkrył librację Księżyca.
Obserwując niebo
przez własnoręcznie zbudowany teleskop (o 32-krotnej sile powiększania) poczynił
wiele wartościowych ustaleń, doszedł do wniosków i uogólnień, które opublikował
w latach 1610–1611. Prace te wywarły piorunujące wrażenie ma współczesnych. Na podstawie
bowiem bezpośrednich obserwacji ruchów ciał niebieskich i precyzyjnych obliczeń
matematycznych Galileo definitywnie potwierdził zasadność heliocentrycznego systemu
Kopernika, który to system wciąż jeszcze był w kołach miarodajnych uważany za swego
rodzaju dziwaczną i nieuzasadnioną hipotezę. Z całą stanowczością stwierdził, że
to nie Słońce wokół Ziemi, lecz Ziemia i inne planety obracają się dookoła Słońca
i wokół własnej osi. Odkrył również góry na Księżycu, satelity Jowisza, fazy Wenus
(przepowiedziane poprzednio teoretycznie przez Kopernika), opisał plamy słoneczne.
Po tych rewelacjach w środowiskach naukowych i kościelnych zawrzało, a kilku „autorytetów
moralnych” ówczesnej elity wystąpiło z ostrą polemiką przeciwko
tezom Galileusza. Zarzucono mu, ze propaguje „ateistyczne” poglądy Kopernika, że
wszystko, co widział przez teleskop, to „złudzenia optyczne”, że jego
twierdzenia są sprzeczne z tekstem Biblii itd. Jednak uczony odpierał wszystkie
te ataki z olimpijskim spokojem: „Kto powołuje
się na autorytety, wykazuje pamięć, a nie rozum”…
Imię Galileo staje
się powszechnie znane; wielu znakomitych mężów stanu i krezusów Italii ubiega się
o jego przyjaźń i proponuje wsparcie finansowe dalszych badań naukowych. Wkrótce
też 40-letni wówczas uczony osiada na dworze księcia Cosimo II Medici we Florencji,
jako „nadworny filozof” i „pierwszy matematyk” tutejszego uniwersytetu. W roku 1611
odwiedza Rzym i zostaje życzliwie przyjęty przez papieża. Wydawałoby się, że droga
do dalszych badań naukowych stoi otworem przed genialnym uczonym. Los jednak lubi
być nieprzewidywalnym.
W 1616 roku epokowe
dzieło Mikołaja Kopernika „O obrotach ciał
niebieskich” zostaje wciągnięte przez
kongregację jezuitów na „Index librorum
prohibitorum”, co się wiązało z procesem
usztywnienia ideologicznej pozycji kościoła katolickiego, zmuszonego wówczas do
walki z natarciem Reformacji. (Na marginesie zaznaczmy, że protestanci jeszcze przedtem
uznali dzieło Kopernika za heretyckie i bezbożne). Ponieważ teoria genialnego toruńczyka
obalała obowiązujące dotąd w obrębie chrześcijaństwa koncepcje astronomiczne Arystotelesa
i Ptolemeusza, wszystkie konfesje uznały za celowe zabronienie szerzenia idei kopernikańskich.
Dla nikogo nie było już tajemnicą, iż Galileusz należał do grona żarliwych zwolenników
teorii heliocentrycznej, automatycznie więc i on został „ostrzeżony” przed „zgubnym”
tejże teorii wpływem; musiał być odtąd bardzo oględny w swych wypowiedziach i publikacjach.
Na tym jednak się
nie skończyło. Biada temu, kto wybija się nad przeciętny poziom swego czasu: zawiść
i złość ludzka będzie mu towarzyszyła we wszystkich jego poczynaniach. Cudza wielkość
w oczach niektórych jest czymś zgoła niewybaczalnym. „Potępiamy wszystko, co się wydaje nam niezwykłe, i czego nie pojmujemy” (de Montaigne). Do inkwizycji wpłynął list
anonimowy donoszący, iż Galileusz – wbrew zakazowi kościelnemu – nadal broni potępionych
poglądów Kopernika. Choć dziś dokładnie wiemy, że w owym okresie włoski uczony powstrzymywał
się od publicznych wypowiedzi na ten temat. Został ponownie przez władze kościoła
ostrzeżony.
W 1623 roku na
tron papieski wstąpił – jako Urban VIII – dawny bliski przyjaciel Galileusza, kardynał
Mateo Barberini. Dla uczonego była to wielka radość, ufał bowiem, iż teraz
będzie mógł bez ograniczeń rozwinąć swe badania astronomiczne, Barberini bowiem
był człowiekiem światłym, posiadającym szerokie horyzonty myślowe i mądrym. W 1630
roku Galileusz odwiedza w Watykanie dawnego przyjaciela i otwarcie opowiada mu
o swych pracach naukowych, pokazuje pierwszą wersję słynnego później „Dialogu o dwu najważniejszych układach świata:
ptolemeuszowym i kopernikańskim”. Po wielu wahaniach Urban VIII decyduje się zezwolić na druk tego tekstu, w którym teoria Kopernika jest przedstawiana
po prostu jako jedna z możliwych hipotez, a nie jako ostateczna prawda naukowa.
Książka ukazała się (ze zmianami wprowadzonymi przez cenzurę kościelną) w styczniu
1632 roku we Florencji w języku włoskim. Po kilku miesiącach następuje gwałtowna
reakcja Rzymu: rozkaz wycofania „Dialogu”
ze sprzedaży i z bibliotek publicznych. Autor zostaje przywołany do Stolicy Apostolskiej.
W kwietniu – czerwcu roku 1633 trwa przeciwko niemu oficjalne śledztwo. W trakcie
licznych przesłuchań w urzędzie inkwizycji, stojąc w obliczu ekskomuniki i spalenia
na stosie, Galileusz ulega presji i deklaruje chęć wyrzeczenia się „zgubnych i fałszywych”
poglądów heliocentrycznych. 22 czerwca 1633 roku przygarbiony, klęczący w rzymskim
kościele Maria Sopra Minerwa siedemdziesięcioletni astronom publicznie wyraża skruchę
z powodu swych domniemanych „błędów”. Tłum gapiów doznaje dreszczu rozkoszy na widok
poniżonego geniusza. Inkwizytorzy pławią się w poczuciu wszechwładzy sprawowanej
w imieniu samego Boga. Tylko nielicznym zebranym błyszczą łzy współczucia w oczach,
a twarze płoną rumieńcem bolesnego wstydu…
Galileusz został
po poniżającym rytuale ściśle ograniczony w badaniach naukowych. Nadal jednak uważał,
że „zagłębianie się w zagadnienia budowy wszechświata
jest jednym z największych i najszlachetniejszych spośród wszystkich zagadnień”, że „tylko
po śmierci dogmatów zaczyna się nauka”.
Za życia wydał jeszcze kilka fundamentalnych dzieł z zakresu matematyki. Na pięć
lat przed zgonem utracił wzrok, a życie zakończył 8 stycznia 1642 roku w wieku 78
lat. W niecałe sto lat później jego zwłoki zostały z honorami przeniesione do Florencji
i spoczęły w kościele Santa Croce, obok Michała Anioła, innego tytana myśli i „przewodnika
ludzkości”…
Mija kilka stuleci
od dnia, gdy wysokie czoło myśliciela posypane zostało popiołem wymuszonej skruchy.
W roku 1982 papież Jan Paweł II, wybitny filozof i poeta, przyjmuje na audiencji
w Watykanie ponad pół tysiąca naukowców z całego świata z okazji 350 rocznicy wydania
Galileuszowego „Dialogu o dwu najważniejszych
układach świata” . Z ust Ojca Świętego
padają słowa ubolewania nad „sprawą Galileusza”, która stała się dla kościoła „gorzkim
doświadczeniem”. Polski papież mówi o „prawdziwej
autonomii kultury ludzkiej, a zwłaszcza nauki” w stosunku do kościoła, uznaje, że „Galileusz wiele wycierpiał ze strony ludzi Kościoła i jego organizacji”… W wydanej przez Papieską Akademię Nauk
obszernej monografii biskupa Pio Paschini „Vita
e opera di Galileo Galilei” (Rzym 1982) imię wielkiego uczonego zostaje ostatecznie
„zrehabilitowane”, co potwierdził w specjalnym piśmie Jan Paweł II. Była to jednak raczej samorehabilitacja kościoła, uznającego własne
błędy. Wszędzie zresztą w ciągu wielu stuleci nauka rozwijała się częstokroć znajdując
się w konflikcie z możnymi tego świata, nieustannie dążącymi do tego, by uczynić
z niej swą służebnicę. I zawsze w końcu wychodziła obronną ręką z tych zmagań, gdyż
prawda jest nieobalalna; można ją ukrywać, a
jej obrońców prześladować, wyklinać,
palić na stosach, lecz samej prawdy zabić nie sposób …
***
Obecnie uzbrojone w potężne środki
techniczne oko astronomów sięga do galaktyk odległych od Ziemi o
450 000 000 lat świetlnych [to tak, jakby ktoś siedząc w Lizbonie
czytał gazetę leżącą na stole w Moskwie].
W ramach zaś astronomii rozwijają się liczne nauki szczegółowe, jak np. astrofizyka,
kosmogonia, mechanika nieba, astrochemia, heliobiologia, astrofotometria, heliofizyka,
astrospektroskopia, radioastronomia, kosmologia, kosmozofia i szereg innych. Do
ich powstania i rozwoju dobitnie przyczynili się w XIX–XXI wieku badacze polskiego
pochodzenia, działający w różnych krajach. Była zaś ich cała plejada i to specjalistów
dużego formatu. W Niemczech np. działało wielu znakomitych astronomów polskiego
pochodzenia, że nadmienimy tu imię chociażby Ericha Przybylloka (1880–1954), urodzonego
w Tarnowcu na Śląsku, dyrektora obserwatoriów astronomicznych we Wrocławiu i Królewcu.
Nie brakło Polaków pracujących w tej dziedzinie nauki także we Włoszech i Turcji,
Wielkiej Brytanii i Austrii, Ameryce i Kanadzie, szczególną zaś pozycje wywalczyli
sobie w Rosji. Właśnie przypomnieniu niełatwych i fascynujących losów tych wielkich
mężów nauki, ich ofiarnej pracy i imponującym osiągnięciom, poświęcamy niniejszą
książkę; ale także tym, którzy najczęściej korzystali ze zdobyczy astronomii: słynnym
żeglarzom i podróżnikom, geografom i geodetom, jak też matematykom, bez współpracy
z którymi astronomowie byliby bezradni.
***
JAN HEWELIUSZ
Dokładnie 76 lat (28 stycznia 1611 – 28 stycznia 1687) trwała podróż
ziemska tego wybitnego badacza ciał niebieskich, kontynuatora chlubnych
tradycji polskiej astronomii. Urodził się on w Gdańsku w miejscowej rodzinie
patrycjuszy miejskich. Ojciec jego miał nazwisko Hebelka (widocznie z polskiego Hawełka czyli Gawełka,
Gawełek; w pisowni niemieckiej też: Hewel, Hoefelcke, Höwelcke, Haewelcke,
Hewelke), z czego niektórzy
naukowcy wyciągali wniosek o niemieckim pochodzeniu tego uczonego, choć
trudno byłoby tego dowieśc; patrycjat gdański był idealną mieszaniną
polsko-niemiecką. Legenda rodzinna
wszelako powiadała, iż przodkowie Heweliusza przybyli jakoby z Niemiec na
Żuławy na początku XV wieku, lecz tego rodzaju klechdy domowe nie zawsze
stanowią źródło prawdziwych informacji. Sam astronom używał złacinizowanej formy
nazwiska: Hevelius. Ponieważ ojciec jego był zamożnym kupcem – piwowarem, miał
też środki do zapewnienia synowi dobrego wykształcenia. Pierwsze nauki pobierał
Jan w miejscowości Gondacz koło Bydgoszczy (według innych danych: w
Grudziądzu), następnie kształcił się prywatnie u profesorów gimnazjum
gdańskiego, a jednym z jego nauczycieli był astronom Peter Krüger, który mu
zaszczepił zamiłowanie do gwiaździstego nieba.
W roku 1630 wyjechał za granicę, najpierw do Lejdy, gdzie studiował
prawo, potem do Anglii i na cztery lata do Francji. W czasie tych wojaży
bystry, wykształcony, utalentowany młody człowiek nawiązał bezpośrednią
znajomość z kilkoma wybitnymi postaciami ówczesnej nauki i polityki
europejskiej, m.in. z filozofem Piotrem Gassendim oraz królem Ludwikiem XIV,
który to światły monarcha w okresie późniejszym regularnie wypłacał astronomowi
roczną pensję, co spowodowało, iż uczony
zadedykował mu dwie księgi: Kometografia
(1668) oraz Machiny nieba część pierwsza (1673).
Od 1634 osiadł Jan Heweliusz na stałe w rodzinnym Gdańsku, pomagał ojcu
w prowadzeniu browaru, pełnił funkcje ławnika i rajcy miejskiego. Gdy ojciec
przekazywał synowi interesy, do rodziny należało 12 browarów warzących piwo, a
wielki uczony został w 1643 roku starszym cechu gdańskich browarników. Produkowane
przezeń piwo sprzedawano w całej Polsce, na Litwie, w Niemczech oraz
eksportowano do Anglii. Niejako na
marginesie powyższych zajęć – rozpoczął badania naukowe, które z czasem
wysunęły się jednak na pierwszy plan jego aktywności życiowej. Żona Katarzyna z
domu Rebeschke wniosła do posagu dwie kamienice przy ulicy Korzennej; na dachu
jednej z nich w roku 1641 pan Jan urządził obserwatorium astronomiczne, które stale
ulepszał i rozbudowywał, wykonując przy tym własnoręcznie potrzebne do obserwacji instrumenty z żelaza i
mosiądzu. Najbliższym przyjacielem i uczniem jego był inny znakomity astronom
polski Stanisław Lubieniecki. Wyniki swych obserwacji własnym sumptem ogłaszał
drukiem we własnej drukarni oraz komunikował w obficie prowadzonej korespondencji
listownej z całą ówczesną elitą intelektualną Europy.
W swym prywatnym obserwatorium dokonał Jan Heweliusz wielu obserwacji
położeń planet, komet i gwiazd, powierzchni Księżyca, satelitów Jowisza i
Saturna, wahań blasku gwiazd zmiennych itp. Ówczesne obiektywy były
niechromatyczne, dawały m.in. barwne obwódki wokół obserwowanych obiektów,
zwłaszcza na skrajach pola widzenia, co ogromnie utrudniało opis naukowy ciał
niebieskich. Ażeby zwalczyć to zabarwienie Heweliusz użył obiektywów o długich
ogniskowych, gdyż wówczas mógł korzystać tylko ze środkowych części
wytworzonych obrazów. Stąd tak duże rozmiary jego lunet, z których najdłuższa nie
mieściła się już przy ulicy Korzennej. Musiano więc ją zawiesić poza miastem na
maszcie wysokości 27
metrów . Obiektywy do tego, największego wówczas na
świecie, instrumentu wyszlifowane zostały u optyków warszawskich.
W roku 1647 Heweliusz opublikował w Gdańsku pierwsze swe wielkie dzieło
pt. Selenographia, nad którym
pracował przez pięć lat, a które przez kolejne dwa stulecia stanowiło podstawę
badań powierzchni satelity Ziemi. To on właśnie zapoczątkował oznaczanie
występujących na Księżycu łańcuchów górskich nazwami podobnych tworów na Ziemi
(Alpy, Apeniny, Karpaty, Kaukaz). Wprowadził też nazwę „mórz”, cztery lata
później wykorzystaną przez badacza włoskiego D. Riccoli, któremu niekiedy
błędnie przypisuje się pierwszeństwo wprowadzenia tej nomenklatury do obiegu
naukowego (patrz np. książkę F. Zigela, Skarby
gwiezdnego nieba (w jęz. rosyjskim), Moskwa 1980, s. 212).
Mimo iż Księżyc oddalony jest od Ziemi o 356-407 tysięcy kilometrów,
potrafił Heweliusz własnoręcznie wykonać szereg bardzo dokładnych map
powierzchni tego satelity. Był nasz rodak autorem pierwszej w dziejach
ludzkości mapy całej widocznej powierzchni Księżyca. (20 lipca 1969 roku N. Armstrong, astronauta z
„Apollo-14” ,
który jako pierwszy człowiek stanął na Księżycu, umieścił na jego powierzchni
nie tylko aparaturę naukową, ale też specjalny wizerunek Jana Heweliusza. Jako
ciekawostkę przypomnijmy, że Neil Armstrong był po kądzieli Polakiem). Na mapie
widocznej strony Księżyca nieopodal krateru Kopernika (na skraju Oceanu Burz)
widnieje też krater Heweliusza.
Selenographia została przez
autora zadedykowana królowi polskiemu i wielkiemu księciu litewskiemu
Władysławowi IV. W dziele tym wysunął Heweliusz – idąc w tym za Galileuszem –
ideę o tym, że, być może, na Księżycu istnieje życie. Pisał: „Z tego więc, że nic na Księżycu nie widzimy,
nie wynika, że nic tam nie istnieje. Bardzo możliwe, że na tym ogromnym i
wspanialszym niż można to wypowiedzieć słowami, ciele niebieskim istnieje wiele
istot znakomitszych. Bo choćby nie było tam ludzi, zwierząt, drzew, roślin,
owoców lub innych tego rodzaju rzeczy, całkowicie podobnych do naszych
ziemskich; ani też grzmotów, wiatrów lub ulewnych deszczów, to przecież nie
widzę jednak powodów, dla których nie mogłyby tam istnieć jakieś inne istoty,
znacznie różniące się od naszych istot ziemskich, takie, że niepodobna ich
sobie wyobrazić, a wskutek tego i pojąć, a które mimo to mogłyby się rodzić,
zmieniać i ginąć”... Heweliusz uznał za potrzebne wskazać na to, że umysł
ludzki jest w zasadzie przyziemny, nieufny, chłodny i niekwapiący się do zbyt
dalekiego odbiegania od doświadczeń życia potocznego. „Któż bowiem, jeśli przedtem nie został o tym pouczony, zdołałby sobie
wyobrazić kiedykolwiek, że w Afryce i Ameryce istnieje tyle zadziwiających
rodzajów zwierząt, tak wiele rodzajów owoców i roślin, których umysł nie
przewidział, tak niezliczona ilość obcych nam ślimaków i muszli? W większości
ludzie odznaczają się tą właściwością, zwłaszcza dotyczy to ludu prostego, że
czego nie widzą lub nie mogą pojąć, lub czego nie mogą dostrzec oczyma lub
poznać, albo też czego nie mogą ogarnąć swym tępym umysłem, natychmiast
zaliczają to do absurdów i rzeczy niemożliwych; a co więcej, za głupich,
ograniczonych, zwariowanych uważają wszystkich, którzy głoszą zdanie przeciwne”.
Słowa te świadczą, że Heweliusz był również przenikliwym psychologiem i
odważnym polemistą. Przecież naprawdę uważamy zazwyczaj za „mądrych” ludzi,
którzy podzielają nasze wyobrażenia, a za „głupich” tych, którzy ich nie
podzielają. I to niezależnie od tego, czy w tych wyobrażeniach tkwi choć
ziarenko prawdy. Snuł Heweliusz jednak optymistyczną wizję rozwoju nauk w przyszłości,
w czym się nie omylił. „Mam – pisał –
niezachwianą nadzieję, że z czasem, i to
jeszcze przed końcem świata, odsłoni się nam i ujawni wiele rzeczy, i że
przyszłe pokolenia będą miały o nich taką wiedzę, o jakiej my obecnie możemy
zaledwie tylko marzyć: podobnie zresztą, jak zdarzyło się to w obecnym wieku,
kiedy to ujawniło się nam wiele rzeczy, które naszym poprzednikom i przodkom
były całkowicie nieznane. Albowiem Najwyższy Architekt świata miał zawsze
upodobanie w takim właśnie porządku, postępie i rozwoju, zarówno gdy chodzi o
sprawy kościelne, jak i polityczne, zarówno w sztukach, jak i naukach.”
Do pomiarów kątów na niebie Heweliusz używał zbudowanych przez siebie
dużych sekstansów bez optyki. W roku 1652, dwa lata wcześniej niż Ch. Huygens, zastosował
w swym obserwatorium zegar wahadłowy. Poza selenografią był czynny w innych
dziedzinach astronomii, zwłaszcza jako badacz komet. Odkrył dziewięć nowych
tego typu ciał niebieskich i w roku 1668 wydał fundamentalne dzieło pt. Cometographia, w którym zawarł historię
tego działu astronomii i opisał wszystkie znane wówczas komety. Był autorem
myśli, że komety poruszają się po orbitach parabolicznych, a nie – jak uważali
Kepler i Newton (przed 1686) – po prostolinijnych.
W roku 1679 ogłosił drukiem kolejne, dwutomowe, dzieło pt. Machina coelestis, zawierające
szczegółowy opis jego narzędzi, obserwacji oraz autobiografię, jak również
dzieje astronomii powszechnej. Został członkiem Royal Society w Londynie i
Towarzystwa Naukowego w Paryżu.
W roku 1660 odwiedził obserwatorium astronoma gdańskiego król Jan II
Kazimierz, w latach późniejszych bywał u niego kilkakrotnie pogromca Turków i
Tatarów Jan III Sobieski, który zwolnił go od podatku z produkcji i sprzedaży
piwa, obdarował posiadłościami ziemskimi i nadał przywilej na wydawanie książek
naukowych. Z tym monarchą łączyły
Heweliusza stosunki głęboko przyjazne i bliskie, na cześć swego koronowanego
protektora nazwał też uczony jeden z siedmiu odkrytych przez siebie nowych
gwiazdozbiorów „Scutum Sobescii” czyli
„Tarczą Sobieskiego”; zwany dziś
skrótowo „Tarczą”, oraz zadedykował
mu drugi tom „Machiny nieba”. Opublikował
w sumie 19 książek i 29 artykułów naukowych.
***
Przez czterdzieści lat wytrwałą pomocnicą i wierną przyjaciółką Jana
Heweliusza była jego druga żona, Elżbieta z domu Koopman. W 1679 roku
obserwatorium warte 30 tysięcy talarów spłonęło. Gdy jedna ze ścian płonącej
kamienicy runęła na stronę sąsiada razem z szafą pełną srebrnych i złotych
rzeczy i monet, wszystko zagarnął sąsiad, uchodzący dotąd za dobrego
przyjaciela, i odmówił ich zwrotu, gdyż – jak argumentował – znalazł je na
swoim gruncie. Co prawda, Jan III Sobieski i Ludwik XIV sfinansowali odbudowe
gmachu i zakup nowych instrumentów, lecz
było to już o wiele skromniejsze obserwatorium.
Jako swoistą ciekawostkę, ale też jako istotny rys losu Jana Heweliusza
można podać wiadomość, że jego druga żona była młodsza
od męża o 36 lat. Początkowo tylko moralnie wspierała małżonka w jego trudach,
a następnie była też jego współpracowniczką i uchodzi również za niemałego
formatu specjalistkę od astronomii. Życie rodzinne układało się tej „nierównej”
parze znakomicie, gdyż łączyła ją wspólnota ducha, zainteresowań, celów. Nie
jest to zresztą rzadkie zjawisko, gdy ludzi o znacznej różnicy wieku łączy na
zawsze wielka, dozgonna miłość. Tak np. imperator Rosji Aleksander II Romanow
(1818-1881), syn Mikołaja I, był monarchą raczej liberalnym, choć też przecież
skutecznym. Za jego panowania (od 1855) Rosja umocniła swą mocarstwową pozycję
na arenie międzynarodowej. Życie osobiste miał skomplikowane, w oficjalnym
małżeństwie miał sześć synów i dwie córki. Jednak w wieku 48 lat zakochał się z
wzajemnością w 19-letniej księżnie
Dołgorukow; pisywał do niej po kilka listów dziennie, podobnie jak ona do
niego, i miał z nią trzech synów. W 40 dni po zgonie żony zawarł tajnie
morganatyczne małżeństwo z księżną, adoptował jej synów nadając im tytuł
książąt Jurjewskich. Zginął z rąk zamachowca, Polaka Jana Hryniewieckiego.
Powracając do Gdańską, przypomnijmy, że pani Elżbieta, już po śmierci
męża wydała w Gdańsku jego monumentalne dzieło Prodromus astronomiae cum catalogo fixarum et firmamentum Sobescianum
(Gedani, 1690), zawierające opis 1564 gwiazd widocznych gołym okiem nad polskim
wybrzeżem Bałtyku. Znalazł się tu też opis odkrytych przez Heweliusza
gwiazdozbiorów: Psy Gończe, Tarcza
Sobieskiego, Żyrafa, Sekstans, Jaszczurka, Lew Mały.
Był Heweliusz także autorem wielu innych odkryć i wynalazków. Słynął w
całej Europie. Wiernie służył Polsce i uchylał się od ofert przesiedlenia się i
pracy w innych krajach (m.in. w Paryżu). Jak zaznaczyliśmy powyżej, w roku 1679
okrutny pożar strawił obserwatorium Heweliusza, piękną bibliotekę i ogromną
ilość niewydanych jeszcze rękopisów. Iluż odkryć nie doliczyła się nauka
światowa przez tę klęskę, ilu wspaniałych, oryginalnych rycin! Po śmierci uczonego, którego zarówno
przyjaciele, krewni, jak i sąsiedzi uważali za dziwaka, ocalałe z pożaru
rękopisy, korespondencja, miedziane płyty z rycinami zostały za bezcen
wysprzedane przez rodzinę i uległy zatraceniu.
Uranographię Jana Heweliusza
wydawano dziesiątki razy w wielu krajach świata. Powiedzmy, w Uzbekistanie
uczyniono to czterokrotnie: 1968, 1970, 1978, 2002 – za każdym razem w
nakładzie 10 tysięcy egzemplarzy.
Na mocy uchwały Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej rok 2011 został ogłoszony Rokiem Jana Heweliusza.
.
***
WINCENTY WISZNIEWSKI
Zasłużony historyk
astronomii Izrael Perel w swym szkicu biograficznym (1955) o W. Wiszniewskim nazywa
go „wybitnym badaczem, entuzjastą nauki, którego
imię cieszyło się ongiś sławą ogólnoświatową”… O jego zaś pochodzeniu pisze jak następuje: „Wikentij Karłowicz Wiszniewskij rodiłsia w 1781 godu w Polsze. Niet skolko
nibud’ dostowiernych dannych o tom, kogda i pri kakich obstojatielstwach Wiszniewskij
zaintieriesowałsia astronomijej i naczał jejo izuczat’”… [Najprawdopodobniej wywodził się spośród szlachty kresowej o tym nazwisku,
gęsto rozsianej na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego, a pieczętującej się herbem Trzaska, Ramułt, Lubicz czy Prus Primo;
byli oni wielokrotnie potwierdzani w rodowitości szlacheckiej zarówno przez Wileńsko-Litewskie
Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich, jak i przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego
w Petersburgu. Por. Jan Ciechanowicz: Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego,
Rzeszów–Wilno 2001–2006, t. V, s. 365–368; t. VI, s. 379]. Wiadomo dalej, że
lata 1800–1803 młody człowiek spędził w Berlinie, gdzie pod kierunkiem profesora
Bode zajmował się pomiarami astronomicznymi. Następnie przyjął zaproszenie od rządu
rosyjskiego do podjęcia pracy w tym kraju i objął niebawem posadę zastępcy dyrektora
obserwatorium astronomicznego Petersburskiej Akademii Nauk. Będąc z natury człowiekiem
czynnym i pracowitym, obowiązkowym i dokładnym, a przy tym zdolnym i energicznym,
zaczął w Rosji robić błyskawiczną karierę naukową. Już w 1804 roku został obrany
na adiunkta Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, a w 1807 – na ekstraordynaryjnego
członka tejże instytucji.
W okresie około
1804–1812 W. Wiszniewski poświęcał się początkowo przeważnie obserwacjom tak zwanych
małych planet: Ceres, Pallas, Junona; później zaś (szczególnie w roku 1807 i 1812)
– komet. Już w tym wczesnym okresie swych badań zyskał sobie miano „niepospolitego
uczonego” (Middendorf) i „wirtuoza obserwacji” (Bessel). Wówczas też w fachowej
literaturze rosyjskiej i niemieckiej ukazały się jego pierwsze publikacje naukowe:
„Observationes Cereris, Palladis, Junonis,
Saturni, Uranique habite in spaecula Academiae Scientiarum Imperialis”; „Nachricht von der Petersburger Sternwarte (du
1803 et du 27 avril 1804)”; „Berechnung der wahren Cojunction bei der Sonnenfinsternis
von der Kaiserlichen Sternwarte zu Sankt Petersburg ausgestellt”; „Beobachtungen
der Venus, des Saturns, der Ceres, Pallas und Juno” i in.
Okres 1806–1815
W. Wiszniewski poświęcał przeważnie działalności w zakresie kartografii, wykorzystując
w tym celu dane astronomii. Jego poprzednikiem w tej dziedzinie w Cesarskiej Akademii
Nauk był inny uczony polskiego pochodzenia , Rumowski, który jeszcze w 1786 roku
opublikował opracowany przez siebie katalog dokładnych współczesnych geograficznych
Imperium Rosyjskiego, obejmujący 62 punkty. Nawiasem mówiąc był to na tamte czasy
swego rodzaju „rekord świata”, ponieważ żadne ówczesne państwo nie mogło się pochwalić
aż tak dokładnym opisem swego terytorium. Wincenty Wiszniewski uczynił jednak pod
tym względem dalszy wielki krok do przodu, prowadząc rozległe wyprawy naukowe na
terenach między Bałtykiem a Kaukazem, Podlasiem a Uralem. W sumie pokonał (przeważnie
pieszo) 160 tysięcy kilometrów, dokonując dokładnego ustalenia 223 punktów geograficznych
nad poziomem morza – wyczyn tytaniczny i bezprecedensowy w skali światowej. Nie
przypadkiem późniejszy prezydent Cesarskiej Akademii nauk w Petersburgu W.
Struve napisał: „I tak Wiszniewskim, i nikiem
inym położen osnownoj kamień dla tocznogo poznanija geografii Rossii”. Nasz rodak był nie po prostu entuzjastą,
był fanatykiem pracy i swego ulubionego zawodu. Trudy i dolegliwości długich a męczących
podróży znosił ze stoickim uporem i nikt nigdy nie słyszał od niego skarg i utyskiwań
na ciężki los.
Zresztą losy uczonych
i ich odkryć najczęściej bywają dramatyczne i niełatwe, zaskakują nadmiarem zarówno
idealizmu bohaterów, jak i przypadającą im miarą rozczarowań i cierpień. Pod tym
względem ich przeznaczenie podobne bywa do życia proroków, o których Teodor Dostojewski
pisał: „Ludzie odrzucają swoich proroków i
mordują ich, ale kochają męczenników i czczą tych, których zamordowali”… Współcześni rzadko rozumieją i doceniają
swych wielkich, a ich odkrycia i wynalazki, które nieraz są, że tak powiemy, „przedwczesne”,
częstokroć bywają wyśmiewane i zupełnie nie cenione, gdyż wyprzedzają one swój czas.
„Odkrycia zaś dokonane przedwcześnie są niemal
zawsze ignorowane lub spotykają się z oporem nie do pokonania, tak że w wielu przypadkach
powstaje taka sytuacja, jak gdyby w ogóle nie zostały dokonane” (William Beweridge). A to, z kolei, autorzy
dokonań odczuwają jako najboleśniejszy zawód; może zresztą niepotrzebnie. Jak to
bowiem pięknie wyraził Ralph W. Emerson: „Czy
to tak źle, być niezrozumianym? Pitagoras był niezrozumiany, a także Sokrates, Jezus,
Luter, Kopernik, Galileusz, Newton oraz każdy czysty i mądry umysł, który żył kiedykolwiek.
Być wielkim – to być niezrozumianym”…
Jest tak, że każdy
uczony, który dokonuje nawet niezbyt wielkiego odkrycia w uprawianej przez siebie
dziedzinie poznania, z reguły styka się zarówno z zawiścią, jak i ze swoistą antypatią
swych kolegów. Musi więc zawczasu o takiej ewentualności pamiętać i w razie czego
nią się nie przejmować… Biografowie W. Wiszniewskiego odnotowali tego rodzaju zjawiska
także w życiorysie tego znakomitego uczonego, który wszelako nie przejmował się
krytykanctwem ani uczonych, ani kręcących się wokół nauki gazeciarzy, lecz po prostu
robił swoje. W 1819 roku na podstawie Głównego Instytutu Pedagogicznego został założony
Cesarski Uniwersytet Petersburski, a jego pierwszym profesorem astronomii mianowano
Wincentego Wiszniewskiego, którą to funkcję pełnił przez piętnaście lat.
Uważa się, iż w
tym okresie był on w ogóle najwybitniejszym reprezentantem nauk ścisłych na tej
uczelni; jego wykłady cechowała encyklopedyczna erudycja, mądrość, precyzja i piękno
stylu. Nazywano go „dumą wydziału fizyczno-matematycznego”. Przez kilka lat pełnił
funkcję dziekana tegoż wydziału i należał do ścisłego grona kierowniczego Uniwersytetu
Petersburskiego jako całości.
Jak świadczą protokoły
odnośnych posiedzeń, podczas narad pedagogicznych W. Wiszniewski chętnie podejmował
dyskusje nad zagadnieniami kosmogonicznymi, nad hipotetycznymi mechanizmami powstawania
gwiazd, planet i innych ciał niebieskich. A jest to przecież także obecnie temat
otwarty i frapujący. Jak wiadomo, za pomocą teleskopu Hubble’a udało się dotychczas
dostrzec do 125 miliardów galaktyk, ale przecież nic nie wiadomo o tym, jak one
zaistniały. Także sposób powstawania gwiazd nie został na dzień dzisiejszy definitywnie
wyjaśniony, choć przecież istnieje szereg hipotez tego zagadnienia dotyczących.
Ale przecież wielość hipotez pośrednio daje świadectwo okoliczności, iż dany temat
jest nadal otwarty.
Obok gwiazd muszą
widocznie kształtować się także planety. Ale zarówno w wieku XIX, jak i w XXI, nauka
była i jest skazana na snucie w tej materii nieskończonych hipotez i domysłów.
Wszechświat można byłoby określić jako nieskończoną liczbę nieskończonych więzi
nieskończonych rzędów, złożonych z nieskończonej liczby nieskończenie małych i nieskończenie
wielkich jednostek. Czyli jest to coś, czego nikt z ludzi nie potrafi nigdy pojąć,
ująć w teorie i jednoznacznie zinterpretować. Wydaje się, że zdawał sobie z tego
sprawę także W. Wiszniewski. Z faktu jednak, że życia nie da się zrozumieć, nie
wynika, że nie trzeba żyć. Trzeba, nawet w sytuacji, gdy niewiadomo, czym jest wszechświat,
człowiek, życie i śmierć. Każda myśląca istota mogłaby za Błażejem Pascalem powtórzyć
owe pamiętne zdania: „Kiedy rozważam krótkość
mego życia, wchłoniętego w wieczność będącą przed nim i po nim, kiedy zważam małą
przestrzeń, którą zajmuję, a nawet którą widzę, utopioną w nieskończonym ogromie
przestrzeni, których nie znam i które mnie nie znają, przerażam się i dziwię, iż
znajduję się raczej tu niż tam, nie ma bowiem racji, czemu raczej tu niż gdzie indziej,
czemu raczej teraz niż wtedy… Kto mnie tu postawił? Na czyj rozkaz i z czyjej woli
przeznaczono mi to miejsce i ten czas?... Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni
przeraża mnie”… A jednak człowiek
jak zaczarowany wciąż patrzy w górę i nie może oderwać wzroku od gwieździstego nieba.
Przez długie lata
Wincenty Wiszniewski łączył działalność naukową z pedagogiczną. Do jego najsłynniejszych
wychowanków należeli m.in. P. Tichomirow i S. Simonow, klasycy astronomii rosyjskiej.
Nasz rodak poświęcił pracy wszystko. Rodziny nie założył, był samotnikiem, skromnym
anachoretą, świadomie i konsekwentnie unikającym życia towarzyskiego. Większą część
wynagrodzenia przeznaczał na jałmużnę dla biednych oraz na ofiary dla kościoła.
W końcu organizm nie wytrzymał tego morderczego trybu życia i w 1835 roku uczony
musiał podać się do dymisji, gdyż kompletnie stracił słuch. Zaczął też powoli, lecz
systematycznie, podupadać na zdrowiu. Z biegiem czasu nie mógł już się poruszać
bez pomocy służącego, ale wciąż dowlekał się do swego ulubionego obserwatorium czy
na posiedzenia prezydium Akademii Nauk, którego był dozgonnym członkiem.
W. Wiszniewski
nie opublikował, co prawda, żadnej książki, a na jego dorobek naukowy składają się
22 artykuły z zakresu astronomii, które się ukazały w języku łacińskim, francuskim
i niemieckim. W roku jego śmierci, 1855, uczony opublikował swój ostatni tekst,
a był to bardzo życzliwy komentarz w języku rosyjskim, dotyczący tzw. „maszyny chronologicznej”,
będącej wynalazkiem oficera Głowackiego, która miała służyć do dokładnego ustalania
dat z dowolnie oddalonej przeszłości. Niestety, ślad po tym – także polskim – wynalazku
zaginął.
Warto na zakończenie
dodać, ze za swe zasługi dla rozwoju nauki astronomicznej cesarz Wszechrosji wyróżnił
W. Wiszniewskiego Orderem Orła Białego, którym za szczególne osiągnięcia nagradzano
wyłącznie osoby polskiego pochodzenia.
***
LEOPOLD BERKIEWICZ
Urodził się w Siedlcach
w 1828 roku, jak się wydaje, w rodzinie żydowskiej. Od urodzenia był chromy i prawdopodobnie
w pewnym stopniu cierpiał na kompleks niższości, co z kolei mogło stanowić jedną
z sił napędowych jego pracowitości, uporu, konsekwencji oraz dążenia do osiągnięcia
wysokiego poziomu intelektualnego jako środka do nadrobienia psychicznego dystansu,
dzielącego go od „normalnych” i pod względem fizycznym bardziej sprawnych rówieśników.
Prócz tego, jak wiadomo, rozumni rodzice przywiązują tradycyjnie największą wagę
do rozwoju umysłowego potomstwa, aby nie wyrosło na głupców i nie przynosiło wstydu
najbliższym. Dbanie o umysłowy rozwój dzieci stanowi w kulturze niektórych narodów
obowiązek religijny, a zaniedbywanie tej sprawy przez rodziców jest pojmowane jako
najcięższy grzech i przewinienie. Starożytne narody wiedzą, że mądrość i kultura
intelektualna stanowią bezcenny kapitał i najskuteczniejszą broń w walce życiowej.
Nie przypadkiem w „Księdze Syracha” czytamy
nakaz: „Assumite disciplinam in multo numero
argenti et copiosum aurum possidete in ea”. – „Nabywajcie wiedzę za wielkie
ilości srebra, a posiądziecie za nią zwielokrotnione ilości złota”…
Leopold Berkiewicz
kończył gimnazjum w Lublinie, a studia odbył na Uniwersytecie Petersburskim (1849).
Jako wyznanie podawał katolicyzm. Od 1851 pełnił funkcję asystenta, czyli młodszego
pomocnika, w Warszawskim Obserwatorium Astronomicznym, prowadząc przede wszystkim
obserwacje meteorologiczne. Jednocześnie zarabiał na utrzymanie wykładając matematykę,
fizykę i chemię w szkołach gimnazjalnych. Współpracował z kilkoma periodykami, zamieszczając
w nich artykuły popularnonaukowe w języku polskim. Pisywał m.in. o gwiazdozbiorach
półkuli północnej, ale nie wniósł nic nowego do tej gałęzi wiedzy astronomicznej.
Chodzi bowiem o to, że przed 1922 rokiem panowała dość duża swoboda podziału nieba
na gwiazdozbiory. Ponieważ ich granice nie były dokładnie ustalone na mocy międzynarodowych
uzgodnień, obdarzeni co bujniejszą wyobraźnią astronomowie usiłowali do kanonu starożytnych
konstelacji dodawać własne, „domowego chowu”. Szło to tym łatwiej i „owocniej”,
gdyż antyczni badacze pozostawili byli mnóstwo gwiazd poza odnośnymi zbiorami. Wynikało
to stąd, że dawni astronomowie ujmowali figury konstelacji zupełnie dosłownie: gwiazdy
miały tworzyć na firmamencie zarysy konkretnych postaci zwierzęcych, ludzkich i
mitologicznych. Ptolemeusz (ok. 100–180) np. zestawił swój katalog 48 konstelacji,
a na początku XVII wieku na nieboskłonie pojawił się gwiazdozbiór Pszczoła, dziś
zwany Muchą. Wprowadzony w tym samym czasie Kogut (ten sam, który zapiał, gdy Piotr
trzykrotnie zaparł się Jezusa) nie zadomowił się na długo w gmachu astronomii, tak
samo jak zaproponowany w XVIII stuleciu Kot. Nie powiodło się również rzekom: Jordanowi,
wijącemu się wokół Wielkiej Niedźwiedzicy, oraz Tygrysowi, między Orłem a Łabędziem.
Jan Heweliusz jednak w 1687 roku ulokował wśród gwiazd Tarczę Sobieskiego; ale już
sir Charlesowi Scarborough nie udało się na dłuższą metę ulokować w miejscu Gończych
Psów Serca Karola (króla Anglii Karola I), ani Johanowi E. Bodemu króla Prus Fryderyka
II (między Jaszczurkami a Andromedą), ani Maksymilianowi Hellowi umieścić Harfę
Jerzego III, króla Anglii, między Bykiem a Erydanem. Oczywiście, astronomowie nie
usiłowali zabiegać wyłącznie o względy koronowanych głów, nieraz uwieczniali na
nieboskłonie imiona prawdziwych przewodników ludzkości. W roku 1801 Bode ulokował
w obrębie Koziorożca Balon Braci Montgolfier; w 1806 Thomas Young uformował z gwiazd
Delfina Ogniwo Volty, a w 1810 William Cromwell – Popiersie Krzysztofa Kolumba (obecnie
Sieci).
Istnienie od 1922
roku ścisłych granic konstelacji wybitnie ułatwiło międzynarodową współpracę uczonych
w dziedzinie astronomii.
***
Świat gwiazd od
dawna fascynował nie tylko zawodowych astronomów, ale też wielomilionowe rzesze
tzw. „zwykłych ludzi”, którzy również tworzyli w tej dziedzinie ciekawe nazewnictwo
i doskonale wyczuwali piękno gwiazdozbiorów. I tak np. Plejady (greckie „pelejades”
– gołębie, zanoszące Zeusowi ambrozję) z konstelacji Byka w Polsce były zwane Babami,
Kwoką lub Kurą z Kurczętami. Na terenie Białorusi i krajów bałtyckich zwano Plejady
Sitem (Trzej Królowie sypali sitem owies dla swych wielbłądów, a potem do tegoż
sita z ziarenkami owsa włożyli dary; potem zaś tym sitem posługiwała się Matka Boża,
która po Wniebowzięciu zawiesiła je między gwiazdami). Toteż i Adam Mickiewicz w
ósmej księdze „Pana Tadeusza” napisze:
„Na północ świeci okrąg gwiaździstego Sita,
Przez które Bóg (jak mówią) przesiał ziarnka żyta,
Kiedy je z nieba zrzucał dla Adama Ojca,
Wygnanego za grzechy z rozkoszy ogrojca”.
Wielka Niedźwiedzica nazywa się po
litewsku Grygalio Rataj, czyli Taczka Grzesiowa , a Droga Mleczna – Paukščiu Takas
, czyli Szlak Ptasi, gdyż według wyobrażeń ludowych ptaki lecące na wyraj orientują
się w nocy właśnie spozierając na tę megamgławicę. Do wigilijnego stołu zaś w Polsce,
Litwie i Białorusi zasiada się po ukazaniu się „pierwszej gwiazdy”, którą jest Alfa
Aldebarana.
***
Po 1860 roku
L. Berkiewicz wyjechał z Polski, gdzie nie było możliwości prowadzenia badań naukowych
ze względu na zupełną obojętność tutejszego społeczeństwa do zagadnień
naukowych, do Petersburga. Tutaj, korzystając ze wsparcia profesora A. Sawicza,
przygotowywał się do egzaminu magisterskiego i dzięki tejże protekcji został przez
Uniwersytet Petersburski wysłany na studia do Niemiec, gdzie w ciągu kilku lat zdobył
kapitalną wiedzę, a nawet zamieścił w poważnych „Astronomische Nachrichten” publikację o małej planecie Niobe. W języku
rosyjskim z kolei opublikował kilka pomniejszych tekstów o planetoidach, względnie
o drobnych ciałach niebieskich, krążących wokół Słońca a zwanych inaczej asteroidami,
które przedstawiają sobą bryły skalne o średnicy poniżej 1000 kilometrów , obiegające
Słońce po orbitach eliptycznych, w większości zawartych między orbitami Marsa i
Jowisza, w ciągu od około trzech do siedmiu lat. Część asteroid nosi nazwę Niobidów,
czyli 14 dzieci Niobe, królowej Teb, córki Tantala, żony Amfiona, matki licznego
pięknego potomstwa. Matka była tak dumna ze swych dzieci, że pewnego razu publicznie
się wywyższała nawet nad boską Latoną, matką Apollona i Artemidy, czym ją głęboko
uraziła. Wtedy to siedem córek i siedem synów Niobe zostali bezlitośnie co do jednego
wystrzelani z łuku przez Apollina. (Bolejącą z rozpaczy Niobe Zeus w odruchu litości
przekształcił w skałę, by skrócić jej nieznośne cierpienie).
Asteroidy, zwane
inaczej, jak zaznaczyliśmy powyżej, małymi planetami lub planetoidami, zaczęto odkrywać
dopiero w XIX wieku. W 1801 zlokalizowano, a półtora roku później znowu „zgubiono”,
planetoidę Ceres (770 km
w poprzecznicy), w 1802 – Pallas (490 km pop.), w 1804 – Junonę, w 1807 – Westę, w
1845 – Astreę itd. Jednym z pionierów badania planetoid był Johannes Daniel Titius,
astronom niemiecki, autor wzoru empirycznego (1766), pozwalającego na podstawie
znanych informacji przewidywać istnienie i obliczać orbity nie odkrytych jeszcze
obiektów kosmicznych, krążących wokół Słońca.
Planetoida Ikar
z powodu dużej ekscentryczności orbity zbliża się czasami do Słońca na odległość
zaledwie 34 mln km, czyli dwa razy bliżej niż Merkury. Apollo zaś posiada peryhelium
wewnątrz orbity Ziemi, a planetoida Amor osiąga punkt przysłoneczny między orbitą
Marsa a Ziemi.
W ciągu zaś XX
wieku odkryto i „ochrzczono” wszystkie asteroidy o średnicy powyżej 40 km (w 1949 roku m.in. Ikara).
Uważa się, że w sumie jest około 40 tysięcy planetoid, z których dwa tysiące mają
swe nazwy, a reszta jest bezimienna i posiada tylko cyfrowe oznakowanie. Przy okazji
warto wspomnieć, że planetoida numer 1112 nosi nazwę Polonia (Polska), zaś numer
1263 – Varsovia (Warszawa).
W swoim czasie
dla rozwoju mechaniki nieba jako nauki duże znaczenie miało odkrycie faktu, ze Jowisz
silnie zakłóca ruch planetoid. Według teorii perturbacji nie może się zdarzyć, aby
czasy obiegów dwu planet były do siebie w stosunku liczb małych, gdyż wówczas większa
planeta wytraci mniejszą z jej pierwotnej drogi. Jak tego dowiódł wielki matematyk
francuski Joseph Louis Lagrange (1736–1813) w opracowanym przez siebie tzw. „zadaniu
trzech ciał”, istnieje w danym przypadku tylko jeden wyjątek, a mianowicie, kiedy
te trzy ciała niebieskie znajdują się w wierzchołkach trójkąta równoramiennego;
wówczas bowiem układ jest trwały. Jak to później wykryto, warunek ten spełnia niemal
dokładnie grupa kilkunastu planetoid, które opatrzono imionami bohaterów Wojny Trojańskiej
i dlatego nazywa się je „Grekami” i „Trojańczykami”. Są to drobne ciała niebieskie
jednakowo oddalone od Słońca i Jowisza. Ich czas obiegu dookoła Gwiazdy Dziennej
ma się do czasu obiegu Jowisza jak jeden do jednego, co według teorii powinno było
prowadzić do poważnych zaburzeń, gdyby ta grupa nie zachowywała stale jednakowego
oddalenia id Słońca i Jowisza, czyli nie zajmowała z Jowiszem i Słońcem wierzchołków
trójkąta równobocznego.
Planetoidy są obiektami
astronomicznymi względnie najsłabiej zbadanymi, gdyż niewielkie rozmiary utrudniają
dokładnie im przyjrzenie się za pomocą nawet teleskopów elektronicznych. Mimo to
badania są prowadzone od wielu lat, a jednym ze znakomitych znawców tej materii
był Leopold Berkiewicz, autor szeregu publikacji o planetoidach i asteroidach. W
roku 1865 pomyślnie obronił rozprawę magisterską na temat perturbacji orbity małej
planety Junony, doznawanych od Jowisza. Niebawem został mianowany docentem astronomii
i geometrii na nowo powstałym Uniwersytecie w Odessie. W 1868 uzyskał stopień naukowy
doktora na podstawie rozprawy pt. „Izuczenije
dwiżenija płanety Junony” i został
mianowany profesorem nadzwyczajnym, po roku zaś zwyczajnym, tejże uczelni, czyli
Uniwersytetu Noworosyjskiego w Odessie.
L. Berkowicz pod
pewnym względem stanowił zaprzeczenie starożytnego typu żydowskiej osobowości, całkowicie
oddanej mistycznemu oglądowi istoty bytu i zupełnie obojętnej na empiryczne poznanie
świata realnego. O tej tradycyjnej mentalności hebrajskiej znajdujemy jakże przejmujące
słowa w jednej z apokryficznych ksiąg sybiliańskich: „Jest miasto w kraju Ur Chaldejskim, skąd ludzi ród sprawiedliwych pochodzi.
Pragnienia ich są godne, a czyny zawsze szlachetne. Nie zajmują się kolistą drogą
słońca lub księżyca, ani cudownościami na ziemi, ni lazurową głębią oceanu, ani
tym, czego zapowiedzią jest kichnięcie. Nie zajmują się ptakami ani objaśnieniami
ptasich lotów, ani wróżbitami, magami, zaklinaczami, nierozumnymi oszustwami brzuchomówców.
Nie wyczytują w gwiazdach przepowiedni chaldejskich i nie zajmują się astrologią.
Albowiem oszustwem jest wszystko, czego ludzie nierozumni każdego dnia dociekają,
trudząc swój umysł bezużytecznym dziełem. Tych to fałszerstw wyuczyli nieumiejętnych,
przez co wiele zła spotkało ludzi na ziemi, porzucili bowiem drogę prawości i szlachetne
czyny”… Bieg dziejów jednak niezbicie
wykazał, że wcale nie jest oszustwem i wcale nie prowadzi do upodlenia to wszystko,
czego dociekają ludzie nauki; ten bowiem „realny świat”, który człowieka otacza,
jest nie mniej mistyczny, tajemniczy i cudowny w swej nieskończonej rozumności,
urodzie i harmonijnej złożoności (dzieło świadczy o Mistrzu), niż bezpośrednio intuicyjnie
kontemplowany Absolut. Jeden jest bowiem we wszystkim, a wszystko w Jednym. Poznanie
naukowe stanowi nieodłączną naturalną część poznania integralnego, zmierzającego
do wytłumaczenia największych tajemnic Bytu.
***
Leonid Berkiewicz był pierwszym profesorem
astronomii na Uniwersytecie Noworosyjskim. Współcześni podkreślali, iż był wytrawnym
znawcą swego przedmiotu, doskonale, jak na owe czasy, orientującym się w zagadnieniach
nauki astronomicznej, autorem szeregu artykułów naukowych, publikowanych w języku
polskim, rosyjskim i niemieckim. Co prawda wykłady jego nie wyróżniały się świetnością
stylu i formy, były jednak logiczne, konkretne i wprowadzały studentów skutecznie
w subtelne niuanse mechaniki niebieskiej.
Warto odnotować,
że od samego początku i przez cały czas swego istnienia Uniwersytetu Noworosyjskiego
element polski odgrywał w jego życiu rolę pierwszoplanową. Uczelnia ta, istniejąca
do dziś pod inną nazwą, powstała w 1865 roku. Jej nazwa pochodziła stąd, że w oficjalnej
nomenklaturze rosyjskiej administracji tereny położone na północ od Morza Czarnego
były urzędowo zwane Noworosją. Odessa okazała się wcale korzystnym miejscem dla
rozwoju nauk, po pierwsze, ze względu na okoliczność, że była i przedtem miastem
kulturalnym, portowym, ruchliwym, którego róznoplemienna ludność (Grecy, Żydzi,
Niemcy, Francuzi, Włosi, Rosjanie, Cyganie, Rumuni, Ukraińcy) wyróżniała się specyficzną
bystrością umysłu i talentami, oraz, po drugie, dlatego, iż te tereny stanowiły
optymalny teren badawczy zarówno dla lingwistów, etnografów, historyków, psychologów,
jak i dla reprezentantów nauk przyrodniczych – ze względu chociażby na obfitą florę
i faunę Morza Czarnego, jak tez na swoistość geologiczna i biologiczną tamtejszych
terenów lądowych. Nic więc zaskakującego nie powinno się dostrzegać w fakcie, że
już w kilka lat po założeniu wszechnicy w Odessie stała się ona jednym z najbardziej
prężnych zakładów naukowych Rosji, a jedną z nauk, które doznały tu znaczącego rozwoju,
była właśnie astronomia.
Po 1880 roku Berkiewicz
prowadził tylko zajęcia zlecone, ale padł ofiarą intryg (zarzucono mu fałszywie
defraudację grosza rządowego), tak iż nieoczekiwanie dla siebie po ćwierćwieczu
rzetelnej pracy stracił katedrę, pensję i uprawnienie do emerytury. Był człowiekiem
prawym i bezkompromisowym, co mu narobiło wielu wrogów, a w końcu niemal doprowadziło
do klęski losowej, gdyż mało zabrakło ku temu, aby na starość pozostał bez środków
do życia. Niektórzy psychologowie twierdzą, że aby nie wzbudzać zawiści, musi się
niekiedy zamanifestować także swe słabsze strony. Pocieszy to zawistników i uśpi
na jakiś czas ich gadzią czujność. Zawistna głupota, dominująca wśród ludzi, nie
wybacza nie tylko doskonałości, lecz nawet po prostu talentu czy wybitności lub
oryginalności. A im większa czyjaś doskonałość w jakiejkolwiek dziedzinie, z tym
większą zaciekłością i solidarnością głupcy na nią się zasadzają. Trzeba więc od
czasu do czasu rzucać im kość w postaci informacji o jakimś swym – prawdziwym lub
wydumanym – potknięciu, aby mogli myśleć, że nie jesteś doskonały, co ich przejściowo
pocieszy i uspokoi. Jeśli zaś nie stworzysz ujścia dla ich jadu, będą się miotać
jak wściekłe psy i w końcu cię zagryzą. Okaż im ostentacyjnie, że czegoś nie rozumiesz
lub nie potrafisz, ale w żadnym razie nie mogą to być uchybienia moralne, gdyż te
natychmiast zostaną użyte jako pretekst do pogrążenia ciebie. Zachowanie poziomu
etycznego da ci poczucie mocnego gruntu pod nogami i świadomość słusznej przewagi
nad podłą miernotą. Wbrew pozorom zawistne intryganctwo i plotkarstwo nie stanowią
tylko próżnego wstrząsania powietrzem; ich skutki często bywają opłakane zarówno
w sferze prywatnej, jak i publicznej. Tak np. w 1124 roku angielscy Żydzi puścili
w obieg plotkę, iż rzekomo majstrowie z mennicy królewskiej fałszują monetę, zmniejszając
w nich zawartość srebra. Król, gdy przekazano mu tę pogłoskę, wziął ją, że tak powiemy,
za dobrą monetę i skazał wszystkich domniemanych „przestępców” na kastrację oraz
odcięcie prawej reki, której to kaźni niezwłocznie dokonano. W ten sposób afroazjatyccy
koczownicy zajęli miejsce uczciwych rodzimych specjalistów i po kilku dziesięcioleciach
doprowadzili system monetarny Anglii do krachu. (Po 800 latach przeprowadzono w
Wielkiej Brytanii skrupulatne badania, które wykazały, iż wszystkie bite przed 1124
zawierały tyle samo srebra – 93%, fałszowanie zaczęło się dopiero wówczas, gdy mennicą
zawładnęli Żydzi. Po kilkudziesięciu latach cierpliwość Anglosasów się skończyła,
tysiące Żydów pomordowano, setkom lano publicznie do gardła roztopione srebro i
złoto, aby się nim wreszcie nasycili, a wszystkich z Anglii wypędzono).
W średniowieczu
uważano plotkarstwo w krajach arabskich za cechę eunuchów, „plotkujących długonogich”.
Podobno bowiem zauważono, iż po kastracji zjawiały się u tych nieszczęśników wtórne
kobiece cechy płciowe, takie jak zmiana głosu, wydłużanie się kończyn dolnych, skłonność
do nie kończących się rozmów, lekkość obyczajów, zaokrąglanie się kształtów, miękkość
ruchów, przewrotność, kłamliwość itd. Było w tych stwierdzeniach nieco ironicznej
przesady, znamienne jednak, że zawiść i plotkarstwo uchodziło tam za cechę niemęska,
dającą wyraz swoistej ułomności charakterologicznej.
Na dokuczliwość
jednak plotkarza, tak jak na dokuczliwość żony sekutnicy, trudno znaleźć antidotum.
Bernardino degli Albizzeschi (1380–1444), jeden z wielkich humanistów włoskich,
pisał: „Nie ma sposobu, ażeby uniknąć w życiu
złych ludzkich języków… Wiedz, że człowiek, który żyjąc na tym świecie czyni dobro,
ile tylko zdoła, choćby nie wiem co uczynił, i tak o nim źle mówić będą. Jednakże
kpij sobie ze świata i nie przejmuj się nim, i nie stawaj po jego stronie, bo kto
się w jakikolwiek sposób za światem opowie, zawsze traci. Świat przynosi jeno grzech
i dlatego kpij sobie ze świata i czyń zawsze dobro, i pozwól, niech mówią, źle czy
dobrze mówią”… Z reguły wszelako bywa
tak, że niezależnie od tego, czy się przejmujemy ludzką obmową, czy nie, i tak padamy
jej ofiarą. Szczególnie zaś narażeni na nią są ludzie znakomici, wartościowi, pożyteczni,
budzący odruchową niechęć miernot, czyli większości każdego społeczeństwa. Nie przypadkiem
Rene Descartes rozpoczynał swą „Rozprawę o
metodzie” ironicznym zdaniem: „Rozum jest
rzeczą najsprawiedliwiej rozdzieloną na świecie: każdy bowiem mniema, iż jest weń
dobrze zaopatrzony, że nawet ci, których najtrudniej zadowolić w innych sprawach,
nie zwykli pożądać go więcej niż go posiadają”. I są bardzo niemile zaskoczeni faktami, które to wygodne przekonanie
podważają. A jednym z takich „oburzających” faktów jest w oczach miernoty (w tym
miernoty zasiadającej na katedrach profesorskich i w fotelach ministerialnych) fakt
samego istnienia człowieka wartościowego, utalentowanego prawdziwie mądrego i bezkompromisowego.
Dostał się więc
i zacny Leopold Berkiewicz między żarna ludzkiej zawiści i nienawiści. Na szczęście
znalazło się obok kilka osób prawych, którzy podali mu rękę w trudnej chwili i pomogli
wyjść z opresji obronną ręką. W 1891 roku Leopold Berkiewicz został na wniosek S.
Glasenapa wybrany członkiem Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego i odtąd mieszkał
przeważnie w Petersburgu, gdzie współpracował z kilkoma pismami o charakterze popularnonaukowym,
co umożliwiało jakie takie łatanie dziurawego budżetu miesięcznego. Utrzymywał liczne
kontakty z polskimi naukowcami, przebywającymi nad brzegami Newy. Zmarł w 1898 roku.
Nie wiadomo, gdzie został pochowany; bliskich przyjaciół nie miał i szybko o nim
zapomniano. Taki bywa los wielu ludzi wybitnych i niepospolitych.
***
HERKULES DEMBOWSKI
Przyszedł na świat
12 stycznia 1812 roku w Mediolanie, w rodzinie polsko-włoskiej. Jego ojciec był
oficerem w oddziałach Tadeusza Kościuszki i Henryka Dąbrowskiego, później przeszedł
do służby włoskiej i zrobił w tym kraju godną karierę, uzyskując rangę generała
brygady oraz stanowisko gubernatora Ferrary. (Zmarł w 1823 roku). Dembowscy vel
Dębowscy byli ongiś dość szeroko rozgałęzionym szczepem szlacheckim,
zamieszkałym w różnych prowincjach Rzeczypospolitej, a pieczętującym się m.in. herbami:
Jelita, Kornic, Ostoja, Przyjaciel, Prus Secundo. Nie wiadomo, czy wszyscy Dembowscy
wywodzili się ze wspólnego pnia, czy też od różnych protoplastów; raczej ta druga
ewentualność byłaby wszelako bardziej prawdopodobna. O jednych spośród nich, mianowicie
o używających godła Jelita, Bartosz Paprocki w dziele „Herby rycerstwa polskiego” podawał: „Dom Dębowskich z Dębowej Góry w województwie łęczyckim, z której Andrzej
Dembowski, dworzaninem będąc u Zygmunta Starego, króla, potem starostą hrubieszowskim,
w ziemi bielskiej majętność dostawszy, wojewodą był tamże”. 26 lipca 1647 roku Stanisław Dembowski,
cześnik oszmiański, deputat starodubowski, podpisał wyrok Trybunału Głównego Wielkiego
Księstwa Litewskiego w Wilnie dotyczący pewnej sprawy majątkowej (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s. 475, Vilnius 1988). W kulturze polskiej są znani przede wszystkim: Leon Dembowski (1789–1877),
działacz społeczny i pamiętnikarz (Wspomnienia,
1898); Edward Dembowski (1822–1846), publicysta patriotyczny, zamordowany przez
Austriaków podczas manifestacji polskiej w Podgórzu; Jan Dembowski (1869–1963),
wybitny biolog i entomolog, autor „Psychologii
zwierząt” (1946), „Psychologii małp”
(1951), „Okiem biologa” (1968) oraz około
120 innych publikacji.
Z domu Dembowskich
pochodziło też kilku dalszych utalentowanych mistrzów pióra, pędzla i szabli. Herkules
Dembowski pieczętował się herbem Jelita. Jego matka Matylda wywodziła się z włoskiego
rodu szlacheckiego Viscontich od setek lat słynącego w Lombardii. W domu panowała
ciepła i spokojna atmosfera, rodzice dbali o syna, a matka uczyła go m.in. muzyki,
sprzyjając duchowemu i moralnemu rozwojowi uzdolnionego chłopca. (Friedrich Wilhelm
Foerster powiadał, iż „nic tak nie kształci
zmysłu domowego, jak właśnie muzyka domowa”). Uczono też chłopca – odpowiednio
do obowiązującej u szlachty europejskiej obyczajowości – panowania nad własnymi
uczuciami i odruchami, poddawania swego życia rozumowi i szlachetnej rozwadze ducha,
co było zgodne z pradawną tradycją greko-rzymską. W księdze siódmej „Praw” Platona czytamy przecież: „Właściwy sposób życia polega nie na tym, żeby
uganiać się wciąż za radością, ani bezwiednie uciekać przed cierpieniem, ale na
tym, ażeby cieszyć się pośrednim stanem, pogodą ducha, tą pogodą, którą wszyscy
idąc za jakimś wieszczym natchnieniem trafnie przypisujemy Bogu. Osiągnąć ją starać
się musi silnie również i spośród nas, ludzi, ten, kto zamierza stać się bożym mężem.
Nie powinien on ani sam dać się porwać żądzy uciechy – jakby go w ogóle mogło oszczędzić
cierpienie – ani dopuścić, aby porwała kogoś innego, młodego czy starego, mężczyznę
czy kobietę, a już najmniej, żeby jej uległo niedawno narodzone dziecko. W dzieciństwie
bowiem urzeczywistnia się najpełniej to, co się mówi, że „zwyczaje rodzą obyczaje”… Pod opieką mądrych i odpowiedzialnych rodziców
wyrastał Herkules na młodzieńca, o którym mówiono, że „będą z niego ludzie”.
A jednak wszystko,
co dobre, trwa krótko. Szczęśliwe dzieciństwo minęło szybko. Gdy Herkules Dembowski
miał zaledwie dwanaście lat, umarli obaj jego rodzice, a osierocony chłopiec musiał
wykrzesać w swym sercu wiele mocy i uporu, by w nowych warunkach stawiać czoło przeciwieństwom
złośliwego losu. Bez stanowczej woli zwycięstwa i uporczywego samodoskonalenia nie
przetrwałby okresu głębokiego osamotnienia, a jednak poradził sobie i postawił na
swoim, wychodząc obronną ręką ze zmagań z twardym przeznaczeniem. Wszystko bowiem
da się przezwyciężyć, o ile się stanowczo uprze przy swoich postanowieniach. Jak
pisał bowiem filozof, „nie ma rzeczy tak trudnych
i przykrych, których by nie przezwyciężył duch ludzki, a ustawiczne ćwiczenie nie
zamieniło w zażyłość, ani też nie ma tak dzikich i samowładnych namiętności, których
nie ukróciłaby karność. Cokolwiek bowiem duch sobie każe, to i zdobędzie. Niektórzy
doszli do tego, że nie śmieli się nigdy, niektórzy zakazali sobie wina, inni rozkoszy
cielesnych, a inni wszelkich napojów. Jeden, zadowalając się krótkim snem, na całą
noc rozciągnął niezmordowane czuwanie, drudzy nauczyli się biegać na bardzo cienkich,
zawieszonych na górze linach, inni dźwigać ogromne i prawie że siły człowieka przekraczające
ciężary, inni zanurzać się w niezmierzone głębiny i długo wytrzymywać pod powierzchnią
morza – bez możliwości regularnego oddechu. Są jeszcze tysiące innych rzeczy, w
których uporczywość przełamała wszelką przeszkodę i jawnie dowiodła, że nie ma niczego
trudnego do wykonania, w czym duch sam sobie nakazał wytrwałość” (Seneka, O gniewie, ks. II, r. XII). Także i z sieroctwem można sobie poradzić,
o ile jest się dzieckiem dzielnym i rozumnym.
Mając trzynaście
lat Herkules Dembowski wstąpił do austriackiej szkoły morskiej w Wenecji i w 1829
roku ukończył ją w randze kadeta. Następnie przez wiele lat służył w austriacko-włoskiej
marynarce wojennej, awansując do coraz to wyższych stopni oficerskich. Uchodził
za człowieka honoru, na którym można polegać jak na Zawiszy, i był za to ceniony
zarówno przez zwierzchników, jak i przez podkomendnych żołnierzy. Już w tym młodym
wieku traktował życie w sposób filozoficzny i uważał obowiązek oraz godność ludzką
– swoją i cudzą – za rzecz najważniejszą. Jak pisał Immanuel Kant: „Die grösste
Angelegenheit des Menschen ist, zu wissen, wie er seine Stellung in der Schöpfung
gehörig erfülle und recht verstehe, was man sein muss, um ein Mensch zu sein”. Wielu bowiem uważa się za ludzi,
choć w istocie niewiele w nich człowieczeństwa.
Herkules Dembowski
jako oficer morski brał m.in. udział w zwalczaniu piratów na Morzu Śródziemnym,
przejawiając w starciach z nimi wielką odwagę osobistą, męstwo i umiejętność walki
wręcz. Także w sytuacjach krańcowych zawsze panował nad sobą i brał na siebie odpowiedzialność
za los powierzonych jego zwierzchnictwu marynarzy. Wydaje się, że swe najpiękniejsze
cechy charakteru wyniósł z domu rodzinnego, z owego pięknego okresu, gdy żyli jeszcze
jego rodzice. Jak zauważał bowiem F. W. Foerster, „gdyby nawet zdolności przywódcze były wrodzone, to i tak potrzebowałyby
one jak najstaranniejszego kształcenia. Karność woli, panowanie nad sobą, takt w
postępowaniu z ludźmi, surowa rzeczowość bez frazesów, ćwiczenie się w poczuciu
pełnej odpowiedzialności – oto między innymi te właściwości kierownicze, których
kształcenie jest o wiele ważniejsze, niż wiedza i nauka. (…) Należy bardziej apelować
do osobistej odpowiedzialności i honoru, a nawet wprost do świadomości tego wszystkiego,
co młody człowiek winien jest swej godności, jako przyszły przywódca społeczeństwa.
Najwyższa zaś zasada przewodzenia nakazuje w
życiu publicznym zajmować taką postawę i tak postępować, by w każdej chwili móc
być sfotografowanym; a mówić tak, by słowa, które się wypowiada, mogły w każdej
chwili dostać się na łamy dziennika. Taka jednak postawa wymaga długotrwałej wprawy
w kierowaniu sobą”… Dlatego też widocznie
można powiedzieć, że samowychowanie odgrywa od pewnego momentu w życiu młodego człowieka
rolę kluczową i nadaje ostateczny kształt jego osobowości, wyrastającej także z
podłoża stosunków społecznych, w które jest wpisane jego życie. Tak też było w przypadku
Herkulesa Dembowskiego. Odbył on szereg podróży morskich na statkach wojennych do
najrozmaitszych zakątków kuli ziemskiej, poznając jej cudowne, urozmaicone piękno.
Poznał również wiele krajów i narodów, ich oryginalne dzieje, religię, kulturę,
tradycje, obyczaje i filozofię życiową, co niezmiernie wzbogaciło jego własny świat
wewnętrzny, umysł i osobowość.
H. Dembowski nigdy
nie ukrywał swego polskiego pochodzenia, mimo iż całe życie spędził wśród obcych,
nie zawsze życzliwie wobec polskości usposobionych. Ale też specjalnie się z tym
nie obnosił. Etniczne zadufanie nie świadczy o wielkim rozumie, ani tym bardziej
szowinizm, rasizm czy pogarda i nienawiść do „obcych”. W 1839 roku odwiedził Fryderyka
Chopina w Valdemozie; przebywała tam także George Sand, która później uwieczniła
Herkulesa w jednym ze swych tekstów.
Trudy życia żołnierskiego,
surowe warunki bytowania codziennego oraz ciągłe przebywanie nad woda sprawiły,
iż Dembowski w wieku zaledwie trzydziestu lat nabawił się ostrego reumatyzmu, następnie
podagry, a cierpienia jego były tak nieznośne, że nie potrafił sobie z nimi poradzić
i w 1843 roku podał się do dymisji, rezygnując z losu wilka morskiego, który tak
bardzo odpowiadał jego usposobieniu. I tym zresztą razem postąpił zgodnie z nakazem
rozumu. Jak powiadał bowiem jeszcze Epiktet (50–138): „Ilekroć podejmujesz się jakiejś roli, która przerasta twe siły, to nie tylko
źle ją odegrasz, lecz nadto zaniechasz innej, którą z powodzeniem mógłbyś dobrze
odegrać”… Słusznie też rozwinął tę
tezę Grzegorz z Nazjanzu (329–374), gdy zalecał: „Nie walcz z prądem rzeki!” – Niech
wyuczonemu jazdy konnej nie zachce się śpiewać! Z obawy przed czym? Byś, bracie,
nie zawiódł i w jeździe, iw śpiewie”…
Cóż by bowiem zyskał H. Dembowski, gdyby po zapadnięciu na dotkliwe schorzenie
upierał się przy kontynuowaniu kariery morskiego oficera? Nie potrafiłby przecież
sprostać tym trudnym obowiązkom, a siebie naraziłby na niebezpieczeństwo ciężkiego
kalectwa i przedwczesnej śmierci. Bywa, że nawet najtwardszy mąż musi ustąpić przed
przerastającym ludzkie siły okolicznościami życia, co przecież nie koniecznie przynosi
ujmę moralną, o ile się rzetelnie wywiązało ze swych dotychczasowych zobowiązań
i podjęło się pełnienia nowych, bardziej odpowiednich do naszych aktualnych możliwości.
Tak więc i H.
Dembowski osiadł w łagodnym pod względem klimatu Neapolu i rozpoczął tu nowy rozdział
swego życia. Traf sprawił, że się spotkał tu i zaprzyjaźnił z Antonim Nobile, astronomem
obserwatorium w Capodimonte i za jego namową zaczął, początkowo po amatorsku, jako
swoiste hobby, dokonywać obserwacji gwiezdnego nieba. Jak pisał polski historyk
Aleksander Birkenmajer, Dembowski, „zakupiwszy
na początek małe i niezbyt precyzyjne narzędzie (pięciocalową lunetę dialityczną)
potrafił mimo to już wkrótce osiągnąć wartościowe wyniki naukowe. W swej prywatnej
dostrzegalni u stóp Wezuwiusza (w San Georgio a Cremano) rozpoczął przy końcu roku
1851 pomiary względnej odległości gwiazd podwójnych, który to teren pracy pozostał
odtąd jego specjalnością aż do końca życia. Wrodzony talent i zręczność obserwatorska,
dalej ogromna wytrwałość i niezwykła bystrość wzroku sowicie wynagradzały
niedoskonałość instrumentu. Toteż już pierwsze jego publikacje (1855) zwróciły na
niego uwagę astronomów, zwłaszcza że opierały się na nowej metodzie mierzenia kątów
pozycyjnych. Do jesieni roku 1858 powtórzył Dembowski mikrometryczne pomiary prawie
wszystkich tzw. „jasnych” gwiazd podwójnych, wykonane przedtem przez W.
Struvego w Dorpacie, a nadto paru innych, które nie były co do światła zbyt słabe
dla jego małej lunety. Ogólna liczba jego ówczesnych obserwacji przekracza dwa tysiące,
przy czym jego zasługa polega nie tyle na ich ilości, ile na zadziwiającej precyzji,
do jakiej je doprowadzić potrafił. Dodać jeszcze trzeba, że w owej epoce poza Dembowskim
zaledwie trzech innych obserwatorów uprawiało ten dział astronomii, toteż jego pomiary
posiadają podstawowe znaczenie dla obliczania orbit gwiazd podwójnych”.
Nie zatrzymując
się na pierwszych świetnych osiągnięciach uczony pracował dalej także nad wyznaczaniem
bezwzględnych pozycji gwiazd podwójnych i w 1859 roku ogłosił drukiem wyniki pierwszej
serii obserwacji, z zainteresowaniem przyjęte przez europejską społeczność naukową.
W tymże czasie Dembowski przeniósł się do północnej Lombardii, gdzie w miejscowości
Gallarate wydzierżawił willę, w której własnym kosztem urządził prywatne obserwatorium
astronomiczne i niemal bez reszty poświęcił się ulubionemu zajęciu, które wydawało
się z biegiem lat pochłaniać go coraz bardziej. Obserwacje prowadził z pomocą siedmiocalowego
refaktora Merza (słynnego optyka z Monachium)0, a zamiarem jego było powtórne
dokładne zmierzenie gwiazd podwójnych ówcześnie już opisanych w tzw. katalogach
dorpackim i pułkowskim. Wydawało się, że był to zamiar przekraczający możliwości
pojedynczego naukowca – nad słynnymi katalogami O. i W. Struve razem z całym licznym
sztabem współpracowników pochylali się ponad pół wieku, a powstałe w ten sposób
dzieło stanowiło chlubę nauki europejskiej swego czasu. Dzięki jednak niespożytej
pracowitości i wytrwałości H. Dembowskiemu udało się w okresie około 1862–1878 zrealizować
swój ambitny plan, ponownie skontrolować nie tylko położenie gwiazd podwójnych posiadających
szybki ruch orbitalny, ale też zmierzyć – i to nieraz kilkakrotnie – parametry innych
obiektów astronomicznych. Dokonał tego w obserwatoriach znajdujących się w Gallarate
oraz w San Georgio a Cremano.
Ponadto H.
Dembowski odkrył i dokonał pomiarów około sześciu tysięcy nowych gwiazd podwójnych;
za swe zaś dokonania został w 1878 roku wyróżniony złotym medalem Królewskiego Towarzystwa
Astronomicznego w Londynie. Miał tę wygodę, że mógł wszystkie badania finansować
z własnej kieszeni. Był człowiekiem dostatecznie majętnym, baronem Włoch, mógł więc
sobie pozwolić na „trwonienie” części majątku na zakup astronomicznej aparatury
pomiarowej i na publikowanie wyników swych badań naukowych, co mu zresztą żona,
wielka pani baronówna Belleli, miała niezmiennie za złe. Nie przypadkiem dawne przysłowie
głosi: „Nie szukaj wroga daleko, znajdziesz
go w tej, która śpi obok ciebie”… Życie
małżeńskie H. Dembowskiego nie układało się ponoć zbyt spokojnie, ale uczony usiłował
wszystkie wybryki żony znosić po stoicku, gdy zaś nie było na nic rady, krył się
w swym obserwatorium, które stanowiło dlań swego rodzaju wieżę ze słoniowej kości.
W zasadzie ludzie mądrzy nie powinni się przejmować nikczemnością bliźnich. „Cóż jest bowiem – retorycznie zapytywał Seneka
– bardziej niestosownego, niż aby usposobienie
mędrca było uzależnione od cudzych nastrojów!. (…). Jeśli więc mędrzec powinien
się złościć z powodu haniebnych uczynków, podniecać się i zasmucać z powodu występków,
w takim razie nie byłoby na świecie istoty srożej umęczonej od mędrca, ponieważ
całe jego życie musiałoby upłynąć na ciągłym gniewie i smutku. Jaka kiedy znajdzie
się chwila, w której by nie widział rzeczy godnych napiętnowania? Ilekroć wyjdzie
z domu, tylekroć będzie musiał przechodzić obok złoczyńców, ludzi chciwych, marnotrawców
i bezwstydników, co gorsza – zadowolonych właśnie z powodu takiego postępowania.
Dokąd tylko zwrócą się jego oczy, muszą dojrzeć coś gorszącego. Sił mu nie stanie,
jeżeli tylekroć będzie od siebie wymagał gniewu, ilekroć go słuszna sprawa wymaga.
(…). Lecz po co mam się zapuszczać w szczegóły? Kiedy zobaczysz rynek
natłoczony tłumami, a przez zbiegowisko całej ludności wypełnione po brzegi miejsce
zgromadzeń ludowych ogrodzone barierami i cyrk, gdzie pospólstwo pokazuje swoją
największą liczebność, bądź przekonany, że tam się tyle samo gromadzi występków,
co ludzi. Wśród tych, którzy odziani są w togi, nie ma żadnego pokoju, ale jeden
dla znikomego zysku czyha na zgubę drugiego, a każdą własną korzyść osiąga tylko
przez cudzą krzywdę. Człowieka szczęśliwego mają w nienawiści, nieszczęśliwego –
w pogardzie. Ciężarem dla nich każdy, kto większy, dla mniejszego – sami są nieznośnym
ciężarem. Sprzeczne żądze wprawiają ich w podniecenie. Wszystko pragną poświęcić
dla błahej przyjemności i łupu. Życie ich nie różni się niczym od igrzysk gladiatorów,
ponieważ z tymi samymi urządzają pijatyki i z tymi samymi walczą. Tw3orzą społeczność
dzikich bestii, z tą tylko różnicą, że te są przynajmniej dla siebie wzajemnie łagodne
i powstrzymują od gryzienia osobników tego samego gatunku, a tamci przez to się
nasycają, że jedni rozszarpują wzajemnie drugich. Tym różnią się z gruntu od nierozumnych
zwierząt, że one dają się obłaskawić swym żywicielom, wściekłość zaś tamtych pastwi
się nawet nad tymi, którzy ich wykarmili”… Tak było, tak jest i tak pozostanie, jak długo ludzie pozostaną ludźmi.
Wybitne jednostki
jednak prowadzi ich los tak, by wykonali przeznaczone im do spełnienia zadanie;
i to niezależnie od jakichkolwiek okoliczności zewnętrznych. Być może to nie oni
coś czynią, lecz fatum posługuje się nimi jako narzędziami do dokonania tego czy
innego obowiązku, stanowiącego jakiś mniej lub bardziej ważny krok w powszechnym
rozwoju ludzkości… Jak twierdzą biografowie, H. Dembowski był człowiekiem przesadnie
skromnym, przez szereg lat unikał nawet kontaktów z innymi astronomami, gdyż wciąż
uważał się za dyletanta w tej materii, ponieważ nie posiadał formalnego wykształcenia
uniwersyteckiego. Była to w ewidentny sposób postawa niewłaściwa, gdyż nie posiadanie
dyplomów, lecz realne dokonania w określonej dziedzinie wiedzy stanowią o wartości
i poziomie badacza. Ileż to tysięcy dyplomowanych „astronomów z zawodu” anonimowo
odeszło w zapomnienie, a imię „nieuka” czy raczej „samouka” Herkulesa Dembowskiego,
astronoma z powołania, należy wciąż do najsłynniejszych w nauce światowej. Mniejsza
jednak o ambicje, niedobrze działo się, że przesadna skromność zmuszała uczonego
do długiego zwlekania z publikowaniem wyników swych prac i odkryć, których ogłaszanie
rozpoczął z oporami dopiero w 1872 roku na łamach berlińskiego pisma „Astronomische Nachrichten”. Całość zaś jego
dzieła ujrzała światło dzienne już po śmierci autora w postaci dwóch opasłych tomów
pt. „Misure micrometriche di stelle” (Rzym 1883–1884), stając się z miejsca jednym
z klasycznych dzieł nauki astronomicznej XIX wieku.
Nie od rzeczy byłoby
przypomnieć, że inicjatorami byli dwaj wybitni astronomowie: Giovanni Virginio Schiaparelli,
dyrektor obserwatorium w Mediolanie, oraz Otto Wilhelm von Struve, dyrektor obserwatorium
w Pułkowie, autor m.in. odkrywczych prac o Saturnie i jego pierścieniach, obaj o
rozgłosie światowym. Tak szlachetna, pozbawiona domieszki zawiści postawa charakteryzuje
tylko uczonych prawdziwie wielkiego formatu.
W 1879 roku H.
Dembowski nabył posiadłość pod miejscowością Lago Maggiore i przeniósł tam swe obserwatorium.
Zamierzał kontynuować prace i snuł plany rozległych badań naukowych. Jednak ogromne
zmęczenie z lat poprzednich, niejako zmagazynowane na poziomie molekularnym, stanęło
na przeszkodzie realizacji ambitnych zamierzeń. Bolesne ataki podagry uniemożliwiały
normalne życie, a tym bardziej prowadzenie działalności naukowej, wymagającej przecież
ponadprzeciętnego wysiłku potencjału witalnego. Tym razem już żadnym wysiłkiem woli
nie dało się pokonać surowych realiów. Ofiarny uczony został pokonany przez nieubłaganą
chorobę i zmarł 19 stycznia 1881 roku. Człowiek bowiem, nawet najwybitniejszy i
najwytrwalszy, jest tylko „trzciną”, którą może zabić lada podmuch wiatru czy kropla
chłodnej wody. I choć jest to, jak powiadał Blaise Pascal, „trzcina myśląca”, to
i tak podlega odwiecznym, nieodwracalnym prawom przemijania – kto się raz urodził,
musi kiedyś umrzeć. I nawet zważywszy, że dzieła ludzkie są niekiedy trwalsze od
swych twórców, to przecież i one popadają z biegiem czasu w zapomnienie. Imię Herkulesa
Dembowskiego nadano jednemu z obiektów geograficznych na powierzchni Księżyca oraz
349-tej planetoidzie („Dembowska”).
***
ALEKSY SAWICZ
Pochodził z pradawnego
rodu rycerskiego, od kilku wieków pieczętującego się na terenie Wielkiego Księstwa
Litewskiego herbem Sulima. To nazwisko stanowi patronimik od ogólnosłowiańskiego
imienia Sawa. Jeszcze przed 1440 rokiem na Podlasiu, w okolicy Drohiczyna, jak też
na Wileńszczyźnie, istniało kilka osad o nazwie Sawicze. W późniejszym okresie szlachtę
tego nazwiska spotykano w całej Rzeczypospolitej; najsłynniejsi z nich używali przydomków
Ryczborski i Zabłocki. „Dobry człowiek”, szlachcic Iwaszko Sawicz podpisał jeden
z urzędowych listów Ziemi Żmudzkiej w roku 1500 (Lietuvos metrika, t. 25, s. 229). Bogdan Sawicz w 1511 roku był burmistrzem
Wilna, a Bohdan Sawicz – burmistrzem Mińska w okresie 1582–1590.
7 września 1703
roku do ksiąg grodzkich powiatu trockiego wpisano testament Władysława Sawicza:
„W imię Trójcy Przenajświętszej, Ojca, Syna
i Ducha Świętego, amen. Ponieważ wszystkie rzeczy za ordynansem Pana Najwyższego
poczęte koniec swój brać zwykły, a nad każdym żyjącym wyrok niepochybny śmierci
wykonany być musi, Ja, Władysław Sawicz, wiadomo czynię tym moim ostatniej woli
testamentem na potomne czasy zostawując – luboć nie w starości lat moich, ani w
żadnej innej chorobie, tylko że mi Najwyższy Pan dopuścił od tyrańskich rąk niezbornego
jegomości pana Jerzego Mickiewicza, jako się sam tytułuje, podstolego mścisławskiego,
zaprosiwszy mnie do dworu Koleśnik w Starostwie Siemeńskim leżącego, tyrańsko zbił,
(…) i od tego tyrańskiego zbicia z tego świata schodzę. Proszę jejmości pani Katarzyny
Szczygłowskiej, najmilszej żony mojej, i pana Józefa Sawicza, syna mego miłego,
aby tego tak tyrańskiego zbicia mego i kontuzji dochodzili. Oddając duszę moją grzeszną
Bogu, upadam na twarz serca mego przed Przenajświętszą Panną Maryą (…) proszę, aby
świętemi i pobożnemi modlitwami duszę moją przed strasznym Sądem Bożym ratowali,
comkolwiek przeciwko przykazaniom z ułomności mojej wykroczył. Ciało moje grzeszne,
które z ziemi jest, tejże oddaję ziemi, które ma być schowane w Kościele Siemeńskim
obrządkiem katolickim. Na msze święte i jałmużny ubogim taż miła jaśnie wielmożna
pani małżonka moja i mój pan syn Józef Sawicz według przemożenia swego dać mają.
(…). Żegnam jw. panią małżonkę moją, a za wszelakie affekta dziękuję, jakom doznał
wszelakiego poszanowania o dobrego pożycia od jejmości. Proszę, ażeby mnie na tamtym
świecie nie zapominała, i przez msze święte i jałmużny ubogim, żeby duszę moją ratowała
modłami przed majestatem Najwyższego Pana. Żegnam syna mego miłego, pana Józefa
Sawicza, ojcowskie moje wlewam błogosławieństwo, a napominam, aby matkę dobrodziejkę
swoją szanował i w powszechnej zgodzie żył. Żegnam najmilsze córki moje, także ojcowskie
wlewam błogosławieństwo, i napominam, aby matce swojej usługę i poszanowanie czyniły,
a za duszę moją Najwyższego Pana błagały. Żegnam ichmościów panów sąsiadów, dobrodziejów
moich, a comkolwiek przykrości komu z nieostrożności uczynił, proszę, aby z prawego
serca odpuściwszy, westchnieniem swoim do Najwyższego pana duszę moją ratowali.
(…) Pisan w Piedziszkach… Władysław Jan Sawicz”…
W licznych wywodach
szlacheckich w ciągu XIX wieku byli Sawiczowie, jako „familia dawna i starożytna w Xięstwie Litewskim” wielokrotnie potwierdzani
w rodowitości przez zgromadzenia deputatów szlacheckich Wilna, Mińska, Kijowa oraz
przez Departament heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu.
Reprezentanci tego
rozgałęzionego rodu zamieszkujący ziemie ukrainne używali przeważnie nazwiska podwójnego:
Sawicz-Ciechanowicz albo Sawicz-Tichonowicz (też herbu Sulima). Zakorzenieni w Ziemi
Czernihowskiej brali tu żony m.in. z Ostałowskich, Prokopowiczów, Stefanowskich.
(Por. Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego
Księstwa Litewskiego, t. V, s. 31–39).
Z tej to właśnie
rodziny pochodził jeden z najwybitniejszych astronomów europejskich XIX wieku. Ci
Sawiczowie siedzieli na dobrach Białowody, położonych nieopodal miasta Sumy. W pobliżu
płynie rzeka Nagość, a nieco dalej Psła, do której brzegu przytuliła się ongiś wólka
Bolszaja Czernetczyna, obok której leżał zaścianek Puszkarewka, gdzie też 25 lutego
1810 roku przyszedł na świat Aleksy Sawicz, chłopczyk drobny, jasnowłosy, spokojny
i delikatnego zdrowia. Ojciec dziecka Mikołaj Sawicz był rodowitym szlachcicem,
ziemianinem, pełniącym ówcześnie funkcje isprawnika sądu ziemskiego w Sumach, a
później (1815–1823) marszałka szlachty powiatu sumskiego. Był to człowiek absolutnie
przyzwoity, rzetelnie pełniący swe obowiązki i cieszący się poszanowaniem u obywateli.
Wiele przebywał poza domem, a za gorliwość został odznaczony orderem św. Włodzimierza
IV stopnia.
Znajdował jednak
czas i dla syna, zaszczepiając mu podstawowe pojęcia moralne, obywatelskie i intelektualne.
Gdy chłopiec nieco urósł, został oddany do szkoły powiatowej w miasteczku Sudża
guberni kurskiej; a następnie – ponieważ przejawił niezwykłe zainteresowanie dla
nauk, co skrzętnie odnotowali nauczyciele – do klasy przygotowawczej przy Uniwersytecie
Charkowskim. Mając lat szesnaście został studentem tej wszechnicy, mianowicie jej
wydziału nauk moralnych i politycznych, z zamiarem późniejszego studiowania prawa.
Niedługo tu jednak bawił, aż przenieść się na Uniwersytet Moskiewski, idąc za namową
rodziców – na wydział prawa. Nikt jednak nie powinien zbyt długo żyć cudzym rozumem
czy cudzym sumieniem, nawet jeśli jest to rozum i sumienie kochających rodziców.
Po to przecież Bóg obdarzył każdą osobę ludzką własnym rozumem i własnym sumieniem
(małą iskierką od swego Logosu), by robiła z nich użytek, a nie biegała co rusz
po radę do „świętych” przebierańców i bezbożników . Niebawem młody pan Sawicz doszedł
do wniosku, że jego powołaniem są raczej nauki ścisłe, i, nikogo nie pytając, przeniósł
się na wydział fizyczno-matematyczny. Odtąd zapamiętale poświęcił studiom w zakresie
matematyki i astronomii. Oczywiście, można się spierać co do tego, czy ta losowa
decyzja była świadomym i wolnym wyborem zupełnie młodego człowieka, czy skutkiem
czyjegoś wpływu, czy wreszcie – wyrokiem jakiegoś koniecznego przeznaczenia. W każdym
razie musiał to być wybór trudny i w pewnym sensie fatalny, kto bowiem wybiera w
życiu drogę poszukiwań naukowych, naraża sam siebie na nieustanną pracę katorżniczą,
na znojny trud, na osamotnienie wśród uczonych głupców, i w końcu – na potępienie
i spalenie na stosie (w tej czy innej formie). Mimo to właśnie najlepsi spośród
ludzi decydują się na pójście tą ciernistą ścieżką: per aspera ad astra.
„Jak słońce świeci nad sprawiedliwym i niesprawiedliwym,
jak brzemienne i karmiące matki z taką samą miłością opiekują się dziećmi Boga,
jak i dziećmi diabła, nie troszcząc się o możliwe skutki, tak też i my jesteśmy
częściami tej samej natury, które, podobnie jak owe matki, noszą w sobie coś zupełnie
nieprzewidywalnego… Nikt bowiem nie rozwija swej osobowości tylko dlatego, że ktoś
mu powiedział, że byłoby to pożyteczne lub wskazane. Natura jeszcze nigdy nie pozwoliła
sobie imponować życzliwymi radami. Tylko przyczynowo działający przymus porusza
naturę, także ludzką. Bez potrzeby nic się nie zmienia, a już najmniej ludzka osobowość.
Jest ona niezwykle konserwatywna, by nie rzec – bezwładna. Tylko najskrajniejsza
potrzeba potrafi ją pobudzić. Toteż również rozwój osobowości nie poddaje się żadnym
pragnieniom, rozkazom czy intuicjom, bo posłuszny jest jedynie potrzebie; potrzebuje
on motywacyjnego przymusu wywieranego przez los wewnętrzny lub zewnętrzny. (…) Rozwój
osobowości od jej zarodków do pełnej świadomości jest charyzmatem i zarazem przekleństwem:
jego pierwszym skutkiem jest świadoma i nieuchronna izolacja indywiduum, uwolnienie
się przez nie z niezróżnicowania i nieświadomości właściwych trzodzie. Oznacza to
osamotnienie, a określenie tego nie można zastąpić niczym bardziej pocieszającym.
Z osamotnienia nie wyzwala też żadne, choćby najbardziej udane, przystosowanie się,
ani najbardziej gładkie dostosowanie do istniejącego środowiska, żadna rodzina,
społeczeństwo czy pozycja. Rozwój osobowości jest szczęściem, za które można płacić
wyłącznie wysoką cenę. Kto jednak najczęściej mówi o rozwoju osobowości, ten najmniej
myśli o jego skutkach, które najgruntowniej odstraszają słabsze umysły.
Rozwój osobowości oznacza wszakże coś więcej
niż samą obawę przed nienormalnymi produktami czy osamotnieniem; oznacza on także
wierność własnemu prawu. (…) Nasza osobowość nigdy się nie rozwinie, jeśli sami,
świadomie i na mocy świadomej decyzji moralnej, nie wybierzemy swojej własnej drogi…
Jednakże na własną drogę można się zdecydować tylko wtedy, kiedy uważa się ją za
najlepszą. Gdyby jakaś inna droga miałaby być uznana za najlepszą, to zamiast drogą
rozwoju naszej własnej osobowości żylibyśmy i szli tą inną drogą. Innymi drogami
są konwencje natury moralnej, społecznej, politycznej, filozoficznej i religijnej” (Carl Gustaw Jung, Rebis czyli kamień filozofów). Prawdziwe motywy i podstawy naszych decyzji
kryją się – być może – w tajemniczych i niedostępnych uwarunkowaniach płynących
z przeznaczenia.
W 1829 roku Aleksy Sawicz ukończył Uniwersytet
Moskiewski i podjął pracę zarobkową w charakterze nauczyciela domowego, jednocześnie
się szykując do egzaminów magisterskich, które pomyślnie złożył (1833), broniąc
rozprawę pt. „O razlicznych sposobach opriedielat’
szirotu i dołgotu miest s pomoszczju astronomiczeskich nabliudienij”. Opublikował
też ją własnym nakładem w 1834 roku. Nie była to jednak pierwsza publikacja naukowa
początkującego astronoma; takowa bowiem ukazała się jeszcze w 1831 roku na łamach
moskiewskiego „Teleskopu” jako recenzja ksiązki profesora D. Pieriewoszczikowa „Rukowodstwo k astronomii”…
Na początku 1834
r. Aleksy Sawicz, jako rokujący nadzieje młody naukowiec, został skierowany na trzy
lata na tzw. Kursy Profesorskie przy Uniwersytecie Dorpackim, przygotowujące młode
talenty do podjęcia zajęć dydaktycznych na wyższych uczelniach kraju. Otrzymując
wcale przyzwoite wynagrodzenie wynoszące 1200 rubli rocznie, Sawicz doskonalił swe
umiejętności i pogłębiał wiedzę pod kierunkiem profesora W. Struve. Ze szczególnym
zaś zamiłowaniem spędzał po wiele godzin dziennie w czytelni uniwersyteckiej Dorpatu,
dysponującej najbogatszym w Imperium Rosyjskim zbiorem różnojęzycznych dzieł astronomicznych
z całej Europy. Ponieważ wykłady w tym uniwersytecie były wówczas prowadzone w języku
niemieckim, musiał młody adept astronomii starannie go sobie przyswoić. Właściwie
już po pierwszym semestrze przestał mieć jakiekolwiek trudności z rozumieniem wykładów.
Profesor W. Struve, który pełnił obowiązki także dyrektora obserwatorium uniwersyteckiego,
rychło dostrzegł pilność, wybitne uzdolnienia i pracowitość przybysza z Ukrainy
i uczynił go niebawem swym pomocnikiem i współpracownikiem, co stanowiło nie lada
wyróżnienie. Tym bardziej, że nadarzyła się niebawem okazja do obserwacji zbliżającej
się po raz kolejny do Ziemi komety Halley’a.
W 1836 roku A.
Sawicz został mianowany na członka wyprawy Akademii Nauk nad Morze Czarne i Kaspijskie
w celu ustalenia ich położenia względem Oceanu Światowego. Była to misja nader odpowiedzialna,
złożona z trzech najlepszych słuchaczy wydziału astronomii Kursów Profesorskich.
13 lipca wyprawa wyruszyła z Dorpatu i przez Petersburg, Moskwę, Charków, Taganrog,
Nowoczerkask dotarła wreszcie w październiku do Stawropola. Odtąd zaczęto systematycznie
ustalać i opisywać współrzędne geograficzne i astronomiczne wielu obiektów przyrodniczych:
jezior, rzek, gór itp. Określono położenie morza Kaspijskiego i Czarnego, stwierdzono
przy okazji, że pierwsze z nich sytuuje się znacznie niżej niż drugie. Zebrano obszerny
materiał badawczy, który następnie był opracowywany i systematyzowany przez uczonych
Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. A. Sawicz przygotował też osobiście dla
periodyku „Zapiski Akademii Nauk” kilka
oryginalnych tekstów. Został za te pierwsze wybitne osiągnięcia wyróżniony orderem
św. Stanisława IV stopnia. W 1839 obronił rozprawę doktorską w języku niemieckim
„Űber die Höhe des Caspischen Meeres und der
Hauptspitzen des Caucasischen Gebirges”.
W tymże roku wygłosił na Uniwersytecie Dorpackim w języku rosyjskim swój pierwszy
wykład próbny na temat „O fizycznych właściwościach
komet”. Próba wypadła pomyślnie i
odtąd A. Sawicz rozpoczął karierę nauczyciela akademickiego. Po paru miesiącach
został mianowany profesorem nadzwyczajnym astronomii Uniwersytetu Petersburskiego,
jak się okazało – na całe pozostałe życie.
***
W różnych okresach pracy prowadził
zajęcia w zakresie astronomii teoretycznej i praktycznej, geodezji, optyki, teorii
względności, mechaniki nieba. Jak wspominali później jego słuchacze, wykłady tego
profesora zawsze wyróżniały się ścisłą logiką, dokładnością i przejrzystym układem
treści, jak też osobistym zaangażowaniem emocjonalnym, co powodowało, że studenci
także przejmowali od nauczyciela takie nieobojętne usposobienie i zaczynali astronomię
nie po prostu studiować, lecz się nią fascynować. Od jesieni 1846 r. A. Sawicz był
profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Petersburskiego, a od zimy 1949 – także profesorem
astronomii Głównego Instytutu Pedagogicznego. Na podstawie materiałów zebranych
dla prelekcji układał podręczniki akademickie. Tak powstały m.in. „Priłożenije prakticzeskoj astronomii k geograficzeskomu
opisaniju miest” (1845); „Matiematiczeskaja geografia i pierwyje naczała
kosmografii” (1850); „Priłożenije teorii wierojatnostiej k wyczisleniju
nabliudienij i geodeziczeskich izmierenij” (1857); „Naczalnyje osnowanija
differencialnogo i integralnogo isczislenija” (1861); „Kurs astronomii” (t. 1–2, 1874, 1884). Te dzieła wypełniały
dotkliwą lukę w rosyjskiej literaturze przedmiotu, były wielokrotnie wznawiane,
a nawet wydawane w językach obcych, przede wszystkim w niemieckim.
W roku 1860 A . Sawicz wspólnie z prof.
O. Somowem i M. Stasiulewiczem odbył kilkomiesięczną delegację naukową, w której
trakcie zwiedził obserwatoria astronomiczne w Niemczech, Francji i Anglii. Pisząc
w sprawozdaniu o tym, co go szczególnie uderzyło w szkołach brytyjskich, to okoliczność,
że młodzież nie jest tam przeładowana materiałem faktograficznym, lecz uczy się
raczej samodzielnego myślenia i praktycznego radzenia sobie w życiu; zwracał też
uwagę na okoliczność, iż nauczyciele mają ufny stosunek do podopiecznych i odwrotnie,
że są świetnie wynagradzani oraz że w każdej brytyjskiej szkole poświęca się wiele
uwagi wychowaniu fizycznemu i sportowi. Także jeśli chodzi o organizację sieci akademickich
obserwatoriów astronomicznych, A. Sawicz uważał, że wiele z zachodnich doświadczeń
warto było przenieść na grunt rosyjski i sam niemało w tym kierunku uczynił, przy
czym znacząco udoskonalał metody organizacji pracy naukowej i dydaktycznej w porównaniu
z zachodnimi.
W 1863 roku minęło
25 lat kariery uniwersyteckiej A. Sawicza. Zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami
musiał odejść z zajmowanego stanowiska. Jednak w 1864 r. nadano mu miano profesora
zasłużonego, wyznaczono godziwą emeryturę i obrano na katedrę na kolejne pięć lat.
W 1869 r. sytuacja się powtórzyła jeszcze raz, a w 1874 – po raz trzeci. Wspaniałe
doświadczenie znakomitego nauczyciela i uczonego postanowiono wykorzystywać dla
wychowania młodzieży akademickiej tak długo, jak to tylko byłoby możliwe. Był to
zresztą przypadek niezwykle rzadki, świadczący o ogromnym szacunku i zaufaniu do
sędziwego profesora zarówno ze strony władz oświatowych, jak i całego środowiska
akademickiego.
W 1879 r. minęła
czterdziesta rocznica działalności naukowo-pedagogicznej A. Sawicza i uczony zwrócił
się do rektora Uniwersytetu Petersburskiego A. Bekietowa z prośbą o zwolnienie z
obowiązków służbowych w związku z pogorszeniem się stanu zdrowia. 17 grudnia 1879
r. Rada Uniwersytetu wybrała go na swego członka honorowego i przychyliła się do
prośby znakomitego kolegi. Tak się skończyła kariera akademicka jednego z najwybitniejszych
astronomów XIX wieku, którego działalność odegrała istotną rolę w rozwoju tej nauki
zarówno w Rosji, jak też w całej Europie.
***
W sumie Aleksy
Sawicz był autorem 137 publikacji naukowych i popularnonaukowych, w tym kilku książek.
Pisywał swe teksty nie tylko po rosyjsku, ale też po niemiecku, francusku i angielsku,
a periodyka fachowa odnośnych krajów bardzo chętnie je publikowała. Były to teksty
o obserwacjach nad planetami Układu Słonecznego, nad kometami i Księżycem. W 1873
r. profesor A. Sawicz zamieścił w czasopiśmie „Żurnal Ministerstwa Narodnogo Obrazowanija”
(nr 3, s. 1–12) obszerny artykuł pt. „Kopernik”,
w którym przybliżył czytelnikowi rosyjskiemu wizerunek wielkiego astronoma polskiego
(dotychczas zresztą nazywanego w encyklopediach niemieckich „deutscher Astronom”).
Był niewątpliwie współtwórcą europejskiej planetologii porównawczej, której
rozkwit przypadł dopiero na pierwsze dziesięciolecia XXI wieku.
Będąc dyrektorem
słynnego Obserwatorium Pułkowskiego w Petersburgu A. Sawicz prowadził regularne
obserwacje gwiazd i planet, a jego publikacje były nader wysoko cenione w świecie
naukowym. Jako jeden z pierwszych w nauce europejskiej dokonał m.in. syntezy wiedzy
swego czasu o planetach naszego Układu Słonecznego.
Najbliżej Słońca
znajdującą się (i dlatego trudną do obserwacji) planetą tego układu jest, jak wiadomo,
Merkury. Swym rozmiarem znacznie ustępuje on Ziemi, stanowiąc zaledwie 5,6% jej
masy. Powierzchnia Merkurego przypomina swym wyglądem powierzchnię Księżyca, jest
pokryta gorącym pyłem i widać na niej góry i kratery. Atmosfera na tej planecie
ma charakter szczątkowy, a temperatura w ciągu doby waha się od minus 170 do plus
350 stopni Celsjusza .
Wewnętrzna budowa Merkurego widocznie jest zbliżona do ziemskiej. Żelazo-niklowe
jądro zajmuje prawie 75% promienia planety, ponad nim zaś rozpościera się krzemowy
płaszcz o grubości kilkuset kilometrów. Kora tego płaszcza zawiera wiele żelaza,
co nadaje całej planecie barwę czerwoną.
Drugą co do odległości
od Słońca planetą jest Wenus. Zakrywa ją, co prawda, nieprzenikniona warstwa chmur,
ale wiadomo, że na jej powierzchni znajdują się góry wysokie na 5–6, a nawet na
11 kilometrów ,
występują też duże kratery i kaniony. Na skutek efekty szklarniowego temperatura
dniem przy powierzchni Wenus sięga 480–500 stopni. Mało tego, że Wenus (podobnie
jak Uran) obraca się według swej osi w przeciwnym niż reszta planet kierunku, to
na domiar szybciej obiega elipsę dookoła Słońca niż dokonuje jednego obrotu wokół
własnej osi. A to powoduje, że dzień trwa tam dłużej niż rok: odpowiednio 244 i
224,7 dni ziemskich. Są to fakty naprawdę trudne do wyjaśnienia. Wenus i Ziemię
łączą pewne podobieństwa. Maja one identyczny wiek – około 4,5 miliardów lat, posiadają
atmosferę. Wenus jednak jest o 40 milionów km bliżej Słońca. Niektórzy badacze kosmosu
przypuszczają, że ongiś Wenus mogła być zamieszkiwana przez istoty rozumne, które
– jak głosi pewna hipoteza – przenieśli się pod powierzchnię, w głąb planety. Badania
wykazały, że już na głębokości 50–70 km zabójcze promieniowanie ultrafioletowe Słońca
jest tak osłabione, że w podziemnych miastach dałoby się „normalnie” żyć, podobnie
zresztą jak na wysokości 50 km
nad powierzchnia Wenus, gdzie temperatura wynosi tylko 70 stopni Celsjusza ,
a chmury wciąż tu zasłaniają widok Słońca. Struktura wewnętrzna tej planety jest
jednak wciąż nieznana, ponieważ gruba na około sto km warstwa chmur burzowych uniemożliwia
bliższe jej przyjrzenie się.
Kilka publikacji
A. Sawicz poświęcił także innym planetom naszego Układu Słonecznego.
Jak już zauważyliśmy,
osobny rozdział w życiu tego uczonego stanowiła praca pedagogiczna; wychował on
szereg znakomitych specjalistów w zakresie astronomii, wśród których nie zabrakło
osób polskiego pochodzenia. Był to m.in. Grzegorz Lewicki, w okresie 1894–1908 profesor
i kierownik katedry astronomii Uniwersytetu Dorpackiego, który pełnił tez obowiązki
dyrektora obserwatorium astronomicznego Uniwersytetu Charkowskiego. Uczniem A.
Sawicza był przedstawiony powyżej Leopold Borkiewicz, a jego następcą w Uniwersytecie
Petersburskim został jegoż wychowanek Sergiusz Glasenap, założyciel Rosyjskiego
Towarzystwa Astronomicznego (1908), członek honorowy Akademii Nauk ZSRR.
Warto również wspomnieć
o tym, że A. Sawicz w okresie 1841–1883, czyli ponad czterdzieści lat, był wykładowcą
Kursów Oficerskich przy Morskim Korpusie Kadetów w Petersburgu, także Turaj wyszkolił
setki specjalistów dla cesarskiej marynarki wojennej. Od 1854 natomiast do 1883
prowadził zajęcia z matematyki i astronomii w Akademii Sztabu Generalnego.
Po odejściu na
emeryturę profesor A. Sawicz zamieszkał w swych dobrach nabytych Błagodat’ położonych
w guberni tulskiej. Ostatnie lata życia nie szczędziły mu jednak bólu i cierpienia.
Pochował żonę Adelę (z Rehebinderów), która urodziła mu przed laty córkę i dwóch
synów. Nawiasem mówiąc był A. Sawicz domatorem, bardzo kochał rodzinę i – mimo ogromu
prac zawodowych – poświęcał jej wiele uwagi. Było więc dla niego straszliwym ciosem,
że musiał na starość pochować córkę, zięcia i wreszcie starszego syna. Po tych ciosach
już się nigdy nie potrafił wyprostować. Dożywał wieku w towarzystwie młodszego syna
oraz dwu wnuczek, pozostałych po zmarłej córce. Zakończył życie 15 sierpnia 1883
roku: przysiadł na ławce podczas spaceru i tak zasnął w Bogu. Gdy nadbiegły wnuczki,
znalazły dziadka siedzącego, ale już nie dającego oznak życia.
O zgonie A.
Sawicza nieco inaczej wspominał wybitny uczony polskiego pochodzenia, generał Bazyli
Witkowski: „Ten godny szacunku człowiek i
wspaniały uczony, którego często odwiedzałem i po moim przeniesieniu się do Pułkowa,
miał zwyczaj każde lato spędzać w swym majątku w guberni tulskiej. Śmierć zaskoczyła
go bezboleśnie, a nawet cudownie w sam Dzień Zmartwychwstania Pańskiego… Rano był
jeszcze w wiejskiej cerkwi, skąd powróciwszy do domu, przysiadł się w swym sadzie
na ławeczkę, by odpocząć czekając na kapłana, który zgodnie z od dawna istniejącym
zwyczajem, odwiedzał go na święta, gdy profesor był w Błagodati. Wkrótce kapłan
się zjawił i nie znalazłszy gospodarza w domu, udał się do sadu i widząc Sawicza
siedzącego, zawołał go. Nie otrzymawszy odpowiedzi, zbliżył się i zauważył, iż tamten
nie żyje”… Ciało zmarłego zostało
przewiezione przez jego syna Mikołaja do Petersburga i pochowane na Smoleńskim Cmentarzu
Luterańskim obok zgaśniętej przed dziesięcioma laty żony. Nieduży pomnik z białego
marmuru strzeże do dziś wiecznego spokoju zasłużonego męża nauki.
***
TEODOR PIETRUSZEWSKI
Był w swoim czasie
jednym z uznanych liderów w zakresie fizyki, selenologii, optyki i koloroznawstwa
w Rosji i poza jej granicami. Jako jeden z pierwszych wprowadził do dydaktyki fizyki
zajęcia doświadczalne. W 1874 roku wydał „Kurs
nabliudatielnoj fizyki”, a w 1885 zorganizował na Uniwersytecie petersburskim
pierwszą dydaktyczną pracownię fizyczną. Gdy 11 marca 1872 r. naukowcy Rosji zgromadzili
się na swym pierwszym zjeździe walnym, by zatwierdzić statut zakładanego właśnie
Rosyjskiego Towarzystwa Fizycznego, Teodor Pietruszewski został jednogłośnie obrany
na stanowisko jego prezesa. Do dziś jest słusznie uważany za jednego z klasyków
nauki rosyjskiej. [Warto w tym miejscu zaznaczyć, że Teodor (Fiodor) Pietruszewski
był potomkiem starożytnego polsko-litewskiego rodu szlacheckiego, wywodzącego się
z Ziemi Mielnickiej, a urzędowo notowanego tam jeszcze w XV stuleciu; później zaś
rozmnożonego także na rozległych połaciach Wielkiego Księstwa Litewskiego i Cesarstwa
Rosyjskiego, a pieczętującego się godłem Radwan (później także w niektórych odgałęzieniach
herbem Korab). [Patrz o nich obszerniej w: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego,
t. IV, s. 340–341, 342. Rzeszów 2001].
Wybitny ten uczony
urodził się 24 marca 1828 roku w Petersburgu, zmarł tamże 17 lutego 1904. Ukończył
Uniwersytet petersburski (1851), a następnie przez ponad dziesięć lat był nauczycielem
gimnazjalnym w stolicy Rosji oraz w Kijowie. W 1862 został wykładowcą, a w okresie
1865–1901 pełnił obowiązki kierownika katedry fizyki Uniwersytetu Petersburskiego.
Od roku 1891 redagował dział nauk ścisłych i przyrodniczych słynnej edycji „Encyklopediczeskij Słowar” Brockhausa i Efrona.
***
Ósmego marca 1873
roku na kolejnym posiedzeniu Rosyjskiego Towarzystwa Fizycznego T.
Pietruszewski wystąpił z referatem, w którym wyłuszczył plan fizycznego badania
powierzchni Księżyca. W posiedzeniu, pod kierunkiem profesora D. Mendelejewa, uczestniczyło
szesnaście osób, a referat o zagadnieniach selenografii został wysłuchany z niekłamanym
zainteresowaniem. Był to faktycznie obszerny, liczący ponad dwadzieścia stron druku,
szczegółowo opracowany program, którego realizacja miała trwać przez wiele dziesięcioleci,
a tak naprawdę trwa jeszcze do dziś – oczywiście w postaci dalszych, nowszych celów,
nakreślonych zarysowo w owym dawnym planie Pietruszewskiego. Do dziś przecież trwają
prowadzone przez selenografów obserwacje i analizy optyczne powierzchni naturalnego
satelity Ziemi.
***
Nawiasem mówiąc
księżyc od dawna fascynował ludzi swym dziwnym wyglądem i wędrownym trybem życia,
zmianami kwadr i zagadkowymi na nim rozbłyskami niekiedy dostrzegalnymi z Ziemi.
Uważano go za „syna Słońca”, jak sugeruje sama nazwa w języku polskim: Słońce to
„książę”, wielki władca nieba i ziemi, a Księżyc to właśnie „mały książę”, czyli
„księżyc”, nieba nocnego… Nie od dziś wiadomo, iż to ciało niebieskie wywiera potężny
wpływ na procesy geologiczne, meteorologiczne, chemiczne, biologiczne zachodzące
na Ziemi. Przypuszcza się, ze bez niego na naszej planecie prawdopodobnie nie mogłoby
zaistnieć życie. Starożytna medycyna chińska sprzed około 4000 lat odnotowywała,
badała i uwzględniała istotną więź między zdrowiem i samopoczuciem człowieka a zmianami
kwadr księżyca. Nauka europejska dopiero w XX–XXI wieku poznała i dowiodła, iż z
kwadrami, obrotami, burzami i rytmami elektromagnetycznymi naturalnego satelity
Ziemi wiążą się narodziny i śmierć, ataki padaczki i udary mózgowe, wybuchy epidemii
schorzeń układu oddechowego, nie mówiąc o stanach bezsenności, zmęczenia, wyczerpania
nerwowego, nadmiernego pobudzenia, agresji itd.
Burze magnetyczne
powodowane zarówno przez Słońce, jak i przez Księżyc, wpływają destrukcyjnie m.in.
także na sztuczne satelity Ziemi: hamują ich ruch, zakłócają orientację w przestrzeni,
na skutek czego nieraz schodzą one ze swych orbit i spadają na ziemię. Przestają,
oczywiście, świadczyć swe ważne usługi dla telekomunikacji, meteorologii, nawigacji,
łączności, telefonii komórkowej itd. Tak przez burze magnetyczne zginął amerykański
„Skylab”, rosyjski „Salut–6”, japoński „ASKO”. Także niektóre zwierzęta morskie
tracą okresowo z tejże przyczyny orientację przestrzenną, masowo wyrzucają się na
ląd i giną w promieniach Słońca. [O tym szczegółowo: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. 1–3, Rzeszów 1999].
Tradycja hebrajska
głosiła, że ongiś był Księżyc równy Słońcu i zawiera w zbiorze „Szaarej Teszuwa” specjalną modlitwę pt. „Uświęcenie Księżyca”, w której m.in. znalazły
się następujące zdania: „Błogosławiony jesteś
Ty, Haszem, nasz Bóg, któryś Swoim wypowiedzeniem stworzył Nieba, a Swoim tchnieniem
– wszystkie ich Moce. Nadał im prawo i czas, aby nie zmieniały swoich zadań. Radują
się i cieszą czyniąc wolę swojego Właściciela, działającego w Prawdzie, którego
czyn jest Prawdą. Powiedział do Księżyca, gdy odnawiał się jako korona wspaniałości
dla tych, którzy byli noszeni przez Niego w łonie, którzy w przyszłości odnowią
się jak Księżyc i którzy będą wielbić swojego Twórcę w imię chwały Jego Królestwa.
Błogosławiony jesteś Ty, Boże, który odnawiasz miesiące. (…) Oby było Twoją wolą,
Haszem, Mój Boże i Boże moich ojców, abyś wypełnił ubytek Księżyca i oby nie było
w nim żadnego pomniejszenia. Oby światło Księżyca było jak światło Słońca i jak
światło podczas siedmiu dni stworzenia, tak jak to było przed jego pomniejszeniem,
jak jest napisane: „Dwa wielkie światła” (Sidur. Szaarej Teszuwa, s. 296, 298. Warszawa
2005).
W jednym z młodzieńczych
wierszy z 1825 roku Juliusz Słowacki pisał:
„Wstąpiłeś już, księżycu, na niebieskie szczyty
I niepewnymi śniegi powlokłeś błękity,
A twój promień niepewny, blady i srebrzysty,
Odbija się o kryształ lodu przeźroczysty,
Lub na gałęzie giętkiej i wzniosłej topoli,
Z którą szumny Akwilon lub Zefir swawoli
I opadłymi z liści gałęziami chwieje,
Twój promień to się skryje, to znów zajaśnieje”…
Być może warto
w tym miejscu wskazać na jeszcze jeden aspekt sprawy. Zarówno nauka, jak i pospolite
doświadczenie życiowe wykazują, że dla większości ludzi księżycowa pełnia staje
się impulsem uaktywniającym głęboko ukryte skłonności i żądze, ujawnić agresję i
brutalność. Podczas pełni stajemy się bardziej wrażliwi i nerwowi, skłonni do konfliktów,
napadów, sporów i bijatyk.
Lecz energie księżycowe
mogą też wywierać wpływ dodatni. Twierdzi się, iż jeśli ktoś urodził się w księżycowym
nowiu, już na początku zostaje wyposażony w wielką siłę, obcy mu będzie strach i
niepewność siebie, jak też szereg schorzeń. Wcześniej jednak czy później, gdy nadejdzie
czas rozliczeń, takie dziecko będzie musiało zmierzyć się z trudnościami i złożyć
losowi sprawozdanie z tego, jak wykorzystało złożone mu przez fortunę dary. Z kolei
dzieci urodzone podczas pełni bywają nadpobudliwi i impulsywni, często narywają
się na życiowe przykrości; decyzje podejmują błyskawicznie, działają gorączkowo
i nie zawsze logicznie. Jednak ogromne napięcie wewnętrzne, cechujące osoby urodzone
podczas pełni księżyca, wcześnie skłania je do wnikliwej samoanalizy i pracy nad
sobą, prowadzącej do wzmożonej samokontroli i samodyscypliny.
Niektórzy lekarze
twierdzą, że okres pełni to czas, gdy ilość zbawiennych dla organizmu jonów ujemnych
drastycznie maleje, ponieważ przemieszczają się one wówczas w górne partie atmosfery.
Wraz z ich ubytkiem pojawiają się trudności z oddychaniem i niedotlenienie mózgu,
ponieważ jony ujemne przyspieszają przenikanie tlenu do płuc, a ich brak ten proces
spowalnia. Osoby emocjonalne i nadpobudliwe reagują na takie niedotlenienie uczuciem
dyskomfortu i agresją. Bywa, że wówczas ożywają skrzętnie ukrywane lęki, podejrzenia,
obawy, obsesje. Wyobraźnia wyrywa się spod kontroli rozumu i rodzi fantastyczne
potwory, nieraz niszczycielskie, plany, które nie mają żadnych szans na realizację,
jak też pomysły samobójcze. W tym okresie trzeba starać się zachować zimną krew,
a decyzje życiowe podejmować dopiero w okresie nowiu, gdy ujemne jony znów spadną
na ziemię, odtrują mózg, przywracając zachodzącym w nim procesom luz i harmonię.
Astrologowie i
astromedycy uważają, iż przedstawiciele każdego ze znaków zodiaku mają w okresie
pełni księżyca skłonność do określonych, charakterystycznych tylko dla nich, typów
zachowań. Zodiakalne „raki” ponoć często potrafią przewidzieć konsekwencje swych
zachowań i w jakiś szczególnie podejrzliwy sposób reagują na pełnię, stale pamiętając,
iż dla nich ten czas może być nad wyraz niebezpieczny; nawet śpią wówczas jakby
czuwając, bardzo krótko i powierzchownie, mając poczucie czyhającej obok grozy.
„Lwy”, przeciwnie, czują się pewnie, działają zdecydowanie i błyskawicznie, podwajają
swą aktywność, zapominają o ostrożności. Także „barany” postępują podczas pełni
podobnie, a dopiero gdy narobią sobie i innym kłopotów, zaczynają się zastanawiać.
„Wodnik” jest z natury nierealistyczny, toteż w pełni księżyca czuje się szczególnie
osamotniony i nieszczęśliwy, a wszystkie jego marzenia zawisają między niebem a
ziemią, jak zawsze, zresztą. Z kolei „koziorożec” raczej gwiżdże na kwadry księżyca,
jest realistą zawsze i wszędzie, a jego życie upływa z reguły bez większych zawirowań.
Także i „byki” niedaleko od nich odbiegają, są uziemione, dopiero w obliczu śmierci
– gdy już jest za późno – zaczynają zastanawiać się nad sensem własnego życia. „Waga”
powinna poskromić w tym czasie swą żarłoczność, dokładnie tak, jak „skorpiony” swą
władczość i chęć do dominacji. Natomiast „bliźniaki” mogą mieć kłopoty z oddechem,
tak jak „panny” z brzuszkiem, a „strzelcy” z nadpobudliwością i tęsknotą do wielkich
podróży. I wreszcie „ryby” mogą tracić w tym czasie na samodzielności, ponieważ
z natury są bardzo elastyczne.
W księgach Eklezjastyka
(43, 6–8) czytamy: „Księżyc świeci zawsze
w swojej porze, aby ustalać czas i być wiecznym znakiem. Księżyc wyznacza dni świąt,
to źródło światła, które się zmniejsza aż do zaniku. Miesiąc od niego ma swoje imię.
Zwiększając się dziwnie wśród odmian, jest latarnią obozową wojska na wysokościach,
świecącą na sklepieniu niebieskim”…
Zostawiając jako
ciekawostkę dywagacje astromedycyny i dawnych autorów religijnych przejdźmy do rzeczy
doświadczalnie sprawdzalnych.
***
Wiek Księżyca oblicza
się dziś na około 4,5 miliardów lat, a jego powierzchnia niewątpliwie zawiera niemało
„wspomnień” o tym, jak powstawał, kształtował się i rozwijał cały nasz Układ Słoneczny.
Dotychczas odkryto na księżycu ponad 50 pierwiastków chemicznych z tabeli Mendelejewa,
lecz dalsze badania z pewnością wiele nowych, interesujących odkryć. Rzeźba powierzchni
Księżyca jest dość urozmaicona. Najbardziej typową formą tworów są kratery – góry
pierścieniowe o średnicach do dwustu kilkudziesięciu kilometrów. Liczba kraterów
o średnicach większych niż dwa km jest oceniana na około dwieście tysięcy. Występują
tu również nieliczne łańcuchy górskie i samotne góry, szczeliny i pęknięcia skorupy
ciągnące się niekiedy przez setki kilometrów, uskoki tektoniczne, rozpadliny itp.
Skały księżycowe zawierają piroksen, ilmenit, plagioklaz, oliwin, piroksmanganit,
spinel chromowo-tytanowy i inne. Owalne obszary równinne o rozmiarach do tysiąca
km w poprzek są zwane morzami.
Temperatura na
powierzchni zmienia się w zakresie od minus 190 stopni Celsjusza
w nocy do plus 140 w dzień, gdyż Księżyc nie posiada atmosfery, która mogłaby jakoś
łagodzić wpływ promieniowania słonecznych.
Średnica Księżyca
(3476 km )
stanowi przeszło ¼ średnicy równikowej Ziemi (12756 km ), a masa stanowi 0,0123
jej masy. Stąd silny wpływ Księżyca na procesy fizyczne i biochemiczne zachodzące
na Ziemi, a także eliptyczna orbita jej obracania się dokoła Słońca. Najmniejsza
odległość między Ziemią a księżycem wynosi 356 tysięcy km, największa – 407 000 km , średnia
– 384 000.
W roku 2001 naukowcy
z Uniwersytetu Kalifornijskiego wysunęli hipotezę o tym, ze Księżyc powstał przed
około 4,5 miliardami lat, gdy miało nastąpić zderzenie Ziemi z innym ciałem niebieskim,
mającym rozmiary Marsa. Wówczas to gigantyczna nieforemna bryła materii ziemskiej
została wytrącona w przestrzeń kosmiczną, lecz wyhamowana przez siły grawitacji
nie odleciała daleko, zaczęła krążyć po orbicie wokółziemskiej; w ciągu około stu
lat zaokrągliła się i przybrała kształt obecny.
Warto w tym miejscu
nadmienić, że szereg wybitnych uczonych uważa dziś, że Ziemia i Księżyc stanowią
nierozerwalną całość, to jest – podwójną planetę. Księżyc bowiem jest znacznie większy
w porównaniu z Ziemią niż wszystkie inne satelity dużych planet Układu Słonecznego
i tak naprawdę nie krąży on wokół Ziemi, orbita zaś jego jest zawsze wyciągnięta
w kierunku Słońca. Jowisz ma masę 317, a Saturn 95 razy większą niż Ziemia, a przecież
ich największe satelity są zaledwie odrobinę większe niż nasz Księżyc. Podobną proporcjonalnie
parę tworzą także Pluton i Charon, lecz są to ciała bardzo niewielkie, podobne raczej
do asteroidów; stanowią one, być może, pozostałość po jednym z satelitów Neptuna,
rozerwanym przez jakieś gwałtowne siły, które oderwały go od planety macierzystej.
Może zresztą stanowią części pasa asteroidów, który stopniowo przechodzi w odległe,
gigantyczne skupienia komet, zwane Obłokami Oorta. Jak zaznaczyliśmy powyżej, nasz
wielki Księżyc wywiera znaczny wpływ na Ziemię. Pływy oceaniczne, wznoszące się
i opadające pod jego mocą, oddziaływały m.in. na ewolucję skorupiaków i płazów.
Obserwacje i próby
zrozumienia istoty Księżyca trwały przez całe tysiąclecia, lecz dopiero w XIX–XX
wieku zaczęto naprawdę odkrywać jego tajemnice. Teodor Pietruszewski jako punkt
wyjścia swego programu badawczego wybrał zagadkowy przypadek rzekomego znikania
z powierzchni Księżyca w 1866 roku krateru Linneusza. To „zniknięcie” dyrektor obserwatorium
ateńskiego Schmidt zinterpretował w kilku głośnych publikacjach jako oznakę działania
sił wulkanicznych, co wzbudziło ogromne zainteresowanie fachowców i amatorów astronomii
na całym świecie. Profesor T. Pietruszewski podważył tezę Schmidta, twierdząc, że
domniemane „zniknięcie” krateru Linneusza (obecnego przecież do dziś na powierzchni
Księżyca) było skutkiem jakichś zakłóceń w obserwacji, lecz jednocześnie podkreślił,
że dalsze badania optyczne powinny być prowadzone w sposób konsekwentny i mogą być
interesujące z naukowego punktu widzenia. Jeśli nawet czynny wulkanizm istniał na
satelicie Ziemi w bardzo odległej przeszłości, to i tak badanie jego śladów i pozostałości
miałoby duże znaczenie poznawcze. Przecież tak naprawdę do chwili obecnej nie ma
ostatecznych i niepodważalnych dowodów na to, że Księżyc stanowi zupełnie martwą
brył1) materii, na której się nic nie
dzieje. Wystarczy np. nadmienić, że w nocy z 2 na 3 listopada 1958 roku pracownicy
Krymskiego Obserwatorium Astrofizycznego W. Jezierski i N. Kozyrów zarejestrowali
sensacyjne spektrogramy powierzchni Księżyca, niezbicie świadczące o erupcji gazów
w jednym z kraterów. Co prawda później zarejestrować coś takiego nie udawało się,
i odkrycie krymskich naukowców jakby zawisło w próżni, to przecież w dziesiątkach
krajów nadal prowadzi się systematyczne, nieprzerwane obserwacje optyczne powierzchni
Księżyca. I niewiadomo, jakie niespodzianki mogą nas spotkać w przyszłości.
***
W swym planie profesor
T. Pietruszewski roztoczył szczegółową wizję badań nad charakterystykami spektrometrycznymi,
cieplnymi, magnetycznymi, elektrycznymi satelity ziemskiego w celu opracowania całościowej
teorii o jego pochodzeniu i ewolucji. W tym tekście, bodaj po raz pierwszy w dziejach
nauki powszechnej, została rozwinięta idea o tym, ze za pomocą analizy cech światła
rozsianego przez powierzchnię Księżyca można badać parametry fizyczne gruntu. Późniejszy
rozwój nauki, m.in. badania profesora J. Lipskiego, wykazał, że istotnie ta droga
prowadzi do dość dokładnego poznania warstwy powierzchniowej nie tylko Księżyca,
ale również planet Układu Słonecznego. O prawie sto lat późniejsze lądowania na
powierzchni Księżyca radzieckich i rosyjskich aparatów kosmicznych oraz dostarczone
przez nie próbki gruntu księżycowego potwierdziły słuszność przewidywań T.
Pietruszewskiego. W ten sposób nie byłoby przesadą powiedzieć, iż ten uczony należy
do wąskiego grona znakomitych założycieli nauki zwanej obecnie planetologią porównawczą.
Pietruszewski nie tylko wysoko cenił systematyczne badania spektralne nad powierzchnią
Księżyca, ale i opracował oryginalną konstrukcję spektroskopu, która już wówczas
umożliwiała dokonywanie analizy porównawczej osobnych połaci powierzchni Księżyca
ze spektrem całościowym satelity, co pozwalało z kolei odnotowywać rozmaite niuanse
i różnice w ich parametrach fizycznych. Ta metoda Pietruszewskiego dopiero po wielu
dziesięcioleciach zaczęła być stosowana na szeroką skalę w latach 1960–1980 w rosyjskim
programie badań kosmosu „Łuna” oraz w amerykańskim programie „Apollo”. Intuicja
naukowa trafnie podpowiadała uczonemu, że badanie kolorystycznych różnic powierzchni
księżyca może okazać się dla selenologii jedną z najważniejszych metod. W ten sposób
udało się dokładnie opisać i sklasyfikować na długo przed erą kosmiczną bazalty
księżycowe, ich cechy chemiczne i fizyczne.
Niektórzy naukowcy
twierdzą, iż Księżyc nieustannie oddala się od Ziemi. Obserwacje niedużego mięczaka
„nautilusa”, żyjącego w Oceanie Spokojnym, umożliwiły wyjaśnienie jednej z kosmicznych
tajemnic. Ponieważ „nautilus” reprezentuje bardzo stary gatunek, istniejący bez
zmian od ponad czterystu milionów lat, jego muszle można wykorzystywać jako swego
rodzaju „kalendarz biologiczny”. Drobne bruzdki na muszli pozwalają obliczyć długość
miesiąca księżycowego w różnych epokach geologicznych. Bo przecież trwanie miesiąca
księżycowego jest bezpośrednio zależne od odległości Srebrnego Globu od Ziemi. Badanie
kopalnych muszli wykazało, iż Księżyc odsuwa się od Ziemi średnio o 95,5 cm w ciągu roku. Najbliżej
Ziemi Księżyc znajdował się około czterech miliardów lat temu.
***
Oczywiście, Pietruszewski
nie mógł w swoim czasie rozważać tych zagadnień, lecz jego hipotezy i badania przybliżały
okres, w którym stały się one aktualne. Badania naukowe, jak wiadomo, są nie tylko
czaso- i pracochłonne, lecz również wymagają solidnego finansowania. Plan badań
Księżyca opracowany przez Pietruszewskiego został entuzjastycznie przyjęty przez
członków Rosyjskiego Towarzystwa Fizycznego, w tym przez D. Mendelejewa. W ciągu
trzech kolejnych lat 1873–1875 hojnym sponsorem badań spektrograficznych był przedsiębiorca
Jan Bazylejski i wówczas to właśnie nasz profesor dokonał szeregu ważnych obserwacji
nad powierzchnią satelity ziemskiego. Potem sponsor wycofał się z akcji i badania
utknęły w miejscu. Chodzi o to, że imponujący projekt Pietruszewskiego miał nie
tylko zwolenników, ale i zaciekłych, zawistnych przeciwników. „Few men think; yet all will have opinions”. – „Niewielu
ludzi myśli, lecz wszyscy chcą mieć swe zdanie” – powiadał George Berkeley. Niektórzy z nich też postarali się o wmówienie
Bazylejskiemu, iż badania Księżyca są rzeczą pozbawioną sensu. (Nawiasem mówiąc
imię Jana Bazylejskiego tylko dlatego pozostało w pamięci cywilizowanej ludzkości,
ze wspomagał on finansowo naukowe badania Pietruszewskiego). Zawistnicy (poeta Pallados
mawiał, że „najgorszą ze złości jest złość
zawiści”) postarali się o to, by uniemożliwić uczonemu dalsze prowadzenie nowatorskich
prac nad poznaniem powierzchni Księżyca. Cóż pozostało czynić w tej sytuacji, jak
nie godnie znieść to, co los sprawił, i nadal w miarę ograniczonych możliwości pełnić
swój ludzki obowiązek, tyle że na innym polu? Poświęcił się więc profesor bez reszty
pracy dydaktycznej na katedrze fizyki Uniwersytetu petersburskiego. Jak wspominali
później jego wychowankowie, T. Pietruszewski chętnie czynił podczas wykładów rozmaite
dygresje i wycieczki do historii nauki, był bowiem słusznie przekonany, że – jak
wyznawał: „historia nauki jest pożyteczna
chociażby z tego względu, że zwalnia z konieczności powtórnie wynajdować i przemyśliwać
to, co już kiedyś zostało odkryte i wynalezione przez innych”.
Jako swoistą ciekawostkę
można przypomnieć fakt, że pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku naukowcy radzieccy,
układający pierwszą w dziejach ludzkości mapę niewidocznej strony Księżyca (na podstawie
zdjęć dostarczonych przez aparaty kosmiczne serii „Łuna”), zaproponowali nadać imię
T. Pietruszewskiego jednemu z kraterów księżycowych. Odnośna mapa i sugestia zostały
przekazane do zatwierdzenia Międzynarodowemu Towarzystwu Astronomicznemu, członkowie
jego zarządu jednak, nie podając motywu, do tej słusznej sugestii się nie przychylili.
Od dawna zresztą znany jest antysłowiański rasizm tego i szeregu innych międzynarodowych
towarzystw naukowych, jako aksjomatu trzymających się fałszywego stereotypu, że
to tylko kraje zachodnie (germańskie i romańskie) były współtwórcami powszechnej
kultury i nauki.
***
ALEKSANDER KONONOWICZ
Urodził się 12
lutego 1850 roku w Taganrogu, a był latoroślą dawnego rodu szlacheckiego herbu Radwan,
rozgałęzionego na pograniczu polsko-białorusko-ukraińskim, jak też na Litwie w powiatach
trockim i wilejskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy, f. 391, z.
6, nr 7, 8, 708; Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie
Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. VI, s. 202.).
W 1871 roku A.
Kononowicz ukończył Uniwersytet Noworosyjski w Odessie i pozostał w nim w celu przygotowania
się do podjęcia w odpowiednim czasie wykładów z zakresu astronomii. Początkowo odbywał
staż w obserwatorium akademickim, następnie, w latach 1873–1876, kształcił się w
Niemczech pod kierownictwem profesora Jana Karola Fryderyka Zöllnera na Uniwersytecie
Berlińskim i Lipskim. Po powrocie do Odessy wykładał fizykę i matematykę w słynnym
gimnazjum Richelieu , a od roku 1881 objął na okres prawie trzydziestu lat kierownictwo
katedrą astronomii i obserwatorium astronomicznego swego uniwersytetu macierzystego.
Od 1883 posiadał tytuł profesora zwyczajnego. Pierwsze jego publikacje były poświęcone
obliczaniu orbit gwiazd podwójnych.
W dziedzinie badań
naukowych był A. Kononowicz jednym z pionierów w zakresie fotometrycznych pomiarów
Marsa, Jowisza i Saturna z pomocą aparatury skonstruowanej przez profesora Zöllnera.
Prowadził też regularne fotografowanie Słońca, a skompletowany przez niego zbiór
zdjęć liczył ponad 1500 jednostek. Kilka pomniejszych publikacji poświęcił uczony
meteorom i zagadnieniu ich ewentualnego uderzenia w Ziemię. Niejako na marginesie
zaznaczmy, że roztrząsania Kononowicza na ten temat nabrały szczególnej aktualności
jako zagadnienie naukowe dopiero pod koniec XX wieku, gdy dokonano szeregu odkryć,
ukazujących tę problematykę po prostu w aspekcie praktycznym.
Czyniąc w tym miejscu
dygresję zaznaczmy, iż jeszcze w końcu XVIII stulecia wykluczano istnienie meteorytów
czy innych tego rodzaju obiektów. Na słynnym posiedzeniu Paryskiej Akademii
Nauk jeden z największych uczonych swego czasu wywołał burzę aprobujących oklasków
deklaracją, że kamienie z nieba spadać nie mogą z tej prostej przyczyny, że kamieni
na niebie nie ma… Areopag uczonych wyraził też ubolewanie nad głupotą osób, twierdzących,
że jest inaczej.
Obecnie wiadomo,
że w ciągu doby do atmosfery ziemskiej dostaje się regularnie kilkaset kilogramów
materii kosmicznej. Zdecydowana większość meteorytów nie dociera do powierzchni
ziemi, gdyż rozgrzana do wielu tysięcy stopni na skutek tarcia z atmosferą wyparowuje
po drodze. A jednak co kilka dni kamienie z kosmosu spadają do morza lub na ląd.
Spadnięcie na Ziemię większego obiektu następuje bardzo rzadko, raz na kilkaset
lat. Około 50 tysięcy lat temu na pustynię w Arizonie spadł meteoryt, który wybił
krater o głębokości 200 i średnicy 1200 metrów .
W naszych czasach
od wielu już dziesięcioleci prowadzi się systematyczne obserwacje nieba, których
celem jest wykrywanie względnie niedużych nawet obiektów, które mogłyby stanowić
potencjalne zagrożenie dla Ziemi. Dzięki temu np. wiemy, ze 26 października 2028
roku przemknie dość blisko naszej planety, bo w odległości około 900 000 km , asteroid
oznakowany jako 1997XH11. Tym razem na katastrofę się nie zanosi, lecz ogromna większość
mknących przez przestrzeń kosmiczną obiektów to planetoidy jednopojawieniowe, których
zjawienia się i trajektorii nie da się na dłuższą metę ani przewidzieć, ani tym
bardziej zmienić. Stanowią one więc niewątpliwe potencjalne zagrożenie dla ludzkości,
na co wskazywał w swych publikacjach profesor Kononowicz, który jako jeden z pierwszych
w nauce europejskiej zabierał w tym temacie głos i sygnalizował istnienie tego zagadnienia.
***
W tekstach tego
uczonego można znaleźć również pewne idee dotyczące genezy naszego Układu Słonecznego,
które to zagadnienie od bardzo dawna absorbuje umysły nie tylko astronomów, ale
i po prostu ludzi myślących. Według najbardziej rozpowszechnionej, lecz nie jedynej,
koncepcji w te regiony naszej galaktyki, gdzie obecnie znajduje się nasz Układ,
bardzo dawno temu przywędrował gigantyczny obłok pyłowo-gazowy, który powstał na
skutek domniemanego Wielkiego Wybuchu. Z owego obłoku powoli wytworzyły się poszczególne
części Układu Słonecznego: Słońce, planety i ich satelity, asteroidy, komety, meteory,
jak też rozmaite gazy i pyły kosmiczne. Planety i planetoidy zostały „ujęte” i „ujarzmione”
na swych orbitach dzięki temu, że siła przyciągania Słońca i ich siła odśrodkowa
pozostały w stanie dynamicznej równowagi; podobna zależność występuje między planetami
i ich satelitami. Dotychczas najbliższa do Ziemi gwiazda – Słońce – stanowi olbrzymią
gazową kulę o promieniu prawie ośmiuset tysięcy kilometrów, która waży tyle, ile
nasza planeta pomnożona przez 333 tysiące. Źródłem gigantycznej energii produkowanej
przez Słońce jest nieprzerwana „kontrolowana przez Boga” reakcja termojądrowa, polegająca
na przemianie wodoru w hel, zachodząca w jego wnętrzu. To samo dzieje się prawdopodobnie
z innymi gwiazdami. Badanie tych zagadnień stanowi od lat jeden z najważniejszych
działów astronomii.
Profesor A.
Kononowicz był zdolnym nauczycielem akademickim i głębokim erudytą w zakresie nauk
astronomicznych. Do grona jego słynnych później uczniów należeli m.in. A. Orbiński
oraz A. Hański. Pierwszy z nich, profesor A. Orbiński, tak wspominał o swym nauczycielu:
„Jego styl wykładu nie był nacechowany zewnętrzną
harmonią, sposób zaś wysławiania się był prosty i niepretensjonalny. Lecz w jego
słowach zawsze się wyczuwało, jeśli można się tak wyrazić, „oddech życia”, życia naukowego. Nie prelekcje, choć przecież żywe i wypełnione treścią,
pociągały ku niemu uczniów. Największą rolę odgrywał tu jego stosunek do studenta
podczas zajęć praktycznych. Nikt nie potrafił przewyższyć go w umiejętności dodania
studentowi wiary we własne siły, wyprowadzić go na właściwą drogę, życzliwie się
pośmiać z błędu lub potknięcia. I żadne obserwatorium, żaden uniwersytet rosyjski
nie przygotował w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku tylu astronomów, co to niezamożne
obserwatorium Uniwersytetu Noworosyjskiego. Jego wychowankowie działali w całej
Rosji – na wyspie Spitzbergen i w Turkiestanie, w Pułkowie i nad Amurem, inni zaś
w Hiszpanii, pod równikiem i gdzie indziej”…
Istotnie, dobry
nauczyciel dopiero przez własny autorytet moralny i intelektualny wywiera dodatni
wpływ na ucznia. Wybitny pedagog i filozof Friedrich Wilhelm Foerster pisał: „decydująca siła wychowania polega na głębokości
i stałości poglądów życiowych wychowawcy”… Wydaje się natomiast, że nie miał racji znany lekarz francuski Bichat,
gdy wywodził: „Temperament fizyczny i charakter
moralny są w ogóle niedostępne dla zmiany drogą edukacji, która tak niezwykle zmienia
akty życia animalnego; albowiem oba należą do życia organicznego. Charakter jest,
jeśli wolno mi tak rzec, fizjonomią uczuć, temperament – czynności wewnętrznych;
skoro jedne i drugie są zawsze te same będąc kierunkiem, którego nie zmienia nigdy
nawyk ani edukacja, jasne jest, że temperament i charakter nie podlegają panowaniu
edukacji. Może ona złagodzić wpływ drugiego z nich, wydoskonalić sąd i refleksję
tak, by zyskały nad nim przewagę, wzmocnić życie animalne [duszy] tak, aby potrafiło
się oprzeć wpływom życia organicznego. Ale chcieć zmienić za pomocą jej naturę charakteru,
złagodzić lub wzmocnić uczucia, których jest normalnym wyrazem, rozszerzyć lub zwęzić
ich sferę, byłoby to przedsięwzięcie analogiczne do działania lekarza, który usiłowałby
o parę stopni zwiększyć lub zmniejszyć na stałe siłę skurczu zdrowego mięśnia sercowego,
przyśpieszyć lub zwolnić w arteriach naturalny i niezbędny do ich działania puls.
Powiedzielibyśmy temu lekarzowi, że obieg krwi, oddychanie itd. nie są domeną woli,
że człowiek nie może ich zmienić nie popadając w chorobę itd. To samo zastrzeżenie
zgłaszamy wobec tych, którzy wierzą, że można zmienić charakter, a tym samym uczucia,
gdyż te są produktem czynności wszystkich organów wewnętrznych lub mają co najmniej
w nich swą siedzibę”…
Wydaje się to rozumowanie
być przynajmniej po części chybione. W oddziaływaniu wychowawczym nie chodzi przeważnie
o radykalna zmianę wrodzonego usposobienia, co istotnie byłoby niemożliwe, a jedynie
o to, by rozwinąć pozytywne, a wyciszyć ujemne cechy tego czy innego całokształtu
charakterologicznego. To zaś jest jak najbardziej możliwe, gdyby bowiem nie było,
wszelkie wychowanie, kształcenie i edukacja nie odnosiłyby żadnego skutku i nie
miałyby najmniejszego sensu. A przecież jest inaczej, wszelkie dobre oddziaływania
pedagogiczne są skierowane właśnie na to, by wrodzone predyspozycje młodego człowieka
zmodyfikować, zmienić na lepsze. I praktyka niezbicie wykazuje, iż wysiłki te bardzo
często przynoszą jak najbardziej korzystne wyniki, człowiek bowiem z natury jest
obdarzony zdolnością do rozwoju i do stawania
się coraz lepszym. Sprawy mają się dokładnie
tak, jak to wyraził Baltazar Gracjan w „Wyroczni
podręcznej”: „Nikt nie przychodzi na świat
doskonały, ale każdy przeżyty dzień zbliża nas coraz bardziej do doskonałości” – szczególnie jeśli pomaga nam w tym dobry
nauczyciel, taki, jakim był dla swych studentów Aleksander Kononowicz.
Pisząc o ludzkiej
„energii moralnej” znakomity socjolog Pitirim Sorokin m.in. zaznaczał: „Wychowanie człowieka nie jest czym innym jak
zmienianiem jego cech i zachowania zgodnie z założonym celem lub ideałem…
Zadanie to sprowadza się w istocie rzeczy do dwu metod: po pierwsze, do tego, żeby
umocnić w umyśle człowieka ideę dobra lub odpowiednią normę zachowania (np. nie
wolno łgać, wyzyskiwać bliźniego), oraz po wtóre, do tego, by tę ideę uczynić czynną,
tj. ustalić takie jej powiązania z ośrodkami, sterującymi aktami ludzkich zachowań,
aby ona [idea] wywierała taki wpływ na te poruszające ośrodki, że dla osoby stałoby
się możliwe tylko takie zachowanie, jakie jest dyktowane przez normę. Jeśli te dwa
zadania zostaną osiągnięte – problem wychowania moralnego zostanie rozstrzygnięty.
Wówczas nie będą potrzebne ani więzienia, ani szubienice, ani szafoty, ani rózgi,
ani razy, ani w ogóle cały bogaty arsenał nacisków karzących i nagradzających”. Tak się niekiedy zdarza, gdy młodzi ludzie
trafiają pod kierunek nauczyciela z powołania, wychowawcy „z łaski Bożej”, a nie
tylko z zawodu. Sylwetka takiego właśnie wychowawcy wyłania się ze wszystkich wspomnień
byłych uczniów profesora Aleksandra Kononowicza, który wykształcił na Uniwersytecie
Noworosyjskim w Odessie cały szereg wybitnych naukowców i szlachetnych ludzi.
Znakomity astronom
i pedagog zakończył życie 18 maja 1910 roku.
***
ALEKSY HAŃSKI
Leszek Zalewski
w książce „Szlachta ziemi liwskiej” (Warszawa
2005) pisze: „Hański, herbu Korczak. Nazwisko
jest związane z nazwą wsi Hańsk, położonej w ziemi czerskiej. Rodzina znana z zapisków
z roku 1462...”
Seweryn Uruski
w dziele „Rodzina. Herbarz szlachty polskiej”
(t. V, s. 102–103) podaje o Hańskich herbu Korczak następujące informacje: „Paweł, podstarosta sanocki 1558 r., żonaty z
Dorotą z Dukli. Andrzej, pisarz ziemski chełmski 1570 roku, miał syna Konstantego,
dziedzica dóbr Świerczewa 1579 r., po którym syn Adam, dziedzic dóbr Hańsko i Glinny
Stok 1602 r. Marek, syn Pawła z Hańska, zaślubił Reginę, córkę Andrzeja Jemielnickiego
1624 r. Stefan, syn Stanisława, 1626 r. Tomasz, syn Wojciecha, zostawił części Kulczyna
bratu Markowi 1630 r. Stanisław i Mikołaj, synowie Pawła, 1635 r. Adam, podsędek
chełmski 1636 r., miał synów Stanisława i Jana. Aleksander, żonaty z Teofilą Niemiryczówną,
pozostawił syna Samuela 1636 roku, po którym z Maryanny Hulewiczówny syn Stanisław,
chorąży żytomierski, ożeniony z Anną Pęską. Paweł, regent trybunału Koronnego 1648
roku, komornik ziemski lubelski 1650 r. (…) Jan, cześnik owrucki 1769 r., chorąży
żytomierski 1785 r., dziedzic Hornostajpola, kawaler orderu św. Stanisława, miał
syna Wacława, marszałka guberni wołyńskiej, po którym z Eweliny hrabianki Rzewuskiej,
kasztelanki witebskiej, córka Anna za Jerzym hr. Mniszchem. Zacharyasz, łowczy nadworny
litewski, generał adiutant buławy koronnej 1791 roku i kawaler orderu św. Stanisława,
żonaty z Zuzanną z Orzeszków, marszałkówną pińską. Gabriel i Ignacy, bracia rodzeni,
oraz Mikołaj i Piotr (…) i Samuel 1811 roku wylegitymowani w Galicji”… W roku
1792 Józef Hański przystąpił do konfederacji targowickiej…
Wypada zaznaczyć,
że niektóre gałęzie tego rodu, zamieszkałe na terenach kresowych dalej wysuniętych
na wschód, uległy w ciągu XIX wieku przymusowej rusyfikacji oraz prawosławizacji
i w kolejnych pokoleniach poczuwały się już do ukraińskości i rosyjskości.
Aleksy Hański urodził
się w roku 1870. Studiował na założonym w 1865 roku Uniwersytecie Noworosyjskim
w Odessie i jeszcze siedząc w ławce studenckiej wciągnął się do pracy naukowej w
zespole młodych entuzjastów wiedzy, któremu przewodził profesor Kononowicz. Członkowie
kółka badawczego prześcigali się w tym, by błysnąć przed sobą nawzajem erudycją,
oryginalnym pomysłem, inteligentnym dowcipem. Ta szlachetna rywalizacja w tym, co
dobre, zaowocowała obficie: wszyscy członkowie studenckiego kółka naukowego zostali
później wykładowcami wyższych uczelni. Nie byłoby to możliwe bez ukształtowania
– obok kwalifikacji intelektualnych – także zdrowych cech moralnych, dodających
osobie ludzkiej mocy, twardości i konsekwencji w działaniu.
W 1894 roku Aleksy
Hański ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Noworosyjski i pozostał w nim w celu
przygotowania się do pełnienia funkcji wykładowcy. W 1896 złożył wizytę w słynnym
obserwatorium w Pułkowie pod Petersburgiem. Traf chciał, że właśnie wtedy przymierzano
się tu do zorganizowania wyprawy naukowej na wyspę Nowa Ziemia; przy tej okazji
włączono Hańskiego w skład zespołu badawczego w charakterze astrofotografika. Wyprawa
przebiegła pomyślnie, a młodemu uczonemu w czasie jej trwania udało się zrobić szereg
precyzyjnych zdjęć korony słonecznej podczas zaćmienia Słońca. Pozyskany w ten sposób
materiał wykorzystał pan Aleksy do opracowania koncepcji teoretycznej, dotyczącej
procesów fizycznych zachodzących na naszej „gwieździe dziennej”. Z biegiem lat miał
Hański zostać jednym z najgruntowniejszych specjalistów w zakresie heliologii.
Niewątpliwie Słońce
stanowi fascynujący przedmiot badań naukowych. Atomy wodoru w jego wnętrzu zbliżają
się do siebie w temperaturze piętnastu milionów stopni Celsjusza, tworząc materię
dwunastokrotnie gęstszą od ołowiu. Intensywność promieniowania słonecznego przekracza
wszelkie wyobrażenie, sięga dziesiątków tysięcy koni mechanicznych z każdego centymetra
kwadratowego za sekundę, a jego (jednocześnie zabójcza i życiodajna) energia przenika
ogromną przestrzeń wokół siebie. Ziemia absorbuje mniej niż jedną dwumiliardową
część wypromieniowanej energii słonecznej, ale starcza jej, by utrzymywać egzystencję
niezmierzonego bogactwa form życia na naszej planecie. Nie przypadkiem w przeszłości
liczne ludy i plemiona oddawały Słońcu cześć boską, jest ono bowiem naprawdę życiorodną
gwiazdą i źródłem wszystkiego, co żyje na Ziemi.
Już piśmiennictwo
starożytne poświęciło szereg swych dzieł rozważaniom o naturze tego ciała niebieskiego.
W starotestamentowej „Księdze Mądrości” Eklezjastyka (Syracha, 43, 2–5) znajdujemy
wymowny tego przykład: „Widok wschodzącego
Słońca mówi nam, że jest czymś najbardziej godnym podziwu, dziełem Najwyższego.
W południe wysusza ziemię, a któż może wytrzymać jego upał? Jak rozżarza się podmuchem
piec, przy pracach wymagających żaru, tak Słońce trzy razy mocniej rozpala góry,
wydaje ognistą parę, a świecąc promieniami, oślepia oczy. Wielki jest Pan, który
je uczynił i na którego rozkaz spieszy się ono w swoim biegu”…
Również w tzw.
„Księdze Astronomicznej”, części etiopskiej
apokryficznej „Księgi Henocha” (około
VI wieku p.n.e.), widzimy obszerne rozważania o Słońcu. W trzecim jej rozdziale
czytamy: „Oto księga obrotów świateł niebieskich,
stosownie do ich właściwości i klas, zgodnie z ich regulaminem i okresami, ich imionami
i miejscem pochodzenia oraz miesiącami. To wszystko pokazał mi mój przewodnik święty
anioł Uriel. Oznajmił mi wszystkie ich regulacje dokładnie takie, jakie przypadają
na każdy rok świata i na wieki, aż nastanie nowe stworzenie, które trwać będzie
wiecznie.
Pierwsze ze świateł jest takie. Światło Słońce
wschodzi we wschodnich bramach nieba, a chowa się w zachodnich bramach niebios.
Widziałem sześć bram, z których Słońce wychodzi, i sześć bram, w których się chowa.
W tychże bramach wschodzi i zachodzi Księżyc. Tak samo dowódcy gwiazd razem z prowadzonymi
przez nich zastępami. Jest ich sześć na wschodzie i sześć na zachodzie, każda dokładnie
na swoim miejscu, jedna koło drugiej. W bramach tych są okna po stronie południowej
i północnej. Najpierw wstaje światło większe, zwane Słońcem. Jego kolistość podobna
jest do kolistości niebios. Całe wypełnione jest ogniem dającym światło i ciepło.
Wiatr popycha powóz, na który ono wstępuje. Słońce zstępuje z nieba i północną drogą
powraca na wschód. Jest tak prowadzone, żeby trafiło do właściwej bramy i znowu
zaświeciło na niebie.
I tak w pierwszy miesiącu wstaje ono w dużej
bramie, mianowicie w czwartej z sześciu wymienionych bram, znajdujących się na wschodzie.
W tej czwartej bramie, z której Słońce wstaje w pierwszym miesiącu, znajduje się
dwanaście okien, z których, gdy są otwarte, wydobywają się płomienie. Kiedy Słońce
wschodzi na niebo, to przez trzydzieści dni wychodzi tą czwartą bramą i dokładnie
chowa się do czwartej bramy po zachodniej stronie nieba. W tych dniach dzień staje
się codziennie dłuższy, a noc staje się coraz krótsza, aż do trzydziestego poranka.
W tym okresie dzień jest dłuższy od nocy o 2/9 dnia i wtedy dzień ma dokładnie dziesięć
części, a noc osiem części. Słońce wschodzi z czwartej bramy i zachodzi do czwartej
bramy. Potem na trzydzieści poranków powraca do piątej bramy po stronie wschodniej.
Wschodzi z niej, a potem zachodzi do piątej bramy. Wtedy dzień staje się dłuższy
o dwie części i dzień ma jedenaście części. Noc staje się krótsza i dochodzi do
siedmiu części.
Następnie Słońce powraca na wschód i wchodzi
do bramy szóstej. Ze względu na swój znak przez trzydzieści jeden poranków wstaje
z szóstej wschodniej bramy i zachodzi do szóstej bramy. W tym okresie dzień staje
się dłuższy od nocy i dzień jest podwojeniem nocy. Dzień osiąga dwanaście części,
a noc staje się krótsza i osiąga sześć części. Słonce wstaje tak, że dzień staje
się krótszy, a noc dłuższa. Słońce powraca na wschód i wchodzi do szóstej bramy
i powstaje z niej i zachodzi przez trzydzieści poranków. Po skończeniu trzydziestu
poranków dzień skraca się dokładnie o jedną część. Dzień ma wtedy jedenaście części,
a noc siedem części. Słońce wychodzi z zachodu poprzez tę szóstą bramę i udaje się
na wschód.
Następnie przez trzydzieści dni powstaje w piątej
bramie. Potem zachodzi ponownie po stronie zachodniej, w piątej zachodniej bramie.
W tym okresie dzień maleje o dwie części i dochodzi do dziesięciu części, a noc
do ośmiu części. Słońce wschodzi przez tę piątą bramę i zachodzi do piątej bramy
na zachodzie. Wschodzi w czwartej bramie przez trzydzieści jeden poranków zgodnie
ze swoim znakiem i chowa się na zachodzie. W tym czasie dzień równy jest nocy. Noc
ma dziewięć części i dzień ma dziewięć części. Słońce wschodzi przez tę bramę i
chowa się na zachodzie. Powraca na wschód i wschodzi w trzeciej bramie przez trzydzieści
poranków i chowa się na zachodzie w trzeciej bramie. W tym czasie noc wydłuża się,
jest dłuższa od poprzedniej nocy, a dzień codziennie jest krótszy od dnia poprzedniego
aż do trzydziestego poranka. Noc osiąga dokładnie dziesięć części, a dzień osiem
części.
Słonce wschodzi przez trzecią bramę a zachodzi
w trzeciej zachodniej bramie i wraca na wschód. Słońce wstaje przez drugą bramę
wschodnią przez trzydzieści poranków i zachodzi w drugiej bramie po stronie zachodniej
nieba. W tym dniu noc osiąga jedenaście części, a dzień siedem części. Słońce wschodzi
w tym czasie drugą bramą i chowa się do drugiej zachodniej bramy. Powraca na wschód
do pierwszej bramy przez trzydzieści jeden poranków i zachodzi po zachodniej stronie
do pierwszej bramy. W tym dniu noc wydłuża się i jest dwukrotnie dłuższa niż dzień.
Noc osiąga dokładnie dwanaście części, a dzień sześć części. (…). Rok liczy dokładnie
trzysta sześćdziesiąt dni. Długość dnia i nocy oraz krótkość dnia i nocy różne są
w zależności od biegu Słońca. Dlatego jego wędrówka w dzień staje się dłuższa, a
w nocy krótsza. To jest prawo i bieg Słońca oraz jego powrót, ilekroć powraca. Sześćdziesiąt
razy powraca i pozostaje. Jest to wielkie wieczne światło, które na wieki wieków
nazwane jest Słońcem. To, które powstaje, jest wielkim światłem, a nazwane jest
tak z nakazu pana ze względu na swój wygląd. Powstaje ono i zachodzi. Nie zmniejsza
się ani odpoczywa. Dzień i noc wędruje tak na swym wozie. Jego światło jest siedmiokroć
jaśniejsze od światła Księżyca, ale w rozmiarach oba są równe”…
Rozważania te są
oczywiście niezbyt precyzyjne, ale znamienny jest sam fakt, że człowiek już od wielu
tysiącleci jest zwrócony „twarzą do Słońca”. Uczeni mężowie Egiptu, Indii, Etiopii,
Chin, Sumeru, Asyrii, Babilonii, Persji, Grecji, Rzymu prowadzili interesujące badania
nad Słońcem, jego ruchem, rytmiką, plamami. W drugiej połowie XIX wieku, gdy powstała
heliofotografika oraz analiza spektrograficzna, jednym z współtwórcą których był
Aleksy Hański, astronomia poczyniła ogromny krok do przodu także w zakresie nauk
o Słońcu, a wiedza o naszej „gwieździe dziennej” stawała się odtąd coraz bardziej
rozległa i głęboka, choć przecież jakikolwiek bezpośredni kontakt z powierzchnią
tego rozżarzonego ciała niebieskiego jest dla człowieka niemożliwy. Co prawda Rosjanie
i Amerykanie wysłali swego czasu w kierunku Słońca kilkadziesiąt sond kosmicznych,
które zebrały i przekazały na ziemię mnóstwo interesujących danych, to przecież
wszystkie one roztopiły się i spłonęły na długo przedtem, zanim się bezpośrednio
zbliżyły do jego powierzchni. Ponieważ na powierzchni Słońca temperatura sięga milionów
stopni Celsjusza, dziś, jak i dawniej, obserwacja wizualna, fotografika i analiza
spektralna pozostają podstawowymi metodami badania procesów słonecznych.
***
Jest ono gigantyczną kulą, której objętość jest 1 300 000
razy przewyższa objętość Ziemi, a masa 750 razy masę wszystkich planet naszego układu
słonecznego razem wziętych. Głównymi składnikami materii słonecznej są wodór (74
proc.) oraz hel (24 proc.); w niewielkich ilościach są obecne niektóre metale. Kwanty
energii elektromagnetycznej, fotony, poruszające się z szybkością światła,
czyli 300 000 tysięcy kilometrów na sekundę, wypromieniowane ze Słońca,
osiągają powierzchnię Ziemi w ciągu ośmiu minut. Pole magnetyczne tej gwiazdy ma
bardzo złożoną strukturę, która zmienia się w czasie i osiąga największe natężenie
w obszarach tzw. plam słonecznych. Wiatr słoneczny wraz z plamami, które nie są
czym innym jak miejscami wzmożonej emanacji (wybuchów) energii i materii) unosi
pole magnetyczne Słońca w przestrzeń międzyplanetarną. Ciekawe, że to pole ma wyraźną
strukturę segmentową: dwa z czterech segmentów maja pole skierowane od Słońca, dwa
– do Słońca, a ich polarność jest przemienna. Transport energii z wewnętrznych warstw
Słońca na zewnątrz odbywa się głównie przez swoistą pulsację, polegającą na rozpraszaniu
promieni elektromagnetycznych. W chromosferze aktywność Słońca manifestuje się rozbłyskami
chromosferycznymi oraz krótkotrwałymi emanacjami materii, tzw. spikulami i flokułami
(jasne twory o strukturze włóknisto-siatkowej). W koronie słonecznej natomiast aktywnym
zjawiskiem są protuberancje, tj. bardzo jasne i okazałe obłoki gazów, wyrzucane
na odległość rzędu stu tysięcy kilometrów ponad chromosferę. Intensywność zjawisk
aktywnych na Słońcu zmienia się okresowo, a główny cykl słoneczny wynosi około jedenastu
lat.
Energia Słońca
jest wytwarzana w centralnej części tego ciała niebieskiego, które jest uważane
za tzw. gwiazdę stacjonarną, praktycznie nie zmieniającą swej jasności w ciągu wielu
miliardów lat. Profesor Aleksy Hański uważał, że za powierzchnię Słońca trzeba uważać
granicę fotosfery, to znaczy ową świecącą się, jaskrawą warstwę, nad którą sytuuje
się mniej lśniąca, ponieważ nieco „chłodniejsza” warstwa atmosfery słonecznej. Uczony
ustalił jednak, że i sama fotosfera wcale nie jest jednolita, lecz się składa ze
swoistych „granul”, a na powierzchni i w głębi Słońca nieustannie zachodzą dynamiczne
zmiany chemiczne i fizyczne. Dokładne obserwacje procesów zachodzących na Słońcu
i ich analiza doprowadziły w pewnym momencie do ukształtowania się tzw. kosmochemii,
jako nauki o składzie chemicznym i takowych że reakcjach zachodzących w przestrzeni
międzyplanetarnej oraz na naturalnych ciałach kosmicznych. Przedmiotem badań jest
nie tylko stan obecny, lecz także procesy wcześniejsze, i to nieraz wcześniejsze
o miliony lat. Określa się stan pierwiastkowy, izotopowy i rodzaje połączeń chemicznych
tych czy innych obiektów.
Wydaje się, że
najbardziej frapujące dla naukowców są gwiazdy i obłoki gazowo-pyłowe. Gwiazdy o
najwyższej temperaturze powierzchni są obiektami białymi z niebieskim odcieniem;
gwiazdy chłodniejsze mają maksimum promieniowania świetlnego przesunięte w stronę
czerwonego końca widma. Gwiazdy i obłoki gazowo-pyłowe tworzą galaktyki, a kolejnym
stopniem w gradacji struktur wszechświata są gromady galaktyk. Ze względu na budowę
dzieli się galaktyki na eliptyczne i spiralne. Jedną z ciekawszych idei w tym względzie
jest hipoteza o rzekomym „uciekaniu” galaktyk, wysunięta przez amerykańskiego astrofizyka
E. Hubbla, a dowodząca, że większość tych tworów z potworną szybkością jakoby oddala
się od naszego Układu Słonecznego. Przyjmując, że prędkość ucieczki galaktyk była
zawsze taka sama, można łatwo obliczyć, od kiedy trwa ten domniemany „wybuch”. Okazało
się, że od około 25 miliardów lat. Tyle więc musiało minąć czasu od „początku świata”.
Interesujące jest jednak to, że znacznie wcześniej, w roku 1922, rosyjsko-żydowski
matematyk Aleksander Friedmann w ramach ogólnej teorii względności opracował matematyczny
model wszechświata, z którego wynikało, że on się jednocześnie kurczy i rozszerza,
czyli pulsuje.
W obrębie nauk
astronomicznych opracowano również mnóstwo innych fascynujących i „poetyckich”,
mających niezaprzeczalne walory estetyczne, koncepcji. Jednak nauka światowa jest
na razie daleka od tego, by tak naprawdę jednoznacznie wypowiadać się o strukturze
wszechświata, o procesach fizyczno-chemicznych zachodzących w przestworzach pozaziemskich.
Ludwig Oster w dziele „Astronomia współczesna”
twierdzi, że we wszechświecie odbywa się nieustannie proces powstawania i zagłady
coraz to kolejnych obiektów, że ciągle rodzą się nowe gwiazdy i planety o zupełnie
nieznanych ludziom właściwościach i składzie chemicznym. Nie jest wykluczone, że
powstają na nich różnorodne formy życia i inteligencji. W 1992 polski astrofizyk
Aleksander Wolszczan odkrył pierwsze układy planetarne, znajdujące się poza naszym
systemem słonecznym.
Najbliższy układ
planetarny znajduje się wokół gwiazdy Barnarda, oddalonej od Słońca o 5,99 lat świetlnych.
Gwiazda ta zbliża się do nas z prędkością około stu kilometrów na sekundę i za nieco
ponad dziesięć tysięcy lat miniemy się z nią w odległości zaledwie trzech lat świetlnych.
Jest ona czerw3onym karłem emitującym energii 2,5 tysięcy razy mniej niż nasze Słońce.
Dotychczas stwierdzono koło niej istnienie dwu planet o masie mniej więcej Jowisza
i Saturna. Inną gwiazdą posiadająca układ planetarny, a przy tym bardzo podobną
do Słońca, jest epsilon Eridani, oddalona od nas o 10,89 lat świetlnych. W kierunku
tej gwiazdy mieszkańcy Ziemi wystosowali list w postaci sygnałów radiowych w celu
nawiązania łączności z cywilizacją, która tam, być może, istnieje. Obecnie znamy
tez szereg innych układów słoneczno-planetranych w kosmosie. W istocie nie ma powodów,
by twierdzić, że procesy życiowe nie mogą przebiegać tam w innych warunkach i inaczej
niż na Ziemi. Jeżeli za podstawowe cechy życia przyjąć zdolność do wzrostu i rozwoju
oraz do rozmnażania się, to nic nie stoi na przeszkodzie, aby poszukiwać go nie
tylko na planetach, ale też w przestrzeni międzygwiezdnej. Nie można też dogmatycznie
twierdzić, że wszystkie formy życia muszą być podobne do ziemskich.
Tak więc, jak widzimy,
same tylko czysto astronomiczne obserwacje nad Słońcem i jego otoczeniem mogą służyć
jako impuls do bardzo daleko idących rozważań o charakterze bardziej ogólnym, w
tym filozoficznym. Aby jednak moc to czynić, trzeba przedtem zgromadzić obszerny
materiał faktograficzny, który dopiero w dalszej kolejności może służyć za podstawę
hipotez o charakterze filozoficzno-światopoglądowym. Gromadzeniu takiego materiału
i próbom jego naukowej interpretacji poświęcił swe życie Aleksy Hański, który w
szeregu publikacji opisał zmienność korony słonecznej, charakter aury, rytmikę pojawiania
się i zanikania plam, jak też wykonał kilkadziesiąt tysięcy zdjęć Słońca.
Już w 1897 roku,
jako zaledwie 26-letni młody człowiek, cieszył się sławą międzynarodową. Ponieważ
w ówczesnej Rosji nie było zadowalających warunków do prowadzenia intensywnych i
niezależnych badań naukowych, Hański przyjął zaproszenie Jansena i odtąd był jak
najściślej związany z obserwatorium astronomicznym Uniwersytetu Paryskiego na Mont
Blanc. W 1898 r. skonstruował i opatentował aparat służący do fotografowania korony
słonecznej bez zaćmienia Słońca i wykonał na Mont Blanc mnóstwo rewelacyjnych zdjęć,
posługując się tamtejszym, najlepszym wówczas na świecie, teleskopem. Tutaj, na
wysokości 4800 metrów ,
uczony dokonywał również obserwacji Wenus i Jowisza.
Był typem psychologicznym
uczonego, który bez reszty daje się pochłonąć uprawianej przez siebie dziedzinie
wiedzy, co jest zresztą cechą naturalną u wszystkich entuzjastów nauki czy sztuki.
Jak trafnie napisał Jacob Bronowski
w książce „The Origin of Knowledge and Imagination”
(New Haven and London 1978, p. 121): “You
do not invent a new world system by being satisfied with what other people have
told you about how the world works. And that dissatisfaction goes through and through,
and it makes a complete personality. The scientist is as completely involved in
the whole of his work as any poet or artist. (…) If he does the job well, it is
because it is him”…
Od roku 1905 Aleksy
Hański ponownie ściśle się wiąże z Obserwatorium Pułkowskim, obejmuje tu posadę
starszego astronoma oraz członka nowo zorganizowanego ośrodka do badań nad Słońcem,
w którym współpracuje z Kościńskim, Białopolskim i innymi wybitnymi naukowcami.
Jego publikacje ukazywały się ówcześnie w periodyce fachowej całego świata, ich
zaś autor cieszył się autorytetem międzynarodowym. W trakcie badań prowadzonych
w 1905 roku w Hiszpanii A. Hański ustalił m.in., że szybkość poruszania się materii
w protuberancjach wynosi około 200
km na sekundę; obliczył też mnóstwo innych parametrów, które
się stały odtąd częścią składowa wiedzy pozytywnie ustalonej o Słońcu, weszły do
encyklopedii i podręczników oraz utworzyły podstawę dla dalszego rozwoju astronomii
światowej.
Kilkakrotnie bawił
uczony na Krymie, gdzie czyste powietrze i jasne niebo stanowiły czynniki sprzyjające
obserwacjom astronomicznym. Jeden z takich pobytów na wybrzeżu Morza Czarnego skończył
się, niestety, tragicznie. Zaledwie 38-letni profesor utonął podczas kąpieli 28
lipca 1908 roku, a jego przedwczesny zgon został upamiętniony nekrologami w czasopismach
astronomicznych Rosji, Francji, Ameryki, Hiszpanii, Polski, Niemiec. Dokonał wiele,
gdyby nie zginął tak młodo, dokonałby jeszcze więcej. Imię A. Hańskiego nadano małej
planecie nr 1118 oraz jednemu z kraterów Księżyca, a w Rosji, Francji i Ukrainie
jest on uważany za jednego z najznakomitszych uczonych.
***
SERGIUSZ KOŚCIŃSKI
Heraldyk Seweryn
Uruski w dziele „Rodzina. Herbarz szlachty
polskiej” (t. VII, s. 267) odnotowuje,
iż ród ten pieczętował się godłem Wczele i dodaje: „Franciszek Kościński, dziedzic Ramułtowa, w Płockiem 1578. Aleksander, dworzanin
ks. Michała Czartoryskiego, w jego poselstwie do Moskwy 1678 r. Po Marcinie, posesorze
Rudy, z Barbary Pokrzywnickiej synowie, Stanisław i Adam 1695 r. Antoni, czesnik
żydaczowski 1730 r., z Maryanny Siemiginowskiej miał syna Tadeusza, wiceregenta
grodzkiego żydaczowskiego. Dominik, subdelegat grodzki lwowski, i Aleksander wylegitymowani
w Galicji 1782 bez wskazania herbu. Józef, syn Joachima i Doroty Węgrzynowskiej,
oficer wojsk polskich 1810 r., miał dwie żony, Mariannę Chrapkiewiczównę, z której
syn Józef, i Antoninę Żukowską, z niej synowie: Artur, Edward i Jan; po Józefie
z Julianny Bieniaszewskiej syn Konstanty”… Ten ostatni, oficer wojsk Cesarstwa Rosyjskiego, był stryjem Sergiusza
Kościńskiego, zasłużonego dla nauki europejskiej astronoma.
Urodził się 31
lipca w Moskwie. Jego ojciec Konstanty, pracownik ministerium finansów, zmarł, gdy
chłopiec miał zaledwie trzy lata, i wychowanie spoczęło w ręku matki, niewiasty
wykształconej, rozumnej, obdarzonej energicznym i konsekwentnym usposobieniem. Potrafiła
ona sama postawić na nogi trójkę dzieci, choć warunki egzystencji materialnej były
naprawdę niełatwe. Trudności jednak nie koniecznie muszą załamywać, bywa, że hartują
one charakter i uczą mocno stać na własnych nogach i nie ustępować przed trudnościami
życia. Będąc w posiadaniu niedużej własności ziemskiej pod Moskwą pani Weronika
uczyniła z niej wzorcowe gospodarstwo, a przy okazji przyłamywała synów od wczesnego
dzieciństwa do pracy fizycznej na świeżym powietrzu, co hartowało ich zdrowie i
charakter, szykując niejako do dalszej drogi życiowej.
Sergiusz Kościński
ukończył I Gimnazjum Moskiewskie, nawiasem mówiąc jedno z najstarszych (1804) i
najlepszych w Rosji, którego pierwszy dyrektorem był znany działacz oświatowy T.
Osypowski. Stąd wychodzono nie tylko z bardzo głęboką wiedzą języków klasycznych
i nowożytnych, historii, matematyki, astronomii, chemii, ale też z solidnie ukształtowanym
charakterem, z takimi cechami, jak poczucie godności osobistej, honor, szlachetny
esprit de cors. Bardzo trafnie pisał ongiś Bertrand Russel w dziele „Wychowanie a ustrój społeczny” o wpływie
środowiska na duszę dorastających młodzieńców: „Jednym z najważniejszych czynników, kształtujących charakter człowieka,
jest wpływ, jaki wywiera nań w dzieciństwie i młodości grupa, do której należy.
(…) Ludzie konwencjonalni nabywają już w latach szkolnych owej szybkiej i niemal
instynktownej orientacji, wskazującej, jak należy się zachowywać, aby stać się przeciętnym
członkiem gromady; orientacja ta pozwala zostać tak zwanym „szanowanym obywatelem” w życiu późniejszym. (…) Strach przed gromadą
zakorzeniony bardzo głęboko w każdym niemal człowieku, zaszczepiony zostaje po raz
pierwszy w szkole. (…) Nieliczni tylko spośród wielkich ludzi – przeważnie monarchowie
– nie ulegali nigdy presji gromady… Dla charakterów wyjątkowo silnych przeciwstawienie
się gromadzie z powodów odczuwanych jako bardzo ważne ma pewną wartość wychowawczą:
wzmacnia ono siłę woli i uczy polegania na samym sobie. Jeśli chłopiec nie cierpi
przy tym zbyt wiele, może mu to wszystko wyjść na dobre; jeśli jednak cierpienia,
jakie musi znosić, są zbyt bolesne, wówczas albo ulegnie w końcu i utraci to, co
było najcenniejsze w jego charakterze, albo też wzbierze w nim nienawiść i żądza
zniszczenia, – i może, jak w przypadku Napoleona, wyrządzić niepowetowaną krzywdę
światu…
W świecie naszym istnieje wiele zła, które mogłoby
być usunięte, gdyby ludzie chcieli je usunąć. I chociaż ludzie świadomi tego zła
i walczący z nim doznają prawdopodobnie mniej powszechnej, codziennej szczęśliwości
niż ci, którzy aprobują status quo – ale zamiast tej szczęśliwości pospolitej doświadczają
czegoś, co osobiście cenię wyżej zarówno dla siebie, jak i dla moich dzieci. Będą
mieli mianowicie uczucie, że robią, co leży w ich mocy, aby ulżyć cierpieniom świata.
Będą mieli słuszniejsze i głębsze kryteria wartości, niż mogą mieć oportunistyczni
filistrze. Będą wiedzieli, że należą do ludzi, którzy nie pozwalają gatunkowi ludzkiemu
pogrążyć się w rozpaczy i apatii”… Do
grona takich ludzi należą niejako z definicji przedstawiciele nauki, którzy twórczo
interpretują fakty, odkrywają nowe prawdy, formułują nowe zasady poznania, nieraz
przeciwstawiając się świadomie powszechnie obowiązującym złudzeniom i zabobonom.
Sergiusz Kościński
w ciągu swego życia nieraz dowodził, iż był człowiekiem bezwzględnie prawym i rzetelnym,
kierującym się w postępowaniu sumieniem i roztropnością.
Kurs nauk gimnazjalnych
został przezeń ukończony w 1886 roku i młody człowiek natychmiast wstąpił na studia
na wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Moskiewskiego. Był tutaj uczniem tak
wybitnych uczonych jak Singer, Żukowski, Młodziejowski, Bredichin, Ceraski. Wpływ
tych, jakże twórczych, osobowości na żądnych wiedzy, pracowitych i pełnych idealistycznego
entuzjazmu młodych ludzi był nadzwyczaj korzystny, sprzyjał krystalizacji ich poważnych
zainteresowań naukowych i dojrzewaniu jako samodzielnie myślących badaczy. Tutaj
rozpoczynano badania naukowe jeszcze siedząc w ławce studenckiej. Także S.
Kościński rozpoczął badania będąc jednym z pierwszych najmłodszych astronomów Obserwatorium
Pułkowskiego, któremu poświęcił aż 46 z 69 lat swego życia.
Początkowo jego
prace dotyczyły geografii, później jednak tej dziedziny wiedzy, w której zasłynął
jako jeden z najznakomitszych specjalistów w skali europejskiej – astrofizyki i
astrofotografii. Ta druga nauka, jako raczkująca wówczas, otwierała zupełnie nowe
perspektywy przed astronomią, umożliwiała stosowanie bardziej obiektywnych metod
i pozwalała zarejestrować na zdjęciu szeroki wachlarz fal świetlnych, zupełnie niedostępnych
dla obserwacji żywym okiem. Prócz tego stanowi każde zdjęcie obiektywny dokument obrazu nieba w danym
momencie, dokument, do którego można powracać dowolną ilość razy i który można badać
i interpretować wciąż na nowo na rozmaite sposoby. W ten sposób astrofotografia
stała się potężną bronią, umożliwiającą dokładną i względnie głęboką penetrację
wizualną wszechświata. Fotografować można było Księżyc, Słońce podczas zaćmienia,
planety, gwiazdy i komety. Wielką sprawą było użycie jej do astrometrii, czyli w
celu dokładnego określania położenia i ruchów gwiazd. Oko fotografii okazało się
skuteczniejsze i ostrzejsze niż żywe. A przecież jednym z pionierów tej metody był
właśnie Sergiusz Kościński. Miał on do swej dyspozycji astrograf względnie nieduży,
mający 3,44 metra
długości, wyposażony w 34-centymetrowy obiektyw. Przy niespożytej pracowitości i
skrupulatności udało się jednak, mając skromne środki, osiągnąć wcale przyzwoite
wyniki. Przy okazji uczony odkrył zjawisko, zwane do dziś „efektem Kościńskiego”,
a polegające na tym, że im dłuższa jest ekspozycja, tym dalej odsuwają się od siebie
na zdjęciu wizerunki gwiazd.
Wiele uwagi poświęcał
uczony fotografowaniu i badaniu Neptuna, jak też Jowisza, jego pierścieni i satelitów.
Jak wiadomo, „gazowe olbrzymy” Jowisz, Saturn, Uran i Neptun są wielokrotnie większe
i cięższe od Ziemi. Nie mają zwartej struktury, składają się przeważnie z lekkich
pierwiastków. Atmosfera zaś wokół nich jest tak gęsta i rozległa, że trudno dostrzec,
gdzie się ona kończy, a gdzie zaczyna powierzchnia planety. Jeśli idzie o Neptuna,
ósmą od Słońca planetę Układu Słonecznego, to jest on z Ziemi dostrzegalny wyłącznie
z pomocą narzędzi astronomicznych. Istnienie tej planety zostało przewidziane teoretycznie
przez Johna Adamsa i Urbaina Jeana Le Verriera w 1845 roku. Obaj badacze zwrócili
uwagę na niewytłumaczalne zahamowania w ruchu Urana, co mogło być wytłumaczone jako
skutek oddziaływania jakiejś nieznanej, bardziej odległej planety. I już w 1846
roku astronom niemiecki Johann Galle odkrył tę planetę. [Zresztą w latach 1612–1613
Galileusz podczas obserwacji Jowisza dostrzegł także Neptuna, lecz nie zinterpretował
tego we właściwy sposób]. Średnica Neptuna jest czterokrotnie większa od średnicy
Ziemi. Prawdopodobnie posiada on kamienne jądro o średnicy 16 000 km , które jest
otoczone warstwą lodu o grubości około 8 000 km , nad którą z kolei rozpościera się
o mniej więcej takiej że grubości warstwa wodoru, a nad nia gęsta atmosfera złożona
z helu, wodoru, metanu i amoniaku. Temperatura przy powierzchni tej planety wynosi
około minus 215
stopni Celsjusza . Neptun posiada satelity Tryton i Nereida.
Z kolei Jowisz,
położony około 780 mln km od Słońca stanowi najbardziej masywną planetę naszego
układu. Prawdopodobnie jądro tej planety jest żelazowo-krzemieniowe o średnicy około
10 tysięcy km i temperaturze około 30 tysięcy K. Nad jądrem znajduje się warstwa
wodoru metalicznego o grubości 41 tysięcy km, a nad nią warstwa ciekłego wodoru
gruba na 24 tysiące km. W płaszczyźnie równika Jowisz posiada pierścienie pyłowe
i gazowe (siarka). W atmosferze planety zachodzą nieustannie potężne burze z wyładowaniami
elektrycznymi. Najbardziej znanymi satelitami Jowisza są Europa, Callisto, Ganimedes,
Io. Ich rozmiary są zbliżone do parametrów ziemskiego Księżyca. Na Io zaobserwowano
aktywność wulkaniczną.
Prócz Neptuna,
Jowisza, ich satelitów i pierścieni S. Kościńskiemu udało się również sfotografować
szereg mgławic galaktycznych, odległych od Ziemi o dziesiątki milionów lat świetlnych,
co na owe czasy stanowiło rewelację naukowa. Wypada, być może, poczynić w tym miejscu
dygresję i przypomnieć, iż w ostatnich 150 latach obszar wszechświata badany przez
astronomię wyrósł niepomiernie. Dziś wiemy, że nasza galaktyka, Obłoki Magellana
i Wielka Mgławica Andromedy stanowią tzw. Układ Lokalny, złożony z ponad dwudziestu
galaktyk spiralnych, eliptycznych i nieregularnych, znajdujących się w obszarze
około trzech milionów lat świetlnych. A jest to tylko drobna część wszechświata
dająca się obserwować z Ziemi. Zdjęcia dokonywane ze stacji kosmicznych pozwolą
w przyszłości poznać wiele tajemnic Uniwersum, ale wypada pamiętać, że ten forsowny
marsz poznania został na dobre zainicjowany dopiero w XIX wieku, gdy powstał dział
astronomii zwany astrofotografią.
***
W 1896 roku Sergiusz
Kościński wziął udział w wyprawie na wyspę Nowa Ziemia i stamtąd zrobił liczne zdjęcia
korony Słońca podczas jego zaćmienia. W tymże czasie uczony skonstruował aparat
zwany stereokomparatorem, który umożliwił fotografowanie tych samych fragmentów
firmamentu w dłuższym okresie czasu, przez co można było ustalić ruchy (niedostrzegalne
dla oka) gwiazd na niebie. Fotografowanie gwiazd umożliwiło S. Kościńskiemu ujęcie
i dokładne skatalogowanie aż 18 tysięcy tych małych słońc, a jego prace naukowe
publikowane w „Izwiestijach” cesarskiej
Akademii Nauk, Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego, Obserwatorium Pułkowskiego
i Uniwersytetu Petersburskiego, dobrze były znane w skali międzynarodowej.
***
Wszystkie gwiazdy
widoczne na nocnym niebie oraz Słońce należą do naszej Galaktyki, zwanej niekiedy
Drogą Mleczną – od nazwy srebrzystego pasa obiegającego cały nieboskłon. Jest to
galaktyka spiralna, mająca kształt olbrzymiego płaskiego dysku z wybrzuszeniem pośrodku.
To wybrzuszenie, nazywane jądrem jest widoczne, jeśli się patrzy w kierunku gwiazdozbioru
Strzelca, to znaczy tam, gdzie Droga Mleczna wydaje się najszersza. Na obszarze
dysku gwiazdy skupiają się wzdłuż skrzywionych linii, tworząc jakby ramiona wybiegające
z dysku. Nasza Galaktyka jest pod względem wielkości średnia w porównaniu z innymi.
Zawiera „tylko” około 100 miliardów gwiazd, a jej średnica wynosi około 100 tysięcy
lat świetlnych; średnica jądra sięga 15 tysięcy, a grubość samego dysku do 3000
lat świetlnych. Słońce znajduje się na obszarze dysku, w ramieniu Oriona, mniej
więcej w odległości 30 000 lat świetlnych od centrum; trzeba aż 225 milionów
lat, które nazywa się „rokiem kosmicznym”, aby wykonało ono pełny obieg całej Galaktyki
wokół jej jądra. Jądro galaktyki tworzą przeważnie stare, czerwone gwiazdy, których
większość powstała bardzo dawno, około 12 miliardów lat temu. Gwiazdy z dysku, w
tym nasze Słonce, liczą swój wiek na około 5 miliardów lat.
Samo centrum Galaktyki
jest źródłem potężnego promieniowania radiowego znanego pod nazwą Saggitarius A,
oraz promieniowania rentgenowskiego. Przypuszcza się, że emanuje je tzw. „czarna
dziura” czyli jakiś olbrzymi niewidzialny obiekt kosmiczny.
W czasach S. Kościńskiego
nie wiedziano jeszcze o istnieniu czarnych dziur, lecz i bez tego niebo gwiaździste
stanowiło fascynujący obiekt badawczy. Teksty uczonego cechowała daleko posunięta
precyzja i sumienność, jak tez ostrożność w wysuwaniu wniosków czy uogólnień. Uchroniło
to go przed wpadnięciem w hipotetyczne fantazjowanie, tak charakterystyczne dla
szeregu filozofujących astronomów, i sprawiło, że jego ustalenia zachowują do chwili
obecnej swą wartość poznawczą. Uważa się, iż jego prace stanowiły godny wkład do
rozwoju astronomii powszechnej na przełomie XIX–XX stulecia.
***
W 1899–1901 r.
S. Kościński brał udział w wielkiej wyprawie badawczej na Spitzbergen, zorganizowanej
przez Akademię Nauk w celu obserwowania zaćmień Słońca. Także w tym okresie uczony
zgromadził obszerny materiał empiryczny, nader przydatny dla dalszego rozwoju nauki
astronomicznej. Publikował swe artykuły zresztą nie tylko w wąsko specjalistycznych
pismach, ale i popularnonaukowych, przyczyniając się w ten sposób do upowszechnienia
wiedzy przyrodniczej w szerszych warstwach ludności. S. Kościński nigdy nie ubiegał
się o tytuły, rangi, zaszczyty i wyróżnienia. Przez wiele lat był wybitnym uczonym,
nie posiadającym żadnego stopnia naukowego. Z tytułami i honorami obnosiły się miernoty,
a on, uczony o formacie międzynarodowym, był oficjalnie „nikim” i „niczym”. Dopiero
w 1915 roku „opamiętano” się i Uniwersytet Moskiewski nadał 48-letniemu wówczas
Sergiuszowi Kościńskiemu, „który zdobył zaszczytną
sławę dzięki dziełom naukowym”, jak
pisano w uzasadnieniu – miano „honorowego
doktora astronomii”. W tymże roku został on wybrany na członka Cesarskiej Akademii
Nauk w Petersburgu. W późniejszym okresie także liczne rosyjskie i zagraniczne towarzystwa
naukowe nadawały znakomitemu astrofizykowi członkowstwo honorowe.
W okresie sowieckim,
po roku 1917, badacz kontynuował obserwacje gwiazd i planet, nadal gromadził swą
„szklaną bibliotekę”, na którą w sumie złożyło się kilkadziesiąt tysięcy zdjęć kosmosu.
21 sierpnia 1936 roku Sergiusz Kościński zakończył swój pracowity żywot; pochowany
został na jednym z moskiewskich cmentarzy. Dziś miejsce jego pochówku nie jest znane.
Imię S. Kościńskiego nadano jednemu z obiektów na powierzchni Księżyca.
***
ARYSTARCH BIAŁOPOLSKI
Gdy historyk nauki
I. G. Perel wydawał swą książkę pt. „Wydajuszczijesia
russkije astronomy” (Moskwa–Leningrad
1951), był zmuszony wśród ośmiu najwybitniejszych reprezentantów tej nauki w Imperium
Rosyjskim i Związku Radzieckim umieścić sylwetki aż sześciu uczonych polskiego pochodzenia.
Takie były realia: Polacy stanowili większą część elit intelektualnych tego rozległego
kraju, który nie tylko był jednym z rozbiorców naszej Ojczyzny (o czym wszyscy dobrze
wiedzą), ale i stworzył dla wielu tysięcy Polaków szansę samorealizacji w dziedzinie
sztuk i nauk (o czym raczej chętnie zapominamy, gdyż nie bardzo pasuje do zadawnionych
stereotypów i zabobonów politycznych).
Lista imienna astronomów
polskiego pochodzenia, pracujących w rosyjskich uniwersytetach i obserwatoriach
tylko w okresie 1917–1991 byłaby imponująco długa. Prócz Arystarcha Białopolskiego
mogłyby się na niej znaleźć również imiona tak poważnych badaczy jak W.
Albicki, S. Bielawski, A. Ciesiulewicz, O. Dobrowolski, K. Dąbrowski, A.
Giżycki, A. Ilinicz, W. Jezierski, I. Kołczyński, M. Kowalski, P. Kulikowski, R.
Kunicki, W. Lawdowski, A. Łoziński, D. Markowski, L. Matkiewicz, W. Mitkiewicz,
N. Michalski, A. Niemiro, D. Rożkowski, K. Staniukowicz, W. Witkiewicz, N.
Wojtkiewicz-Okulicz, B. Zaleski. Arystarchowi Białopolskiemu jednak w tym dobranym
towarzystwie przysługiwałoby miejsce poczesne.
W szkicu autobiograficznym,
opublikowanym w 1927 roku na łamach czasopisma „Ogoniok” wybitny uczony pisał: „Urodziłem
się w Moskwie 1 lipca 1854 roku. Wychowywany byłem prze3z rodziców. Ojciec serbskiego
pochodzenia. Jeden z przodków o nazwisku Nestorowicz przeniósł się z miasta Białopole
do Rosji”… Z tego przekazu możemy
wnioskować, że w legendzie rodzinnej panów Białopolskich nieco się przemieszała
prawda z wymysłem. Chodzi bowiem o to, że nazwisko „Białopolski” to jeden z odmiejscowych
przydomków zacnych, a licznie rozmnożonych panów Nestorowiczów, dworzan króla polskiego,
zamieszkałych gęsto na Podlasiu, Podolu i Wołyniu. A samo Białe Pole, czy inaczej
Białopole, to nie serbskie miasto, lecz zaścianek szlachecki w gminie Bielino powiatu
płockiego, jak również wieś w powiecie hrubieszowskim przy drodze prowadzącej z
Chełma do Raciborowic. Dwa Białopola znajdziemy również na terenie Ukrainy: jedno
w guberni charkowskiej, a drugie koło Berdyczowa w guberni kijowskiej. Jest wysoce
prawdopodobne, że właśnie gałąź szlachetnego rodu panów Nestorowiczów herbu Pobóg
odmienny, która osiadła w Białopolu pod Berdyczowem, pisać się z czasem zaczęła:
Białopolski.
O miejscowości
Białopole na Kijowszczyźnie donosi pierwszy tom pomnikowego „Słownika geograficznego Królestwa Polskiego”
pod redakcją F. Sulimierskiego, B. Chlebowskiego i W. Walewskiego (Warszawa 1880,
s. 192–193): „Miejsce to nazywane horodyszczem
Bernawką z najdawniejszych czasów wchodziło w skład dóbr słobodyskich, a nadanych
jeszcze przez w. ks. litewskiego Swidrygiełłę namiestnikowi putywelskiemu i zwinogrodzkiemu
Kalenikowi, założycielowi domu Kalenikowiczów i Tyszkiewiczów”… Później właścicielami
Bernawki, czyli Białopola, byli panowie Iliaszowscy i Matwijowscy, a „w 1590 roku już ją posiadał Fedor (Fryderyk)
Tyszkiewicz, wojski nowogródzki. Około tego czasu na dawnym horodyszczu Bernawce
założył on był zameczek i miasteczko osadził, ale sąsiad Kiryk Rużyński, roszcząc
sobie jakieś prawo do tejże Bernawki, wpadł tu niespodzianie z kupą zbrojnych ludzi,
spalił zameczek, poddanych rozpędził i pustkę uczynił. Ale gdy tego jeszcze roku
tenże kniaź Kiryk Rużyński odjechał był na sejm, Fedor Tyszkiewicz zrobił najazd
na Bernawkę alias Białopol i zagarnął ją na powrót i znów osadził”. Odtąd ta posiadłość nad rzeką Hujewką pozostawała
we władaniu hrabiów Tyszkiewiczów aż do 1918 roku, kiedy to wydarli im ją bolszewicy.
W okolicy Białopola Tyszkiewiczowie osadzili liczne gniazda drobnej i średniej szlachty
polskiej, słynącej z wierności królowi i nieraz broniącej płonących wciąż Kresów
przed hajdamakami i Moskwą.
Z jednej z takich
rodzin wywodził się słynny astronom rosyjski Arystarch Biełopolski , którego przodkowie
panowie Nestorowiczowie pieczętowali się, jak już wspomnieliśmy o tym powyżej, godłem
rodowym Pobóg odmienny. Ojciec jego Apoloniusz pełnił obowiązki wychowawcy w jednym
z gimnazjów moskiewskich, matka dorabiała prywatnymi lekcjami muzyki. Pan Apoloniusz
był człowiekiem myślącym, bibliofilem rozmiłowanym w kulturze antycznej, podobnie
zresztą jak i jego małżonka. Nie dziw więc, że kolejno przychodzącym na świat trzem
synom nadano imiona: Olimpiusz, Apoloniusz i Arystarch.
Ojciec przekazał
synom szereg zdrowych poglądów na życie i takich że nawyków, wzorowanych m.in. na
postępowaniu Aleksandra Macedońskiego, jak np. zwyczaj spania zawsze z otwartą furtką,
regularnego uprawiania ćwiczeń i pracy fizycznej, samowychowania siły woli, wytrwałości
i konsekwencji. Mając jedenaście lat Arystarch Białopolski został uczniem gimnazjum
i choć przygotowaniom zadań domowych nie poświęcał zbyt wiele czasu, uczył się wcale
przyzwoicie. Jak wiadomo, życie nastręcza młodym ludziom mnóstwo bardziej atrakcyjnych
form spędzania czasu niż odrabianie lekcji, z czego też młody człowiek nie omieszkał
był skorzystać. A zaniedbań w nauce nie dało się nadrobić tuż przed egzaminem maturalnym,
na którym też młodzieniec przepadł – jak mówią Niemcy: „mit Bomben und Granaten”, czyli z wielkim hukiem. Musiał więc jak niepyszny
repetować cały rok, ku niekłamanej i nieukrywanej Schadenfreude niektórych swych
„przyjaciół”. Okazało się nie po raz pierwszy, że mało jest urodzić się ze znakomitymi
walorami umysłu, trzeba jeszcze solidnie się napracować, aby je należycie rozwinąć
i wykorzystać. A zresztą i geniuszom zdarzają się na egzaminach sromotne wpadki;
najważniejsze, to po czymś takim się skupić, zmobilizować i sytuację poprawić.
Od czwartej klasy
gimnazjum Arystarch zarabiał na podręczniki i inne rzeczy osobiste udzielając korepetycji
z przedmiotów matematycznych i przyrodniczych. Większą część zarobionych przez siebie
pieniędzy wydawał na zakup książek z zakresu astronomii, techniki, fizyki, historii
nauki, biologii, które to dziedziny wiedzy budziły jego największe zainteresowanie.
Na drodze samokształcenia młodzieniec świetnie się przygotował do egzaminów wstępnych
na wyższą uczelnię. Okres więc lat 1873–1877 to studia na wydziale fizyczno-matematycznym
Uniwersytetu Moskiewskiego. Istotne, że zaczynając od wakacji dzielących drugi rok
studiów od trzeciego A. Białopolski poświęcał pracy zarobkowej (w charakterze ślusarza,
budowlańca, remontowca); choć rodzice wcale nie odmawiali mu pomocy, wolał przede
wszystkim sam sobie pomagać, w myśl zasady, że Bóg pomaga tym, którzy sami sobie
pomagają. Była ta postawa wyrazem wewnętrznej mocy, samodzielności i energii intensywnie
dojrzewającego do wielkich zadań swego życia młodzieńca.
Jeszcze będąc studentem
A. Białopolski pełnił funkcje mechanika w obserwatorium astronomicznym pod kierunkiem
profesora Bredichina, a później zastąpił chorego profesora Ceraskiego w roli fotografika.
[O tym ostatnim patrz: Jan Ciechanowicz, Twórcy
cudzego światła, Toronto 1996, s. 233–247]. W ten sposób wybór drogi życiowej
został niejako w naturalny sposób przesądzony, a Białopolski pozostał po ukończeniu
studiów przy obserwatorium Uniwersytetu Moskiewskiego, by prowadzić obserwacje i
fotografować Słońce, później zaś także gwiazdy. W okresie 1878–1888 był zatrudniony
w charakterze nadetatowego asystenta przy tymże obserwatorium. W 1886 obronił rozprawę
magisterską pt. „Plamy na Słońcu i ich ruch”,
a w 1895 – doktorską „O spektrze gwiazdy przemiennej
delta Cephei”. Te dwa teksty były faktycznie kapitalnymi dziełami naukowymi,
wnoszącymi wiele nowego do astronomii europejskiej. Mianowicie to A.
Białopolski jako pierwszy w nauce światowej wysunął hipotezę (i poparł ją starannymi
obliczeniami matematycznymi) o tym, że warstwy wewnętrzne Słońca obracają się szybciej
niż zewnętrzne, i że zona równikowa obraca się szybciej niż inne, bardziej oddalone
od równika. Ostatecznie młody uczony doszedł do wniosku o zróżnicowanej strukturze
wewnętrznej naszej gwiazdy dziennej.
***
W dawnych czasach
Układ Słoneczny stanowił główny temat zainteresowań astronomicznych; dopiero gdy
zaczęto konstruować teleskopy wzrok i myśl człowieka jęła się sięgać coraz głębiej
w przestworza wszechświata. Jednak Układ Słoneczny i samo Słońce nadal przyciągało
uwagę badaczy. Tak było np. w XIX wieku, kiedy doprowadzona do perfekcji mechanika
nieba pozwoliła nawet przewidzieć orbity nie odkrytych jeszcze planet Neptuna i
Plutona. Tak jest też dziś, gdy załogowe i bezzałogowe wyprawy astronautyczne dostarczają
w ostatnich sześciu dziesięcioleciach więcej informacji o Układzie Słonecznym niż
zdobyła ich ludzkość przez minione wieki.
Słońce stanowi
centralne ciało naszego Układu Planetarnego; mknąc przez bezkres Galaktyki z szybkością
około 250 km
na godzinę względem jej centrum, unosi ze sobą planety wraz z ich satelitami, planetoidy,
komety, roje meteorów i gazów międzyplanetarnych. Jest rzeczą charakterystyczną,
że Słońce wiruje wokół osi przechodzącej przez środek jego masy, ale nie jak ciało
sztywne: jak odkrył A. Białopolski, materia w pobliżu równika słonecznego wiruje
z okresem około 25 dni ziemskich, a w pobliżu biegunów obrót trwa około 29 dni.
Najbardziej zewnętrzną
częścią atmosfery Słońca jest korona, która się rozciąga daleko w przestrzeń międzyplanetarną,
a jej temperatura – co wydaje się rzeczą paradoksalną – jest znacznie gorętsza niż
temperatura bardziej wewnętrznej warstwy zwanej fotosferą. Chodzi o to, że korona
czerpie swą energię z ruchów konwektywnych wewnątrz Słońca, które mogą rozprzestrzeniać
się w górę atmosfery w postaci fal akustycznych. W coraz rzadszym środowisku amplituda
fal rośnie i mogą one przekształcać się w fale uderzeniowe, a rozchodzeniu się takich
fal towarzyszy ogrzewanie środowiska. Tak więc promieniowaniu słonecznemu towarzyszy
ogromny huk, ryk i dudnienie, które jednak do Ziemi nie dolatują, wygasając w przestrzeni
kosmicznej. Korona słoneczna nie posiada ściśle określonych granic zewnętrznych,
ponieważ nie jest statyczna, a jej plazma nieustannie ekspanduje w przestrzeń międzyplanetarną.
W pobliżu Ziemi ma ona już postać tzw. „wiatru słonecznego”, opływającego naszą
planetę z szybkością około 300–600 km na sekundę, wywierającego wraz z promieniowaniem
radiowym i elektromagnetycznym przemożny wpływ na procesy geofizyczne i biologiczne
zachodzące na naszej planecie. [O tym patrz: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, Rzeszów 2001, t. 3].
***
W 1888 roku A.
Białopolski został mianowany adiunktem obserwatorium w Pułkowie, a w 1891 – etatowym
astrofizykiem. Wyjechał więc z Moskwy i już na nowym miejscu kontynuował obserwacje
astronomiczne, przede wszystkim – gwiazd podwójnych, konstruował i własnoręcznie
sporządzał narzędzia techniczne, budując m.in. oryginalną konstrukcję spektromierza
z termostatem. Pracował po kilkanaście godzin na dobę, przeważnie w bardzo uciążliwych
warunkach. Łączył metodę fotograficzną z analizą spektralną, co pozwalało wyjaśnić
szereg złożonych kwestii astronomicznych, m.in. ustalić niewątpliwie nie są czym
innym, jak gigantycznymi skupiskami niezliczonej ilości gwiazd.
A. Białopolski
opracował katalog spektrów szczególnie jaskrawych gwiazd; opublikował szczegółowe
rozprawy dotyczące takich gwiazd, jak Etta Aquilae, Delta Cephei, Ro Cygni, Dzeta
i Alfa Geminorum. Prowadził też badania nad obrotami Wenus, nad pierścieniami Saturna
i Jowisza. W latach 1892 i 1901 wydał fundamentalne rozprawy dotyczące widm „nowych”
gwiazd. A. Białopolski słusznie twierdził, że według dostrzegalnej jaskrawości gwiazd
nie da się określić ich rzeczywistego promieniowania. Gwiazda, która tysiące razy
jest większa od Słońca, o ile się znajduje dostatecznie daleko, może wyglądać jako
drobniutkie świecidełko, a względnie nieduża, o ile się znajduje bliżej ziemskiego
obserwatora, może sprawiać wrażenie giganta. Wśród gwiazd, których rzeczywista wielkość
została obliczona, najjaskrawszą stanowi Sigma w konstelacji Złotej Ryby, widoczna
tylko z półkuli południowej, jest ponad 400 000 razy większa od naszego Słońca,
a przecież nie jest dostrzegalna gołym okiem, ponieważ znajduje się od nas w odległości
wielu tysięcy lat świetlnych. Natomiast najjaśniej dla ziemian świecący Syriusz
wcale nie jest gigantem, ale znajduje się dość blisko (8,7 lat świetlnych) od naszego
Układu Słonecznego.
Nieuzbrojonym okiem
możemy w ciągu roku doliczyć się na całym nieboskłonie około trzech tysięcy gwiazd.
Kiedy jednak spoglądamy na niebo jakiejś konkretnej nocy, przyświeca nam nie więcej
niż osiemset gwiazd. Skala tzw. wielkości gwiazdowych (magnitudo) ma dość starożytny rodowód. Tradycja utrzymuje, że wprowadził
ją do nauki Hipparch, słynny astronom grecki, który w II wieku p.n.e. prowadził
obserwacje gwiazd na wyspie Rodos. Nie koniecznie jest to jednak zgodne z faktami,
ponieważ Hipparch w swym dziele „Komentarz
do fenomenów Aratosa i Eudoksosa”
używa wyłącznie takich przymiotników jak gwiazda „mała”, „bardzo jasna” lub „jasna”.
Dopiero w księdze „Almagest” aleksandryjskiego
astronoma Ptolemeusza, który żył w wieku drugim nowej ery, spotykamy logiczny i
ukształtowany system określania jasności gwiazd. Jego zasada jest prosta i odwołuje
się do elementarnego wrażenia, jakie wywiera na ludzkie oko światło gwiazdy: najjaśniejszym
gwiazdom ziemskiego widnokręgu została przypisana pierwsza wielkość, najsłabszym
– szósta. Przy takiej gradacji gwiazda pierwszej wielkości świeci sto razy intensywniej
niż gwiazda wielkości szóstej. Wzorując się na tym systemie astronomowie XIX wieku
(przede wszystkim Anglik Norman R. Pogson) opracowali ścisłe, powszechnie obowiązujące
do dziś zasady określania jasności gwiazd.
Białopolski badał
też gwiazdy przemienne, podwójne i potrójne; zastanawiał się nad składem chemicznym
komet. Ze względu na dokonanie wielu poważnych odkryć został w 1900 roku obrany
na adiunkta Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, w 1903 – na członka nadzwyczajnego,
a w 1906 – na członka rzeczywistego tejże szacownej instytucji naukowej. Jego prace
teoretyczne już w ostatniej dekadzie XIX wieku ustawiły go w pierwszym szeregu najwybitniejszych
astronomów w skali powszechnej. Były znane specjalistom na całym świecie, a ich
autor został obrany na członka honorowego Londyńskiego Towarzystwa Astronomicznego,
Włoskiego Towarzystwa Spektroskopistów; dwukrotnie był laureatem nagrody Paryskiej
Akademii Nauk; pełnił funkcje redaktora honorowego periodyku „The Astrophysical Journal” ukazującego się
w Chicago.
***
Przed wyjazdem
do Pułkowa Arystarch Białopolski prowadził wykłady w zakresie astronomii na Uniwersytecie
Moskiewskim, później na Wyższych Kursach Żeńskich w Petersburgu. Od roku 1917 pełnił
obowiązki dyrektora Obserwatorium Pułkowskiego; w 1921 wydał podręcznik akademicki
z astronomii. Okres po 1919 (zmarł w Pułkowie 16 maja 1934 roku) w całości był poświęcony
obserwacjom astrofizycznym i przygotowaniu do druku kolejnych tekstów naukowych.
Sędziwy, bo przecież około 80-letni, uczony nie przerywał swych tytanicznych prac
dosłownie do ostatnich dni swego szlachetnego żywota. W ciągu pięćdziesięciu sześciu
lat pracy naukowej opublikował ponad 270 książek i artykułów, a ich ciężar gatunkowy
uchodzi za tak istotny, że do dziś A. Białopolski uważany jest w Rosji – obok Łobaczewskiego,
Mendelejewa, Ciołkowskiego i Wernadskiego – za najwybitniejszego uczonego tego kraju.
Spod pióra zacnego
profesora wyszedł też szereg publikacji przeznaczonych dla bardziej masowego odbiorcy,
w których znakomity mąż nauki przedstawiał dostępnie wybrane zagadnienia historii
astronomii, kosmogonii, astrofizyki, mechaniki nieba. W jednym z artykułów z 1929
roku opisywał popularnie, jak to Słońce w swym rocznym szlaku przecina dwanaście
konstelacji, znajdujących się wzdłuż ekliptyki: pod znakiem Barana od 21 marca do
20 kwietnia; Byka – od 21 kwietnia do 21 maja; Bliźniąt – od 22 maja do 21 czerwca;
Raka – od 22 czerwca do 22 lipca; Lwa – od 23 lipca do 22 sierpnia; Panny – od 22
sierpnia do 22 września; Wagi – od 23 września do 23 października; Skorpiona – od
24 października do 22 listopada; Strzelca – od 23 listopada do 21 grudnia; Koziorożca
– od 22 grudnia do 22 stycznia; Wodnika – od 21 stycznia do 18 lutego; Ryb – od
18 lutego do 20 marca. A więc wiosną Słonce znajduje się pod znakiem Ryb, Barana
i Byka; latem – Bliźniąt, Raka i Lwa; Jesienią – Panny, Wagi i Skorpiona; zimą –
Strzelca, Koziorożca i Wodnika.
System znaków Zodiaku
wynaleźli prawdopodobnie Sumerowie ponad sześć tysięcy lat temu; był on znany także
starożytnym Egipcjanom, których życie było ściśle związane z Nilem i jego rytmiką
wylewów. Zjawianie się na nocnym niebie konstelacji zodiakalnych wiązano bezpośrednio
z okresami życia przyrody i człowieka. Dość rozległa wiedza o znakach Zodiaku (od
greckiego wyrazu „zoon” – „zwierzę”) stanowiła własność nie tylko elit intelektualnych,
lecz dość szerokich mas ludowych, które właśnie według nich określały okresy siewów
i żniw, wypraw myśliwskich i rybackich, prac w polu, lesie czy na wybrzeżu. Koziorożec
zapowiadał np. czerwcowy wylew Nilu, Wodnik sygnalizował kulminację tego zjawiska;
Ryby jakby czyniły aluzję do wyrzuconych z wody na brzeg ryb, pożeranych przez żarłoczne
koty pustynne; Baran dawał do zrozumienia, że można wypędzać owce na pastwiska;
Byk zawiadamiał o tym, że nadszedł czas rozpoczynania orki. Po zakończeniu robót
polowych nadchodził czas zawierania małżeństw, których owocem z kolei były nieraz
bliźnięta – stąd ten znak. Rak świadczył o tym, że Słońce rozpoczyna „ruch zwrotny”;
a gdy nadchodził okres letnich upałów i kraj przekształcał się w spaloną przez Słońce
pustynie, symbolicznie przedstawiano ja jako „królestwo Lwa”. Panna komunikowała
o zbliżaniu się żniw, Waga – ich początku. Potem nadchodził miesiąc przynoszący
ze sobą wiatry południowe, które z kolei niosły często chmury szkodliwych owadów,
których uosobieniem był Skorpion. I wreszcie konstelację Strzelca oglądali Egipcjanie
w ostatnim miesiącu swego roku, gdy zaczynały wiać silne chłodne wiatry północne,
jakby strzałami swych powiewów rażące delikatnych mieszkańców tego ciepłego kraju.
W ciągu ponad dwóch
tysięcy lat od oficjalnego wprowadzenia przez Greków do obiegu naukowego systemu
zodiakalnego na skutek precesji punkt przełomu wiosennego przesunął się z konstelacji
Barana do Ryb. Dlatego wiosna u nas się zaczyna, gdy Słońce wkracza do znaku Ryb.
Przesunięciu uległy także inne gwiazdozbiory. Przez wiele stuleci ludzkość wierzyła,
a to przekonanie jest żywotne do dziś, iż los człowieka zależy od tego, pod jakim
znakiem Zodiaku on się urodził [w Chinach – pod jakim znakiem został poczęty]. Stąd
zaś wynikało ogromne zainteresowanie dla tego systemu, jak i w ogóle dla astronomii.
Dlatego tez, jak już zaznaczyliśmy we wstępie do tej ksiązki, przez długie tysiąclecia
kwitła ta nauka w Asyrii i Babilonie, w Sumerze i Egipcie, w Indii i Chinach, w
Persji i Grecji, w Arabii i Rzymie, a później także w nowożytnych krajach europejskich
(romańskich, germańskich, słowiańskich), w tym w Polsce, która dała nauce powszechnej
tak wielkich astronomów, jak Heweliusz, Kopernik, Ceraski czy Białopolski.
***
SERGIUSZ GLASENAP
Pochodził ze zruszczonej
gałęzi dawnej rodziny pomorskiej, której członkowie przez wieki poczuwali się do
więzi albo z narodem polskim, albo z niemieckim. Urodził się 13 września 1848 roku
w miejscowości Pawłowskoje nad Wołgą, gdzie już w XIX wieku liczne były rodziny,
pochodzące z Polski czy Litwy historycznej.
Glasenapowie to
dawny ród szlachecki, rdzennie lechicki, wyrosły z pomorsko-kujawskiego podłoża
prapolskiego, ale później też niemieckojęzyczny, ogromnie rozgałęziony i znakomicie
uzdolniony. [Por. E.
Glasenapp, Beiträge zu der Geschichte des althinterpommerschen Geschlechts
(…) von Glasenapp, Bd. 1–2, Berlin 1884–1897]. Wpływpwi też byli w inflantach,
skąd odgałęzili się do Imperium Rosyjskiego. Pieczętowali się trzema odmianami godła
Glasenapp oraz herbem Nowina. Pisali się również „Gliźmiński”, jako że siedzieli
i w powiecie ostródzkim. Kazimierz Glasenap był około roku 1677 starostą neoszycińskim.
Przez długi czas należeli do najbardziej majętnych ziemian zachodniopomorskich,
notowani urzędowo od roku około 1518. Byli wielokrotnie potwierdzani w rodowitości
szlacheckiej. [Patrz: Leopold Freiherr von Ledebur, Adelslexikon der Preussischen
Monarchie, Bd. 1, S. 261]. O Glasenapach hrabia Bolesław Starzyński w czternastym
tomie swego niepublikowanego herbarza powiada: „Rodzina pomorska, osiadła w XIV wieku w Inflantach” (Dział rękopisów
Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, 7019–III, s. 59). Inne znów źródło genealogiczne
podaje: „Glazenap, na Pomorzu. Kazimierz,
starościc neoszyciński w roku 1677, sławiony jako osobliwy dobroczyńca Kolegium
Wałeckiego” (Hipolit Stupnicki, Herbarz polski i imionospis dla Polski zasłużonych
ludzi, t. 1, s. 173, Lwów 1855). Źródła rękopiśmienne wzmiankują także o wielu
innych reprezentantach tego rodu w dawnej Polsce. Tak np. Piotr Glasenapp (Glaszenapp)
zu Rugenwolde, wójt darłowski, figuruje na liście reprezentantów szlachty pomorskiej,
prowadzących w imieniu króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka rozmowy z księciem
Bogusławem X Pomorskim w Słupsku w 1485 roku (Akta stanów Prus Królewskich,
t. 1, s. 374, 377).
W XVIII–XX wieku
zasłynęli Glasenappowie w wielu dziedzinach kultury i życia społecznego Niemiec,
Polski i Rosji. Carl Friedrich Glasenapp, urodzony trzeciego października 1847 w
Rydze, zmarły czternastego kwietnia 1915 tamże, był znanym organizatorem życia muzycznego
w Niemczech i na Łotwie, jednocześnie członkiem Rady Państwa Imperium Rosyjskiego;
pozostawił wartościową biografię Richarda Wagnera w sześciu tomach (1894–1911 Leipzig).
Ród ten był również wielce zasłużony dla rozwoju nauki w Rosji.
***
Ojciec Sergiusza,
Paweł Glasenap, był z zawodu inżynierem kolejnictwa. Chcąc się jednak wzbogacić
postanowił zbudować gorzelnię w swych dobrach, ale niebawem splajtował pod naciskiem
solidarnej żydowskiej konkurencji. Poniesione straty były tak znaczne, że Paweł
Glasenap dosłownie nie miał grosza na wyżywienie swych synów, w tym Sergiusza, który
musiał po sześciu klasach gimnazjum przerwać naukę i jako kilkunastoletni młodzieniec
udać się do Petersburga w poszukiwaniu lepszego losu, mając w kieszeni zaledwie
dziesięć rubli. W stolicy Imperium o zatrudnienie nie było trudno; zatrudniając
się jako korepetytor Sergiusz Glasenap zarabiał nie tylko na własne utrzymanie,
ale też mógł od czasu do czasu przekazać nieco grosza rodzicom. Ukończył pełny kurs
gimnazjum i wstąpił na studia do na wydział matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego.
Po kilku miesiącach trzeba było wszelako studia przerwać, gdyż matka Sergiusza zapadła
na ciężką odmianę, praktycznie wówczas nieuleczalnej, gruźlicy. Ojciec sprzedał
resztki majątku i całą sumę poświęcił na to, by żona mogła udać się na kurację do
Włoch. Towarzyszył zaś matce w tej podróży właśnie Sergiusz. Przez parę miesięcy
pobytu w Rzymie młody człowiek uczęszczał m.in. jako wolny słuchacz na prelekcje
z matematyki i fizyki na tamtejszym uniwersytecie, przy okazji dobrze opanował język
włoski, jeden z wielkich języków kultury europejskiej. Ten krótki, lecz jakże intymny,
kontakt ze wspaniała kulturą Italii na zawsze pozostawił głęboki w sercu i stylu
myślenia S. Glasenapa… Kuracja jednak nie przyniosła oczekiwanych wyników, stan
zdrowia matki ciągle się pogarszał, aż w końcu zmarła w jednym z rzymskich szpitali.
Sergiusz wkrótce po pogrzebie udał się do Petersburga w celu kontynuowania przerwanych
studiów na tamtejszym uniwersytecie, gdzie jego nauczycielami byłi m.in. znakomici
profesorowie D. Mendelejew, P. Czebyszew, T. Pietruszewski, A. Korkin, I.
Somow, A. Sawicz. S. Glasenap był jednym z najlepszych studentów, wykazując się
szczególnym zaangażowaniem, a co za tym idzie, także i wiedzą, w zakresie matematyki,
którą po prostu uwielbiał. Pilna praca zaowocowała młodzieńczą, aczkolwiek w ocenie
specjalistów znakomitą, rozprawą z zakresu matematyki pt. „Ob arifmieticzeskich nieprierywnych drobiach”, wyróżnioną przez radę
naukową uniwersytetu złotym medalem.
Był to dobry początek
kariery naukowej, w roku bowiem 1870 Sergiusz pomyślnie studia ukończył i został
zatrzymany na uniwersytecie jako stypendysta szykujący się do prowadzenia zajęć
na uczelni. Niebawem otrzymał skierowanie do obserwatorium w Pułkowie i objął tam
stanowisko astronoma nadetatowego. Wówczas, jak pisze historyk nauki Izrael Perel,
„pułkowscy astronomowie byli przeważnie Niemcami
lub Szwedami i zupełnie nie interesowali się ani rozwojem kultury astronomicznej
w Rosji, ani wychowaniem rosyjskiej kadry astronomów”. Dopiero gdy zaczęto ich zastępować powoli pracownikami naukowymi o
bardziej idealistycznym i ideowym nastawieniu, przeważnie zresztą polskiego pochodzenia,
sytuacja się odmieniła i nauka astronomii zaczęła w Rosji rozwijać się szybko, osiągając
niebawem jedno z czołowych miejsc w skali europejskiej i powszechnej.
Już w parę lat
po rozpoczęciu badań w Pułkowie Sergiusz Glasenap wydał swą pierwszą poważną pracę
z dziedziny astronomii, w której prostował szereg twierdzeń naukowców zachodnioeuropejskich
dotyczących Jowisza i jego satelitów. Ten tekst został natychmiast dostrzeżony przez
międzynarodową społeczność naukową, przetłumaczony i wydany w języku angielskim,
następnie niemieckim i francuskim, przynosząc tym samym młodemu autorowi uznanie
i poważną renomę europejską, jak też – last but not least – stopień naukowy magistra
i podwyżkę wynagrodzenia. Ta zaś okoliczność dodawała otuchy i stanowiła zachętę
do dalszego owocnego wysiłku twórczego.
Młody człowiek
z całym zaangażowaniem poświęcił się dalszemu badaniu nieprzebranych skarbów nocnego
firmamentu, który go fascynował coraz bardziej i zniewalał swym pięknem i harmonia.
Przecież nawet Eklezjastyk uważał ongiś za stosowne umieścić w swych genialnych
notatkach kilka zdań, dających wyraz podziwu dla gwiazd i dla Tego, który je stworzył
(43, 9–10): „Wspaniałość gwiazd jest pięknością
nieba, błyszczącą ozdobą na wysokościach Pana. Na polecenie Świętego trzymają się
Jego wyroku i nie nużą się odbywaniem swych straży”… Wydaje się, że tego rodzaju metafizyczny zachwyt stanowi nieraz podstawę
wyboru drogi nauki jako swego losu w przypadku utalentowanych młodych ludzi, do
których należał niewątpliwie także Sergiusz Glasenap.
W 1874 roku miało
nastąpić przejście planety Wenus między Ziemia a dyskiem Słońca. Astronomowie całego
świata szykowali się zawczasu do tego rzadkiego wydarzenia, żywiąc nadzieję, iż
uda im się poczynić przy tej okazji jakieś rewelacyjne obserwacje i ustalenia. Kilka
obserwatoriów uniwersyteckich Rosji postanowiło oddelegować niektórych swych pracowników
do Kraju Ussuryjskiego na Dalekim Wschodzie, gdzie – ze względu na wyjątkowo czystą
tam atmosferę – istniały doskonałe warunki do prowadzenia badań astronomicznych.
Także S. Glasenap okazał się w ich gronie, a obserwacje prowadził w miejscowości
Kamień Rybołów nad brzegiem jeziora Chanka. Kilka tysięcy kilometrów przebył jadąc
zaprzęgiem konnym przez cały rozległy kraj, ponieważ kolej nie łączyła jeszcze wówczas
Petersburga z Dalekim Wschodem. Po przybyciu na miejsce przeznaczenia wraz z bagażem
rozmaitych przyrządów pan Sergiusz zbudował przenośną wieżyczkę obserwacyjną z heliometrem
i rozpoczął prace, oczekując niecierpliwie na chwilę przejścia Wenus między Słońcem
a Ziemią. Jak na złość tego właśnie dnia nieboskłon nad jeziorem Chanka się zachmurzył
i rzadkie zjawisko astronomiczne udało się obejrzeć dopiero przez kilka krótkich
chwil, gdy chmury na moment odsłoniły widok na Słońce. Jak często bywa, okazało
się, że w życiu ludzkim zbyt wiele zależy od zbiegu okoliczności, od przypadku szczęśliwego
lub nieszczęśliwego. Rozczarowanie naukowców było wielkie, ale musieli się pogodzić
z tym, czego i tak odmienić nie mogli, a na co żadnego wpływu nie mieli.
Z nosem powieszonym
na kwintę zaczęto szykować się do powrotu. Z Petersburgu nadeszła w międzyczasie
wiadomość, iż kierownictwo Obserwatorium Pułkowskiego postanowiło zezwolić S.
Glasenapowi zwiedzić w celach kształceniowych (nie wykluczone, że także wywiadowczych,
lecz dostępne przekazy archiwalne na ten temat nic nie mówią) szereg krajów, a wśród
nich Japonię, Hongkong, Wietnam, Singapur, Aden, Egipt i wreszcie Włochy. Wszędzie
było wiele do zobaczenia i do odnotowania, a kilkomiesięczna podróż znacznie poszerzyła
widnokręgi umysłowe młodego, liczącego zaledwie 28 lat, choć przecież już zupełnie
dojrzałego i poważnego.
W 1876 roku dyrektor
Otton Struve mianował pana Sergiusza na etat młodszego astronoma, lecz uprzedził,
że na dalszy awans liczyć nie powinien. Przy tym motywacja tak nieżyczliwego postępowania
była wręcz zabawna: S. Glasenap, jak zawyrokował pan dyrektor, jako magister astronomii
i osoba świetnie władająca językami i sztuką elokwencji, może sobie robić karierę
na Sali wykładowej, podczas gdy stanowiska kierownicze w obserwatorium należy zarezerwować
do dyspozycji uczonych, którzy nie posiadają ani stopni naukowych, ani nie znają
dość dobrze języka rosyjskiego, by prowadzić zajęcia ze studentami(!). Taka była
oficjalna argumentacja Niemca Ottona von Struve’go, a znaczyła ona, jak nietrudno
zauważyć, dyskryminację służbową tych, którzy posiadali wszechstronne uzdolnienia
i znakomite kwalifikacje zawodowe. [Coś podobnego – zauważmy na marginesie – obserwowano
w Polsce po drugiej wojnie światowej, kiedy to polityka kadrowa władz polegała m.in.
na tym, by na wysokie stanowiska forsować debili, osoby o ograniczonych zdolnościach,
głupie, a nawet psychicznie chore, jak np. z zespołem Downa czy z diagnozą matoła,
nadając im jednocześnie tytuły doktorskie i profesorskie; taka polityka kadrowa,
polegająca na dyskryminacji i „unieszkodliwianiu” osób najzdolniejszych, a na preferowaniu
śmieci genetycznych, spowodowała, że żaden polski badacz nigdy nie dostał np. nagrody
Nobla, ponieważ poziom umysłowy kraju został obniżony do zera; tak iż nawet Żydzi
stali się w nim durniami]. Tego rodzaju sytuacje w krajach słowiańskich występują
nagminnie.
Sergiusz Glasenap
uważał, że w takiej sytuacji nie powinien czekać na lepszą pogodę, która mogłaby
nigdy nie nastąpić, lecz trzeba podejmować zdecydowane i radykalne kroki życiowe,
aby przeciąć przysłowiowy wrzód. Złożył więc rezygnację i przeniósł się na wydział
fizyczno – matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Co prawda, także tutaj nie
został potraktowany zbyt elegancko przez kierownika katedry astronomii Aleksego
Sawicza, będącego zresztą w zaawansowanym wieku i przymierzającego się do emerytury,
lecz ambitnego młodego człowieka nie zwalczał, a z biegiem czasu dawał coraz częściej
wyrazy szacunku dla pracowitości, zaangażowania, wiedzy, kompetencji i gorliwości
nowo upieczonego podwładnego. Wystąpił też do władz uczelni o mianowanie Glasenapa
na etat docenta prywatnego, co też się stało w roku 1877. Od tej chwili ambitny
i pracowity naukowiec przystąpił do realizacji jednego ze swych imponujących dzieł,
mianowicie do badań nad zagadnieniem tzw. odchylenia refrakcyjnego.
Przedtem w nauce
światowej obowiązywał pogląd, że zjawisko refrakcji, czyli przełamywania się światła
pochodzącego od gwiazd i planet, zachodzi w ten sposób, że przełamuje je równomiernie
atmosfera ziemska, usytuowana koncentrycznie warstwami o różnej gęstości, przy czym
ta ostatnia miała się zmniejszać proporcjonalnie do odległości dzielącej ją od Ziemi.
Uważano, że refrakcja zależy od gęstości danej warstwy atmosfery, przez którą biegnie
aktualnie promień świetlny. Sergiusz Glasenap opracował to zagadnienie od nowa,
biorąc za podstawę swego rozumowania fakt, że przecież różne warstwy powietrznej
powłoki wokółziemskiej znajdują się w ciągłym ruchu zarówno poziomym, jak i pionowym,
przez co atmosfera znajduje się faktycznie w stanie ciągłego przemieszania, a granice
między poszczególnymi jej warstwami są płynne i dynamiczne. Okazało się również,
że także sam fakt przemieszczania się mas powietrza nie jest obojętny dla kąta refrakcji
i wpływa na odbiór efektu świetlnego. S. Glasenap potrafił na podstawie kilkuletnich
skrupulatnych obliczeń ustalić wielkość rozmaitych odchyleń oraz ich cykliczność,
co pozwoliło też na nowo, z o wiele większą niż dotąd precyzją, obliczyć na nowo
paralaksy szeregu gwiazd, jak np. Alfy Liry czy 61-ej gwiazdy w konstelacji Łabędzia.
Odkrycie i opisanie
tych prawidłowości w sposób oczywisty podważyło prawdziwość licznych dotychczasowych
obliczeń z zakresu astronomii i uwidoczniło konieczność ich korekcji. A przecież
wielu rosyjskich, francuskich, brytyjskich, niemieckich naukowców z okresu poprzedzającego
odkrycia S. Glasenapa poświęciło dziesiątki lat swego życia układaniu owych – jak
się okazało, niezbyt precyzyjnych – tabel astronomicznych. A teraz się okazało,
że są one warte tyle, ile papier, na którym je wydrukowano, i trzeba wszystko zaczynać
od nowa. Spowodowało to coś w rodzaju odruchu odrzucenia, nieuznawania nowych i
niewygodnych ustaleń. Potwierdziła się prawidłowość psychologiczna, która głosi,
że jak ktoś uzna, iż twierdzenie „dwa razy dwa daje cztery”, jest dla niego niekorzystne,
nigdy tej prawdy nie będzie chciał zaakceptować. Dla przykładu, sędziwy profesor
Aleksy Sawicz, autor olbrzymiej liczby tablic astronomicznych, gdy wyszło na jaw,
że są one nieprecyzyjne w świetle teorii S. Glasenapa, odmówił uznania tej teorii
za słuszną i nie dopuścił do obrony rozprawy doktorskiej swego ucznia i podwładnego
na Uniwersytecie Petersburskim. Zresztą zasłużony profesor Sawicz tak się przejął
faktem podważenia jego obliczeń przez Glasenapa, że poważnie się rozchorował, podupadł
na siłach i podał się do dymisji. A przecież był on autorem także szeregu innych
poważnych tekstów naukowych, które do dziś są aktualne, a odkrycia Glasenapa w niczym
ich wartości nie podważyły.
Widocznie jest
jednak tak, że uczeni mężowie tak się nieraz przywiązują do swych koncepcji teoretycznych,
jak rodzice do swych dzieci, i często się z tymi koncepcjami bez reszty identyfikują,
tak iż samo zakwestionowanie poszczególnych zawartych w nich twierdzeń odbierają
jako ciężką obrazę osobistą, jako zamach na ich godność lub co najmniej jako niestosowną
impertynencje bezczelnych parweniuszy w stosunku do prawdziwych arystokratów ducha.
S. Glasenap musiał więc bronić rozprawę doktorską na Uniwersytecie Moskiewskim,
choć przecież jeszcze zanim to nastąpiło został mianowany etatowym docentem i kierownikiem
katedry astronomii Uniwersytetu Petersburskiego – przy czym sędziwy anachoreta Sawicz
wcale się temu nie przeciwstawiał; wręcz przeciwnie, publicznie dawał wyrazy uznania
dla zalet intelektu i charakteru swego, jak się okazało, następcy, i rozumiał konieczność
i nieuchronność rewizji z biegiem czasu wszelkich poglądów naukowych, metod dydaktycznych,
jak i zmian w składzie osobowym ciała profesorskiego.
Jako wykładowca
był zresztą S. Glasenap prawdziwą znakomitością, a prowadzone przezeń zajęcia cieszyły
się niekłamanym uznaniem młodzieży akademickiej. O ile profesor Aleksy Sawicz częstokroć
miewał za całe audytorium zaledwie dwóch czy trzech słuchaczy, gdyż wykładał astronomię
jako naukę czysto teoretyczna i „matematyczną”, a więc jakby hermetyczną, o tyle
na prelekcjach S. Glasenapa gromadziło się przeważnie po kilkaset osób, ponieważ
astronomia w jego interpretacji jawiła się jako nauka żywa, emocjonalna, filozoficzna
i niejako „metafizyczna”, umożliwiająca niemal namacalny kontakt z fascynującymi
tajemnicami wszechświata, jak też mająca ogromne znaczenie poznawcze, a nawet praktyczne.
Właśnie za czasów S. Glasenapa i dzięki niemu odczyty z zakresu astronomii na Uniwersytecie
Petersburskim zaczęto wygłaszać w salach po brzegi wypełnionych studentami także
z innych wydziałów, którzy tu przychodzili, by odetchnąć atmosferą gigantycznych
przestworzy, zobaczyć blask dalekich gwiazd, poczuć potężne tchnienie wiecznie żywego
Kosmosu czyli Ładu. Było to możliwe, ponieważ S. Glasenap miał umysł filozoficzny,
a jego talent krasomówczy podobał się nawet najbardziej krytycznym słuchaczom. Zwierzchność
akademicka, znana od lat z racjonalnej i twórczej postawy, doceniła walory młodego
wykładowcy i w 1885 roku mianowała go profesorem ekstraordynaryjnym, nieco zaś później
profesorem ordynaryjnym katedry astronomii Uniwersytetu Petersburskiego.
Uzyskanie profesury
umocniło jego pozycje jako wykładowcy i pracownika naukowego, umożliwiło dalszy
rozwój kompetencji, jak też zapewniło wreszcie godziwy poziom życia. W roku akademickim
1887–1888 S. Glasenap pełnił też obowiązki dziekana wydziału fizyczno-matematycznego.
Przy okazji udało mu się pozyskać od rządu pięć tysięcy rubli srebrem na budowę,
urządzenie i obstalowanie skromnego obserwatorium uniwersyteckiego. W późniejszym
okresie ono się powoli rozbudowywało i stało się pożyteczną placówką naukowo-dydaktyczną.
Wiele uwagi uczony
poświęcał popularyzacji i krzewieniu wiedzy astronomicznej w skali ogólnospołecznej;
publikował interesujące artykuły na łamach takich pism, jak „Priroda i Ludi”, „Samoobrazowanije”, „Russkoje Bogactwo”,
„Mirowiedienije”; często występował z
publicznymi odczytami o Słońcu, Księżycu i ich zaćmieniach, o planetach Układu Słonecznego,
o gwiazdach, kometach i meteorytach – a wszystko na poziomie najnowszych danych
ówczesnej nauki. Znaczne też były jego zasługi w tworzeniu Rosyjskiego Towarzystwa
Astronomicznego i jego lokalnych oddziałów w terenie, jak również w zakładaniu periodyki
popularnonaukowej w Rosji. Dzięki wysiłkom takich entuzjastów jak S. Glasenap zaczął
ten kraj konsekwentnie wysuwać się na jedno z czołowych miejsc w nauce światowej,
co się ze szczególną mocą zamanifestowało w XX i XXI wieku, m.in. w zdobywaniu przez
uczonych rosyjskich licznych nagród Nobla w zakresie fizyki, chemii i innych nauk.
Nie była to jednak droga usłana płatkami róż, lecz początkowo raczej czymś przypominającym
prace Syzyfowe. S. Glasenap wspominał później, z pogodnym zresztą dystansem, o swych
zmaganiach ze złą wolą, niedbalstwem, niedołęstwem i obojętnością możnych tego świata,
odpowiedzialnych z urzędu za organizowanie i rozwój nauk przyrodniczych w Imperium
Rosyjskim. W jego wspomnieniach, spisanych pod koniec zycia, czytamy: „W wolnym czasie postanowiłem powoli popychać
do przodu sprawę zatwierdzenia statutu Rosyjskiego Towarzystwa Astronomicznego i
tu musiałem przeżyć wiele nader niemiłych chwil. Krąg osób w tę sprawę wtajemniczonych
napotkał na zaciekły opór ze strony profesora Ottona von Struve’go, który mi powiedział
dosłownie: „Po co panu Rosyjskie Towarzystwo
Astronomiczne, przecież już istnieje Niemieckie?”… Profesor zaś Sawicz, który został wybrany na prezesa kółka w celu przygotowania
statutu, dwukrotnie wyznaczał zebrania u siebie w domu i przy tym dwukrotnie go
w domu nie było, na skutek czego prawie wszyscy członkowie grupy inicjatywnej się
zniechęcili i rozpierzchli; ponieważ wyciągnęli z tych zdarzeń wniosek, iż cała
zwierzchność jest niechętnie do ich inicjatywy nastawiona. Sprawa się więc odwlekła,
i to na dziesięć lat, a powróciła na porządek dzienny dopiero w 1890 roku… A przecież
zaczęła się była jeszcze w 1880 z inicjatywy profesora Uniwersytetu Kazańskiego
Mariana Kowalskiego, skończyła się zaś na zjeździe przyrodników i lekarzy w Petersburgu
w 1890 r. Na pierwszego prezesa został wybrany Bredichin, lecz pozostawał nim niedługo.
Nie mógł znosić obiekcji jednego z członków towarzystwa podczas zebrań, pewnego
razu doznał rozstroju nerwowego i zrezygnował z pełnienia obowiązków. Ponieważ byłem
zastępcą przewodniczącego, zgodnie z przepisami statutu przystąpiłem natychmiast
do pełnienia jego funkcji, a życie szło dalej spokojnie”…
Pod kierownictwem
S. Glasenapa (1893–1905) Rosyjskie Towarzystwo Astronomiczne, mimo braku funduszy,
działało nader prężnie, wiele uczyniło dla koordynacji badań naukowych w zakresie
tej nauki oraz spopularyzowania jej dorobku. Prezes towarzystwa potrafił nawet zdobyć
środki i założyć periodyk „Izwiestija Russkogo
Astronomiczeskogo Obszczestwa”. Dzięki zorganizowaniu licznych wypraw naukowych
rosyjscy astronomowie zostali w tym czasie odkrywcami szeregu nieznanych dotąd obiektów:
gwiazd, komet i in. Znaczące osiągnięcia wpisał na swe konto i Sergiusz Glasenap,
który przez kilka dziesięcioleci prowadził intensywne badania astronomiczne. Udało
mu się m.in. zrobić podczas zaćmień szereg rewelacyjnych zdjęć korony Słońca, które
były publikowane w czasopismach na całym świecie, obliczyć orbity komponentów podwójnych
gwiazd, opracować graficzną metodę określania orbit satelitów ciał niebieskich.
Zorganizował badania i wybudował obserwatoria astronomiczne na Krymie (dokonał tu
900 obserwacji gwiazd podwójnych) oraz na Kaukazie (1200 obserwacji ze znajdującego
się na wysokości 1400 metrów
nad poziomem morza obserwatorium).
Paryska Akademia
Nauk nadała S. Glasenapowi specjalną nagrodę za publikacje o gwiazdach podwójnych
jako najwybitniejszemu znawcy tych obiektów kosmicznych w skali światowej. Wydał
niejednokrotnie wznawianą książkę o kometach, jak też wielokrotnie wznawiane dzieło
pt. „Druzjam i lubitielam astronomii”,
stanowiące swego rodzaju zachętę dla laików do zainteresowania się tą dziedziną
wiedzy. Pod koniec życia zajął się tematem zastosowania metod matematycznych do
badań pokładów ropy naftowej, a przecież miał już wówczas (1934) lat 86! Znakomity
uczony publikował mnóstwo artykułów popularnonaukowych w periodyce masowej; tłumaczył
na język rosyjski teksty obcych specjalistów, z którymi utrzymywał zresztą intensywną
korespondencję. W ciągu ponad pół wieku wykładów na Uniwersytecie Moskiewskim i
w Instytucie Pedagogicznym wyszkolił liczne zastępy znakomitych fachowców, którzy
następnie profesorowali na wyższych uczelniach Rosji, Ukrainy, Azerbejdżanu, Białorusi,
Gruzji, Armenii, Kazachstanu, Litwy oraz torowali ludzkości drogę do kosmosu.
***
Jako badacz S.
Glasenap interesował się m.in. ruchami satelitów Jowisza, które bardzo dokładnie
razem z aberracjami obliczył. Obserwował i obliczał orbity gwiazd podwójnych. Opublikował
kilkadziesiąt tekstów naukowych i popularnonaukowych o kometach, które należą niewątpliwie
do najbardziej interesujących i zagadkowych obiektów kosmicznych.
Najstarszy opis
komety, znajduje się w kronikach chińskich z 2296 roku przed narodzeniem Chrystusa.
Chińczycy, mistrzowie myślenia synchronistycznego (nie deterministycznego), usiłowali
nawet na podstawie obserwacji ruchów komet przepowiadać przyszły rozwój wydarzeń
na ziemi, uważali bowiem, że to, co się dzieje na padole ziemskim, jest odbiciem
tego, co się odbywa na niebie. Starożytni Babilończycy też bardzo uważnie przyglądali
się regularnemu zjawianiu się ogoniastych kul na nieboskłonie. Hebrajczycy odnotowali
z kolei w „Talmudzie”: „Raz na siedemdziesiąt lat zjawia się na niebie
kometa i wprowadza w błąd żeglarzy”. Niewątpliwie
ma się tu na względzie kometę Halley’a. W dawnych czasach uważano, że komety powodują
wojny, jak również zakłócenia w porządku natury, kiedy to m.in. pod ich wpływem
kozy rodzą kotów, krowy psów, a kobiety potworów, a czarownice aktywizują swą działalność.
W „Wyroczniach Sybilli” z przełomu starej i
nowej ery w jednym z proroctw czytamy:
„Gwiazda, zwana kometą, rozbłyśnie na zachodzie,
Miecz, głód i śmierć zapowie śmiertelnym,
Zatratę wodzów, ludzi znamienitych i sławnych.
Niezwykłe znaki ukażą się ludziom na nowo:
Tanais, rzeka pełna głębokich wirów, opuści Morze Azowskie,
Jej głębokie koryto stanie się pasmem ziemi żyznej,
A nurt jej tysięczne strumienie utworzy.
Otworzą się tam czeluście i przepastne głębiny,
Wiele miast wraz z ich mieszkańcami przepadnie”.
Także w czasach
nowożytnych przypisywano nieraz kometom moc symboliczną. O roku np. 1811, poprzedzającym
krwawą wyprawę cesarza Francji Napoleona I na Moskwę, Adam Mickiewicz pisał w epopei
„Pan Tadeusz”:
„O roku ów! Kto ciebie widział w naszym kraju?
Ciebie lud dotąd zowie rokiem urodzaju,
A żołnierz rokiem wojny; dotąd lubią starzy
O tobie bajać, dotąd pieśń o tobie marzy,
Z dawna byłeś niebieskim oznajmiony cudem
I poprzedzony głuchą wieścią między ludem:
Ogarnęło Litwinów serca z wiosny słońcem
Jakieś dziwne przeczucie, jak przed świata końcem,
Jakieś oczekiwanie tęskne i radosne.
O wiosno! Kto cię widział wtenczas w naszym kraju,
Pamiętna wiosno wojny, wiosno urodzaju!
O wiosno, kto cię widział, jak byłaś kwitnąca
Zbożami i trawami, a ludźmi błyszcząca,
Obfita we zdarzenia, nadzieją brzemienna!”
W dalszym ciągu
swego wielkiego dzieła Wieszcz daje wyraz przypuszczeniu, iż ten stan emocjonalnego
napięcia nie tylko ludzi, ale i przyrody całej, był powodowany przez zjawienie się
w 1812 roku na niebie komety, jakby zapowiadającej wzburzenie i wojnę całej ludzkości.
„Dziś oczy i myśl wszystkich pociąga ku sobie
Nowy gość, dostrzeżony niedawno na niebie:
Był to Kometa pierwszej wielkości i mocy.
Zjawił się na zachodzie, leciał ku północy;
Krwawym okiem z ukosa na rydwan spoziera,
Jakby chciał zająć puste miejsce Lucypera;
Warkocz długi w tył rzucił, i część nieba trzecią,
Obwinął nim, gwiazd krocie zagarnął jak siecią,
I ciągnie je za sobą, a sam wyżej głową
Mierzy na północ, prosto w gwiazdę biegunową.
Z niewymownym poczuciem cały lud litewski
Poglądał każdej nocy na ten cud niebieski,
Biorąc złą wróżbę z niego, tudzież z innych znaków:
Bo zbyt często słyszano krzyk złowieszczych ptaków,
Które, na pustych polach gromadząc się w kupy,
Ostrzyły dzioby, jakby czekając na trupy.
Zbyt często postrzegano, że psy ziemię ryły,
I jak gdyby śmierć wietrząc, przeraźliwie wyły:
Co wróży głód lub wojnę; a strażnicy boru
Widzieli, jak przez cmentarz szła dziewica moru,
Która wznosi się czołem nad najwyższe drzewa,
A w lewej ręce chustką skrwawioną powiewa”…
W 1899 roku ukazała
się we Lwowie książka doktora Marcina Ernsta pt. „O końcu świata i kometach (z powodu przepowiedni końca świata na rok 1899)”, w której autor wskazywał na pewien, jego
zdaniem istotny, aspekt sprawy: „To, co było
prostym wypływem niewiadomości, z biegiem czasu stało się dogmatem religijnym… Do
jakiego stopnia wiara w nadprzyrodzoność komet stała się z czasem składową częścią
religii chrześcijańskiej, widzimy najlepiej stąd, iż, kiedy znany lekarz i przyrodnik
Paracelsus w swojej pracy o komecie roku 1531 wystąpił przeciw poglądom ogółu i
śmiał utrzymywać, iż komety są zjawiskami naturalnymi, ogłoszono go heretykiem…
Podobny los spotkał Piotra Bayle’a, który podobne zapatrywanie wygłosił w pismie
o kometach, ogłoszonym w roku 1682… Człowiek, mający oczy zamknięte na zjawiska
natury, albo też stojący wobec zjawisk, których nie może sobie wytłumaczyć, a w
których widzi coś strasznego, podobny jest do człowieka zamkniętego w czterech ścianach
pokoju i nie wiedzącego nic o tym, co się na zewnątrz tych ścian dziej”…
W ciągu biegnących
stuleci nauka odkrywała jednak powoli, krok po kroku coraz więcej prawdy o tych
zagadkowych ciałach kosmicznych. Okazało się, że są komety nie czym innym, jak poruszającymi
się w Układzie Planetarnym po orbitach o dużych mimośrodach obiekty niebieskie o
masach znacznie mniejszych od mas planet i o odmiennej budowie, stające się widoczne
z Ziemi w czasie ich przelotu w pobliżu Słońca. Zwykle komety składają się z jądra
(jedna lub kilka brył) oraz gazowo-pyłowej otoczki, która z reguły rozbudowuje się
w zawierającą jądro „głowę” i rozległy, ciągnący się za nią „warkocz”. Uważa się,
że komety są względnie nietrwałe i nieustannie zmniejszają podczas lotu swą masę,
ponieważ bez przerwy tracą część swej materii. W krytycznej zaś chwili mogą ulec
rozpadowi, wytwarzając tzw. roje meteorów. Ale przecież i one istnieją przez tysiące,
a może nawet miliony i miliardy lat. W sumie są to nadal dość zagadkowe ciała niebieskie
i nauka nie jest w stanie powiedzieć czegoś dokładnego o ich pochodzeniu, istocie
i „przeznaczeniu”. Najbardziej znane komety noszą imiona swych odkrywców: Alcocka,
Arenda-Rolanda, Burnhama, Bennetta, Seki-Linesa i in.
W miarę zbliżania
się do Słońca po trajektorii eliptycznej szybkość poruszania się komet zwiększa
od 1,3 do 1,6 mln kilometrów na godzinę. Obiekty te istotnie różnią się od siebie
nawzajem pod wieloma względami, w tym jeśli chodzi o intensywność promieniowania
świetlnego. Dlatego też znany astronom W. Royansky wyraził nawet przypuszczenie,
że np. kometa Kohoutka może być zbudowana z antymaterii. Niezwykle bowiem duża jej
światłość, olbrzymie ilości ciepła i światła, które emituje, przemawiają za tym,
iż energia ta jest wyzwalana w procesie oddziaływania na siebie nawzajem antymaterialnego
tworzywa komety i normalnej materii, rozproszonej w przestrzeni międzyplanetarnej.
W obliczu powyżej
wyłuszczonych okoliczności łatwo dostrzegamy, iż naukowe i popularnonaukowe publikacje
Sergiusza Glasenapa, wydawane w różnych językach, odegrały pozytywną rolę w upowszechnianiu
w Rosji i reszcie Europy bardziej obiektywnych poglądów na komety i rozmaite zjawiska
zachodzące w kosmosie.
Znakomity uczony
był również autorem cenionych podręczników z dziedziny kosmografii, trygonometrii,
arytmetyki; opracowywał i wydawał tabele algorytmów. Hobby S. Glasenapa było pszczelarstwo
i uprawa sadów. We własnym 20-hektarowym gospodarstwie przez dziesięciolecia selekcjonował
nowe odmiany jabłoni, które zresztą były eksponowane w Paryżu na wystawie światowej
i otrzymały tam złoty medal. Był redaktorem naczelnym czasopisma pszczelarskiego,
a jego publikacje z zakresu pszczelarstwa, apiterapii i sadownictwa były co najmniej
równie popularne jak owe z dziedziny astronomii. Dokonał nawet odkrycia nieznanego
przedtem nauce gatunku owada, szczególnie szkodliwego dla upraw rolnych. Od 1924
roku S. Glasenap był na emeryturze, kontynuował jednak badania naukowe i nadal publikował
nowe teksty. W 1928 r. został wybrany na członka honorowego Akademii Nauk ZSRR.
***
Próba spojrzenia
na ziemskie sprawy ludzi z „astronomicznego punktu widzenia”, czyli niejako z dystansu
wysokości, pozwala uniknąć ich przeceniania i wyolbrzymiania, podobnie jak spojrzenie
z punktu widzenia filozofii lub teologii, czyli „sub speciae aetrnitatis”. W okrutnych czasach stalinizmu teksty S.
Glasenapa cieszyły się niezwykłą popularnością wśród publiczności czytającej ZSRR
widocznie także ze względu na ich aspekt „psychoterapeutyczny” i „konsolacyjny”.
Pozwalały dostrzec małość i „nikczemność” wszystkiego, co się dzieje na naszej skromnej
planecie, w porównaniu ze światem gwiazd i galaktyk, jakże obojętnie spoglądających
na marną ludzką krzątaninę. Pozwalały również zrozumieć, że „pantha rei” – „wszystko przemija”. Także
Wielkie Zło.
Znakomity uczony
zmarł w Leningradzie 12 kwietnia 1937 roku w wieku 88 lat.
***
LEONID KULIK
Wywodził się ze
zruszczonej gałęzi ongiś polskiej rodziny szlacheckiej, pieczętującej się w dawnych
wiekach herbem rodowym Kikul czyli Drogomir odmienny. Jego ojciec, Aleksy Kulik,
był człowiekiem wykształconym, lekarzem z zawodu, posiadającym dyplomy niemieckich
uniwersytetów w Würzburgu i Derpt (Dorpat, Tartu). Miał prosperująca praktykę lekarską,
lecz zginął w wieku 37 lat w nieszczęśliwym wypadku.
Leonid urodził
się w Dorpacie 19 sierpnia 1883 roku. Następnie rodzina przeniosła się do Jelizawietgradu,
a stamtąd, po śmierci ojca, do miasta Troick na Południowym Uralu. Tutaj młodzian
ukończył ze złotym medalem miejscowe gimnazjum klasyczne (1903) i wstąpił na studia
do Petersburskiego Instytutu Leśnego, ponieważ od dawna fascynowało go piękno przyrody,
szczególnie flora, dendrologia. Minęło nieco więcej niż rok czasu, a nauka została
definitywnie przerwana. Nastał burzliwy, rewolucyjny rok 1905, kiedy to całe Imperium
rosyjskie wstrząsały paroksyzmy buntów, niemal nikogo nie pozostawiając na uboczu
zdarzeń. Rewolucyjna prasa, obficie i tajnie finansowana przez kapitał niemiecki,
żydowski i angielski, siała pustoszący zamęt w umysłach ludzi nawet rozsądnych,
nie mówiąc o ludziach młodych, z natury niejako zapalonych i łatwo dających się
manipulować chwytliwej propagandzie. Tak iż bracia Leonid, Włodzimierz i Nestor
Kulikowie również wzięli udział w rozruchach na terenie Kazania, a nawet walczyli
zbrojnie w szeregach milicji robotniczej przeciwko kozakom. Bunt jednak zdecydowanie
stłumiono, państwo rosyjskie zostało na razie uratowane, a niedobitki rewolucjonistów
rozpierzchły na różne strony.
Leonid Kulik ukrył
się w Tyraspolu na Ukrainie, siedział cicho, po pewnym czasie wstąpił do szkoły
wojskowej i ją ukończył; później wrócił na krótko do Trocka, gdzie zmarła w tym
czasie matka. Starsi z rodzeństwa zostali natomiast aresztowani i na mocy wyroku
sądowego zesłani na Sybir. Leonid Kulik i jego młodszy brat Aleksy sprzedali pozostały
po matce dom, a za zdobyte pieniądze nabyli niedużą księgarnię, w której m.in. sprzedawali
spod lady literaturę antyrządową. Po kilku latach wpadli, zostali aresztowani i
oddani pod sąd, a ich księgarnię skonfiskowano. Musieli też odsiedzieć za kratami
po trzy tygodnie kary. Po czym, niemal bez grosza w kieszeni, Leonid Kulik udał
się do miasta Miass w poszukiwaniu pracy. Wynajął się tu w charakterze pomocnika
do wyprawy geologicznej, potem do kolejnej, coraz głębiej wciągając się także do
zagadnień naukowych tej dziedziny wiedzy, był bowiem młodzieńcem inteligentnym,
żądnym wiedzy. Gorliwie uprawiał samokształcenie, wiele czytał i robił mnóstwo notatek
z dzieł o tematyce przyrodniczej. Wciąż obracał się w kręgu geologów, w 1911 roku
poznał osobiście wybitnego uczonego polskiego pochodzenia Włodzimierza Wernadskiego
[patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia
kosmizmu, t. 2, Rzeszów 1999], któremu zaimponowała rzetelna i rozległa erudycja
młodego człowieka, szczególnie w zakresie mineralogii. W listach z tego okresu W.
Wernadski nazywał Leonida Kulika „wielkim
znawcą minerałów”. Okazało się nie po raz pierwszy, że na drodze samokształcenia
można zostać wspaniałym znawcą, wręcz ekspertem, w tej czy innej gałęzi nauki.
Zaczynając od lata
1912 roku L. Kulik zostaje zawodowym naukowcem i bierze udział w wyprawie na Syberię
i Ural w składzie tzw. Ekspedycji Radowej, poszukującej na rozległych terenach pokładów
rud metali promieniotwórczych. W tym czasie zgromadził olbrzymi zbiór mineralogiczny,
który przekazał następnie do zbiorów Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu oraz
tzw. Komitetu Geologicznego. Sytuacja jednak wytworzyła się jakby niewyraźna, istotne
bowiem dla naukowca jest, by potrafić materiał nie tylko zebrać, ale tez go opisać
i usystematyzować. Dopiero bowiem to wieńczy pracę badacza i umożliwia wniesienie
osobistego wkładu do rozwoju procesu poznania. Dlatego też na początku roku 1912 L . Kulik zwrócił się listownie
z gorącą prośbą do profesora W. Wernadskiego, aby wydostał go z prowincjonalnego
Miassa i, w miarę możności, pomógł przenieść się do Petersburga, znaleźć tam pracę
i wstąpić na studia. Choć bowiem faktyczna wiedza pana Leonida daleko wykraczała
poza ramy edukacji uniwersyteckiej, to jednak formalnie miał on zaledwie wykształcenie
gimnazjalne. Z tego zaś względu był szykanowany i pogardliwie poniewierany przez
tępych urzędników, których dopiero okazany papierek przekonywał o czyjejś wartości,
a nie jego rzeczywista wiedza, dorobek i inteligencja. Toteż młody człowiek pisał
w liście do Wernadskiego: „Nie chce mi się
na wieki pozostawać w tym cuchnącym bagnie; w Miassie i tak nie pozwolą mi na pracę,
a w Petersburgu mógłbym pracować dla Pana i dla Akademii”… Wernadski nie pozostał
obojętny na prośbę zesłańca i w dość rychłym czasie skłonił władze do zniesienia
nadzoru policyjnego i do wydanie zezwolenia na przyjazd wygnańca na stałe do Petersburga.
Niebawem tez widzimy Leonida Kulika na posadzie etatowego mineraloga katalogizatora
w Muzeum Geologicznym i Mineralogicznym imienia Piotra Wielkiego, a nieco później
także jako studenta fizyczno-matematycznego Uniwersytetu Petersburskiego. W ten
sposób się rozpoczął nowy, bardzo twórczy i owocny, okres w życiu wybitnego naukowca.
Warto dodać, że w Muzeum Geologicznym najbliższymi współpracownikami jego byli inni
znakomici Polacy: Elżbieta Rzewuska oraz Włodzimierz Krzyżanowski.
***
Wybuch pierwszej
wojny światowej przerwał po paru latach świetnie zapowiadającą się karierę naukową.
L. Kulik został powołany pod broń i po krótkim przeszkoleniu skierowany na front
w składzie pododdziału służby inżynieryjnej, wchodzącego w skład Finlandzkiego Pułku
Dragonów, stanowiącego część jednej z brygad kawalerii. Dowodzenie wojskami rosyjskimi
na terenie Prus Wschodnich nie było w tym okresie zbyt fortunne, a walki miały nad
wyraz zacięty i krwawy przebieg. Nagminnie dochodziło z obydwu stron do zawziętych
ataków na bagnety oraz brawurowych szarż kawaleryjskich. Wówczas zdobył rozgłos
europejski m.in. generał gwardii rosyjskiej Włodzimierz Maj-Majewski, Polak, wielki
amator i mistrz walki na bagnety, zawsze maszerujący na czele tyraliery swych gwardzistów
lub z fajką w ustach prowadzący pod dźwięki orkiestry wojskowej zwarty oddział do
tzw. „ataku psychologicznego” łeb w łeb na falę natarcia niemieckiego. Nie było
przypadku, by nie odniósł triumfu, tak mocno oddziaływała jego charyzmatyczna osobowość
i przykład osobistego męstwa na żołnierzy i oficerów. Generał Maj-Majewski został
wówczas kawalerem najwyższych orderów wojskowych nie tylko Rosji, ale też Wielkiej
Brytanii i Francji. Pod jego dowództwem walczył również Leonid Kulik. Za odwagę
i inwencję, wykazane w starciach nad jeziorem Żabice, został jako żołnierz polskiego
pochodzenia nagrodzony orderem Św. Stanisława III stopnia i awansowany do rangi
korneta. W bojach pod Rygą dostał stopień porucznika oraz order Św. Anny III stopnia.
Gdyby cała armia rosyjska walczyła wówczas tak, jak Maj-Majewski i Kulik, znalazłaby
się po paru tygodniach w Berlinie. Stało się inaczej, mimo niepospolitego męstwa
części żołnierzy, Niemcy, dzięki bez porównania lepszej pracy swego sztabu generalnego
okazali się skuteczniejsi, a rosyjska obrona rozsypała się niebawem w proch i pył.
Z ogromnym wysiłkiem utrzymywano linię frontu przed znakomitym żołnierzem niemieckim,
ale jednak utrzymywano.
Po dwu latach Leonid
Kulik został na mocy odgórnej dyspozycji dowództwa odwołany z frontu i skierowany
do pracy w składzie rządowej Komisji do Spraw Surowców, tak reorganizującej gospodarkę
Cesarstwa Rosyjskiego, by jego całą potęgę ukierunkować na potrzeby frontu. Nadciągały
jednak kolejne kataklizmy, które miały wstrząsnąć podstawami Imperium i je unicestwić.
Wybuchła socjaldemokratyczna rewolucja lutowa, a za nią bolszewicka październikowa
1917 roku (także finansowane przez władze Niemiec, Anglii i międzynarodowy kapitał
żydowski, tak łase na bogactwa naturalne Rosji). Po różnych perypetiach L.
Kulikowi udało się wywieźć swą rodzinę z głodzonego i mordowanego przez bolszewików
Piotrogrodu w głąb Rosji, gdzie sytuacja na razie nie była tak przerażająca. W stolicy
mógł być w każdej chwili rozstrzelany razem z rodzina, ponieważ był oficerem gwardii
cesarskiej. Rodzina pozostała w mieście Minjar, a pan Leonid udał się w kierunku
Jekatierinburgu, potem jeszcze dalej pociągiem do stacji Jurga, a z niej saniami
do Tomska, jeszcze nie zajętego przez bandy bolszewickie. Tutaj, na miejscowym uniwersytecie,
uciekinier objął niebawem posadę wykładowcy katedry mineralogii i rozpoczął działalność
dydaktyczną. Bolszewicy jednak się zbliżali i Leonid Kulik zaciągnął się na ochotnika
do białogwardyjskiej armii admirała Kołczaka i jako oficer liniowy ponad pół roku
walczył na froncie przeciwko siłom komunistycznym.
W grudniu 1919
roku sytuacja na froncie gwałtownie się zmieniła na niekorzyść kołczakowców, gdy
na czele wojsk bolszewickich stanął utalentowany, inteligentny i zdecydowany dowódca
Michaił Tuchaczewski (również o polskim rodowodzie). W ciągu kilku tygodni krwawych
walk oddziały Kołczaka dosłownie się rozpierzchły pod uderzeniami Armii Czerwonej,
wielu zaś oficerów, a nawet generałów, przeszło na stronę Tuchaczewskiego, który
obiecał zbiegom nie tylko zachowanie życia, ale i etatowe zatrudnienie w oddziałach
rewolucyjnych. Słowa zresztą dotrzymał. Wśród oficerów, którzy w sytuacji bez wyjścia
przeszli na stronę sowietów, znalazł się też Leonid Kulik, który od grudnia roku
1919 służył w sztabie 2 Brygady 30 Dywizji Strzeleckiej w składzie 5 Armii Frontu
Wschodniego, dowodzonego przez M. Tuchaczewskiego. Gdy zaś Tomsk został zajęty przez
tenże front, L. Kulik od pierwszego marca 1920 roku ponownie podjął obowiązki nauczyciela
akademickiego na tutejszym uniwersytecie. Latem zaś tegoż roku wziął udział w wyprawie
mineralogicznej do Kraju Minusińskiego i Aczyńskiego.
Na początku 1921
r. został na żądanie Akademii Nauk skierowany do Piotrogrodu i mianowany prezesem
tzw. Ekspedycji Meteorytowej, której zadaniem miało być poszukiwanie, gromadzenie
i badanie meteorytów na terenie Rosji. Niebawem udał się więc na czele kilkunastoosobowego
zespołu naukowego do Syberii, gdzie przez wiele miesięcy nieustannie podróżował
po bezkresnej tajdze. Wypowiedzi tutejszych mieszkańców pozwalały przypuszczać,
że poszukiwania nie są bezprzedmiotowe. Wiele tysięcy kilometrów musiał jednak pokonać
L. Kulik pieszo, chłopskim powozem czy saniami, tratwą po Jeniseju, niekiedy jadąc
koleją, zanim dotarł do miasteczka Kańsk, w okolicach którego, jak wiadomo, 30 czerwca
1908 roku spadł słynny Meteoryt Tunguski.
Po tylu burzliwych
i straszliwych doświadczeniach wszyscy już byli w Rosji zapomnieli o tym wydarzeniu,
jednak kierownik wyprawy na podstawie relacji wielu tubylców doszedł do wniosku,
iż było to zdarzenie mogące stanowić doniosły przedmiot badawczy dla nauki. Z tych
świadectw bowiem wynikało, że „ogień i grzmot”, jak to określali Tungusi, spadł
koło rzeki Ognii, wpadającej do Wanawary, która z kolei jest dopływem Podkamiennej
Tunguski. Aby jednak zorganizować do tego regionu poważną wyprawę naukową, potrzebne
były solidne środki finansowe, materialne, techniczne. L. Kulik zwrócił się więc
do kierownictwa Muzeum Mineralogicznego w Piotrogrodzie z odnośnymi sugestiami i
planem, które jednak nie zostały zaaprobowane. Powtórna prośba też została odrzucona.
Wówczas L. Kulik zaczął publikować w periodyce naukowej materiały o meteorycie 1908
roku, aby wzbudzić zainteresowanie społeczne tym niezwykłym zjawiskiem i w ten sposób
przełamać obojętność zwierzchności w Piotrogrodzie. Przez kilka lat jednak jego wysiłki nie dawały oczekiwanych
owoców.
Korzystając z krótkiego
pobytu w Piotrogrodzie, przemianowanym w międzyczasie na Leningrad, uczony, mający
wówczas czterdzieści lat, kończy wreszcie formalnie studia uniwersyteckie i pozyskuje
odpowiedni dyplom (choć jego wiedza i tak była obszerniejsza i głębsza niż niejednego
doktora habilitowanego, który go egzaminował). W oficjalnej, zbiurokratyzowanej
nauce świstek papieru w postaci dyplomu waży nieraz więcej niż merytoryczne kompetencje,
rzeczywista wiedza i mądrość.
Dopiero w 1927
roku pod naciskiem W. Wernadskiego, który wrócił do ZSRR po wieloletnim pobycie
we Francji, Wielkiej Brytanii i innych krajach Europy Zachodniej, Akademia Nauk
postanowiła skierować wyprawę naukową pod kierunkiem Leonida Kulika nad rzekę Podkamiennaja
Tunguska. Po dotarciu na tereny pokryte powalonym lasem oraz suchymi drzewami na
pniu uczony musiał iść dalej bez przewodnika, gdyż Ewenkowie odmówili posuwania
się w teren, gdzie ongiś „spadł ogień i grzmot”. Dopiero za trzecim razem próba
się powiodła i kilkoosobowa grupa śmiałków przedarła się do „góry Chuszmy”, czyli
wzgórza, z którego można było obejrzeć niezapomniany widok: radialny pował lasu
o promieniu do 30 kilometrów ,
przy czym bliżej do epicentrum były widoczne ślady po oparzeliźnie oraz pofałdowane
torfowiska dosłownie obsypane okrągłymi lejami o średnicy do 50 metrów . Ten widok zmusił
L. Kulika do zrewidowania swych wcześniejszych wyobrażeń. O ile przedtem sądził,
że tzw. „Meteoryt Tunguski” stanowił jedno ciało (część komety, która się urwała
i spadła na Ziemię), to po obejrzeniu gigantycznego wiatrołomu nad Tunguską uważał,
że spadł tu rój meteorytów, które się urwały z ogona komety Pons-Winneck’a. Po kilkunastu
latach badań zauważono również, że Meteoryt Tunguski spowodował daleko idące mutacje
świata roślinnego (gigantyzm), zwierzęcego (m.in. zmiany kształtu kończyn u mrówek
i pancerzy u raczków rzecznych i jeziornych) oraz ludzkiego (zjawienie się u pewnej
liczby Ewenków niespotykanych u ludów Północy charakterystyk krwi).
Stając w obliczu
tak zagadkowego fenomenu jak skutki potężnego wybuchu (według współczesnych obliczeń
o mocy kilkudziesięciu megaton) nieznanego obiektu kosmicznego, Leonid Kulik zachował
się jak rasowy uczony: zainicjował wszechstronne badania geofizyczne, astronomiczne,
geochemiczne, gleboznawcze, dendrologiczne, biomedyczne w celu dokładnego ustalenia
skutków tej eksplozji; ponieważ ze skutków można dopiero wnioskować o przyczynie.
Oczywiście, jedna osoba nie mogła dokonać tak olbrzymiej pracy i Kulik wystąpił
w tej sytuacji w roli nie tyle wykonawcy, ile w charakterze kierownika i koordynatora,
który nadaje kierunek i organizuje proces badawczy.
***
Na kilka
miesięcy przed tą katastrofą kula ziemska jakby wiedziała o jej zbliżaniu się i
zachowywała się bardzo niespokojnie. Wstrząsały nią wybuchy wulkanów,
trzęsienia ziemi, potworne ulewy, w atmosferze zaś rejestrowano rozmaite
zagadkowe poświaty, burze magnetyczne i
zorze polarne w miejscach, w których ich nigdy nie bywa, jak np. w Berlinie czy
Moskwie. Wszystko wydawało się wibrować w gorączkowyn oczekiwaniu, a ludzkość
już od kilku lat wiła się w spazmach rewolucji, rozruchów i wojen. Na kilka
miesięcy przed katastrofą jogowie indyjscy oraz szamani w Jakucji zapowiedzieli jej nadejście, a szamani Kraju
Ewenków (Tunguzów) wędrowali od osiedla
do osiedla nakłaniając ich mieszkańców do jak najrychlejszego opuszczenia swych
odwiecznych siedlisk i wyjścia na tereny położone dalej od miejsca, w którym
miał nastąpić (i rzeczywiście nastąpił) straszliwy wybuch. Na terenach
zagrożonych pozostał tylko jeden trzydziestoletni Ewenk, który nie usłuchał
szamanów, na własne oczy obserwował wybuch i oślepł na jego skutek. Później
opowiadał, że oczy jego zostały oślepione tysiącem strzał i że na trzy dni
przed katastrofą z rzek zniknęły ryby, z lasów zaś ptaki i zwierzęta; wszystko
przeczuwało nadejście kataklizmu i uciekało jak najdalej od miejsca, w którym
miał on nastąpić. Tylko drzewa pozostały na miejscu i zginęło ich wówczas 80
milionów, ponieważ siła wybuchu „meteorytu” równała się mocy dwu tysięcy bomb,
zrzuconych przez Amerykanów w 1945 roku na japońskie miasto Hiroszima. W ciągu
trzech dób po kataklizmie na całej północnej półkuli nie było nocy, a cały czas
trwał jaskrawy dzień.
Dziś szereg rosyjskich
naukowców jest zdania, że tzw. Meteoryt Tunguski stanowił miękką bryłę kosmicznego
„śniegu” o średnicy około 300
metrów , która na wysokości 10 km przekształciła się w gaz,
a ten pod wpływem ogromnej szybkości tak się rozgrzał, że wyparował i rozsiał w
atmosferze, powodując szereg zupełnie jasnych nocy nad Rosją i Europą w przeciągu
około tygodnia. Do powierzchni ziemi dotarła tylko fala uderzeniowa, lecz powietrze
było tak przez własny gwałtowny ruch rozgrzane, że spowodowało nie tylko powalenie
lasu na kilku tysiącach kilometrów kwadratowych, ale i jego oparzenie. Mimo tak
nieznacznej gęstości przelot bolidu 30 czerwca 1908 roku o godzinie siódmej nad
ranem był widzialny w promieniu 800
km , a wybuch słyszano w odległości ponad jednego tysiąca
kilometrów. Ogromny ślad ognisto-świetlny pozostawał na nieboskłonie jeszcze przez
kilka godzin po przelocie bolidu, budząc mistyczny lęk w sercach Ewenków i Tunguzów.
Natomiast fala uderzeniowa trzasnęła w ziemię z taką siłą, że wstrząs został zarejestrowany
przez sejsmografy oddalone od epicentrum wiele tysięcy kilometrów – w Petersburgu,
Berlinie, Paryżu; podobnież barografy odnotowały wahnięcie całej atmosfery pod wpływem
fali uderzeniowej – nawet w Rzymie i Londynie. Wypada jeszcze zaznaczyć, że liczne
okrągłe leje na terenie uderzenia Meteorytu Tunguskiego nie powstały na skutek uderzeń
drobniejszych meteorytów, lecz znajdowały się tu od milionów lat, a przyczyną ich
powstania były ziemskie procesy geologiczne. Inna rzecz, że stały się one po prostu
widoczne dopiero na skutek powalenia i częściowego spalenia lasu oraz roztopienia
się wypełniającego je lodu.
[Nicola Tesla (1856–1943),
genialny fizyk i wynalazca serbskiego pochodzenia, twierdził tuż po katastrofie
tunguskiej, że była ona skutkiem prowadzenia przez niego na terenie Alaski doświadczeń
nad bezprzewodowym przekazywaniem na duże odległości potężnych ładunków energetycznych.
Meteoryt Tunguski miał być zatem jednym z takich właśnie ładunków, który niejako
umknął Tesle w trakcie przeprowadzania jednego z doświadczeń. Nawiasem mówiąc, w
1919 roku Tesla proponował swe usługi Rosji, ale Lenin nie zdecydował się na osiedlenie
geniusza naukowego w Rosji, ponieważ do niego, jako dla Żyda, panslawistyczna filozofia
N. Tesli nie przemawiała, zresztą nie życzył on sobie nadmiernego wzrostu potęgi
Rosji i uzbrojenia jej w typy oręża nieznane gdziekolwiek indziej. Ośrodek zaś na
Alasce funkcjonuje do dziś; prowadzi się w nim, jak twierdzą reprezentanci wywiadu
rosyjskiego, tajne doświadczenia z energią, których skutkiem są m.in. straszliwe,
niespotykane przedtem kataklizmy przyrodnicze w Europie i Azji.
Z kolei jeszcze
inni naukowcy twierdzą hipotetycznie, iż jakoby miejsce spadnięcia meteorytu nie
było sprawą przypadku, że stanowiło ono swego rodzaju krater, z którego wychodzi
„kanał” lub „antena” energetyczna, łącząca jądro Ziemi z kosmosem. Przez ten krater
ma jakoby odbywać się szczególnie intensywna wymiana energią między nasza planetą
a Słońcem. Siła przyciągania jest w tym miejscu tak potężna, że w czerwcu 1908 oderwała
od Słońca szmat plazmy, która też dotarła do Ziemi w magnetycznym „worku” i dopiero
nad ewenkijska tajgą nastąpiło jej uwolnienie, wyładowanie w formie wybuchu i unicestwienie.
Dlatego po tej eksplozji nie pozostało żadnej szczególnej materii, ale za to pozostał
ogromny ładunek rozsianej energii, który dotychczas wpływa na procesy fizyczne,
chemiczne i biologiczne, zachodzące w tym regionie Syberii.]
***
Zasługą L.
Kulika była okoliczność, że zwrócił uwagę społeczności naukowej na to dziwne wydarzenie
i był inicjatorem szeroko zakrojonych badań na tych terenach, że wreszcie osobiście
kierował pięcioma wyprawami badawczymi do epicentrum wybuchu. Wystarczy przypomnieć,
że Meteorytem Tunguskim dotychczas mocno interesują się naukowcy USA, a Rosja wciąż
bada ten fenomen, dokonując szeregu odkryć w zakresie fizyki, zoologii, botaniki,
fenologii, petrografii, meteorologii, radiologii.
Leonid Kulik był
przekonany, że na dnie lejów, które on uważał za kratery pochodzenia meteorytowego,
muszą się znajdować resztki, odłamki ciał niebieskich. Gdy poszukiwania prowadzone
przez kilkanaście lat nie dawały oczekiwanych wyników, uczony coraz bardziej załamywał
się psychicznie, zupełnie zsiwiał i się postarzał – tak głęboko i bez reszty identyfikował
się ze swą nauką. Robiły swoje także mordercze warunki długotrwałej pracy na mrozie
i w spiekotę, nieprzespane noce, wypełnione nie wypoczynkiem, lecz upartą, fanatyczną
aktywnością myśli, poszukującej wciąż nowych rozwiązań. Piata wyprawę zacny uczony
kończył w stanie depresji i zupełnego rozstroju nerwowego. Jak zawsze w przypadku
niepowodzenia, musiał się też koniecznie znaleźć jakiś amator „dobijania” – jeden
z członków zespołu badawczego skierował do władz donos na Leonida Kulika, oskarżając
go o niekompetencję, a nawet o świadome szkodnictwo. Kierownictwo Akademii nauk
ZSRR zażądało wyjaśnień. Aresztowanie, sąd i rozstrzelanie „sabotażysty” wydawały
się nie do uniknięcia. Na szczęście znalazł się tym razem szereg zacnych i odważnych
osób spośród znakomitych uczonych, jak profesorowie Fersman, Lewinson-Lessing, Wernadski,
Karpiński (patrz o tym ostatnim: Jan Ciechanowicz, W bezkresach Eurazji. Uczeni polscy
w imperium rosyjskim. s. 142–157, Rzeszów 1997), którzy dobrze znali uczciwość
i poświęcenie Kulika i wysoko cenili jego kwalifikacje, a którzy nie zawahali się
murem stanąć w obronie niezasłużenie szykanowanego kolegi. To poskutkowało i pan
Leonid pod sąd oddany nie został.
W następnych latach
uczony zorganizował kilkanaście wypraw naukowych do różnych zakątków Związku Radzieckiego,
mając na względzie poszukiwanie i gromadzenie meteorytów. Udało się zebrać wcale
pokaźną kolekcję z ponad trzydziestu okazów. W latach 1937 i 1938 udało się wyprawić
nad Kamienną Tunguskę dwie kolejne ekspedycje oraz dokonać lotniczego sfotografowania
terenu; zdjęcia zaś potwierdziły przypuszczenie Kulika, że Meteoryt Tunguski spadł
na tzw. Jużnoje Bołoto. W tym okresie ukazała się monografia uczonego „Kamiennyj meteoryt Żygajłowka” oraz kilkanaście
artykułów w periodykach naukowych. Za całokształt prac nadano mu wówczas stopień
doktora nauk geologiczno-mineralogicznych.
***
Kilka publikacji
L. Kulik poświęcił kometom, które go fascynowały przez całe życie, czemu trudno
się dziwić. Dawniej komety uważano m.in. za złe wiedźmy, gdyż ich warkocz przypominał
długie rozwiane włosy kobiece. Porównywano te ciała niebieskie także do starych
mędrców, mających długie brody i przepowiadających przyszłość. Starożytni Grecy
usiłowali nawet wiązać komety z prognozami pogody; u Arystotelesa, który był przekonany,
że komety są wyziewami ziemskiej atmosfery, czytamy słowa: „Kiedy jest wiele komet, lata są oczywiście suche
i wietrzne”… Niby fantazja, a nauka
XX wieku wykazała, że nie zupełnie: gdy Ziemia przechodzi przez warkocz komety,
do atmosfery przedostaje się znaczna ilość materii kometarnej, która powoli opada
i miesza się z ziemskim pyłem. Mikroskopijne cząsteczki stają się centrami kondensacji
pary wodnej i wzmagają opady atmosferyczne, po których następują okresy suche. Według
kronik w 924 roku jedna z komet spowodowała pomór bydła. Kometa Halley’a w 1456
roku miała znamionować zdobycie Konstantynopola prze Turków. Wtedy to zdesperowany
papież Kalikst III nakazał modły i bicie w dzwony w całej ojkumenie, by odegnać
złowieszczą gwiazdę. W ten sposób narodziła się modlitwa „ Na Anioł Pański”.
Potencjalnie komety
mogą jednak rzeczywiście być bardzo groźne. W 2126 roku w Ziemię prawdopodobnie
uderzy kometa Swifta-Tuttle’a, ważąca 50 bilionów ton. Ziemia zostanie wstrząśnięta,
dosłownie poruszona w posadach, wody oceaniczne runą na lądy, a w miejscu zderzenia
wytworzy się taka fala uderzeniowa, że cała broń termojądrowa wyda się w porównaniu
z nią czymś zgoła dziecinnym.
Liczne ślady wskazują,
że – jak twierdzi astrofizyk Fred Hoyle – to właśnie komety przyniosły na Ziemię
życie około 4 miliardów lat temu, kiedy to nasza planeta przeżyła istne bombardowanie
meteorytami kometarnymi, być może zawierającymi związki organiczne. Dziś wiemy też,
iż np. kometa Hyakutake wysyła promienie rentgenowskie, co może świadczyć, że promienie
słoneczne natykają się w warkoczu tego obiektu na chmurę drobin, zbudowanych m.in.
z atomów węgla wielkości nanometra (miliardowa część milimetra) – takie zaś są wirusy…
Z kolei astronom Wsieswiatski uważa, iż komety powstały jako produkt erupcji wulkanicznych
na różnych planetach, bądź na ich satelitach…
***
W 1936 roku Leonid
Kulik przeniósł się na stałe do Moskwy, opracował i opublikował szereg tekstów o
meteorytach. W 1939 wysunął hipotezę o tym, że Meteoryt Tunguski prawdopodobnie
do powierzchni Ziemi nie doleciał, a wybuchł w atmosferze, co, jak wiemy, było bliskie
prawdy. W tymże czasie dzięki wstawiennictwu W. Wernadskiego został mianowany sekretarzem
do spraw nauki w Komitecie meteorytów Akademii Nauk ZSRR. Planował kolejną wyprawę
na Syberię.
Jednak 22 czerwca
1941 roku Niemcy rozpoczęły atak zbrojny na ZSRR. 23 czerwca profesor Kulik złożył
podanie z prośbą o wysłanie go na front i po dw3u tygodniach został żołnierzem jednej
z dywizji strzeleckich. 6 października został ranny w nogę i dostał się do niewoli
niemieckiej na terenie Smoleńszczyzny. Umieszczony w lazarecie w miejscowości Wschody
przez pewien czas był leczony, a następnie pracował tutaj że w charakterze sanitariusza.
Później znajdował się w obozie dla jeńców wojennych w mieście Spas-Demiensk, gdzie
zapadł na dur brzuszny i zmarł 14 kwietnia 1942 roku w wieku 58 lat. Miejsce jego
pochówku jest nieznane. Ku czci profesora Leonida Kulika w nomenklaturze międzynarodowej
nadano jego imię małej planecie nr 2794, odkrytej przez astronoma N.S.
Czernycha.
***
JAN ŻONGOŁŁOWICZ
W transliteracji
rosyjskiej figuruje jako „Iwan Daniłowicz
Żongołowicz”.
Słownik biograficzny
„Astronomy” J. Kołczyńskiego, A.
Korsunia i M. Rodrigueza (Wyd. „Naukowa Dumka”, Kijów 1977, s. 100–101) podaje,
że Iwan Daniłowicz Żongołłowicz urodził się 8 lutego 1892 roku w mieście Czyta na
Uralu. Natomiast z edycji „Biełaruskaja encykłapiedyja”
(Wyd. „Biełaruskaja Encykłapiedyja”, Mińsk 1998, t. 6, s. 422) dowiadujemy się,
iż ten wybitny uczony przyszedł na świat 20 lutego 1892 roku w mieście Grodno. Nie
będziemy tu usiłowali definitywnie rozstrzygnąć kwestii dnia i miejsca urodzenia
Jana Żongołłowicza, przypomnijmy jednak, że się wywodził z zacnej rodziny szlacheckiej,
przez wiele wieków zadomowionej w Ziemi Grodzieńskiej, Mińskiej, Nowogródzkiej,
jak i na Żmudzi, a pieczętującej się dwoma godłami: Leliwa i Odyniec. Żongołłowiczowie
z powiatu poniewieskiego, szawelskiego i wiłkomirskiego byli w ciągu XIX wieku kilkakrotnie
potwierdzani w rodowitości zarówno przez Wileńskie Zgromadzenie deputatów Szlacheckich,
jak i przez departament heroldii Senatu Rządzącego Imperium Rosyjskiego w Petersburgu
(Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 935, 2567; f. 708, z. 2, nr 319,
927, 1694, 2157, 2360).
Jak wynika z informacji
nadesłanych autorowi tego tekstu przez rodzinę Żongołłowiczów, mieli oni także herb
własny, zwany niekiedy „Gryf odmienny”, a opisywany przez Wojciecha Kurowskiego
jak następuje: „W srebrnym polu czarny orzeł
ukoronowany mitrą książęcą z głową zwróconą w lewą tarczy stronę. Nad głową orła
trzy złote gwiazdy położone w łuk. Nad tarczą korona książęca”.
W XX wieku do bardziej
znanych reprezentantów tego rodu należał generał brygady Eugeniusz Żongołłowicz,
urodzony 21 sierpnia 1895 roku w Pskowie. Był oficerem piechoty rosyjskiej, a później
służył w Wojsku Polskim. Zmarł w Long Marston, pochowany w Blockley. Józef Kisiel
we wspomnieniach („Goniec Karpacki” nr ½, 1968) tak opowiadał o swym
przełożonym z lat młodości: „Był dowódcą 1-go
Warszawskiego Batalionu „Odsieczy Lwowa”, który powstał w Warszawie w roku 1918, zwany
później 19 Pułkiem Piechoty Odsieczy Lwowa. Pułk w kampanii 1918 – 1920 roku otrzymał
uzupełnienie z byłej kongresówki jak również z lwowiaków. Pierwszy batalion składał
się z ochotników warszawiaków z wszystkich sfer społeczeństwa z przewagą elementu
robotniczego, raczej niewykwalifikowanego. Cwaniacy, spryciarze, o dużej samodzielności,
bardzo koleżeńscy, odważni w boju, a zawsze z domieszką humoru, nawet wisielczego,
jeśli tego wymagała sytuacja. Byłem wśród nich jak obcy, bo pochodziłem z Częstochowy…
Od samego początku na froncie kapitan Żongołłowicz
zasłynął jako nieustraszony, waleczny dowódca, zyskał sobie serca wszystkich żołnierzy,
a sława bojowa nie opuszczała go do zakończenia wojny… Żołnierz ufał mu we wszystkich,
jakże czasem ciężkich chwilach. Dziwny to był typ oficera – dziwny, bo na przykład
nie bratał się ostentacyjnie z żołnierzami, a żołnierze przepadali za nim. Była
mu obcą tania popularność, a mimo to ubóstwiano go po prostu – tak, jak to żołnierz
potrafi. Nic dziwnego, żołnierz zawsze go widział przy sobie w najcięższych chwilach
i miejscu walki, tam właśnie, gdzie go się jako dowódcy batalionu czy pułku nie
spodziewano. Nigdy nie zdarzyło się, by zawiódł, zawsze z karabinem w ręku – innej
broni osobistej nie uznawał – podrywał ze sobą do walki zawsze uwieńczonej powodzeniem.
Był bożyszczem dla żołnierzy, ale czy tylko dla
żołnierzy? Trzeba przyznać, że miał dar jednania sobie co waleczniejszych oficerów
i jeżeli się zdarzyło, a były bardzo małe wyjątki, że nowo przydzielony oficer gdzieś
się na chwilę zawieruszy w czasie akcji, to krótka z nim rozmowa i pułk go już nie
oglądał. Powtarzam, było to bardzo rzadko. Toteż mieliśmy oficerów zgranych między
sobą, prześcigających się w waleczności, kochaliśmy ich. Nie przesadzę, jeżeli powiem,
że było to w niemałej mierze zasługą kapitana Żongołłowicza. Sprawiał to jego osobisty
bojowy przykład…
O dezercjach z frontu z pułku nie słyszano nigdy,
natomiast o dezercjach na front do pułku byłych rannych, czy chorych żołnierzy ze
szpitali, co to nie chcieli wracać za pośrednictwem kadry pułkowej, gdzie zatrzymano
ich na instruktorów itp. O takich dezercjach mówiono wiele. A przyjmowano ich z
otwartymi rękoma. A wszystko dlatego, aby ponownie znaleźć się pod rozkazami kapitana
Żongołłowicza i być jak u siebie w domu…
Czas biegł, sława pułku ugruntowana, zaszczytne
wzmianki o pułku na najwyższym szczeblu, ale odznaczeń, awansu dla niego nie było.
Grubo później opowiadano, że nawet generał, nazwiska nie pamiętam, osobiście z własnej
inicjatywy, interweniował w Warszawie i wówczas wyszło na jaw, że w Sztabie głównym
kapitan Żongołłowicz miał nieprzychylnych sobie ludzi jeszcze z czasów armii carskiej.
Pod koniec wojny sytuacja rzekomo się poprawiła. Tak, rzekomo, bo my, jego żołnierze,
oceniliśmy jednak, że z wojny 1918–1920 roku powinien wynieść dwa ordery Virtuti
Militari i stopień podpułkownika, i to bez żadnego „ale”… W późniejszych czasach Eugeniusz Żongołłowicz dosłużył się
stopnia generała.
W tym też mniej
więcej okresie inny reprezentant rodu, Witold Stanisław Żongołłowicz od 1918 roku
pełnił funkcję oficera służby geograficznej w Wojsku Polskim.
Rodzina to wielce
i wszechstronnie uzdolniona. Na przykład zamieszkała w East St. Kilda (stan Victoria,
Australia) pani Anna Żongołłowicz (ur. 24 czerwca 1979 roku) jest popularna anglojęzyczną
poetką, chętnie drukowaną przez tamtejsze publikatory. Oto jeden z jej pięknych
wierszy pt. „What love means” ze zbioru
„Journeys to the Point. Poetry by Young Australians” (Melbourne
1994):
“I wonder what love is
Maybe love is a feeling
Maybe it’s a ghost or a
spirit of God.
Love is like an irresponsible
person
Who comes and makes a mess
in your life
And you can’t live without
it.
Love always comes when
you’re not ready for it
It comes in a routine of
your daily duties
It surpises you or scares
you.
Love makes you wonder about
your future
The person you’re going
to choose
And the way you’re going
to live.”
***
A więc w 1910 roku
Jan Żongołłowicz ukończył Uniwersytet Petersburski. Od początku fascynowała go nadprzyrodzona
perspektywa gwieździstego nieba, jego potęga i odwieczna harmonia, tak mocno pociągająca
ku sobie głębokie umysły i wrażliwe serca. Astronomia, jak powiada Platon w siódmej
księdze (X) „Państwa” , „skłania duszę, żeby patrzała w górę, i prowadzi
ją stąd – tam wzwyż”… W nieco inny
sposób spostrzegał tę naukę jeden z wielkich myślicieli czasów nowożytnych, który
w swym wiekopomnym dziele pisał: „W nieskończonej
przestrzeni miliardy kul ognistych, wokół każdej koło tuzina mniejszych, oświetlonych,
wewnątrz rozpalonych, na zewnątrz okrytych zastygłą, zimną skorupą, na której warstwą
pleśni osiadły żywe, poznające istoty – oto prawda empiryczna, rzeczywistość, świat.
Nie do pozazdroszczenia to jednak dla myślącej istoty sytuacja, kiedy stoi na jednej
z owych licznych kul, swobodnie unoszących się w przestrzeni, i nie wie, skąd się
bierze ani dokąd dąży, i jest tylko jedną z niezliczonych, podobnych do siebie istot,
które cisną się, pędzą, dręczą, szybko powstają, szybko giną – i tak bez wytchnienia,
przez wieczność bez początku ni końca; a przy tym nic trwałego prócz materii i wiecznego
powrotu tych samych, najrozmaitszych form organicznych ustaloną, zaistniałą już
drogą, ustalonym, zaistniałym kanałem. Wszystko, o czym potrafi pouczyć wiedza empiryczna,
to tylko dokładniejsza znajomość charakteru tych procesów i reguł, co nimi rządzą” (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2).
A w innym znów miejscu tenże gdański mędrzec notował: „Pokolenia powstają i mijają w szybkim następstwie, a jednostki wśród trwogi
i cierpienia biegną prosto w ramiona śmierci. Przy tym bezustannie pytają: Dlaczego?
Skąd? Co znaczy cała tragikomedia życia? – I wyciągają błagalnie ramiona ku niebu
o odpowiedź. Lecz niebo milczy”…
Wydaje się jednak,
że nawet owe „przerażające milczenie” niebieskich przestworzy – o którym tak przejmująco
pisał ongiś również Błażej Pascal – coś nam po cichu mówi, choć nie bardzo potrafimy
to pojąc i wyartykułować.
***
Janowi Żongołłowiczowi
nie od razu udało się poświęcić swej ulubionej nauce, gdyż życie ludzkie nigdy nie
biegnie dokładnie wymarzonym torem. W 1917 roku młody człowiek został zmobilizowany
do służby wojskowej w marynarce wojennej Rosji, wziął udział w pierwszej wojnie
światowej i w wydarzeniach wojny domowej. W okresie 1920–1930 wielokrotnie uczestniczył
w wyprawach hydrograficznych na archipelag nowa Ziemia, Morze Białe, Pomorze Murmańskie.
Jednocześnie (od 1920) pracował w Instytucie Astronomii Teoretycznej Akademii Nauk
ZSRR, piastując m.in. stanowisko kierownika wydziału efemeryd specjalnych oraz zastępcy
dyrektora tejże instytucji. W 1923 roku ukazała się jego pierwsza publikacja naukowa
„Dołgota Obserwatorii Pietrogradzkogo Uniwersiteta”. Żongołłowicz stał na czele zespołów redakcyjnych fachowych
wydań periodycznych: „Morskoj Astronomiczeskij
Jeżegodnik” (od roku 1940) oraz „Awiacionnyj Astronomiczeskij Jeżegodnik” (od 1941). W okresie 1930–1938 był profesorem
Akademii Marynarki Wojennej ZSRR w Leningradzie; w 1941–1942 dyrektorem Instytutu
Astronomii teoretycznej, 1943–1966 jego wicedyrektorem. Jednocześnie od 1930 był
zatrudniony na etacie profesora Uniwersytetu Leningradzkiego.
Jan Żongołłowicz
był uczestnikiem słynnych w swoim czasie wypraw arktycznych na pokładzie lodołamaczy
„Sadko” (1935), „Georgij Siedow” (1938) i „Małygin”. O wyprawie naukowców na pokładzie
„Sadko” w monografii „Historia poznania radzieckiej
Azji” (Warszawa 1979, s. 610–613) czytamy: „Pierwsza radziecka ekspedycja podbiegunowa pracowała w północnych rejonach
mórz Barentsa i Karskiego. Kierował nią G. A. Uszakow. W ekspedycji na parowym lodołamaczu
„Sadko” brali udział: hydrolog Ws. A. Bieriezkin, astronom I. D. Żongołłowicz,
hydrolog N. I. Jewgienow (…). Na „Sadko” znajdowało się 72 ludzi, wśród nich 12 pracowników
naukowych. Z Archangielska ekspedycja popłynęła na Morze Grenlandzkie, następnie
wróciła na Spitsbergen i stąd miała zamiar obejść od północy Ziemię Franciszka Józefa…
Wybór tak niezwykłej trasy można wyjaśnić biorąc pod uwagę ówczesne poglądy geograficzne,
podzielane przez kierownictwo ekspedycji. (…) Na północ od Ziemi Franciszka Józefa
„Sadko” nie zdołał przejść zwartych lodów. Musiał cofnąć się na południe do Nowej
Ziemi i dopiero stamtąd skierował się do północnej części Morza Karskiego.” W czasie tego rejsu ustalono zasięg kontynentalnego
szelfu, który, jak dziś wiemy, zawiera niezmierzone pokłady ropy naftowej, gazu
i innych bogactw naturalnych. „Zostały odkryte
podwodne rynny, którymi basen Morza Arktycznego łączy się z południową częścią Morza
Karskiego. Rynnami tymi przedostawały się prądy ciepłych wód atlantyckich wywierające
silny wpływ na zlodzenie Arktyki. Dla arktycznej żeglugi morskiej ważnym było ustalenie
prawidłowości zgęszczania i rozrzedzania się pól lodowych w zależności od przypływów
i odpływów.
Po pomyślnej żegludze na „Sadko” postanowiono kontynuować podbiegunowe badania w czasie okresu nawigacyjnego
w 1936 r. Na północne obszary Morza Łaptiewów udała się tym samym statkiem druga
ekspedycja podbiegunowa, na czele z R. Ł. Samojłowiczem. Jednak trudne warunki żeglugi
na zachodzie zmusiły kierownictwo operacji morskich na Północnej Drodze Morskiej
do odwołania „Sadko” z drogi celem udzielenia pomocy statkom transportowym.
Ekspedycja, która wypłynęła już z Archangielska, została odwołana.”
Rozpoczęta w 1938
roku ekspedycja na lodołamaczu „Georgij Siedow” (załoga liczyła tylko 15 osób) trwała
nieprzerwanie 812 dni jako dryf w torosach Arktyki w niewyobrażalnie trudnych warunkach
i zaowocowała zgromadzeniem ogromnego zasobu informacji naukowej z zakresu meteorologii,
hydrologii, astronomii, geografii, ichtiologii. Ciekawe, że po zakończeniu tej zaiste
bohaterskiej wyprawy wszyscy członkowie załogi otrzymali tytuł honorowy Bohatera
Związku Radzieckiego, jednoznaczny z najwyższym wyróżnieniem za zasługi dla tego
kraju.
W 1940 r. w Wydawnictwie
Zarządu Hydrograficznego Marynarki Wojennej ZSRR w Leningradzie ukazała się książka
Jana Żongołłowicza „Radiosygnały wremieni”
z dziedziny fizyki łączności. W 1941 Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR opublikowało
jego dzieło z zakresu astronomii „Pribliżionnyje
efemeridy jarkich zwiezd”. Te edycje
uplasowały autora w plejadzie najwybitniejszych uczonych Związku Radzieckiego. Od
1946 roku J. Żongołłowicz jest doktorem habilitowanym nauk fizyczno-matematycznych,
od 1952 – Zasłużonym Działaczem Nauki Federacji Rosyjskiej.
Jego zainteresowania
badawcze były nader rozległe i obejmowały swym zasięgiem tak różne dziedziny jak
astronomia efemeryd i mechanika nieba, teoria grawitacji i geodezja satelitarna,
radiointerferometria i hydrografia, astronomia teoretyczna i praktyczna, geologia
i matematyka, fizyka i geochemia. We wszystkich tych dziedzinach uczony dokonał
szeregu odkryć, które opisał w kilkunastu fundamentalnych publikacjach monograficznych.
Jest m.in. uważany za jednego ze współtwórców w skali światowej nauki zwanej obecnie
geodezją kosmiczna. Najbardziej cenione jest bodaj jego dzieło pt. „Wniesznieje grawitacionnoje pole Ziemli i fundamentalnyje
postojannyje, swiazannyje z nim” (pierwsze wydanie 1952). W 1966 w Wydawnictwie
Akademii Nauk ZSRR ukazała się m.in. książka Jana Żongołłowicza i W. Amelina „Sbornik tablic i nomogramm dla obrabotki nabliudienij
iskusstwiennych sputnikow Ziemli”, mająca istotne znaczenie w zakresie kosmicznych
badań wnętrza naszej planety.
***
Dzięki odkryciom
m.in. Żongołłowicza ustalono mnóstwo interesujących danych dotyczących budowy Ziemi
jako planety i jej aktywności wulkanicznej i sejsmicznej, co miało bezpośrednie
znaczenie praktyczne dla ludzkości.
Oto 22 maja 1927
roku rozżarzona magma wypływająca z wnętrza Ziemi przez otwór wulkaniczny zabija
w rejonie chińskiego miasta Sining 200 tysięcy osób. Nietrudno było się domyśleć,
że ten wybuch, jak i do niego podobne, stanowił skutek intensywnego życia wewnętrznego
naszej planety jako swoistego organizmu ożywionego. Ustalono, że jeśli poruszać
się w głąb planety, to co 18
kilometrów jej temperatura staje się o jeden stopień wyższa.
W 1960 r. w Maroku
na skutek trzęsienia ziemi zginęło 12 tysięcy osób. 22 grudnia pękła ziemia pod
stolicą Nikaragui Managuą, zginęło 6 tysięcy ludzi. Cztery lata później kolejne
trzęsienie ziemi w Chinach zabrało życie 655 tysiącom ludzi. Po dwu latach w Iranie
ginie na skutek wstrząsów 25 tysięcy osób; tyle samo w Armenii w 1988; w 1995 pięć
tysięcy w Japonii, a w 1998 tyleż w Afganistanie i nieco mniej w Kolumbii. Od tego
czasu częstotliwość i siła kataklizmów systematycznie wzrastają, a naukowcy, choć
potrafią często je przewidzieć, wciąż nie umieją podać przyczyn wzrastającej aktywności
magmy i innych części składowych naszego globu, jak np. wody. Oficjalna nauka mówi
o samoistnych zmianach zachodzących w skorupie ziemskiej, przede wszystkim o ruchach
płyt tektonicznych; ale nie wiadomo, dlaczego te ruchy stają się coraz to gwałtowniejsze
i częstsze. Niektórzy twierdzą, iż obecnie następują zmiany położenia osi ziemskiej
na skutek naruszenia wewnętrznej struktury Ziemi przez ludzi wydobywających z niej
gigantyczne pokłady rozmaitych kopalin, rud, ropy, gazu i in. Wewnętrzna magma,
której aktywność ukierunkowana jest wzdłuż promienia Ziemi, wywiera ciśnienie na
dolną część skorupy ziemskiej, to zaś ciśnienie wytwarza naprężenia, które doprowadzają
do pęknięć i do przenikania magmy na zewnątrz. Przy czym ten proces na skutek działań
człowieka staje się coraz mniej harmonijny i coraz bardziej chaotyczny i gwałtowny.
W przyszłości może dojść do gwałtownej zmiany położenia biegunów Ziemi, do wytrącenia
planety z równowagi i do niewyobrażalnych kataklizmów naturalnych, kładących kres
ludzkiej cywilizacji. Przebiegunowanie naszego globu spowodowało ongiś drastyczne
zmiany klimatu i wyginięcie mnóstwa gatunków zwierząt i roślin, o których istnieniu
dowiadujemy się obecnie jedynie z wykopalisk.
Jeszcze inni naukowcy
uważają, że przyczynę potężnych wstrząsów i zmian sejsmicznych stanowi ciągła rotacja
Ziemi wewnątrz pól grawitacyjnych Słońca i Księżyca, których połączona moc nieustannie
ciągnie skorupę naszego globu do siebie, powodując jej zmienne wybrzuszanie się,
a w końcu „zmęczenie materiału” i pękanie to w jednym, to w drugim miejscu. Sytuację
komplikuje fakt, że orbita ruchu Księżyca wokół Ziemi nie jest zsynchronizowana
z orbitą ruchu Ziemi wokół Słońca, co powoduje destrukcyjne napięcia i wibracje.
W tekstach Jana
Żongołłowicza znajdujemy szczegółowe rozważania dotyczące tych aktualnych i doniosłych
zagadnień, a były i są one wykorzystywane praktycznie w wulkanologii, meteorologii,
sejsmologii. Ze względu na swe wybitne osiągnięcia naukowe został on wyróżniony
wieloma orderami ZSRR, złotymi medalami imienia Mikołaja Przewalskiego i Siemionowi-Tienszańskiego,
był wybrany na członka honorowego Towarzystwa geograficznego ZSRR. Życie zakończył
29 lipca 1981 roku.
Nazwę „Żongołowicz” nadano w międzynarodowej nomenklaturze
naukowej małej planecie nr 1734 (średnica 16 km , odległość od Słońca 415,3 mln km, okres obrotu
dookoła Słońca 4,6 lat).
***
WŁODZIMIERZ CESEWICZ
Cesewiczowie vel
Ciesiewiczowiebyli ongiś znani jako szlachta zaściankowa gnieżdżąca się na Wołyniu,
Podolu, Kowieńszczyźnie i Wileńszczyźnie. Wydaje się, że pieczętowali się herbem
rodowym Jastrzębiec. Zasłużony astronom Włodzimierz Cesewicz urodził się 11 października
1907 roku w Kijowie. W 1927, mając zaledwie dwadzieścia lat, ukończył Uniwersytet
Leningradzki i pozostał w nim jako pracownik naukowy obserwatorium uczelnianego.
Jednocześnie wykładał matematykę i fizykę w wyższych szkołach miasta nad Newą. W
latach 1933–1937 pełnił obowiązki dyrektora obserwatorium astronomicznego w stolicy
Tadżykistanu; w 1937–1942 był profesorem leningradzkiego Instytutu Pedagogicznego
imienia M. Pokrowskiego oraz współpracownikiem Instytutu Astronomicznego Akademii
Nauk ZSRR w Leningradzie. I dalej: 1942–1944 profesor Odesskiego Instytutu technologicznego;
od 1944 profesor i kierownik katedry astronomii Uniwersytetu Odesskiego oraz dyrektor
obserwatorium astronomicznego tejże uczelni; 1948–1950 dyrektor Głównego Obserwatorium
Astronomicznego Akademii Nauk Ukraińskiej SRR w Kijowie.
Publikacje niemieckojęzyczne
podpisywał jako „Zessewitsch”, anglojęzyczne
jako „Tsesevich”, czyli stosując zasadę
fonetyczną.
Głównym przedmiotem
zainteresowań naukowych W. Cesewicza były początkowo gwiazdy podwójne i zmienne,
nad którymi prowadził badania w ciągu czterdziestu lat, publikując ostatecznie wyniki
w kapitalnej monografii „Zwiozdy tipa RR Liry” (Kijów 1966). Rozróżnia się
gwiazdy podwójne optyczne i fizyczne; pierwsze z nich nie leżą blisko siebie w przestrzeni,
a ich rzekoma bliskość wizualna z punktu widzenia obserwatora wynika jedynie z perspektywy
patrzenia., gdyż leżą one niejako jedna za drugą. Natomiast gwiazdy podwójne fizycznie
rzeczywiście znajdują się blisko siebie i krążą wzajemnie wokół siebie jak dwie
tancerki. Czasy obiegu gwiazd podwójnych są zawarte w granicach od 1,66 do 700 lat.
Jeśli gwiazda towarzysząca jest tak mała, że nie sposób jej dostrzec, wówczas można
ją wykryć na podstawie rejestracji zaburzeń ruchu własnego gwiazdy głównej. Ponieważ
obie krążą dokoła wspólnego środka masy, w pewnej chwili jedna z nich bardziej się
do nas zbliża, podczas gdy druga się oddala. Na skutek tego linie w widmie jednej
z nich przesuną się ku fioletowi, drugiej – ku czerwieni. W chwili, gdy kierunek
ruchu gwiazd staje się prostopadły do kierunku naszego wzroku, linie w widmie znów
się łączą. Najłatwiej dają się z Ziemi obserwować podwójne gwiazdy w konstelacjach
Lyrae, Draconis, Tauri, Leporis, Cephei oraz Leonis. W gwiazdozbiorze Lutni zresztą
znajduje się też gwiazda poczwórna „e”.
W tekstach Cesewicza
spotykamy wiele interesujących informacji o charakterystykach fizycznych i chemicznych
gwiazd zmiennych.
Jako pionier w
skali światowej Włodzimierz Cesewicz już w 1957 roku rozpoczął badania nad zmianami
błysku sztucznych satelitów Ziemi i zwrócił uwagę na fakt, że dają one możliwość
wnioskowania o stanie górnych warstw atmosfery. Był również organizatorem na Ukrainie
i w Tadżykistanie systematycznych badań nieba z pomocą przyrządów astrograficznych.
Przez wiele lat był najwybitniejszym w ZSRR specjalistą w dziedzinie badań nad zachowaniem
się w kosmosie sztucznych satelitów Ziemi. Profesor W. Cesewicz przez szereg lat
odgrywał rolę najwybitniejszego radzieckiego uczonego w zakresie badań teoretycznych
nad zagadnieniami kosmonautyki, a jego teksty naukowe dobitnie się przyczyniły do
sukcesów ZSRR w dziedzinie podboju uniwersum. 4 października 1957 r. wystrzelono
w tym kraju pierwszego sztucznego satelitę Ziemi (konstruktor Polak Oleg Iwanowski),
potem drugiego. W 1959 „Łuna–1” przeleciała w odległości 6 tysięcy kilometrów od
Księżyca i została pierwszym sztucznym satelitą Słońca; po kilku miesiącach „Łuna–2”
sfotografowała niewidoczną stronę Księżyca, którą wreszcie, po raz pierwszy w dziejach,
ludzkość ujrzała, a naukowcy nakreślili wreszcie pierwsze pełne mapy tego ciała
niebieskiego. W 1966 „Łuna–9” łagodnie wylądowała na naturalnym satelicie Ziemi,
otwierając – jak napisał profesor Cesewicz – „nową erę w podboju kosmosu i przybliżając dzień pierwszego lądowania człowieka
na Księżycu”. Przesłane zdjęcia, a później pobrane i dostarczone na Ziemię próbki
gruntu księżycowego wykazały, że powierzchnia tego satelity naszej planety wcale
nie jest miękka, jak uważano przedtem, lecz dość twarda, by wytrzymać lądowanie
ponad stukilogramowych aparatów kosmicznych. Bardzo poważnie potraktowali wyniki
badań radzieckich naukowcy amerykańscy, którzy, zanim wylądowali na księżycu w 1969
roku, zmodyfikowali zarówno moduł „Apollo–11”, jaki i wyposażenie astronautów.
Profesor W.
Cesewicz w jednym z ówczesnych tekstów pisał: „Zanim noga człowieka stąpi na powierzchnię Księżyca, trzeba ją starannie
zbadać: czy jest twarda, czy też pokryta grubą warstwą miękkiego pyłu, jaka jest
tam temperatura, jaki skład chemiczny gruntu i jego charakterystyki fizyczne. Tylko
po pozyskaniu dokładnych informacji w tym zakresie można wysyłać na Księżyc ludzkie
załogi i być pewnym, że po wykonaniu swych zadań powrócą one pomyślnie na Ziemię”. Właśnie ze względu na bezpieczeństwo kosmonautów,
jak również na okoliczność, że wysyłanie na Księżyc stacji automatycznych jest setki
razy tańsze niż wysyłanie tam załóg ludzkich, W. Cesewicz, a za nim i decydenci
radzieccy, opowiedzieli się za realizacją programu lotów bezzałogowych i ten program
był przez szereg lat pomyślnie realizowany z zastosowaniem m.in. łunochodów, samoporuszających
się laboratoriów naukowych. Amerykanie, powodowani przede wszystkim względami ambicjonalnymi
i propagandowymi, zaczęli wysyłać na Księżyc załogi ludzkie, nie mając wystarczającej
pewności co do pomyślnego powrotu bohaterskich astronautów na Ziemię. Na szczęście
wszystko się skończyło tym razem dobrze, choć później bardzo wielu kosmonautów USA
zginęło, gdyż decydenci tego kraju, nieraz ze względów wyłącznie prestiżowych, postanawiali
wysyłać do kosmosu statki źle przygotowane do startu i lotu.
W. Cesewiczowi
w ZSRR udawało się przez długi okres czasu wyciszać wybujałe aspiracje przywódców
politycznych i dopiąć tego, że radzieckie loty załogowe zawsze były przygotowywane
z nadzwyczajną starannością, co pozwoliło znacznie zmniejszyć ryzyko, choć przecież
nie mogło go w całości wyeliminować. Widocznie humanitaryzm powinien stanowić integralną
część osobowości wybitnego uczonego, odpowiedzialnego nie tylko za własne, ale i
za życie innych ludzi.
Oczywiście, z biegiem
lat – jak pisał William Butler Yeats – „wszystko
baśnią się staje”, ulega mitologizacji
i upoetycznieniu. Ten los spotkał też okres pierwszych dziesięcioleci podboju kosmosu,
które z obecnej perspektywy są postrzegane wyłącznie jako okres romantycznego, feerycznego
zrywu ludzkości, a przecież były to przede wszystkim lata tytanicznej pracy umysłów
i rąk wielu utalentowanych ludzi, lata ogromnego wysiłku umysłowego i pracowniczego,
jak też olbrzymiego ryzyka. Bez gruntownego przygotowania w zakresie fundamentalnych
badań teoretycznych, dokonanego przez takie osoby jak profesor W. Cesewicz, zwycięstwa
ludzkości w podboju kosmosu byłyby niemożliwe.
***
Pisząc o mających
nastąpić kilkomiesięcznych podróżach kosmicznych uczony podkreślał okoliczność,
iż mogą one stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia uczestników misji międzyplanetarnych.
Zgromadzone bowiem doświadczenie, dotyczące wpływu nieważkości na ludzki organizm
nie napawało optymizmem. Astronautom groziłby przede wszystkim zanik mięsni i poważny
ubytek masy kostnej, spowodowany brakiem grawitacji. Odwapnienie mogłoby również
skutkować szybkim powstawaniem kamieni nerkowych; przemieszczenie się zaś płynów
ustrojowych powodowałoby przekrwienie mózgu , obrzęk twarzy i chroniczny katar w
ciężkiej formie. Serce zwiększyłoby objętość, a nerki znacznie silniej filtrując
płyny powodowałoby istotne zaburzenia gospodarki wodnej w organizmie. Co prawda
rekordowy, trwający 438 dni, lot Walerego Polakowa na stacji orbitalnej „Mir” skończył
się pomyślnie, ale nadal niewiadomo, jak długo organizm ludzki może trwać w stanie
nieważkości lub zmniejszonej ważkości [np. na Marsie byłaby ona trzykrotnie mniejsza
niż na Ziemi]. Do tych kłopotów doszłoby jeszcze niebezpieczne oddziaływanie potężnych
erupcji plazmy na Słońcu; wyrzucane przez nie strumienie protonów są w stanie naruszać
kod genetyczny, powodować nieprzewidywalne mutacje czy powstawanie szczególnie złośliwych
nowotworów. Musiano by więc zaprojektować specjalne pomieszczenie, w którym załoga
mogłaby względnie bezpiecznie się schronić podczas aktywizacji plam słonecznych,
co stanowi zadanie pod względem technicznym wyjątkowo trudne zadanie ze względu
na to, że ołów, używany jako izolator w tego rodzaju przypadkach, jest bardzo ciężki.
Być może trzeba będzie przyszłe statki do lotów międzyplanetarnych komponować w
kosmosie z części dostarczanych osobnie na orbitę.
***
Kilka tekstów profesora
W. Cesewicza zostało poświęconych zagadnieniom katastrofologii i hipotetycznym skutkom
wpływu procesów kosmicznych na życie ziemskie. Jak wiadomo, geologia i paleontologia
badają m.in. pozostałości po gigantycznych katastrofach, które nawiedzały Ziemię
z ewidentną regularnością. Około 439 mln lat temu, u progu epoki lodowcowej, gwałtownie
spadł poziom oceanu światowego. Wymarło wtenczas m.in. wiele morskich stworzeń.
Później, w okresie dewonu, około 364 mln lat temu, została zniszczona duża część
organizmów ożywionych, choć do dziś nie ma jasności, dlaczego to się stało. Do największej
zaś w dziejach Ziemi zagłady doszło przed około 251 mln lat, na przełomie permu
i triasu, kiedy to wyginęło 95% wszystkich gatunków, zamieszkujących ocean oraz
dwie trzecie kręgowców lądowych i 15 tysięcy gatunków trylobitów, czyli morskich
zwierząt, które dominowały w oceanach przez poprzednie 300 mln lat. Wytracone tez
zostały rośliny lądowe, a gleba na skutek erozji została wyjałowiona i spłynęła
wraz z woda do oceanu. Geolodzy, badający osady gleby z tamtych czasów doszli do
wniosku, że zdarzenie – jeśli mierzyć skalą geologiczną – miało charakter gwałtowny:
środowisko zostało kompletnie przeobrażone w ciągu około ośmiu tysięcy lat. I wreszcie
około 66 mln lat temu, gdy raptem wyginęły dinozaury, dziesięciokilometrowa w przekroju
asteroida wybiła krater Chicxulub, pogrzebany obecnie pod grubą warstwą osadów na
dnie Zatoki Meksykańskiej u wybrzeży półwyspu Jukatan.
Naukowcom udało
się znaleźć ślady tego kosmicznego „zbrodniarza”; okazały się nimi fulereny, czyli
czwarta po węglu amorficznym, diamencie i graficie odmiana alotropowa węgla. Jedną
z odmian tego stopu jest buckminsterfuleren, który dostał tę nazwę dzięki podobieństwu
do struktur geometrycznych skonstruowanych przez amerykańskiego architekta Buckminstera
Fullera. Te cząsteczki, zbudowane z sześćdziesięciu atomów węgla przypominają swym
kształtem piłkę futbolową. W ich wnętrzu są uwięzione szlachetne gazy hel i argon,
ale w takich proporcjach, jakich na Ziemi się nie spotyka, gdyż powstają one tylko
w tzw. gwiazdach węglowych; tylko bowiem w środowisku, w którym panują ogromne temperatury
i ekstremalne ciśnienie, gazy szlachetne mogą być wciśnięte do wnętrza fulerenowej
kulki. Ich nadzwyczajna koncentracja w osadach gleby z pogranicza permu i triasu
dowodzi, iż przybyły one na Ziemię spoza naszego Układu Słonecznego pod postacią
komety lub asteroidy.
W tekstach W.
Cesewicza czytelnik często spotyka interesujące hipotezy naukowe i rozważania filozoficzne;
nie ma w nich natomiast domieszki dogmatyzmu, pychy intelektualnej, skostniałej
apodyktyczności. I jest to bardzo
cenne. „Science is not a finished enterprise
– knowledge is not a finished enterprise… To go looking for the truth only has a
point if the truth has not already been found. And naturally if you suppose that
the truth is a thing, that you could find like your hat or your umbrella, then none
of this makes sence, then you just look for a good finder. But that is not how truth
is found. It is not how knowledge is created, and it is not how it works to quicken
and leaven and create social change… Science is essentially a self-correcting activity.
But more important, scientists are people who correct the picture of the moment
with another one, as a natural evolution towards a “true” picture of the world” (Jacob Bronowski, The Origins of Knowledge and Imagination, New Haven and London, 1978,
p. 121–122).
Nieraz zahaczał
Cesewicz o zagadnienie dotyczące istoty i pomiaru czasu, pisał o powstaniu i ewolucji
wszechświata, ustosunkowywał się do rozmaitych koncepcji kosmogonicznych. Jak wiadomo,
jedna z najbardziej wpływowych hipotez ewolucji wszechświata zrodziła się w latach
dwudziestych XX wieku i nosi nazwę Wielkiego Wybuchu. Opiera się ona na dwóch podstawowych
twierdzeniach (przypuszczeniach). Po pierwsze, zakłada się, iż od momentu, kiedy
wiek wszechświata wynosił 10 w stopniu minus 43 sekundy (chwila ta ma nazwę czasu
Plancka), obowiązuje ogólna teoria względności Einsteina. Drugie założenie nosi
nazwę Zasady Kopernikańskiej i głosi, że niezależnie od tego, gdzie znajduje się
obserwator i w jakim kierunku patrzy, wszechświat wygląda dokładnie tak samo. Zasada
ta ma także charakter filozoficzny, zakłada bowiem, że żaden kierunek i żaden punkt
we wszechświecie nie jest wyjątkowy. Bazując na tych założeniach naukowcy usiłują
opisać ewolucję wszechświata od czasu Plancka aż do chwili obecnej. Prawdopodobnie
uniwersum rozpoczęło swe istnienie około 15 miliardów lat temu w stanie o olbrzymiej
gęstości i temperaturze, a następnie zaczął się rozszerzać , jednocześnie rozrzedzając
się i stygnąc. (Co było przedtem, niewiadomo).
W latach dwudziestych
XX wieku amerykański astronom Edwin Hubble odkrył, że jakoby galaktyki, podobnie
jak rozlatujące się odłamki eksplodującego granatu, oddalają się od siebie, czyli
domniemany Wielki Wybuch trwa nadal. Czy po tym okresie nastąpi okres ściskania
się wszechświata, niewiadomo. Natomiast analizując równania i obliczenia matematyczne,
można dość precyzyjnie opisywać zachowanie się materii kosmicznej, np. stwierdzić
fakt jej powolnego ochładzania się w procesie rozszerzania się. Na początku wszechświat
musiał być bardzo mały i bardzo gorący; kiedy jego wiek wynosił jedną dziesięciotysięczną
część sekundy, a temperatura 10 w 12 stopniu K, wypełniony był mieszaniną materii
i antymaterii w stanie równowagi termodynamicznej. W następstwie stygnięcia cząstki
i antycząstki anihilowały ze sobą, wytwarzając promieniowanie gamma aż do momentu,
gdy cała antymateria znikła, a wiek wszechświata wynosił już kilka sekund, temperatura
zaś spadła do 2 mln stopni. Materia w wszechświecie składała się ówcześnie z protonów,
neutronów, elektronów, neutrin i fotonów. W tym momencie neutrony były cząstkami
nietrwałymi, żyjącymi około dziesięciu minut. Po upływie wszelako kolejnych 90 sekund
temperatura materii spadła na tyle, że protony i neutrony zaczęły wiązać się w trwałe
jądra deuteru (ciężkiego izotopu wodoru). Stanowiło to początek całego cyklu szybkich
reakcji jądrowych, na skutek których zaczęły powstawać atomy helu. Kiedy wiek wszechświata
wynosił milion lat, jego temperatura obniżyła się na tyle, że z jąder atomowych
i swobodnych elektronów mogły kształtować się atomy. W tymże czasie promieniowanie
elektromagnetyczne zyskało możliwość nieskrępowanego poruszania się w przestrzeni;
powstało tzw. promieniowanie reliktowe. Nieco później zaczęły się kształtować galaktyki
i ich gromady oraz gwiazdy. Około 4–5 miliardów lat temu powstało Słońce, a miliard
lat później – życie na jednej z krążących wokół niego planet. A zupełnie niedawno,
około 10 tysięcy lat wstecz, na podstawie całego poprzedniego cyklu rozwojowego
kosmosu i biosfery, – zaistniała ludzka cywilizacja.
Jest ona w pewnym
sensie, a może nawet dosłownie, dzieckiem wszechświata. Dlatego badania teoretyczne
i praktyczne kosmosu mają doniosłe znaczenie dla gatunku Homo sapiens. Profesor W. Cesewicz był w tej dziedzinie prawdziwym koryfeuszem;
miał tytuł honorowy Zasłużonego Działacza Nauki Ukraińskiej SRR, należał do kilkudziesięciu
radzieckich i obcych towarzystw naukowych. Przez kilka dziesięcioleci łączyły go
więzy przyjaźni i ścisła koleżeńska współpraca z wybitnym polskim astronomem, profesorem
kolejno uniwersytetów we Lwowie, Wrocławiu i Krakowie, Eugeniuszem Rybką (1898–1988).
Spod jego pióra wyszły m.in. następujące publikacje: „Astronomia j jejo prakticzeskoje znaczenie” (Odessa 1949); „Pieremiennyje zwiozdy i ich znaczenije dla
izuczenija Wsielennoj” (Odessa 1949); „Czto
i kak nabludać na niebie” (Moskwa – Leningrad 1950); „Akademik Aleksandr Michajłowicz Lapunow” (Odessa 1951); „Progułka po zwiozdnomu niebu” (Kijów
1965; wydanie czwarte 1973); „Meteory” (Kijów
1966); „Majaki Wsielennoj” (Kijów 1968);
„Issledowanije pieremiennych zwiozd i
izbrannych obłastiej Mlecznego puti” (Kijów 1976).
Życie zakończył
W. Cesewicz 28 października 1983 roku.
***
AŁŁA MASIEWICZ
Była w połowie
XX wieku nie tylko szanowana w kołach naukowych, ale też szeroko znana i ceniona
przez wielonarodową publiczność czytającą ZSRR, gdyż jej liczne teksty o charakterze
popularnonaukowym publikowano bardzo często w czasopismach masowych.
Profesor Ałła (Alina)
Henrykowa Masiewicz (Massevitch) była doktorem habilitowanym nauk fizyczno-matematycznych,
nosicielką tytułu honorowego Zasłużonej Działaczki Nauki Federacji Rosyjskiej, laureatką
Nagrody Państwowej 1975, zastępczynią prezesa Rady Astronomicznej Akademii Nauk
ZSRR. Prze wiele lat pełniła funkcje kierowniczki tzw. Służby Słońca w słynnym Obserwatorium
Pułkowskim i większość swych publikacji poświęciła właśnie tematom „słonecznym”.
Urodziła się 9
października 1918 roku w stolicy Gruzji Tbilisi. Ale wywodziła się ze
szlacheckiej rodziny polskiej zamieszkałej od wieków na Kowieńszczyźnie. Ukończyła
Moskiewski Instytut Pedagogiczny imienia Karola Liebknechta i w okresie 1946 –
1952 była zatrudniona na etacie młodszego pracownika naukowego w Państwowym Instytucie
Astronomicznym imienia P. K. Sternberga. Dawne przysłowie łacińskie powiada: „Vir sapiens dominabitur astris” – „Mąż
mądry panuje nad gwiazdami”. Można
te słowa interpretować na różne sposoby, w tym jako twierdzenie, iż mądremu człowiekowi
nawet bieg gwiazd i planet może być zrozumiały – właśnie dlatego, że jest on mądry.
Jeśli zastąpić w tym pięknym powiedzeniu wyraz „vir” (mąż) wyrazem „virgina” (panna),
można by było zastosować je w całej rozciągłości do A. Masiewicz, która już w bardzo
młodym wieku zafascynowała się astronomią.
Jak świadczą zachowane
materiały biograficzne, listy, artykuły publikowane w periodyce, A. Masiewicz jeszcze
jako kilkunastoletnia dziewczyna dała się oczarować nocnemu niebu, złotym gwiazdom,
zagadkowym górom i kraterom Księżyca, życiodajnemu gorącu Słońca. Dużą role w kształtowaniu
się jej zainteresowań naukowych odegrała lektura dzieł dawnych i współczesnych uczonych,
którzy, jak np. Cyceron, Euler czy Ciołkowski, w sugestywny i mądry sposób podnosili
rozmaite zagadnienia związane z filozoficznymi zagadnieniami astronomii. Leonard
Euler twierdził np., że istotę grawitacji trzeba ostatecznie sprowadzać do „skłonności
i żądzy” właściwej ciałom (czyli do woli), a ostatecznie do rozumu, do działania
kosmicznej, czyli boskiej, mądrości. W starożytności na ten „zniewalający” aspekt
astronomii wskazywał Marek Tulliusz Cyceron, gdy w „Rozmowach tuskulańskich” zauważał: „A czymże znów jest owa zdolność, która odkrywa tajemnice i która nosi nazwę
wynalazczości i pomysłowości? Czy jest ona wytworem tej ziemskiej materii, nietrwałej
i śmiertelnej? Czy z niej powstał ten, który pierwszy nadał nazwy wszystkim rzeczom,
co Pitagoras uważał za wyraz największej mądrości; albo ten, który zgromadził rozproszonych
ludzi i powołał ich do życia społecznego; albo ten, co przy pomocy niewielu znaków
pisma wyraził dźwięki mowy, które wydawały się niezliczone; albo ten, który zbadał
ruchy planet, ich pojawianie się i zatrzymywanie? Byli to wielcy ludzie, podobnie
jak ich poprzednicy, którzy wynaleźli zboza, odzież, domy, lepszy sposób życia i
środki obrony przed dzikimi zwierzętami. Przez nich okrzesani i nauczeni, przeszliśmy
stopniowo od niezbędnych rękodzieł do sztuk pięknych. Albowiem i uszom sprawiło
wielką przyjemność odkrycie istoty tonów i zestawienie ich w różnorakie zespoły;
i oczy skierowaliśmy na gwiazdy – zarówno te, które tkwią w określonych miejscach,
jak i te, które z nazwy tylko, nie zaś naprawdę, są błędne. Ten, kto dostrzegł ich
obroty i wszelkie ich ruchy, dowiódł, że dusza jego podobna jest do duszy niebieskiego
ich Stwórcy”…
Obserwując gwiezdny
nieboskłon człowiek jakby bezpośrednio styka się z tym, co wieczne i nieprzemijające,
a to łagodzi jego egzystencjalną rozpacz, przezywana w obliczu śmierci. Każdy bowiem
człowiek jest świadom tego, o czym tak przenikliwie pisał jeden z autorów „Starego Testamentu”: „Krótki i przykry jest czas życia naszego i nie
ma pociechy w śmierci człowieka, i nie wiadomo o nikim, by się z otchłani wrócił.
Bo z niczegośmy się narodzili i potem będziemy, jakby i nas nie było… Wygasłym popiołem
będzie nasze ciało, a duch się rozpłynie jak niestałe powietrze; przeminie życie
nasze jakby ślad obłoku i rozwieje się jak mgła ścigana promieniami słońca; imię
nasze pójdzie z czasem w niepamięć; przemijaniem cienia jest nasz czas”… Być może każde poszukiwanie naukowe jest
poszukiwaniem tego, co wieczne i nieprzemijające, jak też jakby skrytym dążeniem
do choćby przedłużenia pamięci o sobie po nieuchronnym odejściu z tego świata. Kto
wie…
Od 1952 roku Ałła
Masiewicz, będąc w bardzo młodym przecież wieku, pełniła funkcje wiceprzewodniczącej
Rady Astronomicznej Akademii Nauk ZSRR i już wtedy była słusznie uważana za jednego
z najwybitniejszych reprezentantów tej gałęzi wiedzy w skali międzynarodowej. Przez
wiele lat podstawowym tematem jej prac naukowych była teoria wewnętrznej budowy,
struktury i ewolucji gwiazd, a drugim – geodezja kosmiczna. Opracowała ona modele
matematyczne wielu gwiazd, w tym „czerwonych olbrzymów”, „czerwonych karłów”, subkarłów
itp. Ustaliła szereg prawidłowości dotyczących procesu powstawania, rozwoju i zagłady
gwiazd, w tym gwiazd podwójnych. Wyniki swych badań opublikowała w kilkunastu książkach
i w setkach artykułów, że wymienimy tu bodaj najważniejsze: „Istocznik energii Sołnca i zwiozd”
(Moskwa 1949); „Istorija Sołnca” (Moskwa 1955); „Fizika i ewolucja zwiozd” (Moskwa 1972, 1981); „Ewolucja zwiozd: teoria i nabludienije” (Moskwa
1988). Jej teksty były wielokrotnie wydawane nie tylko
w ZSRR, ale też w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Czechosłowacji, Bułgarii.
W popularnonaukowym
tekście pt. „Fizyka Słońca” A.
Masiewicz pisała: „Rola Słońca dla życia
na Ziemi jest wielka. Światło i ciepło na
naszą planetę są dostarczane przez promienie słoneczne. To właśnie im zawdzięczamy
wszelkie rodzaje energii, używanej przez człowieka. Energia wody, wiatru, każdego
paliwa – ma ostatecznym rachunku pochodzenie słoneczne. Spalając drwa, węgiel, torf
– w istocie rzeczy wykorzystujemy energię słoneczną, zmagazynowaną przez rośliny
współczesne lub rośliny dawno minionych okresów geologicznych”… Gdy promień Słońca pada na zieloną bylinkę,
jakby na niej gaśnie, przestaje być światłem, ale przecież nie znika. Jest zużywany
na procesy wewnętrzne w roślinie, powoduje zmiany biochemiczne, które modyfikują
roślinę, ale też powodują, że ów jasny promyk słońca w końcu przekształca się w
krochmal i inne związki chemiczne, będące źródłem energii życiowej zarówno dla tejże
bylinki, jak i dla zwierząt, które ją zjadają. Zaczajony promień słoneczny stać
się może w pewnej chwili siłą fizyczną mięśni, lub mocą intelektu, biorącego udział
w procesie poznania. Żywność jest źródłem siły, energii i dynamizmu także człowieka,
ale i w tym przypadku nie jest ona czym innym jak zakonserwowanym światłem Słońca.
„Ludzie zawsze zdawali sobie sprawę ze znaczenia
Słońca dla zachowania życia na Ziemi, – stwierdzała A. Masiewicz – dlatego w starożytności wznosili ku jego czci
świątynie, modlili się do niego i oddawali mu boską cześć. Minęły tysiąclecia i
nauka dowiodła, że w przyrodzie nie ma sił nadnaturalnych, że prawa natury są te
same na Ziemi i na Słońcu, że jest ono zwykłą szeregową gwiazdą. Jednocześnie nauka
odkryła ogromne znaczenie Słońca dla ludzkości. Ustalono, że zmiany zachodzące na
powierzchni Słońca wpływają na szereg zjawisk zachodzących w górnych warstwach atmosfery,
na przenikanie fal radiowych, zjawianie się zorzy polarnej, burz magnetycznych itd.
Te zależności są obecnie dokładnie badane, gdyż maja duże znaczenie dla gospodarki,
medycyny, transportu lotniczego itd … Słońce jest najbliższą do nas gwiazdą. Z punktu
widzenia skali ziemskiej ta bliskość jest jednak nader względna, gdyż stanowi 150
mln kilometrów. Odległość wszelako do kolejnej najbliższej gwiazdy – Alfy Centaura
– jest 270 000 razy większa, inne zaś gwiazdy znajdują się jeszcze dalej. W
porównaniu z nimi nasze Słońce rzeczywiście jest o wiele bliższe i badać je jest
o wiele łatwiej”… Istotnie, badania
naukowe nad budową, funkcjami, ruchami Słońca są prowadzone we wszystkich prawie
krajach świata, ponieważ mają dla rodzaju ludzkiego bezpośrednie znaczenie praktyczne
w dziedzinie gospodarki, ochrony zdrowia, technologii.
Podstawową metodę
poznania ciał niebieskich stanowi od wielu lat analiza spektralna – badanie promieni
światła, pochodzących z ich powierzchni. Rozszczepienie promienia świetlnego na
widmo i skrupulatne zanalizowanie tegoż widma pozwala na wyciąganie istotnych wniosków
co do składu chemicznego, temperatury, pól magnetycznych i elektrycznych w warstwach
powierzchniowych Słońca i gwiazd. Przy tym – w określonych granicach – odległość
nie odgrywa decydującej roli. Ważne tylko, by gwiazda znajdowała się dość blisko,
by można było ją sfotografować. Bliskość Słońca daje jednak badaczom wiele atutów
do ręki. Przez teleskop daje się dość dokładnie obserwować procesy zachodzące na
powierzchni Słońca, a podczas zaćmień stają się widoczne jego zewnętrzne warstwy,
nierówności powierzchni i korona. To wszystko w połączeniu z badaniami spektralnymi
pomaga głębiej poznać naturę fizyczną naszej gwiazdy dziennej, jej budowę, stan
materii, trendy plazmy, obroty. Obserwując ją przez teleskop naukowiec jest w stanie
przeniknąć wzrokiem na głębokość nawet kilkuset kilometrów przez rozrzedzone i przeźroczyste
warstwy powierzchniowe, które są umownie zwane fotosferą. Głębiej widoczność nie
sięga, choć przecież potężne promieniowanie różnych fal i korpuskuł emanowane jest
właśnie stamtąd. Temperatura fotosfery waha się w okolicy 6 000 stopni Celsjusza ,
a więc każdy metal i każdy stop w takim gorącu błyskawicznie się topi, wyparowuje
i przestaje istnieć.
Fotosfera, jak
ustalił A. Hański złożona jest z tzw. granul, jaskrawych drobnych plamek, których
rzeczywista rozległość sięga 700–1000 km. Są to twory rozpalonego gazu, znajdujące
się w nieustannym ruchu. Plamy zaś słoneczne to – jak wyjaśniła właśnie A.
Masiewicz – ogromne wichry i zawirowania na powierzchni Słońca, które powodują szczególnie
intensywne promieniowanie i wyrzucanie do przestrzeni kosmicznej ogromnych ilości
rozżarzonej plazmy. Jak pisała badaczka w jednej ze swych książek, rozmiary plam
słonecznych są bardzo zróżnicowane, ale osiągają niekiedy 100 do 200 tysięcy kilometrów
w poprzecznicy. Są czymś analogicznym w stosunku do ziemskich cyklonów, ich zaś
ciemniejsze zabarwienie stanowi skutek tego, że temperatura w ich wnętrzu jest znacznie
niższa niż reszty powierzchni i wynosi „zaledwie” 4 500 stopni Celsjusza .
Pole magnetyczne zaś plam jest niesłychanie silne i wywiera bezpośredni wpływ na
procesy życiowe zachodzące na Ziemi. Promieniowania Słońca, w tym świetlne, mogą
powodować skutki z punktu widzenia człowieka zaskakujące. Tak np. gdyby ludzie wylądowali
kiedykolwiek na Merkurym, planecie znajdującej się najbliżej Słońca, musieliby mieć
na oczach grube ciemne okulary ochronne, ponieważ intensywność naświetlania powierzchni
Merkurego jest tak wielka, że ciemne na Ziemi przedmioty tam wyglądałyby jako śnieżnobiałe,
a jasne połyskiwałyby takim blaskiem, iż spowodowałyby natychmiastowe zniszczenie
tęczówki oczu.
Nad fotosferą Słońca
znajduje się bardziej rozrzedzona warstwa ruchoma, obracająca się; nad nią – czerwonawa
chromosfera, a nad wszystkim góruje korona, mająca charakter promienisty, jak to
ustali l profesor E. Bugosławski. W atmosferze słonecznej zachodzi nieprzerwanie
intensywna cyrkulacja rozpalonych gazów, powstają gigantyczne potoki materii, które
mkną krętymi drogami wewnątrz poszczególnych warstw tej gwiazdy. Równowaga w tej
atmosferze jest ciągle zakłócana, a niekończąca się cyrkulacja powoduje powstawanie
protuberancji czyli wyskoków, – kolosalnych fontann świecącego się gazu, mknącego
z szybkością około 500 km
na sekundę i sięgającego kilkuset km nad chromosferę. Niektóre protuberancje są
spokojne i istnieją nawet ponad miesiąc, inne mają charakter wielce burzliwy, eruptywny
i trwają nie dłużej niż kilka godzin. W książce „Strojenije i ewolucja Sołnca” profesor A. Masiewicz odnotowała: „Materia słoneczna to rozżarzony gaz, którego
temperatura i gęstość im głębiej, tym stają się większe. Temperatura w głębi Słońca
sięga 20 milionów stopni, a ciśnienie – milionów milionów atmosfer … Gęstość gazu
słonecznego jest znacznie wyższa niż np. gęstość wody, a nawet większa niż gęstość
najbardziej twardych metali, takich jak platyna czy iryd. Na Ziemi gazy o takiej
gęstości nie istnieją, ponieważ nie ma tu takiej temperatury, ani takiego ciśnienia,
jak na Słońcu”… Powoduje to, iż trwa
tam wciąż i nieustannie reakcja termojądrowa, w trakcie której wodór przekształca
się w hel i jest uwalniana potworna energia, stanowiąca właśnie o istocie i charakterze
promieniowania słonecznego. Według obliczeń pani profesor ta reakcja będzie jeszcze
trwała około 24 miliardów lat, zanim zapasy wodoru nie zostaną wyczerpane i zacznie
się proces powolnego wychładzania tej gwiazdy.
***
W świecie nauki
istnieje hipoteza, która rozpatruje naszą planetę jako gigantyczny żywy organizm
nazwany imieniem „Gaja”. Zgodnie z tą koncepcją Ziemia stanowi samoorganizujący
się i samoregulujący system, utrzymujący m.in. wystarczającą dla zwierząt ilość
tlenu, a dla roślin – dwutlenku węgla. Gaja zapewnia atmosferze i światowemu oceanowi
umiarkowaną temperaturę poprzez kontrolowany efekt cieplarniany i przez subtelne
regulowanie obiegu substancji niezbędnych do zachowania i rozwoju życia, czyli wody,
tlenu, gleby i in. Mechanizm ten nie funkcjonuje jednak perfekcyjnie, gdyż Ziemia
wciąż balansuje między okresami zlodowacenia a ocieplenia. Ma też silne pole magnetyczne,
które w porównaniu z innymi planetami jest o wiele za duże w stosunku do jej masy
i momentu kątowego, spowodowanego jej rotacją. Dlaczego tak się dzieje, nie wiadomo.
Badania klimatu
Ziemi wykazały, że nawet niewielka zmiana przeciętnej odległości Gai od Słońca w
tę czy inną stronę spowodowałaby albo jej katastrofalne ochłodzenie, albo drastyczne
ocieplenie. Jedno i drugie byłoby równoznaczne ze zniszczeniem życia na naszej planecie.
Przedział odległości orbitalnych, w których życie może istnieć, jest nieszeroki
i dokładnie reglamentowany. Wystarczyłoby nieznaczne zbliżenie ku Słońcu, a ludzkość
zostałaby dosłownie usmażona na swej rozżarzonej planecie; drobne oddalenie – a
zostałaby zamrożona jak wieprzowina w zamrażarce lodówki. Strefa życia faktycznie
jest bardzo wąska. A więc życie, aby powstać i się utrzymać, wymaga: silnego pola
magnetycznego (tylko czynna pod tym względem planeta może obronić swych mieszkańców
przed zgubnym promieniowaniem z kosmosu), które pozwala na wytwarzanie tlenu i umożliwia
obieg i wymianę materii. Pojedyncza planeta nie jest w stanie wytworzyć tak potężnego
pola bez odpowiedniej rotacji. Nawet na podwójnej planecie życie musi powstać i
rozwinąć się bardzo szybko, by uprzedzić niestabilność wywoływaną efektem cieplarnianym
lub zlodowaceniem. Wszystkie nadające się do życia ciała niebieskie powinny być
podwójne, pojedyncze zaś do życia się nie nadają. Taką parę tworzą w naszym przypadku
Ziemia i Księżyc, który to drugi ma ogromne znaczenie dla utrzymania życia na naszej
planecie, w tym też gatunku Homo sapiens.
Z tymi wywodami Ałły Masiewicz bez zastrzeżeń zgadza się współczesna nauka.
Wybitna
badaczka uważała również, iż gwiazdy w określonym sensie są żywymi istotami, które
się rodzą, żyją, rozwijają w bardzo złożony i indywidualnie zróżnicowany – jak
żywe organizmy na Ziemi - sposób.
Następnie też gasną, umierają, przestają istnieć. I choć cykl życiowy gwiazd
trwa, jeśli mierzyć go ludzką miarą, przez wiele miliardów lat, to i tak proces
ten jest analogiczny biegowi życia ludzkiego, ma swój początek i kres.
Warto
zaznaczyć, że Ałła Masiewicz była redaktorką szeregu tomów rozpraw zbiorowych z
zakresu kosmogonii, astrofizyku nuklearnej, teorii ewolucji chemicznej gwiazd.
***
W roku 1957 objęła
nasza rodaczka kierownictwo całokształtem obserwacji optycznych ZSRR nad sztucznymi
satelitami Ziemi. W 1963 została członkinią Londyńskiego królewskiego Towarzystwa
Astronomicznego i laureatką nagrody Międzynarodowej Federacji Astronautyki; w 1964
– członkinią Międzynarodowej Akademii Astronautyki, a w 1975 – laureatką nagrody
Państwowej ZSRR w dziedzinie fizyki. Od 1972 pełniła funkcje profesora katedry geodezji
kosmicznej Moskiewskiego Państwowego Instytutu Geodezji i Kartografii. Zmarła 6
maja 2008 roku.
Nie od rzeczy
byłoby dodać, że rodzona siostra pani Ałły, Małgorzata Masiewicz, była
znakomitością w dziedzinie prawa rodzinnego i gospodarczego, autorką wielu na
te tematy publikacji w Kazachstanie i Federacji Rosyjskiej, nauczycielem
akademickim w Ałma-Acie; ich brat Cezary natomiast – wybitnym gastrologiem,
profesorem medycyny w Leningradzkim Medycznym Instytucie Sanitarii i Higieny.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz