Bazyli i Teodor Nowiccy
Bazyli Nowicki zwany z rosyjska jako Wasilij Fiedorowicz Nowickij, urodził się 18 marca 1869 roku w
Radomiu. Pochodził z szeroko rozgałęzionej na ziemiach polskich, białoruskich,
ukraińskich, litewskich rodziny szlacheckiej.
Seweryn Uruski (Rodzina, t. 12, s. 184-189) zna
Nowickich herbu Herburt, Jastrzębiec, Kotwica, Lubicz, Nowicki, Nowina, Osek,
Poraj, Rochlik, Rogala, Siekierz.
Jeszcze w XVII w.
Zachariasz Nowicki (herbu Nowicki) stał się posiadaczem wsi Hrycki w powiecie
wołkowyskim, które przyniosła mu w wianie panna Stocka. Jego syn Michał
posiadał majętność Rusota w powiecie grodzieńskim, a Jerzy osiadł na Hryckach.
Później posiedli też Marcinkiszki w powiecie lidzkim i inne zaścianki.
Spokrewnieni byli tutaj m.in. z Sobańskimi, Marcinkiewiczami, Reweńskimi,
Grądzkimi. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 84; f. 391, z. 9, nr 1462).
Wywód familii urodzonych Nowickich herbu Nowicki z 5 maja 1799
roku, zatwierdzony przez heroldię wileńską, podaje, że „familia ta starożytna w swey rodowitości szlachetney od początku
nastania swojego w Litwie, późniey zaś w Xięstwie Żmudzkim różne ziemskie
dziedziczne miała własności, z którey to familii pochodzący Kazimierz Nowicki,
antecessor wywodzących się, z lidzkiego powiatu, z dawnego siedliska swych
przodków na Żmudź przybyły, miał w dziedzicznej posesyi dobra Kieciny w
powiecie berżańskim leżące, i syna Jana spłodził, z którego to Jana urodzony
syn Jan Banedykt, dwóimienny, oddaliwszy się z majątku Kiecin przez dziada
swego possydowanego osiadł na zastawie w Pokrojęciu, jako to prawo zastawne
Wondziagolskich w roku 1664 oktobra 8 dnia temuż Janowi Benedyktowi Janowiczowi
Nowickiemu wydane i tegoż roku (...) w Ziemstwie Rossieńskim przyznane
poświadczyło.
Tenże Jan Benedykt miał w zamęściu Ewę Bohuszównę i
syna Jana, który trzeciego z porządku Janów, zostawił. Koleją tenże Jan
mieszkał za prawem zastawnym w Butkiszkach w eyragolskim powiecie, miał w
zamęściu Magdalenę Czyżównę, z którey trzech synów Marcina, zeszłego, Wawrzyńca
i Ignacego dopiero wywodzących się (...) zostawił.
Z rzeczonych synów Jana naypierwszy Marcin pojął za
żonę Petronellę Pawłowiczównę, od jey rodziców (...) dziedziczył dobra
Dziawgiany i one synom swym z tąż Petronellą Pawłowiczówną spłodzonym, to jest:
Franciszkowi, Wincentemu, Tadeuszowi, Józefowi i Jerzemu dopiero wywód
czyniącym do sukcedowania zostawił. Wawrzyniec zaś, brat Marcina, dopiero
wywodzący się, z żony Heleny Pawłowiczówny ma syna Alojzego. – Na fundamencie
złożonych dowodów”... wszyscy wymienieni Nowiccy uznani zostali przez deputację wywodową
wileńską „za rodowitą y starożytną
szlachtę polską” i wpisani do pierwszej klasy ksiąg szlachty Guberni
Litewskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2061, s. 8-9).
W 1801 roku pięciu
braci Nowickich otrzymało „świadectwo
urzędowe od urzędników, szlachty y obywateli powiatu szawelskiego” o tym,
iż „wszyscy pomienieni Nowiccy z swoim
potomstwem są aktualną starożytną szlachtą polską”. (CPAH Litwy w Wilnie,
f. 391, z. 4, nr 2061, s. 1).
Kresowi Nowiccy
spokrewnieni byli z Buywidami, Jackaitysami, Juchniewiczami, Marcinkiewiczami,
Bienkiewiczami, Gałkowskimi, Sawlewiczami, Hrynkiewiczami, Janowskimi,
Stankiewiczami, Pietkiewiczami, Glińskimi, Petrusewiczami, Sopoćkami,
Byczkowskimi, Iwaszkiewiczami, Sienkiewiczami, Michniewiczami.
W XIX wieku
rozgałęzili się gęsto na powiaty oszmiański, wiłkomierski, wileński, trocki,
święciański, wilejski. W zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum
Historycznego Litwy znajduje się obszerna dokumentacja dotycząca dziejów wielu
gałęzi tego rodu.
Wywód familii urodzonych Nowickich herbu Nowicki (Wilno, 29
listopada 1832 r.) podaje, że „protoplasta
Sebastyan Nowicki zaszczycony dostoynością szlachecką posiadał dziedzictwem
majętność Podpunie w powiecie kowieńskim y oną zostawił w spadku synowi swojemu
Stanisławowi... (1686)”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s.
15-16).
Z tej rodziny
pochodził m.in. znany inżynier, o którym w 1911 roku prasa donosiła: „W dniu 9 maja w obecności p. Fiodorowa,
prezesa Rosyjskiego Górniczo-Przemysłowego Towarzystwa i byłego ministra handlu
oraz przedstawicieli przemysłu lnianego w Lille odbyły się próby nowo przez
rodaka naszego p. Nowickiego wynalezionych maszyn, które upraszczają
niezmiernie kłopotliwą dotychczas fabrykację lnu.
W następstwie utworzyło się konsorcjum kapitalistów
francuskich i rosyjskich dla wyrobu maszyn i mechanicznej obróbki lnu.
Jako formę eksploatacji p. Nowicki zaproponował
otwieranie stacji, których zadaniem będzie obrabianie do 2 tysięcy pudów lnu
dziennie.
Pragnąc zaś, ażeby nie tylko Rosja i Francja, ale
także i Królestwo Polskie miało udział w korzyściach tej fabrykacji, p. Nowicki
przybędzie na czerwcowe zebranie Centralnego Towarzystwa Rolniczego, aby
ziemianom naszym przedstawić swój wynalazek i zachęcić ich do intensywnej uprawy
lnu.”
Jednym z wybitnych
przedstawicieli tego rodu był też generał Bazyli Nowicki.
W 1889 roku
ukończył Michajłowską Szkołę Artylerii, a w 1895 Akademię Sztabu Generalnego.
Już w 1899 roku ukazała się w Petersburgu jego pierwsza solidna monografia z historii
wojskowości Wojennyje oczerki Indii.
Podczas wojny rosyjsko-japońskiej 1904-1905 pełnił funkcje oficera do
specjalnych poruczeń przy głównodowodzącym 2 Armii Mandżurskiej.
W okresie
1911-1914 brał udział w przygotowaniu, redagowaniu i wydawaniu rosyjskiej Encyklopedii wojskowej. W 1912 roku
wydano w Petersburgu książkę B. Nowickiego Ot
Szache k Mukdenu.
Podczas pierwszej
wojny światowej (1914-1918) dowodził brygadą strzelecką, a następnie dywizją
piechoty w składzie wojsk Imperium Rosyjskiego. Od roku 1916 w randze
generała-lejtnanta. Jego działalność na tym polu była poprawna, zgodna z
klasycznymi zasadami prowadzenia wojny i dość skuteczna, choć nie błyskotliwa.
Trudno zresztą byłoby o entuzjastyczne oceny tam, gdzie sukces jest mierzony
liczbą uśmierconych istnień ludzkich. Przypomnijmy, że w pierwszej wojnie
światowej uczestniczyło na terenie Europy 67 mln żołnierzy, z których 8,9 mln
zginęło (niemieckich – 1,9 mln; rosyjskich – 1,7 mln; francuckich – 1,4 mln;
austro-węgierskich – 1,2 mln; tureckich – 325 tys.; amerykańskich – 115 tys.).
Oblicza się, że po różnych stronach frontu walczyło około 2 mln Polaków.
Po Rewolucji
Lutowej 1917 roku Bazyli Nowicki był mianowany kolejno na stanowiska: zastępcy
ministra wojny, dowódcy korpusu oraz dowódcy 12 Armii. W listopadzie tegoż roku
objął stanowisko głównodowodzącego armiami Frontu Północnego. W 1918 roku
generał Bazyli Nowicki dobrowolnie przeszedł do służby w bolszewickiej Armii
Czerwonej i objął obowiązki zastępcy głównego inspektora Robotniczo-Chłopskiej
Armii Czerwonej (Rabocze-Kriestjanskaja Krasnaja Armia), a od maja 1919 –
kierownika inspekcji wojskowej RKKA. Później poświęcał się przeważnie pracy
naukowej i dydaktycznej, od 1919 roku bowiem aż do 1929 pełnił obowiązki
profesora Katedry Historii i Sztuki Wojskowej w obrębie Akademii Wojskowej
RKKA. Przez wiele lat pracował nad fundamentalnym, bardzo szczegółowym
dwutomowym dziełem Kampanija 1914 g . w Belgii i Francji,
której drugie wydanie ukazało się w Moskwie w 1938 roku i wywarło poważny wpływ
na kształtowanie się radzieckiej doktryny wojskowej w przededniu drugiej wojny
światowej.
Profesor Bazyli
Nowicki zmarł 15 stycznia 1929 roku w Moskwie. Jego dzieła naukowe z zakresu
historii wojen i sztuki militarnej były wielokrotnie wznawiane także po jego
zgonie i do dziś należą do kanonu rosyjskiej literatury fachowej w danej
dziedzinie. Zawierają bowiem ogromny materiał faktograficzny i trafne
interpretacje analityczne.
Fiedor (Teodor) Fiedorowicz Nowicki był
rodzonym bratem Bazylego. Urodził się 2 sierpnia 1870 roku w Opatowie.
W 1889
ukończył Pawłowską Szkołę Wojskową, a w 1895 elitarną Akademię Sztabu
Generalnego.
W
okresie 1914-1918 T. Nowicki dowodził dywizją rosyjską i miał rangę
generała-majora. Cieszył się tak wielką sympatią żołnierzy, że w grudniu 1917
roku został przez Radę Deputowanych Żołnierskich wybrany na dowódcę korpusu. W
1918 roku przeszedł razem ze swym korpusem na stronę bolszewików i został
wybrany na dowódcę dywizji, następnie zaś na kierownika Jarosławskiego Okręgu
Wojskowego. W grudniu 1918 roku był szefem sztabu, a następnie dowódcą i
członkiem Rewolucyjnej Rady Wojskowej (Rewwojensowiet) 4 Armii i Grupy
Południowej Frontu Wschodniego. Od listopada 1919 roku T. Nowicki pełnił
obowiązki zastępcy dowódcy wojsk Frontu Turkestańskiego i toczył zwycięskie
walki z oddziałami bojowników islamskich.
W
okresie od sierpnia do października 1920 roku pełnił funkcje eksperta w
składzie delegacji sowieckiej prowadzącej pertraktacje pokojowe z Polską. We
wrześniu 1921 roku T. Nowicki objął eksponowane stanowisko szefa sztabu
lotnictwa wojskowego, zwanego wówczas Robotniczo-Chłopską Czerwoną Flotą
Powietrzną i położył znaczne zasługi dla imponującego rozwoju tego rodzaju
broni w ZSRR.
W
okresie 1923-1930 był kierownikiem wydziału lotnictwa w Wojskowej Akademii
Lotniczej im. N. Żukowskiego w Moskwie, która szykowała najwyższej klasy
specjalistów dla floty powietrznej ZSRR i szeregu innych krajów, łącznie z
Niemcami.
W
okresie 1933-1938 T. Nowicki pełnił funkcje oficera do szczególnie ważnych
poruczeń przy kierownictwie Wojskowych Sił Powietrznych RKKA. Omal nie stał się
ofiarą antypolskiej histerii, rozpętanej przez Jagodę i frakcję żydowską w
kierownictwie ZSRR.
Po
napadzie Niemiec hitlerowskich na ZSRR wrócił do służby wojskowej, choć przecież
miał ponad siedemdziesiąt lat. W okresie 1943-1944 pełnił obowiązki wykładowcy
na Katedrze Historii Wojen Wojskowej Akademii im. M. W. Frunze w Moskwie.
Został za zasługi odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru.
Generał-lejtnant
Teodor Nowicki zakończył życie 6 kwietnia 1944 roku w Moskwie.
Michał Tuchaczewski
Historyk Chudobski
w jednym ze swych wywiadów mówił: „W
czasie obrony mojej pracy habilitacyjnej okazało się, że „spornym Polakiem”
jest marszałek Związku Radzieckiego Michał Tuchaczewski. Otóż z mojego punktu
widzenia, z punktu widzenia badacza kwestii kaukaskiej w historii Polski,
Tuchaczewski był Polakiem. Był bowiem taki czas, że polskość była mu bardzo
potrzebna i przyczyniła się do wyniesienia go na wyżyny w strukturze dowodzenia
Armią Czerwoną – tak było przecież w 1920 roku. Później rzeczywistość radziecka
spowodowała, że coraz mniej czuł się Polakiem.” Ponieważ stawało się to coraz
bardziej niebezpieczne w sytuacji, gdy żydowskie wpływy (wykorzystujące polską rusofobię
we własnym celu) zaczęły przegrywać w starciu z rosyjskim komunonacjonalizmem.
I – dodajmy –
został rozstrzelany przede wszystkim za świadome spowodowanie klęski wojsk
bolszewickich w 1920 roku, za to, że był współsprawcą, razem z Piłsudskim i
Rozwadowskim „cudu nad Wisłą”... Choć formalnie wysunięto także inne zarzuty.
A więc marszałek
Związku Radzieckiego Michał Tuchaczewski został rozstrzelany przez NKWD 12
czerwca 1937 roku jako „szpieg polski i
niemiecki” oraz członek „zdradzieckiej
kontrrewolucyjnej faszystowskiej organizacji wojskowej w robotniczo-chłopskiej
Armii Czerwonej”. W tymże procesie Józef Stalin i Andrzej Wyszyński
doprowadzili do skazania na karę śmierci dziesięciu innych czołowych
reprezentantów elity sił zbrojnych ZSRR, wśród których było dwóch Litwinów,
dwóch Łotyszów, sześciu Żydów. W ciągu dwóch lat (1937/38) rozstrzelano w sumie
trzech z pięciu marszałków ZSRR (prócz M. Tuchaczewskiego byli to W. Blucher i
A. Jegorow), ośmiu admirałów, czternastu z szesnastu generałów broni, ponad 90
proc. generałów niższych rang oraz 35 tysięcy spośród 80 tysięcy oficerów.
Hekatomba niespotykana w dziejach ludzkości. Na miejsce rozstrzelanych
mianowano mechanicznie oficerów niższych rang, często zupełnie bezbarwnych i
prymitywnych. Elita armii sowieckiej została w ten sposób zdruzgotana. Po
czystkach osoby polskiego czy innego obcego pochodzenia (prócz żydowskiego)
stanowiły w niej już nikły procent, a i te, by ratować skórę, podawały się
ostentacyjnie za Rosjan.
W leksykonie Kto jest kim w Rosji po 1917 roku (s. 302-303)
znajdujemy następujące hasło: „Tuchaczewski
Michaił Nikołajewicz (1893-1937), najwybitniejszy dowódca radziecki okresu
porewolucyjnego.
Urodził się 16
II w majątku Aleksandrowskoje w guberni smoleńskiej, w arystokratycznej
rodzinie pochodzenia polskiego. Absolwent Aleksandrowskiej Uczelni Wojskowej. W
czasie I wojny światowej walczył w Siemionowskim Pułku Gwardyjskim. Dostał się
do niewoli niemieckiej, przebywając tam razem z jeńcem francuskim, Charles'em
de Gaulle'em. Po ucieczce z niewoli wstąpił do Armii Czerwonej, dowodził paru
frontami, demonstrując wybitne zdolności przywódcze i szybko awansując. W
uznaniu zasług w walce z korpusem czeskim, Denikinem i Kołczakiem odznaczony
orderem Czerwonego Sztandaru (1919). Dowódca „Armii do walki z bandytyzmem w
guberni tambowskiej”. Z zadania wywiązał się z niesłychanym okrucieństwem, w
rozkazie nr 171 (podpisanym wspólnie z W. Antonowem-Owsiejenką) z 11 VI 1921
domagał się „ścisłej i bezlitosnej” rozprawy z przeciwnikami reżimu, dzień
później wydając dyspozycje o zastosowaniu gazów trujących przeciwko powstańcom
chłopskim. Z równą bezwzględnością postępował też z powstańczym Kronsztadem w
1921. W rozkazie z 2 VII 1920 dla podległej mu Armii Czerwonej maszerującej na
Warszawę pisał: „Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej
pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym.
Na zachód!”. Jako najwybitniejszy z wojskowych radzieckich strateg w
decydującym stopniu przyczynił się do modernizacji Armii Czerwonej. Pionier
formacji pancernych, lotniczych i rakietowych, komendant Akademii Armii
Czerwonej, dowódca leningradzkiego okręgu wojskowego, szef sztabu Armii
Czerwonej, ludowy wicekomisarz obrony, w 1935 mianowany jednym z pierwszych
pięciu marszałków ZSRR. Autorytet „czerwonego Napoleona” w kręgach wojskowych w
kraju i za granicą nie mógł podobać się Stalinowi, toteż mimo wzorowej
lojalności politycznej i przykładnej bezwzględności w walce z antybolszewickimi
powstaniami Tuchaczewski padł ofiarą rozprawy z elitą armii.”
Bardziej
szczegółowo życie i dzieło tego wybitnego żołnierza wywodzącego się ze
szlachetnego rodu używającego jako znaku rodowego herbu Pogoń Polska, wygląda
jak następuje. Michał Tuchaczewski urodził się 3 lutego 1893 roku w Moskwie i
tutajże został ochrzczony w jednej z prawosławnych cerkwi. (W wielu biografiach
niezgodnie z faktami podaje się, że urodził się w guberni smoleńskiej). Rodzina
pochodziła jednak, jak wiemy, ze Smoleńszczyzny, dawnej dzielnicy Wielkiego
Księstwa Litewskiego, a posiadłość tej gałęzi Tuchaczewskich, z której wywodził
się przyszły marszałek, znajdowała się w okolicy miasteczka Wyszegóry. Ród ten
od wieków, jak zaznaczyliśmy, pieczętował się herbem Pogonia Polska. Nawiasem
mówiąc ze szlachty smoleńskiej, która w całości prawie była polsko-litewskiego
pochodzenia, pochodził długi szereg najwybitniejszych działaczy kultury, nauki,
polityki rosyjskiej.
W 1989 roku tygodnik
„Polityka” opublikował wywiad Anny Żebrowskiej z trzema, żyjącymi jeszcze
wówczas, siostrami marszałka Tuchaczewskiego: Olgą, Marią i Elżbietą, które jednogłośnie
zaprzeczyły zarówno polskim korzeniom rodziny, jak i jej arystokratyzmowi, które
to zaprzeczenie w warunkach totalitarnego państwa „proletariackiego” było czymś
naturalnym i zrozumiałym, a także znanym w wielu innych podobnych przypadkach. Przytoczmy
interesujący fragment tej rozmowy.
„Anna Żebrowska: –
Czy to prawda, że rodzina Tuchaczewskich wywodzi
się z Polski?
Jelizawieta Tuchaczewska
(dalej – Liza): – Nie. Jak zaświadcza nasze
drzewo genealogiczne, wyprowadzone od XIII wieku, był to ród wojskowych, którzy
od zarania służyli moskiewskim władcom. Protoplasta rodu był wychodźca z imperium
rzymskiego, pojawił się na Rusi w 1251 roku. W XV wieku jego potomek za zasługi
wojenne otrzymał ziemie i od jednej z gmin, Tuchaczewskiej, przyjął nazwisko. Zastanawiające
jednak, że wszyscy Polacy, z którymi stykałam się w łagrach, pytali, czy nie pochodzę
z Polski, lub wręcz: dlaczego ukrywam polskie pochodzenie...
Olga Tuchaczewska:
– W księdze kawalergardy z początków XIX wieku
można przeczytać, iż Nikołaj Tuchaczewski z tulskiej szlachty (nasz prapradziadek)
uważany był za najpiękniejszego oficera Moskwy i Petersburga. „Budową i rysami przypominał
starożytnego Antinoosa. Reprezentował najwspanialszy typ Słowianina, jaki można
było spotkać w stolicy. Wraz ze swym kuzynem, kamerpaziem Kirejewskim, cudownie
śpiewał” – potwierdza goszczący w Rosji Francuz Philippe Auger.
Liza: – Z przykrością wypada przypomnieć, iż nasi przodkowie
niejednokrotnie wyprawiali się na Polskę. Pradziadek Aleksander Nikołajewicz, uczestnik
wojen tureckich i napoleońskich, złożył w Polsce kości. Szturmował Warszawę jako
dowódca Pułku Ołonieckiego, posłanego do tłumienia „polskogo miatieża”. Ciężko ranny
dostał się do niewoli, gdzie zmarł 25 sierpnia 1831 roku. Pochowano go w miejscowości
Wyczółki. Mogiłę odnaleziono po 60 latach i prochy wraz z płytą nagrobną i mieczem
z zachowaniem honorów wojskowych przeniesiono do cerkwi pułkowej w Łomży.
Anna Żebrowska: – Czy wasza rodzina, szlachta z dziada pradziada,
dużo straciła na skutek rewolucji?
Maria Tuchaczewska:
– Absolutnie nic. Jeszcze dziadek miał dwa
majątki: Aleksandrowskoje w guberni smoleńskiej, w której był marszałkiem szlachty,
i Wrażskoje pod Penzą, gdzie wychowaliśmy się. Jednak ojciec, choć bardzo wykształcony
i dbający o wykształcenie dzieci, okazał się złym gospodarzem. Najpierw musiał sprzedać
Aleksandrowskoje, a w 1914 splajtował do reszty. Nie odczuliśmy mocno tego faktu,
bo zaczęła się wojna, starszych braci zmobilizowano, ojciec zmarł. Wrażskoje kupił
kuzyn, który zaprosił mamę z młodszymi dziećmi do przeczekania tam wojny. Dom nie
był okazały, więc po rewolucji pozostawiono go nam razem z ogrodem. Chłopi dali
nawet konia i krowę. Odnosili się do nas dobrze.”
Rodzina
Tuchaczewskich była liczna i żyła w zgodzie. Mimo arystokratycznych korzeni,
może zresztą dzięki nim i kulturze z nimi związanej, rodzice wychowali dzieci w
duchu skromności, pracowitości, uczciwości. Stosunki między rodzicami były
spokojne i zrównoważone, co korzystnie wpływało na całą atmosferę życia
rodzinnego i na harmonijny, wszechstronny rozwój duchowy dzieci. Warto być może
w tym miejscu też zaznaczyć, że wszyscy w rodzinie Tuchaczewskich dobrze znali
język polski, język swych przodków.
Wojskowa tradycja
w rodzinie Tuchaczewskich sięgała szeregu pokoleń wstecz, a więc i Michał
jeszcze w dzieciństwie jakby poszedł za przysłowiowym „zewem krwi”, marzył o
karierze oficera, o długich marszach, bojach i podbojach. Chłopcy zresztą w
wieku około 7-14 lat oddają się nagminnie snuciu tego rodzaju planów i
projektów, które skądinąd niezmiernie rzadko stają się rzeczywistością. Młody
Tuchaczewski jednak był człowiekiem czynu i jeszcze w pacholęcym wieku hartował
ducha i ciało, by sprostało przyszłym wyzwaniom losu: sypiał na gołych deskach
zamiast na pierzynie – ku zakłopotaniu ojca i oburzeniu matki; uprawiał sporty,
na ile dało się to czynić w warunkach wiejskich – „pompki” były najczęściej
wykonywanym ćwiczeniem, za „ciężarki” służyły większe kamienie, a za „poprzeczkę”
– pozioma gałąź przydrożnej wierzby. Oblewanie się chłodną wodą ze strumyka czy
skrywane przed rodzicami całodniowe dobrowolne głodówki miały też, w intencji
młodzieńca, hartować jego zdrowie. Jeśli zaś chodzi o przygotowanie umysłowe,
to tutaj głównie chodziło o intensywną lekturę klasycznych tekstów wojskowych
(Cezar, Herodot, Clausewitz, Suworow itp.), a to nie tylko w języku rosyjskim,
ale też polskim, francuckim, niemieckim i angielskim. (Stąd m.in. późniejsze
świetne posługiwanie się tymi językami przez marszałka M. Tuchaczewskiego).
Na wielokrotnie
ponawiane prośby syna Mikołaj Tuchaczewski zgodził się wreszcie w 1911 roku na
zapisanie go do I Moskiewskiego Korpusu Kadetów. Po roku 19-letni młodzieniec
miał już zaświadczenie zawodowego wojskowego, lecz natychmiast wstąpił do
Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej, w której przez dwa lata był junkrem. Tutaj
dopiero poznał, czym tak naprawdę jest służba wojskowa, polegająca przede
wszystkim na bezwzględnej, żelaznej dyscyplinie. Tutaj Tuchaczewski nie tylko
pojął, ale i poczuł, że ten, kto chce rozkazywać, musi wprzód nauczyć się
słuchać. Dryl, karność, posłuszeństwo – wbrew filisterskim poglądom – wcale nie
są dla osobowości niszczące. Wpajają nawyk samodyscypliny, uczą umiłowania
porządku i ładu – także wewnętrznego, psychicznego,
emocjonalno-intelektualnego. Odbycie służby wojskowej w młodym wieku to wielka
szkoła życia, która uczy pokonywania chaosu na wewnątrz i na zewnątrz osoby
ludzkiej, która porządkuje sam proces młodego życia. „Rozkazywanie sprawia tak samo przyjemność jak posłuszeństwo: pierwsze,
kiedy się jeszcze nie stało przyzwyczajeniem, drugie – kiedy weszło w nawyk”.
(Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego
cień). Ale z drugiej strony jest jasne, że rozkazywać innym może tylko taki
człowiek, który jest od nich lepszy. A tę „lepszość” daje nie tylko wrodzony
talent, lecz też zdobyte wykształcenie.
12 lipca 1914
roku, na parę tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej, Michał
Tuchaczewski otrzymał dyplom i rangę podporucznika armii Cesarstwa Rosyjskiego.
Ponieważ wykazał się najlepszymi wynikami w nauce, miał prawo wolnego wyboru
miejsca służby i wybrał Pułk Siemionowski cesarskiej gwardii przybocznej, w
którym zresztą służył ongiś jego pradziad. Zaraz po wybuchu wojny pułk został
skierowany na front, a podporucznik Tuchaczewski 20 sierpnia 1914 roku po raz
pierwszy w swym życiu wziął udział w walkach z Austriakami. Odtąd miało to
trwać przez szereg miesięcy, aż do zakończenia kampanii 1914 roku. Gwardyjska
dywizja, w której służył młody oficer, wykazała się szczególnymi zaletami i
umiejętnościami. Wśród wielu oficerów także M. Tuchaczewski został nagrodzony
orderem św. Włodzimierza IV klasy za odwagę i osobiste męstwo. Po operacji
galicyjskiej, brał on udział później także w warszawsko-iwangorodzkiej i
częstochowsko-krakowskiej. Był to okres pomyślny zarówno dla wojsk rosyjskich
jako całości, jak i dla Tuchaczewskiego osobiście, który nie tylko zgarnął w
ciągu pół roku dalszych pięć orderów, ale też nabrał doświadczenia bojowego, doskonale
poznał się na taktyce i psychologii prowadzenia działań bojowych, która to
wiedza okazała się później wielce przydatna już nie porucznikowi, lecz
marszałkowi Tuchaczewskiemu. Ci, którzy znali go w 1914 roku na froncie,
podkreślali jego zuchowatą odwagę, energię, ruchliwość, jak też
zdyscyplinowanie i surowość usposobienia.
1915 rok zaczął
się dla Pułku Siemionowskiego ciężkimi, krwawymi starciami pod Łomżą z
Niemcami, którzy mieli znaczną przewagę w artylerii. W nocy z 18 na 19 lutego
Niemcy skierowali na pozycje 7 kompanii 2-go batalionu huraganowy ogień
artyleryjski, który trwał przez kilka godzin. Kompania została prawie w całości
wybita, a jej resztki, w tym M. Tuchaczewskiego, w stanie kontuzji, wzięto do
niewoli. W marszu do obozu podjął czterokrotnie próby ucieczki – wszystkie
nieudane. W końcu umieszczono go w twierdzy Ingolstadt za murami grubymi na dwa
metry i wysokimi na kilkadziesiąt. Ucieczka stąd była nie do pomyślenia, stał
się więc M. Tuchaczewski jednym z 2 milionów jeńców rosyjskich w Niemczech. Na
długo – na okres prawie trzech lat (w obozie jenieckim zaprzyjaźnił się z innym
jeńcem, późniejszym generałem i prezydentem Francji, Charlesem de Gaulle).
W 1917 roku Rosją
wstrząsnęły dwie rewolucje, niespokojnie było też w Niemczech. Być może dzięki
osłabieniu dyscypliny społecznej i wojskowej gorzej strzeżono też jeńców,
których liczba zresztą dochodziła w tym czasie do trzech milionów osób. Kto by
upilnował tylu żołnierzy, już zresztą w swoisty sposób „zadomowionych” nad
Szprewą? Podjął więc Tuchaczewski piątą próbę ucieczki z więzienia. Tym razem
była ona udana. (Co prawda łatwość, z jaką udało mu się dotrzeć do granicy
szwajcarskiej i ją przekroczyć może budzić podejrzenie, że jednak rzeczywiście
wywiad niemiecki mógł w tym czasie zwerbować młodego oficera na swego agenta, z
czego, nawiasem mówiąc, nie wynika, że złożonych (być może) przyrzeczeń
dotrzymał i współpracę podjął; mógł przecież wyrazić zgodę na agenturalną
działalność tylko po to, by z niewoli się wydostać, a następnie wszelkie
kontakty z Abwehrą zerwać, o ile w ogóle takowe miały miejsce, o co, jak
wiadomo, posądzał później Tuchaczewskiego Józef Stalin). W każdym bądź razie
uciekinier dotarł pomyślnie do konsulatu rosyjskiego w Bernie szwajcarskim,
następnie bawił przez kilka dni w Paryżu, później przez Norwegię, Szwecję i
Finlandię dotarł wreszcie, w październiku 1917 do Rosji, wzburzonej przez
ferment rewolucji. Próby ponownego rozpoczęcia kariery wojskowej w
Piotrogrodzie nie powiodły się i M. Tuchaczewski w styczniu 1918 znalazł się
ponownie w Moskwie, w mieście wygłodzonym, wymęczonym, wykrwawionym,
wychłodzonym, wstrząsanym przez konwulsje rewolucji i bandytyzmu. Po rozważeniu
sytuacji, wszystkich „za” i „przeciw” były jeniec postanawia przyłączyć się do
partii bolszewików i od marca 1918 staje się współpracownikiem wydziału
wojskowego Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, czyli rządu
sowieckiego. Dlaczego tak raptem i tak wysoko trafił, trudno powiedzieć. Może
dlatego, że W. Lenin też był niemieckim agentem? Tak nakazywałaby sądzić
podejrzliwość, ale było chyba inaczej. Po prostu w okresach rewolucyjnych
wielkie kariery młodych, zdolnych i energicznych ludzi (a takim właśnie był M.
Tuchaczewski) często zaczynają się dzięki jakiemuś przypadkowemu, aczkolwiek
korzystnemu, zbiegowi okoliczności, a potem biegną w górę coraz gwałtowniej.
Tak też było i tym razem. W wojskowym wydziale WCKW Tuchaczewski bezpośrednio
zetknął się z prominentami reżimu bolszewickiego: A. Jenukidze, F.
Dzierżyńskim, N. Podwojskim, P. Dybienką, N. Krylenką, W. Antonowem-Owsiejenką.
Oczywiście praca na takim stanowisku była nie do pomyślenia bez formalnego
członkostwa w partii bolszewików i M. Tuchaczewski wstępuje do niej w marcu
1918 roku, to zaś z kolei sprzyjało dalszej jego karierze. 27 maja 1918 roku
młody oficer został mianowany na urząd komisarza wojskowego Moskwy. Po kilku
miesiącach W. Lenin osobiście, po dłuższej rozmowie w cztery oczy, oddelegował
M. Tuchaczewskiego na Front Wschodni na stanowisko dowódcy I Armii, która zresztą
faktycznie nie istniała jako zorganizowana i zdolna do prowadzenia działań
bojowych jednostka organizacyjna, lecz stanowiła w momencie przybycia nowego
dowódcy luźne zbiorowisko różnych mniejszych oddziałów, które szły w rozsypkę
lub wycofywały się przy byle kontakcie z oddziałami zbuntowanego Korpusu
Czechosłowackiego, który był wówczas prawdziwym panem Powołża i Syberii.
Zresztą i Armia
Czerwona nie spotkała przybysza z centrum gościnnie. Podpułkownik Murawiew,
ówczesny dowódca Frontu Wschodniego, aresztował M. Tuchaczewskiego i kazał go
rozstrzelać. Tylko okoliczność, że 11 lipca niesnaski w łonie dowództwa
bolszewickiego skończyły się zastrzeleniem Murawiewa, sprawiła, iż przyszłego
marszałka wypuszczono żywego z aresztu. Tym razem schaotyzowanie wojsk
czerwonych miało skutek zbawienny, ale na dłuższą metę było ono niesłychanie
szkodliwe z punktu widzenia sprawy rewolucyjnej. (Wbrew pozorom rewolucja ma na
celu nie rozluźnienie norm społecznych, lecz ich zaostrzenie i umocnienie, tyle
że na nowych podstawach ideowych i organizacyjnych). I Tuchaczewski miał już
niedługo ten stan przejściowej anarchii kardynalnie odmienić. Doskonale zdawał
on sobie sprawę z tego, że wojsko bez dowódców z prawdziwego zdarzenia, czyli
bez oficerów zawodowych, jest po prostu przysłowiowym „stadem baranów”. Czymś
takim były właśnie owe tysiące czerwonoarmistów, którymi dowodzili wybrani na
zebraniach „przywódcy”, szeregowe ciemniaki i matoły, których jedyną „zaletą”
było hałaśliwe rzucanie rewolucyjnych haseł na tychże zebraniach zrewoltowanego
motłochu. M. Tuchaczewski rozumiał, że nową władzę mogą obronić tylko „zawodowcy”,
a takich w guberni symbirskiej były tysiące. Byli to wszelako dawni oficerowie
armii carskiej, którzy pochodzili w większości ze szlachty, mieli przyzwoity
poziom kultury ogólnej i zawodowej, i którzy – szczerze i serdecznie
nienawidzili zarówno czerwony motłoch, jak i jego przywódcę Lenina. Wydawało
się, że postawienie tych hrabiów, baronów, ziemian na służbę czerwonej
rewolucji jest zupełnie nie do pomyślenia. Co więcej, było wiadomo, że byli
carscy oficerowie zaczynają się powoli organizować i – wbrew powszechnej
anarchii – tworzyć zalążki ruchu, który później przyjął formę Białej Gwardii.
Jednak w guberni symbirskiej Tuchaczewski sprawił, że oficerowie starego reżimu
zasilili – i to masowo – szeregi Armii Czerwonej. 4 lipca 1918 roku dowódca I
Armii podpisał ułożone przez siebie rozporządzenie, które brzmiało krótko i
węzłowato: „Aby stworzyć armię zdolną do prowadzenia działań bojowych,
potrzebni są doświadczeni przywódcy, dlatego też rozkazuję wszystkim byłym
oficerom, zamieszkałym w guberni symbirskiej, niezwłocznie stawić się pod
Czerwone sztandary powierzonej mi armii. Dziś 4-go lipca, rozkazuję wszystkim
zamieszkałym w Symbirsku oficerom stawić się do mnie na godzinę 12 w gmachu
Korpusu Kadetów. Ci, którzy tego rozkazu nie wykonają, zostaną oddani pod sąd
wojskowo-polowy”. Ogłoszenie zostało wczesnym rankiem w setkach egzemplarzy
wywieszone na wszystkich ulicach Symbirska. I poskutkowało. Kilkaset oficerów
zgłosiło się natychmiast, dalsi w następnych dniach. M. Tuchaczewski dobrał
spośród nich szereg na oficerów swego sztabu, innymi obsadził stanowiska
dowódców batalionów i kompanii, zobowiązując oficerów nie tylko do
natychmiastowego wprowadzenia żelaznej dyscypliny w oddziałach, ale i ich
dokompletowania. Ogłosił też zaraz przymusową mobilizację na terenie guberni.
Minęły zaledwie dwa tygodnie, a I Armia została przekształcona z uzbrojonego
motłochu w karną i silną jednostkę bojową. Jej dowódca w równie zdecydowany
sposób rychło załatwił też wszystkie sprawy związane z umundurowaniem,
uzbrojeniem, wyposażeniem i wyżywieniem oddziałów. Okazało się, że w tak
straszliwie wyniszczonym i zanarchizowanym kraju były jednak wszystkie zasoby,
potrzebne dla wojska. Chodziło tylko i wyłącznie o racjonalną organizację i
żelazną dyscyplinę.
Jak wiadomo,
wojsko najlepiej się czuje w natarciu, natomiast w czasie cofania się i
bezczynności demoralizuje. M. Tuchaczewski i z tego doskonale zdawał sobie
sprawę, toteż wydał rozkaz dotyczący przejścia do działań zaczepnych, a
oficerów zobowiązał do dania osobistego przykładu odwagi, męstwa i poświęcenia.
Już pierwsze ruchy przyniosły powodzenie, w lipcu 1918 oddziały czechosłowackie
i białogwardyjskie zostały odrzucone na 50 km od poprzedniej linii frontu, w niektórych
zaś miejscach zostały wręcz rozproszone. Co zabawne, to okoliczność, że sam
dowódca armii nie tylko jadał z menażki te same potrawy co zwykli żołnierze, a
czynił to nie dla pokazu, lecz ze względów zasadniczych, ale też pod ogniem
karabinów maszynowych uzbrojony w zwykłą broń strzelecką osobiście prowadził
kompanie na bagnety; na parowozie przełamywał opór na stacjach kolejowych i
odbijał z rąk przeciwnika; podczas zaś bombardowania z zimną krwią golił się i
polewał zimną wodą, gdy z samolotów biły karabiny maszynowe, a żołnierze byli
bliscy tego, by rzucić się do ucieczki. Taki przykład osobisty czynił cuda,
jeśli chodzi o podniesienie morale i ducha bojowego żołnierzy. Byłoby tak
zresztą w każdej armii, nie tylko w czerwonej. Ciekawe, że taka odwaga nie
znajdowała aprobaty w oczach komisarzy bolszewickich, którzy wysyłali do Kremla
raporty na dowódcę, który przez takie „narażanie się” miał szkodzić sprawie
rewolucji... Te donosy najchętniej czytywał i usiłował je „właściwie
wykorzystać” kierownik Rewolucyjnej Rady Wojskowej (Rewwojensowiet) Lew Trocki
(Lejba Bronsztejn) i jego zastępcy Rozenberg i Biełoborodow (Wajsbart), którzy
z jakichś niezrozumiałych względów wręcz zoologicznie nienawidzili
Tuchaczewskiego, wciąż usiłowali go dyskredytować, dążyli do odwołania i
likwidacji wybitnego oficera. Przez dłuższy czas to się im jednak nie udawało,
gdyż w ruchu rewolucyjnym, szczególnie w sferze wojskowości, frakcja aryjska
była również bardzo silna i nie dawała się tak łatwo rozbić i zniszczyć.
M. Tuchaczewski
pozostawał na swojej posadzie, ciągle doskonaląc zarządzanie I Armią, dbając
także o rozwój umysłowy i kulturalny kadry: we wszystkich pułkach w trybie
obowiązkowym wprowadzono biblioteki, a oficerowie i żołnierze byli skłaniani,
pierwsi – ku lekturze dzieł z zakresu historii i teorii wojen, drudzy –
przynajmniej beletrystyki.
Ten pełen energii
dowódca był charyzmatykiem z prawdziwego zdarzenia, urodzonym liderem.
Socjolog
Aleksander Hertz w rozprawie Posłannictwo
wodza (1936) pisał: „Przeciwstawieniem
władztwa tradycjonalnego jest władztwo charyzmatyczne. „Charyzmę” można
określić jako ponadpowszednią właściwość pewnej osobistości (pierwotnie
warunkowaną jako magiczna zarówno u proroków, jak i terapeutów, mędrców w
prawie, wodzów-łowców czy bohaterów wojennych), dzięki której osobistość ta
jest oceniana jako obdarzona nadnormalnymi czy nadludzkimi, bądź przynajmniej
specyficznie ponadpowszednimi, nie każdemu dostępnymi siłami lub przymiotami
albo jako zesłana przez Boga lub jako wzór dla innych i dla tego wszystkiego –
jako „wódz”.
Nosicielem charyzmy nie jest osoba oficjalna czy
posiadacz wiedzy fachowej. Jest ona udziałem tych, którzy są obdarzeni
specjalnymi, nadnaturalnymi darami ducha i ciała. Dzięki takiemu obdarowaniu
mogą wykonywać swe umiejętności i sprawować władztwo. Oczywiście mogą tu w grę
wchodzić różne kategorie czynności. Będą więc to czynności wodza wojennego,
szefa ekspedycji łowieckiej, lekarza, sędziego, proroka itd. Ten rodzaj
władztwa ma sobie tylko właściwą strukturę. Charyzma jest dana raz jeden, nie
zna postępowania uporządkowanego, nie zna wznoszenia się po szczeblach drabiny
biurokratycznej, kariery, awansu, uposażenia, organizacji władz itp.
Charyzmatyk opiera się wyłącznie na swym posłannictwie,
w imię jego żąda dla siebie posłuchu i pójścia za sobą. Sukces charyzmatyka
zależy wyłącznie od tego, czy znajdzie on taki posłuch. Ale uznanie, że ktoś
jest charyzmatycznie kwalifikowany, jest traktowane jako obowiązek tych, do
których skierowane jest posłannictwo. Stąd we władztwie charyzmatycznym nie ma
mowy o suwerenności ludu. Jeżeli chińska teoria uzależniała prawo rządzenia
cesarza od uznania go przez lud, to trzeba to rozumieć jako spadający na lud
obowiązek uznawania cech charyzmatycznych, zawartych w posłannictwie monarchy.
Władztwo charyzmatyczne jest więc czymś
niecodziennym, czymś, co nie mieści się w ramach uporządkowanych reguł dnia
powszedniego. Z tego względu jest ono całkowitym zaprzeczeniem wszelkich
struktur biurokratycznych i patriarchalnych. Te bowiem są tworami dnia
powszedniego, cechuje je stateczność, uporządkowanie... Charyzma jest nie z
tego świata. Nie oznacza to oczywiście, żeby charyzmatyk za przykładem świętego
Franciszka miał gardzić posiadaniem pieniędzy i dochodami pieniężnymi, ale
odrzuca on, jako niegodne swego posłannictwa, planowe zarobkowanie i wszelką
racjonalną, uporządkowaną gospodarkę. Charyzma w „czystej” postaci nie jest dla
swych nosicieli źródłem zracjonalizowanego dochodu. Natomiast chętnie
korzystają oni z usług mecenasów, z darowizn czy z łupów, a więc z form dochodu
niepowszedniego i nieregularnego. Charyzmatyk, a razem z nim jego uczniowie i
całe otoczenie żyją jak gdyby poza tym światem, poza codziennymi zawodami i
powszednimi obowiązkami rodzinnymi. Stąd częste są tu takie zjawiska, jak
celibat, niechęć do podporządkowania się panującym regułom gospodarczym,
niepełnienie zawodów zarobkowych itd.”
Prawdopodobnie z
punktu widzenia współczesnej nauki społecznej tego rodzaju zastrzeżenia nie są
na miejscu, gdyż jakby sztucznie zawężają pole realizacji charyzmy, którą
trzeba rozumieć szerzej.
Charyzmy nie można
się nauczyć, wodzem można się tylko urodzić.
Żadne szkoły,
żadne studia, żadna wiedza teoretyczna nie potrafią obudzić talentów
wodzowskich, które człowiek przynosi ze sobą na świat. Wodzowi potrzebne są nie
cnoty rozumu, lecz cnoty woli. „Albowiem
przewodzić znaczy: umieć poruszyć masy. Dar kształtowania idei nie ma nic
wspólnego ze zdolnością przewodzenia”. (Adolf Hitler, Mein Kampf). Niewątpliwie wielki jest człowiek, który potrafi
połączyć wiedzę teoretyczną, zdolności organizatorskie i talent wodza. Do
wodzostwa jest się jednak powołanym od chwili urodzenia. Oznaki charyzmy dają
się zaobserwować już we wczesnej młodości. Także sam jej nosiciel półświadomie
czuje swoje powołanie. „We wszystkim, co
czyniłem – pisał Benito Mussolini – a
zwłaszcza we wszystkim, co przecierpiałem, miałem to wyraźne przeczucie, że
zostałem powołany do czegoś ważnego”.
Myliłby się jednak
ten, kto sądziłby, iż droga życiowa przywódcy tego typu jest usłana różami.
Jest wręcz przeciwnie. Aleksander Hertz pisze: „Charyzmatyk, otrzymując posłannictwo, jest tym samym powołany do
głoszenia jakiejś nowej prawdy, z którą się zwraca do swego otoczenia, żądając
dla niej posłuchu. Jednak prawie zawsze natrafia na opór. Rzecz jasna, prawda,
którą głosi ludziom, jest prawdą tych właśnie ludzi, jest wyrazem ich
nieśmiałych i niewyraźnych pragnień i przeświadczeń, odnosi się do jakiejś
niezmiernie ważnej dziedziny ich sytuacji życiowych. Charyzmatyk przemawia do
kogoś, w imieniu kogoś i dla kogoś. Ale to, co mówi, jest zawsze jakimś nowym
sformułowaniem nieokreślonych i płynnych oczekiwań, jest wydobyciem czegoś
nowego, co przez swój nowatorski charakter jest odczuwane jako rewolucjonizujące,
wytrącające z utartych kolei życia. Stąd otoczenie reaguje sprzeciwem, nie chce
się poddać charyzmatykowi (...). Istotą charyzmy jest to, że człowiek nią
obdarzony przemawia do ślepych i głuchych, a potwierdzeniem charyzmy będzie
fakt przełamania oporu stawianego przez owych ślepych i głuchych... Jak pisał
Mussolini: „A gdy mnie wszyscy porzucają, pozostaję jako najsilniejszy: właśnie
dlatego, że jestem wtedy sam”.
Charyzmatycznego
przywódcę poznać m.in. z tego, że jest świetnym mówcą, że przemawia do mas ich
językiem, że dociera ze swymi ideami do najgłupszego nawet z obecnych na
zgromadzeniu, że mówiąc elektryzuje i zapala słuchaczy. Gdy chłodni badacze
biorą potem do ręki suchy tekst przemówienia, które porwało tłumy i
wyprowadziło je na barykady, i czytają go, ze zdumieniem konstatują, że nie
znajdują w nim z reguły żadnej ciekawszej myśli, żadnych rewelacyjnych
sformułowań. Słowa są niby „zwykłe”, a nawet „jałowe”, „banalne”. A jednak
porwały masy...
Inna cecha
charyzmatyka to zauważalne uzdolnienia artystyczne (wyobraźnia, zdolność do
paradoksalnych skojarzeń, perspektywiczne widzenie świata, zainteresowanie dla
sztuki).
Kolejny znak
rozpoznawczy charyzmatycznego przywódcy to fakt, że już wkrótce po zjawieniu
się na scenie politycznej zaczyna być zaciekle, bez przebierania w środkach
atakowany przez wrogów jego społeczności. Nienawiść obcych jest pewną oznaką,
że chodzi tu o jednostkę wyróżnioną, niosącą ważne posłannictwo zbiorowe i
indywidualne.
Cecha czwarta
przywódcy charyzmatycznego to fakt, że prawdziwy wódz bierze na siebie
najwyższą odpowiedzialność, trwa przy głoszonych wartościach mimo wszystko.
Właśnie tym się różni przywódca prawdziwy od fałszywego; obce mu są tchórzostwo
i konformizm; otwarcie staje do walki i porywa za sobą innych. Prawdziwy wódz
zdobywa w ten sposób autorytet i wpływ tych, kogo reprezentuje.
Piątą cechę
stanowią znaczne uzdolnienia intelektualne, które jednak w tym przypadku nie
paraliżują siły woli i energii działania. Charyzmatyczny przywódca ma szerokie
perspektywy umysłowe, jest dalekowzroczny, nie ulega złudzeniom i słodkim
iluzjom, cechuje go tzw. „bezlitosne myślenie”, zdolność doceniania wroga i
uczenia się od niego.
I – last but not
least – ostatnia z podstawowych właściwości wodza charyzmatycznego: zdolność
koncentracji na podstawowym celu, nieustępliwość w dążeniu do niego, żelazna
wola zrealizowania go.
Jeśli chodzi o
osobowość przyrodzonego wodza, to jest ona indywidualistyczna, cechuje ją
głębokie przekonanie o wybitnej roli jednostki w kształtowaniu dziejów. W zachowaniu
zaś powszednim, w poruszaniu się, mimice, rozmowie, ubiorze różni się taki
człowiek czymś nieuchwytnym od swego otoczenia. I jeszcze: do naczelnych
obowiązków wodza należy otwarte mówienie prawdy narodowi i po prawdomówności
poznaje się m.in. urodzonego przywódcę.
Gdy się uważnie
przyjrzy sylwetce charakterologicznej i duchowej Michała Tuchaczewskiego,
stereotypom jego myślenia, czucia i postępowania, widzi się wyraźnie: był to
autentyczny charyzmatyk i wybitny wódz, który potrafił porwać za sobą tysiące
ludzi do wykonania trudnych, przekraczających miarę normalnych ludzkich
możliwości, zadań. Tacy ludzie potrafią niszczyć, ale też potrafią budować, i
to budować nowe formacje społeczne, nowe państwa, nowe cywilizacje.
W lipcu 1918 roku
I Armia pod dowództwem M. Tuchaczewskiego zajęła miasto Syzrań, ale później
Biała Gwardia wspólnie z Korpusem Czechosłowackim wyparła Armię Czerwoną z tego
miasta, jak też z Ufy, Złatousta, Kazania, Symbirska. Wciąż dawały się we znaki
skutki niedawnych zaniedbań i anarchii. M. Tuchaczewski udał się osobiście na
front, przejechał całą linię samochodem, a następnie konno, szczegółowo
ustalając pozycje i zadania wyjściowe oficerom.
9 września 1918
dowódca dał rozkaz do natarcia i realizacji planów bojowych. Oddziały
Ugrupowania Symbirskiego ruszyły do przodu na linii ponad 100 kilometrów ,
zmierzając koncentrycznie do stolicy guberni. Po dniu walk i posuwania się do
przodu front został ograniczony do 60 km , a 12 września, po przejściu około 70 km oddziały Tuchaczewskiego
jednocześnie z trzech stron stanęły pod bramami Symbirska. Natarcie było tak
skuteczne nie w ostatniej kolejności dlatego, że bezpośrednio na pierwszej
linii walk przewodził mu sam Tuchaczewski, oraz dlatego, że przedtem zaplecze
wroga spustoszył dywizjon kawaleryjski pod dowództwem innego Polaka, P.
Borewicza, który na czele kilkuset dobranych rębajłów, prawie wyłącznie
Polaków, zupełnie zdezorganizował odwody i głębokie linie obrony Białej Gwardii
i Czechów, sprawiając, że liczne miasteczka, wsie i stacje kolejowe zostały
oczyszczone z przeciwnika zanim jeszcze dotarła do nich ofensywa Ugrupowania
Symbirskiego. (Borewicz szczególnie się wyróżnił w walkach pod Samarą,
Syzraniem i Symbirskiem, za co Wojskowa Rada Rewolucyjna I Armii nagrodziła go
imiennym złotym zegarkiem). 12 września Symbirsk, miasto ojczyste W. Lenina,
został ponownie zajęty przez oddziały rewolucyjne, które parły dalej do przodu,
idąc za ciosem. Za cztery tygodnie, od 8 września do 8 października, I Armia
posunęła się w walkach o 800
kilometrów , zajmując tysiące wsi, miasteczek oraz
dziewięć dużych miast. Żołnierze byli zmęczeni, wycieńczeni. Odwody nie zawsze
nadążały za szybko goniącym do przodu frontem. (To było zawsze największą
słabością M. Tuchaczewskiego jako stratega wojskowego: potrafił nacierać tak
szybko i tak błyskawicznie łamać linie obrony przeciwnika, że odwody z zapasami
amunicji, żywności, umundurowania nie nadążały za linią frontu, co powodowało
nieraz ogromne komplikacje, łącznie z buntem wygłodzonych oddziałów – jak to
zdarzyło się kilkakrotnie właśnie podczas kampanii na Powołżu).
W sumie jednak
kampania 1918 roku ujawniła ogromny talent strategiczny M. Tuchaczewskiego i
stała się odskocznią jego dalszej kariery. W listopadzie tegoż roku na mocy
rozkazu Lejby Bronsztejna – Trockiego, przewodniczącego Wojskowej Rady
Rewolucyjnej Rosji, zwycięski dowódca zostaje skierowany na południe kraju, by
zapobiec nasuwającemu się stamtąd zagrożeniu. Tam bowiem, nad Donem, Kubaniem i
Terekiem, powstała zarówno Armia Kozaków Dońskich generała Krasnowa, jak też
Armia Ochotnicza Maja-Majewskiego, wchodząca w skład Białej Gwardii Denikina.
Te ugrupowania, choć niezbyt liczne (w sumie 85 tys. żołnierzy) i nie bardzo
nawzajem się wspierające, złożone były w większości z byłych oficerów armii
carskiej, doskonałych żołnierzy, odważnych, świetnie wyszkolonych,
doświadczonych i bitnych. Trocki i Lenin panicznie bali się marszu tych
rosyjskich oddziałów na Moskwę, który zresztą już się był pomyślnie rozpoczął.
Przerzucono więc na Front Południowy ku pomocy oddziałom już tam walczącym
czerwone dywizje: Uralską, Penzeńską, Moskiewsko-Robotniczą. W trybie pilnym
wysłano też do oddziałów dodatkowo 2500 żydowskich komisarzy z nakazem
rozstrzeliwania na miejscu „defetystów”.
Na czele mającej
wykonać przeciwnatarcie 8 Armii stanął M. Tuchaczewski. I ponownie, w ciągu
grudnia 1918 do marca 1919 roku cały ogromny region nad Donem i Kubaniem został
zajęty przez jego oddziały po zrealizowaniu szeregu brawurowych akcji
zaczepnych.
Następnie
Tuchaczewski został w trybie pilnym ponownie skierowany na Front Wschodni i 23
marca 1919 stanął w Ufie. Na tym froncie Armia Czerwona miała sto tysięcy
bagnetów, 365 dział i 1800 karabinów maszynowych. Przeciwnik pod dowództwem
admirała Kołczaka posiadał 130 tysięcy bagnetów i szabel, 210 dział oraz 1300
karabinów maszynowych. Rozgorzały ponownie krwawe walki bratobójcze, w których
na 200-kilometrowym froncie wiele spektakularnych sukcesów odniosła 5 Armia pod
dowództwem M. Tuchaczewskiego, rozbijając m.in. Korpus Uralski i dwie dywizje
Kołczaka. W ciągu lata 1919 zostały szturmem wzięte maista: Złatoust,
Jekatierinburg, Czelabinsk, Birsk, Bugulma, Bugurusłan, Troick; jesienią tegoż
roku – Petropawłowsk, Tobolsk, Omsk. W ten sposób ogromne tereny między Wołgą a
Irtyszem przeszły pod władzę bolszewików. W. Lenin osobiście dziękował M.
Tuchaczewskiemu za te zwycięstwa.
Jesienią 1919 roku
zasłużony i już sławny oficer został mianowany dowódcą Frontu Kaukaskiego. Nie
wnikając w szczegóły powiedzmy, że pod koniec marca 1920 roku wszystkie
oddziały Białej Gwardii Denikina zostały albo zniszczone, albo wzięte do
niewoli, albo wyparte z Kaukazu, a ich drobne resztki ewakuowały się drogą
morską na Krym. Oddziały zaś M. Tuchaczewskiego wzięły do niewoli do stu
tysięcy żołnierzy i 12 tysięcy oficerów przeciwnika, zdobyły 330 dział, 500
karabinów maszynowych, 200 tysięcy jednostek broni strzeleckiej, 240 parowozów,
sześć pociągów pancernych, mnóstwo innych trofeów. Jednym ze współtwórców tego
sukcesu był obok M. Tuchaczewskiego dowódca 11 Armii Frontu Kaukaskiego M.
Lewandowski. Jako ciekawy szczegół można też wspomnieć fakt, że podczas walk z
Białą Gwardią bolszewicy potrafili naszczuć na nią także ruch islamski,
szerzący się ówcześnie na terenie Azerbejdżanu, Dagestanu, Czeczenii, gdy zaś
bojownicy islamscy spełnili swą rolę, zostali po prostu przez oddziały czerwone
zlikwidowani; zaledwie nędznym resztkom udało się ujść cało do Turcji niedługo
po porażce Denikina, przeciwko którego oddziałom walczyli.
29 kwietnia 1920
roku M. Tuchaczewski został mianowany dowódcą Frontu Zachodniego, walczącego z
Wojskiem Polskim Józefa Piłsudskiego. Była to już regularna wojna między dwoma
sąsiadującymi państwami, sam charakter walk miał nieco inny charakter i cel niż
w wojnie domowej. Ciekawe, że Tuchaczewski rozpoczął swe urzędowanie na tym
odcinku od poniechania planu natarcia, już opracowanego przez jego poprzedników
i zatwierdzonego w Moskwie, i od wystosowania W. Leninowi memorandum, w którym
dowodził zalet raczej ofensywy dyplomatycznej i uwypuklał konieczność dążenia
do rozwiązań raczej politycznych niż wojskowych. Moskwa uznała niektóre
sugestie za słuszne (np. wplątanie Litwy do frontu antypolskiego), ale poleciła
niezwłocznie dopracować plan ofensywy na zachód. Miał to być marsz ku panowaniu
mafii bolszewickiej nad Europą i światem. Wszelkie środki temu służące uznano
za słuszne. „Rewolucja światowa” miała być drogą ku panowaniu nad światem
Bronsztejnów, Nachamkesów, Wildsteinów, Rozenfeldów, Blanków. Tuchaczewscy zaś,
Lewandowscy, a nawet Stalinowie, mieli być tylko mniej lub bardziej skutecznymi
narzędziami w osiąganiu tego „świetlanego” celu...
14 maja 1920 roku
sowieckie wojska Frontu Zachodniego przeszły do natarcia i przez cztery dni
posuwały się do przodu dość szybko, następnie to parcie zostało wyhamowane,
choć jednak w ciągu dwóch tygodni zajęto tereny polskie na głębokość do 100-130 km . Niebawem jednak
oddziały polskie przeprowadziły potężne kontruderzenie, w walkach na bagnety
dywizje bolszewickie wykrwawiły się, poniosły duże straty i zaczęły pospiesznie
się wycofywać na pozycje wyjściowe, ponownie oddając Polakom Połock, Mińsk,
Wilno i inne miasta kresowe, od wieków związane z kulturą polską. Była to
pierwsza poważna porażka M. Tuchaczewskiego, na Kremlu po cichu podejrzewano,
że przezeń zamierzona, gdyż nie chciał walczyć przeciwko ojczyźnie swych
przodków. Były to jednak tylko domysły.
Jak jednak
interpretował te wydarzenia sam ich główny bohater? Nie stanowi to tajemnicy. W
1923 roku ukazała się w języku rosyjskim, a następnie też w polskim, broszura
Michała Tuchaczewskiego Pochód za Wisłę,
w której autor pisał o wybuchu tej wojny co następuje: „Przegląd wypadków rozpoczynam od chwili, kiedy Polacy rozpoczęli
natarcie na naszym froncie południowo-zachodnim i zajęli Kijów. Ówczesne
położenie Rosji sowieckiej było następujące: Kołczak był zlikwidowany na
wschodzie, Denikin był zlikwidowany na Kaukazie. Tylko gniazdo Wranglowskie
trzymało się na półwyspie krymskim. Na północy i zachodzie (nie licząc Polski)
działania były zakończone. Z Łotwą podpisano już pokój. Toteż wystąpienie
Polski zastało nas we względnie pomyślnych dla nas warunkach. Gdyby rząd polski
umiał był porozumieć się z Denikinem przed jego klęską, gdyby nie był się bał
hasła imperialistycznego: «jedna, niepodzielna, wielka Rosja», wówczas
uderzenie Denikina na Moskwę, posiłkowane przez ofensywę polską z zachodu,
mogłoby było skończyć się dla nas znacznie gorzej i trudno nawet zdać sobie
sprawę z możliwości ostatecznych wyników. Ale złożony splot interesów kapitalistycznych
i narodowych nie pozwolił zrodzić się temu sojuszowi i armii czerwonej wypadło
potykać się z wrogami po kolei, co w znacznej mierze ułatwiło jej zadanie.
Na ogół, na wiosnę r. 1920
mieliśmy możność przerzucić prawie wszystkie nasze siły zbrojne na front
zachodni i rozpocząć ciężką walkę z «białymi» siłami Polaków.”
Jeśli idzie o obszar działań wojennych, to Tuchaczewski na
ten temat wypowiada się dość szczegółowo: „Obszar
przewidywanych działań wojennych na froncie zachodnim dzielił się mniej więcej
według południka rzeką Berezyną. Brzegi tej rzeki, błotniste i zalesione, na
całej swojej przestrzeni są poważną przeszkodą do jej forsowania. Te
właściwości zwiększone są jeszcze tym, że w górnym jej biegu, w rejonie m.
Lepla – miast. Berezyny – jez. Pelik, znajdują się prawie nieprzebyte błota,
porosłe lasem. Na południe, wzdłuż dolnego biegu oraz na wschód i zachód od
rzeki, ciągną się nieprzerwane lasy, przeważnie błotniste i bardzo słabo
zaludnione. Kolej przecina Berezynę zaledwie w trzech punktach: pod Borysowem,
Bobrujskiem i Szaciłkami. Wskutek tego rejon, najwygodniejszy do forsowania
rzeki – w kierunku Ihumenia – jest niesłychanie niepodatny dla zorganizowania
komunikacji armii. Na północ od błot Berezyny, między Leplem i Dźwiną, znajduje
się sucha przestrzeń, wygodna do przesuwania i działań wielkich mas wojska.
Prawda, że rejon ten jest poryty przez jeziora, jednakże tutaj wojsko działać
będzie w miejscowości ludnej, a przede wszystkim armia czynna ma tutaj wygodne
połączenia: rzekę Dźwinę i węzeł kolejowy połocki. Obszar ten Polacy nazywają „wrotami
smoleńskimi”.
Na południe od dolnego biegu Berezyny
teren staje się zupełnie nieodpowiedni do działań wielkich jednostek
wojskowych. Lasy, bagna i słabe zaludnienie są tego przyczyną.
Na ogół, można ustalić dwa kierunki,
najwygodniejsze dla naszego uderzenia: wrota smoleńskie i kierunek Ihumenia.
Polacy w tym czasie ustawili się mniej
więcej wzdłuż linii Dzisna–Połock – rzeka Ułła – st. Krupki–Bobrujsk–Mozyrz.
Cechą dodatnią wrót smoleńskich dla naszego natarcia było, jak już powiedziano
wyżej, zaludnienie obszaru, stały grunt i dogodna komunikacja. Cechą ujemną
było to, że natarcie wprost od Połocka napotykało na drodze bardzo ciężką
przeszkodę – Dźwinę. Zaś uderzenie miedzy Dźwiną a Leplem zmuszało naszą armię,
po przejściu do rejonu st. Orzechowna, do załamania swojej linii operacyjnej
przez zachodzenie prawym ramieniem co najmniej na 90 stopni. W kierunku
Ihumenia można było pozwolić sobie na wygodny ruch po linii prostej. Jak
wspomniano wyżej, ruch ten musiał mieć miejsce w rejonie, odznaczającym się
bezdrożami i gruntem lesisto-bagnistym, gdzie organizacja tyłów napotkać by
musiała, przy naszych nędznych środkach, przeszkody nieprzezwyciężone. Oto
dlaczego, przy wypracowaniu planu działań zaczepnych, dla uderzenia głównego
zostały obrane wrota smoleńskie. (...)
Według planu głównodowodzącego, główną
rolę strategiczna odegrać miał front zachodni. Tu, w rejonie
Witebsk–Tołoczyn–Orsza, skupiły się wielkie siły, przewożone z różnych
likwidowanych frontów. Wybrany przez głównodowodzącego rejon koncentracyjny
rozwiązywał dowództwu frontu ręce, jeżeli chodzi o wybór tego lub innego
kierunku operacyjnego. Kilku marszami można było podciągnąć te siły do wrót
smoleńskich i w takim samym czasie skoncentrować się w kierunku Ihumenia.
Nasze skupione oddziały nie mogły być
podciągnięte do jednakiego poziomu. Te oddziały, które już poprzednio
znajdowały się na froncie zachodnim, nie wydawały się godne szczególnego
zaufania. Stały one tu przez kilka lat, rozciągnięte szeroko, przy czym wojsko
polskie, bardziej przedsiębiorcze, przez ciągłe wycieczki i drobną szarpaninę
męczyło i demoralizowało naszych żołnierzy. Tracili działa, karabiny maszynowe
i rannych. Jednocześnie z żadnej strony nie stosowano poważnych działań
aktywnych. To wszystko, w połączeniu z niepowodzeniami zeszłorocznymi w walkach
z Polakami, rzucało na nasze oddziały jak gdyby cień niepewności i pewnej
nieśmiałości. Odwrotnie, oddziały, przybywające z innych frontów, dopiero co
przez nas zwycięsko zlikwidowanych, pełne były wojowniczego nastroju i bardzo
wysokiego napięcia ducha. Zdolność ich do boju była bezwarunkowo wielka.
Oddziały miejscowe frontu zachodniego
(48-ma, 53-cia, 8-ma, 10-ta, 17-ta, 2-ga i 57-ma dywizje strzelców) zajmowały
linię frontu bojowego. Oddziały, przerzucone z innych frontów, skoncentrowane
były w wyżej wskazanym rejonie Witebsk–Tołoczyn–Orsza. Dowództw armii na
froncie zachodnim było tylko dwa: dowództwo armii 15-ej i-16-ej. Tym czasem
zamierzona koncentracja (stosownie do ilości dwudziestu jeden dywizyj) wymagała
nie mniej, jak 4 do 5 dowództw armij. Oddziałów technicznych, łączności i
kolejowych było na froncie zachodnim bardzo niewiele, bezwarunkowo za mało do
choć trochę poważniejszych działań wojennych. Ściąganie tych oddziałów na ogół
znacznie opóźniło się w stosunku do ściągania zasadniczych rodzajów broni,
skutkiem czego działania następne odbywać się musiały w nadzwyczaj trudnych
warunkach.
Wojsko polskie rozciągnięte było
kordonem wzdłuż całej zajętej przez nie linii, mniej więcej równomiernie. Każda
ich dywizja starała się wydzielić odwód; armie ze swojej strony czyniły to
samo. W ten sposób, oddziały, rozciągnięte równomiernie wzdłuż frontu,
eszelonowały się również mniej więcej równomiernie w głąb. Ta pozorna równowaga
rozmieszczenia polskiego przez samo swoje założenie rodziła pewne
niebezpieczeństwo, a mianowicie to, że dowództwo polskie, bez względu na
wysiłki, nie mogłoby skupić w jakimkolwiek kierunku głównej masy wojska. Nasze
natarcie zawsze napotkać musiało zaledwie nieznaczną część armii polskiej, a
następnie mogło kolejno odpierać przeciwnatarcie odwodów.
Te błędy rozmieszczenia polskiego były
przez nas wzięte pod uwagę i przy organizacji natarcia liczono na to, aby silne
uderzenie naszych przeważających sił od razu zniszczyło pierwszą linie polską.
Ażeby osiągnąć w najkrótszym czasie najlepszy wynik, dowódcy dywizyj otrzymali
rozkaz wprowadzenia swoich oddziałów w bój od razu, bez pozostawiania
jakichkolwiek odwodów. Nasze oddziały masą swoją gniotły i, w całym tego słowa
znaczeniu, znosiły w punkcie uderzenia oddziały pierwszej linii polskiej. Potem
kolejne uderzenia odwodów nie były już straszne i odwody dzieliły losy swej
pierwszej linii.
Za to pod względem wyszkolenia stan
wojska polskiego był na ogół wyższy, niż naszych oddziałów. Uzbrojenie i
umundurowanie również było lepsze.
Wzajemny stosunek liczebny naszych i
polskich sił po zakończeniu naszej koncentracji równoważył się. Sztab polowy
uważał nawet, że będziemy silniejsi. Ale to wynikało stąd, że my liczebność
oddziałów obliczaliśmy według walczących. Polacy zaś – według bagnetów i
szabel, co znacznie utrudniało wyliczenia.”
I wreszcie w
dalszym ciągu swych rozważań M. Tuchaczewski szczegółowo referuje swój punkt
widzenia na ofensywę majową 1920 roku: „Podczas koncentracji naszych głównych sił na
froncie zachodnim, Polacy walczyli nadal zwycięsko na południowo-zachodnim.
Sukcesy ich odbiły się i na północy. Polacy zajęli Mozyrz i rozpoczęli z
powodzeniem natarcie na Rzeczycę. Intensywne wypady i działania drobnych i
średnich oddziałów wojska polskiego dały się odczuć na całym froncie zachodnim.
Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy w przededniu rozpoczęcia przez Polaków
ofensywy. Ażeby utrzymać nasze pozycje i nie dać Polakom możności wciągnięcia
naszego zasadniczego ugrupowania w narzucone nam działania, stało się dla nas
koniecznością przejść od obrony do natarcia. Z tego powodu 14-go maja
przedsięwziętą została ofensywa.
Ofensywa ta była rozpoczęta zanim
wszystkie nasze siły zdążyły się skoncentrować. Opóźnione dywizje wypadło
traktować, jako odwód. Jednocześnie trzeba się było liczyć z tym, że powodzenie
naszej pierwszej ofensywy powinno było bezwarunkowo być we właściwym czasie
rozwinięte i nie mogło ograniczyć się drobnymi zadaniami chwilowymi.
Plan ofensywy przewidywał przebicie się
przez wrota smoleńskie, rozbicie lewego skrzydła armii polskiej i wciśnięcie
reszty jej sił w błota pińskie. Plan ten miał tę dobra stronę, że pozwalał w
znacznej mierze zaoszczędzić siły. Wrogo względem Polski usposobiona Litwa
mogła, w razie naszego posunięcia się naprzód, z powodzeniem osłaniać nasze
skrzydło i tyły. Dalej to samo zadanie mogło przypaść Prusom Wschodnim,
niezależnie nawet od ich na to zgody. W ten sposób, natychmiast po pierwszym
przebiciu się, wszystkie nasze siły mogły być wyzyskane dla działań aktywnych
przeciw głównym siłom armii polskiej, a na prawe nasze skrzydło i na tyły
moglibyśmy nie zwracać wielkiej uwagi. W kierunku Ihumenia działania armii
16-ej (dowódca Sołłohub, szef sztabu Batorskij) powinny były, po sforsowaniu
rzeki Berezyny, uderzyć z frontu w główne ugrupowanie „białych” sił polskich i
nie pozwolić im na manewr w celu przeciwdziałania głównemu uderzeniu armii
15-ej.
Oddziały armii 15-ej, działające na
północ od rzeki Dżwiny, były złączone pod dowództwem towarzysza Sergiejewa w
grupę północną, której za zadanie postawiono sforsowanie Dżwiny w rejonie na
zachód od Połocka, dla działania na skrzydło i tyły nieprzyjaciela, walczącego
z armią 15-tą.
Armia 15-ta (dowódca Kork, szef sztabu
Kuk), jak taran, uderzyła na słabe oddziały dywizji litewsko-białoruskiej,
zajmującej mniej więcej bieg rzeki Ułły. Oddziały tej dywizji zostały rozbite,
zdemoralizowane i rozproszone zaraz pierwszego dnia. Stopniowe wprowadzanie w
bój odwodów polskich wzmogło jeszcze porażkę i jeszcze bardziej moralnie
pognębiło armie polską. Nasza ofensywa zaczęła rozwijać się szybko i
gwałtownie. Armia 15-ta bez trudności wykonała zwrot we wrotach smoleńskich i
szła dalej w kierunku Mołodeczna.
Powodzenie było tak decydujące i tak
niespodziewane dla Polaków, że ich naczelne dowództwo dało dowód zupełnej
chwiejności i rozpoczęło przerzucanie sił z południowo-zachodniego frontu na
zachodni.
Wprowadzenie w akcję tych nowych
odwodów odegrało pewną rolę, np., na linii Postawy–Budsław–Ziembin. Wojsko
nasze spotkało się z szeregiem uzgodnionych przeciwuderzeń i zostało
powstrzymane. Niepowodzenie w przeprawie armii 16-ej jeszcze bardziej
skomplikowało położenie. Wypada zauważyć, że prócz przyczyn rzeczowych, które
przeszkodziły ofensywie armii 15-ej, miało również miejsce pewne rozproszenie
jej sił. Dywizje, rozciągnąwszy się w trzech kierunkach
(Postawy–Mołodeczno–Ziembin), nigdzie nie stworzyły ugrupowania napierającego,
a dywizja, znajdująca się w odwrocie, nie mogła na czas zdążyć z jednego
kierunku na drugi.
Wreszcie decydujące uderzenie Polaków z
kierunku Postaw przesądziło losy operacji. Oddziały armii 15-ej zostały złamane
i cała armia była zmuszona spiesznie się cofnąć. Jak to bywa zwykle po wielkim
przemęczeniu lub wielkim zwycięstwie, ciężkie niepowodzenie akcji w ważnym
kierunku błyskawicznie obiega cały front, skutkiem czego równowaga wojska
natychmiast się załamuje. Rozpoczyna się szybki odwrót.
Ażeby powstrzymać uchodzące wstecz
masy, postanowiono zorganizować obronę wrót smoleńskich w sposób następujący:
grupie północnej rozkazano zająć rejon Hermanowicz i zamknąć mocno przejścia
między jeziorami: Białym, Jelnem i Żadem; 15-ej armii – przez wzmocnienie jej
grupy południowej – zamknąć wejście do błot Berezyny w kierunku Wielkiej
Czernicy; pozostałym siłom armii 15-ej – bronić przejść do rzeki Mniuty. Dalsze
posuwanie się wojska polskiego w kierunku Połocka dostawało się w kleszcze.
Dowództwo polskie, obawiając się ruchu
czołowego, postanowiło przede wszystkim rozbić nasze ugrupowanie północne.
Przeciw 18-ej dywizji (świeżo przybyłej do grupy północnej) wysunięto 10-tą
dywizje piechoty i 7-mą brygadę rezerwową.
Walka trwała całą dobę i wreszcie 18-ta
dywizja musiała cofnąć się z wielkimi stratami. Ale też i nacierający nieprzyjaciel
zachwiał się i stracił zdolność do dalszych działań rozstrzygających. To stało
się punktem przełomowym w działaniu. Pewne wahanie trwało jeszcze dość długo,
ale na ogół wrota smoleńskie zostały w naszych rękach aż do chwili, w której
przedsięwzięliśmy drugą, decydującą ofensywę.”
Wnioski
M. Tuchaczewskiego z wydarzeń maja 1920 roku były następujące: „Pierwsze to nasze działanie miało dla nas
duże znaczenie. Wojsko nasze zobaczyło, że może zwyciężać Polaków. Prawda, że
wojsko polskie w całym szeregu walk wykazało wyższość swojego wyszkolenia, ale
nasza energia, śmiałość i umiejętność grupowania dowiodły na ogół, że nasze
oddziały są pod względem taktycznym zdolniejsze od polskich.
To ostatecznie rozproszyło tę
chwiejność, jaka istniała w niektórych oddziałach. O przyszłych walkach wszyscy
myśleli z hartem w duszy i całkowitą pewnością zwycięstwa.
Drugim ważnym wynikiem naszej pierwszej
ofensywy było, że ulżyliśmy położeniu frontu południowo-zachodniego i w
najcięższej dlań chwili zmusiliśmy część wojska polskiego do porzucenia
kierunku Kijowa.
Wreszcie najważniejszym dla nas
wynikiem było zajęcie wrót smoleńskich. Pozwoliło nam to na znacznie łatwiejsze
organizowanie dalszej ofensywy i od razu postawiło nasze wojsko na linii
kolejowej Mołodeczno–Połock.”
I
rzeczywiście dowództwo agresora natychmiast podjęło wzmożone i wszechstronne
przygotowania do kolejnego ataku na Polskę.
4
lipca 1920 oddziały sowieckie, umocnione przez nowe dywizje, przeszły do
przeciwnatarcia i z impetem parły do przodu, zajmując coraz to dalsze tereny,
należące ongiś do Rzeczypospolitej. Po trzech tygodniach krwawych walk
działania bojowe zostały przeniesione na tereny bezpośrednio przylegające do
Warszawy. Z polskiego punktu widzenia sytuacja stawała się katastrofalna,
czerwoni władcy Kremla szykowali się do tryumfu nad „trupem Polski”, jak się
dobitnie wyrażali.
Sierpień
1920 roku okazał się dla Polski (i reszty Europy, nawiasem mówiąc) brzemienny w
daleko idące skutki. M. Tuchaczewski w rozdziale Położenie nad Wisłą wyżej cytowanej książki pisze: „Ciągłe niepowodzenie, ciągłe cofanie się
ostatecznie złamały zdolność do boju armii polskiej. Było to już nie to wojsko,
z którym wypadło nam się mierzyć w lipcu tegoż roku. Całkowite
zdemoralizowanie, całkowita niewiara w możliwość powodzenia podkopały siły
zarówno dowódców, jak i rzeszy żołnierskiej. Cofano się nieraz bez żadnego
powodu. Tyły były wprost zawalone przez dezerterów. Żadne represje nie mogły
odtworzyć porządku i zaprowadzić dyscypliny. Na dobitkę, łączyły się z tym
jeszcze obostrzone antagonizmy klasowe.
Przez zastosowanie mobilizacji całej
burżuazji i inteligencji polskiej środowiska robotnicze zostały zdławione, ale
tętniały buntem.
Przy pomocy sztabu generalnego
francuskiego oraz uzbrojenia i zaopatrzenia z Francji, Polska, wobec całkowitej
swojej porażki, gorączkowo porwała się do odtworzenia swoich sił bojowych. W
tym czasie armia polska nie osiągnęła jeszcze swej ostatecznej struktury, ale
za to teraz formowanie szło całą siłą pary. Dywizje drugiej linii z numerami pułków
od 101 i wyżej zjawiały się na naszym froncie jedna za drugą. Wreszcie pojawiły
się formacje trzeciej linii, tzw. ochotnicze. Te formacje, bez względu na swą
młodość i brak wyszkolenia, miały dostateczne zalety bojowe, ponieważ
przeważnie kompletowały się z elementów inteligentnych i burżuazyjnych, które,
pojmując, że los ich stawia się na kartę, zdradzały wielkie zdecydowanie i
upór. Słowem, na tyłach, za Wisłą, prowadzono intensywne przygotowanie nowych
sił, mobilizację i akcję formacyjną. Wszystko to spiesznie zbierano razem i
rzucano w głównych kierunkach. Pod Warszawą wzmocniono umocnienia.
Stworzono bardzo silny plac zborny od
Modlina do Warszawy i nieco bardziej na południe. W tym kierunku ściągano siły
ze wszystkich stron. Jeżeli w czasie naszych walk nad Niemnem i Szczarą
stosunek wzajemny sił wypadał na naszą korzyść, to obecnie położenie zmieniło
się zasadniczo. Front zachodni liczył w swoich szeregach zaledwie 40.000
bagnetów. Za to siły Polaków wzrosły według danych naszego ówczesnego wywiadu do
70.000, w rzeczywistości zaś były jeszcze większe.
Pojmując dobrze swoje położenie bez
wyjścia, dowództwo polskie, jak należy sądzić, nie bez udziału francuskiego
sztabu generalnego, 6-go sierpnia przedsiębierze prawidłowe, śmiałe
postanowienie oderwania swojego wojska od naszych ścigających je mas i
zasadniczego przegrupowania sił na całym froncie polskim. Widząc, że losy
Polski rozstrzygać się będą nad Wisłą, dowództwo polskie ściąga tu wszystkie
swoje siły. Z kierunku lwowskiego odwołuje się prawie wszystkie oddziały
polskie. Zostawia się tylko ukraińskie oddziały partyzanckie armii gen.
Pawlenki i resztki armii 6-ej, według źródeł polskich, w składzie zaledwie
jednej dywizji jazdy. Jednakże należy przypuszczać, że z dywizyj piechoty
zostało tu także choć cokolwiek. Cała ta słaba grupa otrzymała za zadanie
zabezpieczenie rejonu naftowego. Wszystkie pozostałe siły polskie są
przerzucone liniami kolejowymi w kierunku północnym. Dowództwo polskie ryzykuje
stratę Galicji, ale ma nadzieję wygrania bitwy generalnej i zbawienia w ten
sposób Polski burżuazyjnej. Dlatego cała armia polska koncentruje się nad
Wisłą.
Z naszej strony sytuacja wyglądała jak
następuje: oddziały frontu zachodniego były wycieńczone i osłabione fizycznie,
ale silne duchem i nie bały się przeciwnika. Przeciwnik, dwa czy trzy razy
silniejszy, nie mógł powstrzymać naszego natarcia. Działała siła bezwładu
uderzenia, siła bezwładu zwycięstwa. Ale jeżeli oceniać nasze ogólne położenie
strategiczne, sprawa przedstawiała się bynajmniej nie tak różowo. Jeszcze przed
rozpoczęciem kampanii polskiej rozpatrywano zagadnienie połączenia frontów
zachodniego i południowo-zachodniego. Wówczas naczelne dowództwo uznało takie
zjednoczenie za przedwczesne i projektowało jego urzeczywistnienie przy
osiągnięciu południka Brześcia Litewskiego. W istocie błotniste Polesie nie
pozwalało na bezpośrednie współdziałanie frontów zachodniego i
południowo-zachodniego; dlatego postanowienie powyższe było zupełnie możliwe.
Ale kiedy po wyjściu przez nas na wskazaną linię, próbowaliśmy urzeczywistnić
zjednoczenie, okazało się, że jest ono prawie niewykonalne wobec zupełnego
braku środków łączności. Front zachodni nie mógł jej nawiązać z frontem
południowo-zachodnim. Przy pomocy posiadanych przez nas nędznych środków mogliśmy
wykonać to zadanie nieprędko, nie prędzej, jak 13-14 sierpnia, a położenie już
w końcu lipca stanowczo wymagało natychmiastowego zjednoczenia całego wojska
pod wspólnym dowództwem. W rozmowach hughesowych z głównodowodzącym i w
telegramach znajdujemy ciągle roztrząsanie tego samego zagadnienia i tych
sposobów, jakie przedsiębrano, aby je urzeczywistnić.
Dowództwo frontu zachodniego, licząc,
że lada dzień otrzyma do rozporządzenia armie konne 12-tą i 1-szą, już zawczasu
przeznaczało im za zadanie ściąganie ku lewemu skrzydłu zasadniczych armij
frontu, ale sprawa zaciągała się i zadanie to pozostało otwarte.
Siły frontu południowo-zachodniego nie
współdziałały z zasadniczymi siłami frontu zachodniego. Szczególnie mocnym
podkreśleniem powyższego była ta okoliczność, że front południowo-zachodni miał
przed sobą swoje miejscowe i samo w sobie nadzwyczaj ważne zadanie owładnięcia
ośrodkiem obszaru galicyjskiego – miastem Lwowem. Toteż w tym kierunku szły
zasadnicze wysiłki frontu południowo-zachodniego, rozchodząc się w fen sposób z
wysiłkami frontu zachodniego co najmniej o 90°.
Położenie złożyło się niesłychanie
niepomyślnie dla frontu zachodniego. Wychodząc na przedpola Wisły, był on
pozostawiony swoim siłom, podczas gdy przeciw niemu były skupione siły całej armii
polskiej. Ta okoliczność była już wyżej wyjaśniona przy początku naszych walk
nad Wisłą. Wywiad sztabu polowego przeczył naszym wiadomościom o dokonywanym
przez Polaków przegrupowaniu, uważając, że wszystkie siły, które były na
froncie południowo-zachodnim pozostają naprzeciw niego nadal. W tej sprawie
istnieje spór w rozmowie hughesowej.
Do całej tej sprawy wplątała się
jeszcze ta okoliczność, że front południowo-zachodni miał wzrok zwrócony w dwu
kierunkach – ku Lwowowi i ku Krymowi, skąd w tym czasie działał aktywnie
Wrangel. Ciągłe powodzenia frontu zachodniego napełniały mocnym
przeświadczeniem o naszym ostatecznym powodzeniu. Projektowano ściągnięcie z
frontów zachodniego i południowo-zachodniego całego szeregu dywizji dla
przerzucenia ich w kierunku Krymu. Nieraz wypadało walczyć o nietykalność
oddziałów.
Na ogół położenie strategiczne można
ocenić w następujących słowach: Polacy dokonali śmiałego, prawidłowego
przegrupowania, postawili na kartę kierunek galicyjski i skoncentrowali
wszystkie swoje siły naprzeciw decydującego frontu zachodniego na czas
rozstrzygającego starcia. Nasze siły w tej decydującej chwili były rozdrobnione
i zorientowane w różnych kierunkach. Te wysiłki, jakie przedsięwzięło naczelne
dowództwo, ażeby przegrupować masę zasadniczą frontu południowo-zachodniego w
kierunku Lublina, niestety, dla całego szeregu nieoczekiwanych przyczyn, nie
zostały uwieńczone powodzeniem, i przegrupowanie zawisło w powietrzu.
Autorzy francuscy i polscy lubią
porównywać bitwę nad Wisłą z bitwą nad Marną. Jednakże w rzeczywistości nie ma
tu żadnego podobieństwa.
Nasuwa się za to gwałtem inne
porównanie, mianowicie – z działaniem w Prusach Wschodnich w r. 1914. Tam
Rennenkampf postawił sobie za zadanie wziąć Królewiec i posunął cała swoją
armię na północny zachód, podczas kiedy Hindenburg cofał się na
południo-wschód, ku skrzydłu armii Samsonowa. To pozwoliło mu skupić bezkarnie
wszystkie siły przeciw połowie wojsk rosyjskich, liczących na współdziałanie
sąsiada.
Tymczasem nasza ofensywa rozwijała się
bez przerwy. Stawało się jasnem, że nie czas myśleć o wahaniach, odpoczynkach,
ale że nadszedł czas, kiedy jednym uderzeniem ostatnim trzeba rozstrzygnąć
posunięte daleko wypadki. Niejednokrotnie są dawane wskazówki w tym względzie,
podkreślone jeszcze 12 sierpnia dyrektywą głównodowodzącego o konieczności
możliwie rychłego zajęcia Warszawy. Rozkaz towarzysza Trockiego nosił ten
właśnie charakter.
Dla frontu zachodniego było zupełnie
jasne, że główne siły przeciwnika skupione są naprzeciw naszego zasadniczego
ugrupowania w rejonie Ciechanów–Modlin–Warszawa. Według naszych obliczeń,
przeciwnik, wzmocniony liczebnie, rozporządzał tutaj ilością do 70.000 bagnetów
i szabel. W pozostałych kierunkach siły były znacznie mniejsze. Jedynie grupa
mozyrska napotykała na swej drodze bardziej uporczywy opór «białych» polskich
oddziałów.
Lewe skrzydło, to jest ugrupowanie
frontu południowo-zachodniego, cały czas niepokoiło front zachodni. Oczekując
co chwila oddania armii konnej do rozporządzenia frontu zachodniego i nawiązania
z nią łączności, projektowano stworzenie silnego ośrodka w kierunku Lublina,
przez skoncentrowanie tam sił głównych armij konnych 12-ej i 1-ej. Jak już
powiedziano wyżej, powstało takie położenie, w którym trzeba było działać
szybko i zdecydowanie. Jednocześnie siły frontu zachodniego nie przenosiły
40.000 bagnetów i szabel. W ten sposób wypadło nacierać na przeciwnika, dwa
razy silniejszego i przy tym wspartego o tak potężną przeszkodę, jak Wisła.
Było oczywistym, że na podstawie zwycięstwa częściowego, na podstawie rozgromienia
naprzód jednego z odcinków frontu polskiego, można było wygrać bitwę
rozstrzygającą.
Przy obraniu kierunku głównego
uderzenia trzeba było myśleć nie tylko o taktycznych jego zaletach w walce, ale
także o zasadniczych życiodajnych magistralach przeciwnika. Skierowanie
uderzenia w środek w kierunku Warszawy było zadaniem nad nasze siły.
Pozostawało rozbicie jednego ze skrzydeł, prawego lub lewego. Wychodząc na lewe
skrzydło przeciwnika, tym samym groziliśmy jego połączeniom z Gdańskiem. Biorąc
pod uwagę, że ruch rewolucyjny w Niemczech przerywał normalny przewóz amunicji
i broni z Francji dla armii polskiej, że arterią główna było połączenie przez
Gdańsk, manewr ten nie tylko wyprowadzał nas na skrzydło zasadniczego
ugrupowania polskiego, ale także zagrażał zasadniczej linii polskich połączeń.
Dalszą zaletą tego kierunku było to, że nasze oddziały, ażeby to uderzenie
wykonać, nie musiały dokonywać żadnych zasadniczych przegrupowań, przez co
zyskiwano na czasie, a ponadto nie trzeba było zmieniać naszej zasadniczej
linii komunikacyjnej. Ta ostatnia szła od Wilna i Lidy na południo-zachód.
Ujemną stroną wyżej wskazanego kierunku
było, że oddziały oskrzydlające zwracały się poniekąd tyłem do granicy Prus
Wschodnich, przez co swoboda ruchów operacyjnych, na wypadek nieudanego
działania, znacznie się zmniejszała, a nawet powodowała pewne
niebezpieczeństwo.
Natarcie na prawe skrzydło zasadniczego
ugrupowania polskiego w istocie stawiało przed armiami frontu zachodniego
zadanie złamania całego frontu strategicznego polskiego, co poza trudnościami
zasadniczymi wobec przeważających sił przeciwnika, komplikowało się jeszcze
koniecznością forsowania w tym samym miejscu rzeki Wisły. Poza tym natarcie to
wymagało dość złożonych przegrupowań naszych sił i nieuniknionej zmiany linii
komunikacyjnej na Kleszczele i Brześć. Było oczywistym, że przeciwnik, znacznie
wzmocniony, nie pozwoli nam bezkarnie przeprowadzić takiej manipulacji.
Natarcie dwiema grupami było dla nas
zupełnie niemożliwe wobec naszej słabości liczebnej. Tak wiec trzeba było
zdecydować się na atakowanie lewego skrzydła polskiego, ubezpieczając się w
kierunku Dęblina i licząc na ściągniecie w czasie wykonania działania sił
frontu południowo-zachodniego w kierunku Lublina.
8 sierpnia dowództwo frontu wydaje
rozkaz o uderzeniu na siły polskie i sforsowaniu Wisły, z wyznaczeniem terminu
na dzień 14 sierpnia. Uderzenie główne projektowane jest w rejonie na północ od
Warszawy. Armia 4-ta ubezpiecza się do pewnego stopnia w kierunku Torunia, głównymi
zaś siłami forsuje Wisłę w rejonie Płocka; armia 15-ta forsuje ją w kierunku
Łowicza; armia 3-cia forsuje Wisłę w rejonie Wyszogród–Modlin; armia 16-ta,
ubezpieczając się w kierunku Garwolina, głównymi siłami forsuje Wisłę na północ
od Warszawy. Grupa mozyrska naciera dalej, aby forsować Wisłę w rejonie
Dęblina. Jest ona wzmocniona, na żądanie frontu zachodniego, 58-mą dywizją
strzelców ze składu armii 12-ej frontu południowo-zachodniego. Jako linie
rozgraniczające wskazano: między armiami 4-tą i 15-tą
Maków–Ojrzyn–Płock–Piątek; między armiami 15-tą i 3-cią
Brok–Nasielsk–Wyszogród–Sochaczew; między armiami 3-cią i 16-tą
Miedznę–Modlin–Błonie; między armią 16-tą i grupą mozyrską Brześć – ujście
rzeki Wieprza; między frontami zachodnim i południowo-zachodnim głównodowodzący
wyznaczył linię Włodawa–Puławy.
W ten sposób przeciw prawemu skrzydłu
zasadniczego ugrupowania polskiego skierowaliśmy niemniej, jak czternaście
dywizyj strzelców i III korpus konny. Biorąc pod uwagę wyższość moralną naszych
wojsk, mieliśmy całkowite prawo liczyć tu na zwycięstwo.
Zwraca na siebie uwagę bardzo głębokie
obejście, dokonywane przez nasze armie. Jednakże obejście takie oparte było na
mocnych podstawach. Gdyby przeciwnik spotkał nas przeciwnatarciem na prawym
brzegu Wisły, ugrupowanie nasze byłoby mocno skondensowane i oskrzydlające.
Jeżeliby zaś «białe» polskie oddziały nie były w możności wdać się z nami w
otwartą walkę i cofnęły się za Wisłę, wówczas dla wygody forsowania tej
nadzwyczajnie trudnej przeprawy rzeczą niezbędną byłoby dokonać jej na
rozległym froncie. Zmuszał nas do tego zwłaszcza brak materiałów pontonowych.
6 sierpnia, na dwa dni przed tym
postanowieniem, Polacy w swojej głównej kwaterze ustanawiają następujący plan
działań.
W kierunku Lublina pozostają tylko
partyzanckie oddziały ukraińskie i polska grupa konna, licząca półtorej
dywizji. Wszystkie pozostałe siły przerzuca się nad Wisłę i rozdziela pomiędzy
pięć armij.
Naprzeciw naszego prawego skrzydła
koncentruje się armia 5-ta w składzie trzech dywizyj piechoty, jednej brygady
piechoty oraz wielkiej liczby oddziałów granicznych i różnych nowych formacyj,
w ogólnej liczbie 29.000 bagnetów i szabel. Rejon działań Modlin–Maków.
Zadaniem jej jest nie dopuścić do dalszego natarcia bolszewików za Bug i Narew.
Armia 1-sza, w składzie czterech
dywizyj piechoty, jednej brygady piechoty oraz znacznej ilości ochotniczych i
różnych przypadkowych formacyj, koncentruje się na warszawskim przyczółku
mostowym i liczy w swoim składzie do 40.000 bagnetów i szabel.
Armia 2-ga, w składzie dwóch dywizyj
piechoty i rozmaitych drobnych oddziałów, broni odcinka Wisły na południe od
Warszawy do Dęblina i liczy w swoim składzie 16.000 bagnetów.
Armia 4-ta, w składzie trzech dywizyj
piechoty, koncentruje się w rejonie na południowy zachód od rzeki Wieprza,
ażeby uderzyć na skrzydło naszych nacierających sił głównych. Koncentrację
armii 4-ej ubezpiecza armia 3-cia, złożona z trzech dywizyj piechoty i jednej
brygady jazdy, działających w kierunku Lublina. Liczebność tych dwu armij dosięga
do 22.000 bagnetów.
Oceniając to ugrupowanie «białych» sił
polskich, trzeba uznać jego zupełną celowość wobec powstałych warunków i
położenia. Jednakże wydaje się, że pomimo, iż w wyniku swoim dało ono całkowite
zwycięstwo, w kierunku rozstrzygającym (lubelskim) skupiono za mało sił. O ile
by nie było błędów z naszej strony i ubezpieczenie tego kierunku zostało
zmasowane, ugrupowanie to nie tylko nie mogłoby było zachować czynnie, ale
byłoby ponadto zgniecione.
Tak więc, na odcinku naszych armii
4-ej, 13-ej i 3-ej, mających w swoim składzie dwanaście dywizji piechoty i dwie
dywizje jazdy, Polacy mogli wystawić zaledwie trzy i pół dywizji piechoty,
prawda, że w pełnym składzie, oraz różne drobne oddziałki. Mieliśmy zupełną
możność zadać tu przeciwnikowi druzgocący cios, odsłaniając jego lewe skrzydło
i połączenia. Armia 16-ta wiodła natarcie czołowe na najpotężniejsze polskie
ugrupowanie i musiała związać je przez czas rozwijania się całego działania. Za
to lewe nasze skrzydło było niewygodnie ustosunkowane pod względem sił. Przeciw
dwom dywizjom grupy mozyrskiej i trzem dywizjom armii 12-ej, działającym w
kierunku Lublina, Polacy wystawili sześć dywizji piechoty, doprowadzonych do
pełnego składu, i w ten sposób mieli tu przewagę.”
W dalszym ciągu
swych wywodów dowódca wojsk sowieckich szczegółowo i względnie obiektywnie
analizuje posunięcia taktyczne obu stron, choć też nie szczędzi uwag
krytycznych ani przeciwnikowi, ani sobie. Poświęca też kilka stron wydarzeniom,
które powszechnie są zwane bałamutnie „cudem nad Wisłą”. Nie było tu wszelako
żadnego „cudu”, a tylko dobra żołnierska robota zarówno sztabu polskiego, jak i
legionów, która sprawiła, że armie agresora zostały rozbite i wyparte daleko na
wschód. Inna rzecz, że później dyplomacja polska nie potrafiła zabrać dla
pożytku Kraju wszystkich owoców tego zwycięstwa. Oddajmy jednak jeszcze raz
głos marszałkowi Tuchaczewskiemu i spójrzmy jego okiem na wydarzenia sierpnia
1920 roku: „Naczelne dowództwo, biorąc
pod uwagę konieczność utrwalenia lewego skrzydła frontu zachodniego, daje 11
sierpnia o godzinie 3 frontowi południowo-zachodniemu dyrektywę o niezbędności
zmiany ugrupowania i wysłania bez najmniejszej zwłoki armii konnej w kierunku
Zamość–Hrubieszów. Obliczenie czasu i przestrzeni wykazuje, że to wskazanie
naczelnego dowództwa mogło być bezwarunkowo wykonane przed przejściem polskiego
ugrupowania południowego do natarcia. Gdyby nawet
wykonanie opóźniło się nieco, to oddziały polskie, które przeszły do natarcia,
byłyby postawione wobec nieuniknionego zupełnego pogromu, bo tyły ich
otrzymałyby uderzenie naszej zwycięskiej armii konnej.
Jednakże wobec położenia, wynikłego w
Galicji, gdzie kolejne ugrupowania, przeprowadzane do tej pory, kierowane były
na Lwów, wykonanie tego wskazania zostało zatrzymane. 12 sierpnia
głównodowodzący w rozmowie hughesowej zaznacza, że ta zwłoka w wykonaniu jego
dyrektyw jest dla niego niezrozumiała i potwierdza swoja dyrektywę. Kiedy
wreszcie przystąpiono do wykonania, było już prawie po niewczasie. Ale, co
najgorsze, nasza zwycięska armia konna wplatała się w owych dniach w zacięte
walki o Lwów, tracąc bezpłodnie czas i siły na jego umocnionych pozycjach w
walce z piechotą, jazdą i potężnymi eskadrami lotniczymi. Walki całkowicie
pochłonęły armię konną, która do wykonania przegrupowania wzięła się tak późno,
że nic pożytecznego w kierunku Lublina zdziałać już nie mogła.
Tym czasem armia 12-ta przejęła rozkaz
do 3-ej armii polskiej, z którego wynikało jasno, że Polacy gotują się do
ofensywy przeciwko naszemu lewemu skrzydłu w rejonie rzeki Wieprz. Nawiasem
mówiąc, rozkaz ten wydał się nieprawdopodobnym sztabowi polowemu, co daje się
zauważyć z rozmowy hughesowej, z której wynika, że według danych wywiadu
wszystkie wymienione przez nas oddziały nie są do nas przerzucone, lecz działają
nadal na froncie południowo-zachodnim. Niestety, rozkaz był prawdziwy.
Armia 16-ta prowadziła swoje natarcia
bez wyników na północ od Warszawy. Położenie składało się tak, że rzeczą
niezbędną było wzmocnić nasze lewe skrzydło i jednocześnie dać armii 16-ej
możność zaczęcia działań w kierunkach, mniej przez przeciwnika umocnionych. W
związku z tym 14 sierpnia dowództwo frontu daje rozkaz, aby armia 16-ta szukała
przeprawy na południe od Warszawy i żeby wydzielić jedną dywizję strzelców do
odwodu frontu w rejonie miasta Łukowa. Do wykonania powyższego przystąpiono. (...)
Podczas przeprowadzania tych
przegrupowań armia polska przeszła do ofensywy. Oddziały grupy mozyrskiej
zostały łatwo rozbite, rozproszone i rozpoczęły bezładny odwrót. Armia 16-ta
zaczęła odczuwać uderzenia flankowe, co było tym dotkliwsze, że właśnie
przeprowadzano przegrupowanie i że łączność dywizyj z dowództwem armii była
przerwana. Wynikało to ze zbyt wielkiej odległości polowego sztabu armii od
linii bojowej. To wydarzenie stało się dla nas nadzwyczaj groźne, zwłaszcza, że
armia konna uporczywie działała nadal w kierunku Lwowa, zamiast działać w
kierunku Lublina.
Niestety, o ofensywie polskiej
dowództwo frontu dowiedziało się dopiero 18-go sierpnia z rozmowy hughesowej z
dowódcą armii 16-ej. Ten ostatni o ofensywie dowiedział się dopiero 17-go.
Grupa mozyrska nic nie dała znać o tym, co się stało.
Dowódca armii 16-ej, meldując w
rozmowie hughesowej o wynikłym położeniu, wypowiedział się za koniecznością
odwrotu dla zorganizowania się, ale nie uważał ofensywy «białych» polskich
oddziałów za poważną i przewidywał możność zlikwidowania jej. Jednakże
zestawienie danych wywiadu o przeciwniku z faktem tej ofensywy, która zaczęła
się zza Wieprza, zmusiło do innego poglądu na tę okoliczność. Dowódca frontu
natychmiast wydaje rozkaz całkowitej zmiany zadania dla armij frontu.
Na naszym lewym skrzydle położenie
przedstawiało się groźnie. Na naszym prawym skrzydle, dzięki niezrozumiałym
działaniom armii 4-ej, nie było zupełnie możności szybko skończyć z
nacierającym przeciwnikiem. Na odwrót, armia 4-ta, wysforowawszy się do
Włocławka, z góry skazywała się na bardzo ciężkie położenie.
Wydany zostaje rozkaz treści
następującej: armia 4-ta w pełnym składzie, pomagając w drodze armii 15-ej, ma
na 20-go sierpnia bezwzględnie skoncentrować się w rejonie
Ciechanów–Przasnysz–Maków. Telegram szefa sztabu frontu zachodniego dawał armii
4-ej dyrektywę, aby, jeżeli współdziałanie z armia 15-tą będzie ją zatrzymywało
w ruchu, tego współdziałania unikała, ponieważ celem jej jest skupienie się we
wskazanym rejonie i w oznaczonym terminie. Armie 15-ta i 3-cia otrzymały za
zadanie powstrzymywanie przeciwnika i zabezpieczenie koncentracji odwodów armii
4-ej. Armia 16-ta miała za zadanie cofnąć się nad rzekę Liwiec. Grupa mozyrska
– ubezpieczać lewe skrzydło armii 16-ej. Armia 12-ta otrzymała rozkaz
rozpoczęcia natarcia, celem związania przeciwnika, nacierającego zza rzeki
Wieprz. 21-ej dywizji armii 3-ej i jednej dywizji armii 16-ej rozkazano
forsownym marszem skierować się do odwodu frontu w rejonie Drohiczyn–Janów.
Było oczywiste, że straciwszy czas i
możność zadania przeciwnikowi klęski, samiśmy wpadli w ciężkie położenie i
zmuszeni jesteśmy do odwrotu. Znając charakter walk i działań przy naszych
przerywanych i rozrzedzonych frontach, dowództwo frontu nie łudziło się, że się
nie utrzymamy i że odwrót będzie trwał prawdopodobnie do linii Grodno–Brześć.
Tam mieliśmy możność wlać w szeregi tych 60.000 ludzi uzupełnienia, którzy już
byli w eszelonach i szli marszem do batalionów zapasowych naszych armij. Tam
mogliśmy odpocząć, zorganizować się i przejść z powrotem do ofensywy. Ale
zasadniczym warunkiem tego było wyprowadzenie w dobrym stanie naszych armij z
wynikłego położenia. Dlatego oderwanie się armii 4-ej stanowiło źródło pewnego
niepokoju; postawiono jej zatem ostateczny termin odwrotu.
Jednak nie na tym koniec naszych
nieszczęść. Brak środków łączności i błądzenia armii 4-ej po manowcach
korytarza gdańskiego widocznie przeszkodziły dowódcy tej armii w otrzymaniu wydanego
rozkazu w swoim czasie. Na dobitkę nieszczęścia, dowódca armii 4-ej, oderwany
od sztabu frontu i od armij sąsiednich i wobec tego nie mający pojęcia o
ogólnym położeniu na froncie, uważał to ostatnie za zupełnie pomyślne, a odwrót
– za rzecz zupełnie nie na czasie. 19-go sierpnia, wypadkowo połączywszy się z
dowódca frontu, w rozmowie hughesowej wyraził mu cały swój pogląd, lecz
otrzymał potwierdzenie kategoryczne wydanego rozkazu. Samo się przez się
rozumie, że armia 4-ta tyle straciła czasu, iż we właściwym terminie nie mogła
w żadnym razie wypełnić postawionego jej zadania. Okoliczność ta w związku z
dezorganizacją grupy mozyrskiej, która doszła do szczytu, i z tym, że
przeciwnik, który się od nas nauczył śmiałości, nacierał tu ze wściekła szybkością,
z góry skazywała armię 4-tą prawie na pewną zgubę. Jedyna nadzieja mogła być
jeszcze w tym, że przeciwnik, dla organizacji swoich tyłów, zatrzyma się choć
na czas jakiś lub zwolni tempo swojej ofensywy. Ale tego przeciwnik nie zrobił.
Dnia 20-go sierpnia, odrzucając oddziały armij 16-ej w nieładzie i bijąc po
kolei we flankę oddziałów armij 3-ej i 15-ej, przeciwnik zajmuje linię
Przasnysz–Maków–Ostrów–Bielsk–Brześć. Tym czasem armia 4-ta dopiero maszeruje
ku Przasnyszowi i znajduje się w rejonie Ciechanowa. 22-go sierpnia przeciwnik,
wychodzi na linię Ostrołęka–Łomża–Białystok. Armia 4-ta dopiero zbliża się do
pierwszego punktu. Oddziały armij 15-ej i 3-ej wytężają wszystkie siły, aby
zatrzymać natarcie przeciwnika i pozwolić armii 4-ej przejść wąskim korytarzem
między Narwią a granicą wschodnio-pruską. Ale to zadanie okazuje się
niewykonalnym. Armie 3-cia i 15-ta w nierównych walkach, w jak najcięższym dla
siebie położeniu, tracą znaczną część sił, a armii 4-ej już uratować nie mogą.
Większą jej część przeciwnik przyciska do granicy Prus Wschodnich i zmusza do
przejścia na terytorium niemieckie.
Tak kończy się ta nasza świetna
operacja, wobec której drżeć musiał cały kapitał europejski, który odetchnął
swobodnie dopiero po jej ukończeniu.
Polacy, włożywszy w swoją kontrofensywę
tę całą resztę energii, jaka im została, stracili dech i nie mogli rozwinąć
osiągniętych powodzeń. Nasze oddziały w najżałośniejszym stanie ściągały na
linię Grodno–Wołkowysk i stąd wracały do swoich armij. Praca zawrzała na nowo. Uzupełnienia
zostały wlane do istniejących nadal kadr i po mniej więcej 2–3 tygodniach siły
frontu były przywrócone. Jednakże przywrócenie tych sił pojmować trzeba
względnie. Przybyłe uzupełnienie było nieumundurowane, nieobute, pomimo pory
jesiennej.
O ofensywie można było myśleć dopiero
po otrzymaniu umundurowania. Zaś bez ofensywy trudno mówić o wartości bojowej
wojska. Gdyby przeciwnik przeszedł do ofensywy zanim my byśmy to zrobili, to
nie ulega najmniejszej wątpliwości, że bylibyśmy pobici. Jednakże nastrój w
wojsku był dobry. Przegrana operacja wywoływała w nim pragnienie nowej
ofensywy. Mieliśmy wszystkie warunki, żeby znowu zwrócić szczęście na naszą
stronę. Cała sprawa polegała na tym tylko, kto wcześniej się przygotuje i kto
wcześniej przejdzie do natarcia. Niestety, położenie gospodarcze republiki nie
pozwoliło nam urzeczywistnić naszego zadania. Polacy przeszli pierwsi do
ofensywy i odwrót nasz stał się nieunikniony.
Armia konna, która przybyła na kierunek
lubelski z wielkim opóźnieniem, była wysunięta przez naczelne dowództwo celem
wykonania głębokiego zagonu na Zamość, ale to już było poniewczasie.”
Na
zakończenie swych rozważań M. Tuchaczewski usiłuje w swoisty sposób
usprawiedliwić siebie, zdjąć winę z siebie w ten paradoksalny sposób, że... bierze
cały ciężar odpowiedzialności na siebie, a wybiela awanturnicze i bandyckie
decyzje polityków, którzy rzucili byli czerwone hordy na Polskę, nie doceniając
ani mocy ducha jej żołnierza, ani kwalifikacji dowódców, co też ostatecznie
było prawdziwą przyczyną klęski Rosji w tej wielkiej wojnie na śmierć i życie
dwu cywilizacji. M. Tuchaczewski pisze: „Zasadniczy
wniosek z naszej kampanii r. 1920 jest ten, że przegrała ją nie polityka, ale
strategia. Polityka postawiła przed armią czerwoną trudne, ryzykowne i śmiałe
zadanie. Ale czy to ma oznaczać, że zadanie to było postawione nieprawidłowo?
Nie było ani jednego wielkiego dzieła, któreby nie wymagało śmiałości i
zdecydowania. I jeżeli porównać rewolucję październikową z naszą zewnętrzną
ofensywą socjalistyczną, to oczywiście trzeba przyjść do wniosku, że zadanie
październikowe było znacznie śmielsze, znacznie bardziej karkołomne. Czerwony
front miał możność wypełnienia postawionego mu zadania, ale go nie wypełnił. Za
zasadniczą przyczynę nieudania się operacji należy uznać za mało poważny
stosunek do zagadnień przygotowania dowództwa wojskowego, środków technicznych
brakło głównie dlatego, że nie zwrócono na nie należytej uwagi. Dalej, brak
przygotowania niektórych naszych wyższych dowódców czynił niemożliwym
poprawianie na miejscu braków dowodzenia technicznego. W chwili decydującego
starcia rozejście się prawie pod kątem prostym głównych sił zachodniego i
południowo-zachodniego frontu przesądziło niepowodzenie działania właśnie w tej
chwili, kiedy front zachodni był wciągnięty w ofensywę nad Wisłą.
Nieskoordynowane działania armii 4-ej wyrwało nam z rąk zwycięstwo i, w
ostatecznym obrachunku, pociągnęło za sobą naszą katastrofę. Klasą robotniczą
Europy zachodniej na wieść o ofensywie naszej armii czerwonej wstrząsnął ruch
rewolucyjny. Żadne hasła narodowe, które rzucała burżuazja polska, nie mogły
przyćmić istoty rozgrywającej się wojny klasowej. To poczucie objęło i
proletariat, i burżuazję Europy i wstrząśnienie rewolucyjne ogarnęło świat. Nie
ulega najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy byli wyrwali z rąk burżuazji
polskiej jej burżuazyjną armię szlachecką, wówczas rewolucja klasy robotniczej
w Polsce stałaby się faktem dokonanym. A pożar ten nie dałby się ograniczyć
ścianami polskimi. Jak wzburzony potok, rozlałby się po całej Europie
zachodniej. Tego doświadczenia rewolucji z zewnątrz armia czerwona nie zapomni.
l jeżeli kiedykolwiek burżuazja europejska wyzwie nas do nowej walki, to armia
czerwona potrafi ją pogromić, zaś rewolucję w Europie wesprzeć i rozprzestrzenić.”
Oczywiście,
czerwony „sos” był konieczny przy serwowaniu tak trefnego dania, jak analiza
dotkliwej militarnej klęski reżymu komunistycznego w 1920 roku, klęski, której
tenże reżym nigdy nie wybaczył ani Tuchaczewskiemu, rozstrzelanemu w 1937 roku,
ani polskim oficerom, w zbrodniczy sposób wymordowanym w 1940 roku w Katyniu i
innych miejscach masowych zbrodni komunizmu...
Józef
Piłsudski, niejako w odpowiedzi na tekst M. Tuchaczewskiego, opublikował w 1924
roku swoją rozprawę pt. Rok 1920, w
której przedstawiał – nieraz polemicznie w stosunku do twierdzeń radzieckiego
dowódcy – własną wizję wydarzeń.
„Rok 1920 – pisał – pozostanie w dziejach co najmniej dwóch państw i narodów rokiem na
długo pamiętnym. Na ogromnej arenie, pomiędzy brzegami Dniepru, Berezyny i
Dźwiny, a z drugiej strony Wisły, rozstrzygały się w walce wojennej losy nasze
polskie i sąsiedniej z nami Sowieckiej Rosji. Rozstrzygnięcie walki
rozstrzygnęło zarazem na czas pewien i losy milionów istot ludzkich, które
reprezentowane były wtedy przez walczące na tej ogromnej przestrzeni wojsko i
jego wodzów. Nie chcę wchodzić w dociekania, czy boje, toczone w tym roku, swym
znaczeniem nie obejmowały znacznie szerszych kręgów, niż zakreślone one były
granicami obu państw, będących w sporze wojennym, niechybnym jednak jest, że
napięcie nerwów w całym świecie cywilizowanym było niezwykle duże i ku nam,
ówczesnym żołnierzom, skierowane było mnóstwo ócz, napełnionych to trwogą, to
nadzieją, to łzą goryczy, to uśmiechem szczęścia. Nic więc dziwnego, że
ciekawość dotąd pyta o wyjaśnienie zagadek i wątpliwości, które dręczyły ongiś
ludzi. Zrozumiałą również jest ciekawość nasza, głównych aktorów ówczesnych
dziejowych zdarzeń, w stosunku do działań, myśli i nawet wszelkich szczegółów
pracy tych, z którymi ongiś skrzyżowaliśmy szpady. P. Tuchaczewski (nie mogę
znaleźć innej formuły, gdyż nie wiem, czybym określeniem rangowym nie uraził w
czymkolwiek swego byłego przeciwnika) wydał świeżo książeczkę p.t. «Pochód za
Wisłę», ja zaś zostałem zaproszony przez polskich tej książeczki wydawców o
danie dla polskiej publiczności swojej tego dziełka oceny i przeciwstawienia
myślom i ujęciom każdorazowej sytuacji wodza jednej z partyj walczących myśli i
takiegoż ujęcia wodza z naszej strony. Sądzę, że wydawcy mieli w tej sprawie
myśl szczęśliwą, gdyż taka jednoczesna obserwacja obu stron walczących daje
największe zbliżenie do realnej prawdy i stanowić może bardzo dobrą podstawę
dla każdego z poważnych badaczy historii. Niechybnie p. Tuchaczewski ma przede mną
przewagę pierwszeństwa, że tak powiem – przewagę inicjatywy, – zaczął pierwszy.
A z tego powodu zgodnie z celami wydawnictwa jestem z góry związany zarówno
układem pracy p. Tuchaczewskiego, jak jej metoda i jej konstrukcja; w pracy zaś
literackiej równie dobrze, jak i w pracy wojennej, jest to niemało ważna
przewaga. Wobec tego jednak, że i w naszym spotkaniu wojennym losy pod względem
inicjatywy sprzyjały nie mnie, lecz partii przeciwnej, zgodziłem się chętnie na
propozycje wydawców, gdyż sama metoda ujęcia pracy przez p. Tuchaczewskiego
niezwykle sprzyja zadowoleniu szeroko odczuwanych u nas potrzeb wyświetlenia
wielu zjawisk, przeżytych przez nas tak głęboko w przełomowym dla naszej
ojczyzny r. 1920.
Mianowicie – p. Tuchaczewski, wydając
pod powyższym tytułem swe prelekcje na dopełniającym kursie akademii wojennej w
Moskwie, poszedł w ograniczeniu ich treści tak daleko, że zawarł ją, jak mówi
we wstępie, «w obszczem stratiegiczeskom obzorie opieracij, a razsmotrienja
stratiegiczeskich dietalej i takticzeskich sojedinienij» zdecydował uniknąć
zupełnie. Z tego powodu dziełko p. Tuchaczewskiego staje się dostępne
szerokiemu kołu czytającej publiczności. Strategia bowiem, tak ogólnie pojęta,
bez związania jej ściślej zarówno ze szczegółami tej dziedziny, jak i z
taktycznymi działaniami wojska, oswobadza piszącego czy mówiącego od ciężko
strawnej dla ogółu analizy wojennych sytuacyj, nie wymaga trudnych do
odcyfrowania dla przeciętnego czytelnika szkiców i map, a zarazem przenosi
czytelnika i słuchacza do tej dziedziny, gdzie zaczyna panować niekiedy
wszechwładnie nieuchwytny nieraz dla ścisłej analizy czar sztuki wojennej.
Dziedzina zaś każdej sztuki jest tą, gdzie przeciętnie wykształcony człowiek
obraca się względnie swobodnie, a przynajmniej swobodnie się czuje; gdy jest
wystawa obrazów, wszyscy nie malujący rozpowiadają wcale swobodnie o artystach
i ich metodach, gdy zaś jest wystawa wojny, nie ma szerzej omawianego tematu,
jak strategiczne błędy i zalety głównych aktorów wojny, których właśnie
udziałem jest dziedzina strategicznej sztuki wojennej. Gdy więc nasz Stańczyk
mówi, że najwięcej na świecie jest lekarzy, dających porady chorym, to śmiem
zaprzeczyć znakomitemu rodakowi, stwierdzając, że podczas wojen najwięcej jest
mądrych strategików, operujących swobodnie w dziedzinie strategicznych
operacyj. Gdy zaś echa wojny ubiegłej drżą jeszcze w powietrzu, gdy nieraz
starzy i młodzi uczestnicy tak niedawnych jeszcze klęsk i zwycięstw gwarzą
wśród chętnych słuchaczy o swych przejściach, wdzięczny jestem p. Tuchaczewskiemu,
że swą metodą pracy zachęcił mnie do skrzyżowania jeszcze raz z nim szpady, tym
razem niewinnie na papierze, w nadziei, że w ten sposób przyczynimy się obaj do
gruntowniejszych i bardziej uzasadnionych rozpraw wśród strategicznych amatorów
w obu naszych ojczyznach.
Gdy mówię o skrzyżowaniu szpad i
stwierdzam przewagę p. Tuchaczewskiego, bo ma ich wybór, spieszę od razu
zaznaczyć, że mam swoje przewagi, z których nie omieszkam skorzystać. Pierwszą
z nich jest fakt, że dzieje postawiły mnie wyżej od p. Tuchaczewskiego.
Dowodził on większą, co prawda, lecz jednak tylko częścią wojsk sowieckich,
walczących ongiś z nami, gdy ja bytem naczelnym wodzem wojsk polskich. Gdy więc
on, jako podwładny, nieraz z konieczności był krępowany w swoich zamierzeniach
rozkazem przełożonych i wyznaczeniem mu środków dla prowadzonej przez niego
walki, ja tego skrępowania nie miałem. Z tego też powodu w dziedzinie
najogólniejszych strategicznych działań z musu musiałem sięgać szerzej i
obracać się w rejonach wojennej sztuki i w myślach, z nią związanych, w wyższym
kręgu, niż to było udziałem p. Tuchaczewskiego. Pocieszam się tym, że ta
naturalna przewaga jest przez p. Tuchaczewskiego zupełnie negowana, gdyż czyni
on mnie w swoich rozumowaniach także podwładnym rozmaicie: to generalnemu
sztabowi «Ententy», to znowu kapitalistom całego świata.
Pozostaje do omówienia inna przewaga z
mojej strony, z powodu której przez dłuższy czas się wahałem, czy mam się
podjąć w ogóle pracy, o którą mnie proszono. Jeżeli p. Tuchaczewski przez
celowe, jak zaznaczyłem, ograniczenie siebie do najogólniejszych strategicznych
rysów operacyj przez siebie dowodzonych stał się dostępnym dla względnie
szerokiego koła czytającej publiczności, to równocześnie z tym wyrządził sobie
krzywdę, gdy mówiąc i wydając książkę o historycznej swej pracy dowodzenia
wielką ilością wojsk, obniżył ją do rozmiarów jednej tylko funkcji wodza,
sprawiając tym często wrażenie wiatraka, obracającego się w pustej przestrzeni.
(...)
Niewątpliwie dla historii każdej z wojen
nieodzownym źródłem jest historia pracy duszy każdego z wodzów, dowodzących
wojną. Wpływ bowiem, jaki ma ta praca na losy wojny, jest tak wielki, że
historia wojny staje się bez tego niezrozumiałą, często dziwaczną mieszaniną
faktów i fakcików, nieujętych w żaden system, tak, że zjawisko zwycięstwa czy
klęski nie daje się przyczynowo ująć i wisi w jakiejś abstrakcyjnej pustce,
niewiadomo dlaczego, upiększając głowę jednych laurem, a oblewając żarem wstydu
twarze innych.
Dlatego też książeczka p. Tuchaczewskiego
jest niechybnie źródłem historycznym; spowiada się w niej p. Tuchaczewski ze
swych myśli wodza i daje wyraz tej pracy dowodzenia.
Lecz wtedy ta niezwykła abstrakcyjność
pracy daje nam obraz człowieka, który – jak mówiłem – miele tylko własny mózg czy
własne serce, wyrzekając się lub nie umiejąc dowodzić codziennie wojskiem w
jego pracy, która to praca nie tylko nie zawsze odpowiada myślom i zamierzeniom
wodza, lecz nieraz mu zaprzecza lub zmuszona jest zaprzeczyć przez działanie i
pracę wojsk nieprzyjacielskich.
Nie chcę przez to powiedzieć, że p.
Tuchaczewski istotnie tak dowodził, nie chcę w całej pełni korzystać z
przewagi, mi w ten sposób danej, lecz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bardzo
wiele zjawisk w operacjach 1920 r. zawdzięczać należy nie czemu innemu, jak
wielkiej skłonności p. Tuchaczewskiego do dowodzenia wojskiem w ten właśnie
abstrakcyjny sposób. Wobec zaś tego, że w swoim typie dowodzenia nie
znajdowałem nigdy tej skłonności i o swojej pracy dowodzenia nie mógłbym, gdy
idzie o historię, tak pisać i myśleć, gdym wreszcie się zdecydował podjąć
proponowanej mi pracy, nie wyrzekam się tej naturalnej przewagi w naszej
odnowionej walce na papierze, którą mi da analiza, wiążąca moje myśli i moją
pracę mózgową z pracą wojsk, z pracą dowódców, którzy mi byli wówczas podwładni”...
Oczywiście, ten
ostatni zarzut jednego marszałka pod adresem innego jest raczej nie trafny, M.
Tuchaczewski, dokładnie tak jak J. Piłsudski, słynął właśnie z bardzo
umiejętnej pracy zarówno z kadrą oficerską, jak i z masą żołnierską. Była ta
umiejętność jednym ze źródeł wielu militarnych sukcesów ich obu, aczkolwiek w
bezpośredniej konfrontacji lepszym okazał się Józef Piłsudski (choć nie
wiadomo, czy czasem nie bez pomocy, i to świadomej, swego znakomitego
przeciwnika)...
Aby wnieść jasność
do sprawy, wypada jednoznacznie stwierdzić, że w sierpniu 1920 roku nad Wisłą
nie było żadnego „cudu”.
Jak powiedział
generał niemiecki Jodl, „gdy w cuda
zaczynają wierzyć żołnierze, kampanię
można uważać za przegraną”. To nie Najświętsza Panna, ani tym bardziej
księża czy niewiasty modlące się po kościołach zwyciężyli bolszewików, lecz
dokonał tego oręż polski, umiejętne dowodzenie i odważna walka żołnierzy. Gdyby
tego nie było, nie pomogłyby ani modły, ani nawet hipotetyczny wallenrodyzm
Tuchaczewskiego, którego nie można wykluczyć, ale co do którego trudno też
żywić zupełną pewność.
Jednym z dość
dwuznacznych osiągnięć Michała Tuchaczewskiego w późniejszym okresie było
(wspomniane na początku tego eseju) utopienie we krwi zbuntowanego garnizonu w
Kronsztadzie (18 tysięcy marynarzy i żołnierzy, 200 dział, ponad 100 karabinów
maszynowych) oraz bezwzględne rozprawienie się z powstaniem chłopskim w guberni
tambowskiej w 1921 roku (z użyciem broni chemicznej). Być może chciał w ten
sposób zrehabilitować się w oczach reżymu za porażkę nad Wisłą. Nie miał
zresztą wyboru, skoro wlazł między wrony, musiał krakać jak ony.
Od sierpnia 1921
roku M. Tuchaczewski pełnił obowiązki naczelnika Akademii Robotniczo-Chłopskiej
Armii Czerwonej (RKKA) w Moskwie. Na tym stanowisku budował od podstaw system
radzieckiego szkolnictwa wojskowego. Był zresztą nie tylko znakomitym
organizatorem, ale też świetnym teoretykiem, uczonym i wykładowcą, jak też
wielce utalentowanym mówcą. Cieszył się dzięki swej pracy i zaletom ogromną
popularnością w ZSRR. Trudno się temu dziwić, obok bowiem zupełnie wybitnych
walorów zawodowych, posiadał marszałek Tuchaczewski niepospolitą kulturę
ogólną, był znawcą muzyki światowej (jako jeden z pierwszych poznał się na geniuszu
D. Szostakowicza), literatury, malarstwa. Dlatego też zresztą był ulubieńcem
elit artystycznych Rosji, gdyż rozumiał, że „imperatoris non supra grammatikos”...
A jednak od 1922 roku bezpieka sowiecka zaczęła dyskretnie obserwować
poczynania M. Tuchaczewskiego, ponieważ dwaj aresztowani wówczas za
antyradziecką działalność oficerowie wyznali na przesłuchaniu, że inspiratorem
ich aktywności był właśnie on. Informacja o tym trafiła do Stalina, który był
zdania, że „ponieważ nie jest to wykluczone, jest możliwe”. Ale inni przywódcy
partii i dowódcy wojskowi zatuszowali sprawę, choć było wiadomo, że
Tuchaczewski prawie otwarcie występował przeciwko dominacji aparatu partyjnego
w wojsku. Na domiar podczas jednego z publicznych wykładów expressis verbis obwinił Józefa Stalina o nieudolność i
spowodowanie porażki w wojnie z Polską. Rzecz jasna, dyktator po prostu nie
mógł mu tego wybaczyć. Dopóki jednak władza Stalina była słaba, nie trzeba było
zbytnio się obawiać represji. Później sytuacja się zmieniła.
Od 1925 roku
Tuchaczewski był szefem sztabu RKKA; od 1928 dowódcą Leningradzkiego Okręgu
Wojskowego. Jego zasługą było m.in. zorganizowanie powietrzno-desantowych
oddziałów w składzie Armii Radzieckiej. Jako zastępca ministra obrony narodowej
ZSRR (od 1931) położył też duże zasługi dla rozwoju przemysłu zbrojeniowego w
tym kraju, szczególnie zaś produkcji czołgów i samolotów. Na jego wniosek
rozwinięto też lotnictwo torpedowe, które później przeobraziło się w lotnictwo
uzbrojone w rakiety.
M. Tuchaczewski o
kilkanaście lat wyprzedził niemieckich teoretyków, opracowując nowoczesne
koncepcje prowadzenia wojny, w których na pierwsze miejsca wysuwały się właśnie
lotnictwo i formacje pancerne, a nie, jak to było poprzednio, kawaleria i
piechota. Spod pióra tego znakomitego żołnierza wyszło ponad 120 tytułów prac
naukowych (książek i artykułów), poświęconych ważnym aspektom sztuki wojskowej.
Marszałek G. Żukow nazywał później Tuchaczewskiego „gigantem myśli wojskowej”,
człowiekiem niesłychanie mądrym, myślącym, szeroko wykształconym. Także Józef
Stalin zresztą doceniał kwalifikacje marszałka i powierzał mu nieraz
odpowiedzialne misje wojskowo-dyplomatyczne o wielkiej wadze gatunkowej.
W styczniu 1936
roku marszałek M. Tuchaczewski stanął na czele oficjalnej delegacji ZSRR, udającej
się do Londynu na ceremonię pogrzebu króla Wielkiej Brytanii Jerzego V. Jak
wiadomo, takie uroczyste spotkania są z reguły wykorzystywane także do
dyskretnie podejmowanych doniosłych kroków dyplomatycznych i politycznych. Tak
się stało i tym razem, M. Tuchaczewski przekazał władzom brytyjskim ważny list
od rządu sowieckiego i odbył szereg spotkań z dyplomatami Zjednoczonego
Królestwa, które doprowadziły do polepszenia i pogłębienia stosunków i
współpracy między obu państwami.
Nie od rzeczy
byłoby przypomnieć, że po drodze do Londynu marszałek M. Tuchaczewski zatrzymał
się w Warszawie, gdzie mu zorganizowano konferencję prasową. Świetnie
posługujący się językiem polskim wybitny obcy dowódca i dyplomata wywarł duże
wrażenie na warszawskich dziennikarzach.
W Wielkiej
Brytanii potraktowano marszałka ZSRR z wielkim szacunkiem, ale też z angielską
rezerwą; wbrew uprzednim przyrzeczeniom nie umożliwiono mu zwiedzenia ani
brytyjskich zakładów lotniczych, ani jednostek wojskowych, na których
uzbrojeniu znajdowały się najnowsze rodzaje broni. Tuchaczewski pisał później o
angielskiej przewrotności (w czym zresztą zupełnie miał rację), ale
postępowanie Brytyjczyków świadczyło m.in. i o tym, że obawiali się marszałka,
słusznie uważali go za wytrawnego specjalistę także w dziedzinie techniki
wojskowej, który nieuzbrojonym okiem może uchwycić takie szczegóły
prezentowanego uzbrojenia, które pozwolą później sowietom na doskonalenie
własnej produkcji. Byłoby to czymś w rodzaju gratisowego udzielenia licencji, a
przecież W. Brytania wolała zarabiać grube miliardy dolarów na eksporcie już
wyprodukowanej broni do ZSRR.
We Francji M.
Tuchaczewskiego potraktowano bardziej gościnnie, wpuszczono do najnowszych
laboratoriów wojskowych, zademonstrowano supernowoczesne samoloty, czołgi i
działa, a nawet zapoznano z obowiązującą wówczas taktyką prowadzenia walk
powietrznych. Wszystko to świadczyło o prostoduszności Francuzów, którzy nadal
widzieli w Rosji, tym razem sowieckiej, swego geopolitycznego sprzymierzeńca. A
przecież znana to prawda, że państwa mają interesy, ale nie mają przyjaciół.
Tym bardziej – państwa totalitarne...
Jeszcze w 1936
roku M. Tuchaczewski ostrzegał Stalina przed agresją Niemiec i postulował
konieczność forsownego rozwoju sfery wojskowej w ZSRR. Być może to też
zaciążyło na jego losie, Dżugaszwili bowiem miał przed 1941 rokiem sympatie
proniemieckie. W 1937 roku wywiad niemiecki podsunął szpiegom czeskim w Rzeszy,
a ci następnie dyplomatom radzieckim w Czechosłowacji sfabrykowane materiały o
tym, że rzekomo marszałek M. Tuchaczewski ma powiązania z wywiadem Polski i
Niemiec. Kremlowscy sykofanci spazmatycznie chwycili za te „kompromitujące”
materiały i wytoczyli mu forsowny proces.
[Niemcy zastosowali
skutecznie chwyt zalecany przez starochińską filozofię wojny jeszcze przed dwoma
tysiącami lat. W dawnym chińskim traktacie pt. „36 chytrych sztuczek” czytamy: „Zheng
Huangong zanim zaatakował państwo Kuai, wypytał najpierw o najwybitniejszych, najzdolniejszych,
najmądrzejszych i najbardziej odważnych oficerów państwie Kuai, po czym wpisał ich
nazwiska na listę, oświadczając pisemnie, iż nada im stanowiska i przydzieli ziemie
państwa Kuai, jakie zdobędzie. Następnie przygotował przed murami miasta mały ołtarzyk,
pod którym zakopał ową listę, ofiarując koguta i knura na znak zawarcia przymierza.
Władca państwa Kuai, obawiając się rebelii, kazał zabić swych najlepszych oficerów.
Hang Huangong zaatakował Kuai i zdobył je”. Generalissimus Józef Stalin musiał
tę starochińską dykteryjkę znać, gdyż był człowiekiem niezwykle oczytanym. A jednak
też postanowił nie ryzykować i najlepszą kadrę dowódczą kazał pozabijać – ku ogromnej
radości sztabu generalnego Wehrmachtu].
Wydaje się, że
Tuchaczewski był w areszcie torturowany, wystosował bowiem z więzienia list do
ówczesnego szefa bezpieki sowieckiej (nieco później zresztą też rozstrzelanego)
Jeżowa, w którym wyznawał: „Zostałem
aresztowany 22-go maja, przewieziony do Moskwy 24-go, przesłuchany po raz
pierwszy 25-go, a dziś, 26-go maja, deklaruję, że rzeczywiście istniał antyradziecki
spisek wojskowy, i że ja stałem na jego czele. Niniejszym zobowiązuję się
samodzielnie wyjaśnić wszystkie szczegóły dotyczące tego sprzysiężenia, nie
tając ani nikogo z uczestników, ani żadnego faktu czy dokumentu. Spisek został
zawiązany w 1932 roku. W nim uczestniczyli: Fridman, Ałafuzow, Prymakow, Putna
i inni, o czym zakomunikuję osobno”... Podczas następnego przesłuchania
marszałek dodawał, że w 1928 roku został wciągnięty przez Jenukidze’go do
organizacji prawicowej, jeszcze wcześniej zaś zbliżył się z Bucharinem i snuł z
nim plany obalenia ustroju socjalistycznego. Wyznawał również, że od 1925 roku
utrzymywał kontakt z wywiadem niemieckim, który tajnie wspierał antyrządowe
poczynania w ZSRR, wykorzystując w szczególności działaczy wysokiego stopnia
żydowskiego przede wszystkim pochodzenia. Wydaje się, że te „szczere wyznania”
zostały na marszałku wymuszone biciem, pogróżkami i torturami.
Nie można
wykluczyć (ale nie sposób też ich dowieść) kontaktów marszałka M.
Tuchaczewskiego z niemieckim wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. Wiadomo, że
wielokrotnie spotykał się, a nawet przyjaźnił z radcą wojskowym ambasady
niemieckiej w Moskwie von Twardowskim. Widocznie wojskowa opozycja
antystalinowska w ZSRR zamierzała podjąć współpracę z antyhitlerowską opozycją
wojskową w Trzeciej Rzeszy; obie jednak zostały unieszkodliwione. Wiadomo
również, że pewne koła białej emigracji rosyjskiej na Zachodzie wiązały swe
nadzieje na obalenie reżymu bolszewickiego właśnie z osobą Tuchaczewskiego i
widziały w nim pierwszego kandydata na antykomunistycznego Bonapartego w Rosji.
Ponieważ zaś środowiska emigracyjne były naszpikowane agentami sowieckiej
bezpieki, wszystkie te plany od początku doskonale znał towarzysz Kaganowicz,
który też w pewnym momencie postanowił „wrzód przeciąć”...
12 maja 1937 roku
zaproszono Tuchaczewskiego na Kreml, serdecznie mu pogratulowano awansu
służbowego, a 21 maja marszałek został aresztowany, przewieziony do Moskwy i
niebawem rozstrzelany. (Współczesna historiografia rosyjska o ukierunkowaniu
nacjonalistycznym jest zdania, że marszałka M. Tuchaczewskiego zlikwidowano
jako „antysemitę”, ponieważ nie ukrywał swej awersji do Żydów i ponoć nosił się
z zamiarem „zrzucenia przemocą
żydowskiego jarzma z Rosji”.
Patrz m.in. książka W. Uszkujnika, Paradoksy
historii; polskie wydanie Gdańsk 1996).
11 czerwca 1937 roku
zapadł wyrok w procesie wysokich dowódców Armii Czerwonej. Michał Tuchaczewski,
Hieronim Uborewicz, Witold Putna, Jona Jakir, Robert Ejdeman, Borys Feldman, Witalij
Primakow, August Kork zostali pozbawieni stopni wojskowych i skazani na karę śmierci.
Wszyscy byli ideowymi komunistami i stali się łupem innych komunistów. Zanim ich
zlikwidowano, musieli przejść potworny okres przesłuchań, tortur, bicia, poniewierania,
znęcania się, okaleczania. Oto fragment jednego z nocnych przesłuchań marszałka
Tuchaczewskiego wiosną 1937 roku na Łubiance.
„Jeżow: – Podejrzany, były marszałek Tuchaczewski, nie
chce się przyznać do zarzucanych mu czynów. Nie przyznaje się do autorstwa oryginalnych,
przedłożonych mu tekstów dokumentów, choć noszą jego własny podpis. Nie przyznaje
się też, że pobierał pieniądze od obcego mocarstwa na cele kontrrewolucyjne.
Oskarżony odrzuca też zarzut, że obiecał pomoc niemieckim kapitalistom w restauracji
w ZSRR ustroju kapitalistycznego, choć przecież wiemy, że przyrzekł im w przyszłości
odstąpienie Ukrainy i krajów bałtyckich.
Tuchaczewski: – Nie! Nigdy nie paktowałem z obcymi mocarstwami.
Przyznaję się natomiast do tego, że prowadziłem legalną korespondencję zagraniczną,
co jest szczegółowo odnotowane w dzienniku służbowym. Żadnej innej dokumentacji
nie prowadziłem. Możecie mnie fizycznie unicestwić. Ale mojego ducha nie złamiecie.
Po raz setny twierdzę, że nie mam nic wspólnego z zarzucanymi mi czynami, ani ja,
ani też inni oskarżeni. To już wasza tajemnica, kto sprokurował takie bzdurne zarzuty
przeciw najwierniejszym synom partii i ojczyzny...
Jeżow: – Ponownie przypominam obwinionemu, że mówiąc prawdę
może tylko pomóc sobie i swojej rodzinie. Wy swym uporem straciliście wszystkie
ulgi przewidziane w naszym ustawodawstwie, wszystkie humanitarne paragrafy, ale
powinniście liczyć się z rodzinami, z przyjaciółmi, z tym, co ich czeka.
Tuchaczewski: – A gdzie na świecie jest takie prawo, by potomni
odpowiadali za winy krewnych? Był taki czas w Rosji, że Iwan Groźny mordował niewinnych
ludzi i ich rodziny, ale to było ponurym wymysłem obłąkańca!...
Jeżow: – Jeszcze raz oskarżonemu radzę ze skruchą przyznać się. To tylko ulży obwinionemu i jego
najbliższym. Dowody są bezsporne.
Tuchaczewski: – Wasze dowody mojej rzekomej zbrodni to zwykła
prowokacja ciemnych sił. Twierdzę, że żadnych dokumentów nie podpisywałem.
Pamiętajcie kaci, nigdy nie złamiecie mnie, nie ugnę się pod naciskiem. Wasz szantaż
świadczy tylko o waszej słabości. Siłą chcecie mi wbić do głowy to, czego nie zrobiłem.
Jeżow: – Milczeć! Przesłuchiwany nie ma prawa obrażać
proletariackiej sprawiedliwości! Niewinny, niewinny... Kto więc napisał tyle papierów?
Udusimy, o ile nie wydasz swoich sekretów. Musisz wiedzieć, że NKWD nie aresztowuje
niewinnych. Zostałeś aresztowany, a zatem jest logiczne, że posiadamy dowody twojej
zdrady. Mamy ich pełną teczkę. Patrz, oto one. Nie patrzysz! Nie w smak ci fakt,
że poznaliśmy tajemnicę twoich machlojek. Nas nie wywiedziesz w pole. NKWD jest
znane na całym świecie z nieomylności. Wrogowie nas znają i drżą przed nami.
Tuchaczewski: – Nic dziwnego. Ja też bym drżał, gdybym wcześniej
poznał wasze metody. Drżą, bo znają waszą ślepotę polityczną i waszą tępotę umysłową;
tępą brzytwą nikt się nie ogoli, tylko się pokaleczy...
Jeżow: – Nikogo nie interesuje twoje zdanie, zbrodniarzu!
Nie masz żadnego prawa wypowiadać swoich zbrodniczych myśli. Możesz tylko pokornie
odpowiadać na stawiane pytania...
W tym momencie na odsiecz
przesłuchującym przybył osobiście Andrzej Wyszyński, prokurator generalny ZSRR,
który z miejsca przejął inicjatywę.
Wyszyński: – Jestem upoważniony przez lud pracujący ZSRR do ostatecznego przesłuchania obwinionego celem
zakończenia śledztwa i sporządzenia aktu oskarżenia (...). Jeśli się nie mylę, jesteście
z pochodzenia szlachcicem i byłym carskim oficerem?
Tuchaczewski: – Pytający też nie jest proletariackiego pochodzenia. Pytający jest polskim przybłędą
i byłym mienszewikiem. Przeszedł na stronę bolszewików jedynie wtedy, gdy przejęli
władzę. Jesteś prokuratorem, bo nienawidzisz wszystkiego, co dla Rosjanina jest
święte. Mój ojciec, dziedziczny szlachcic, ożenił się z pańszczyźnianą chłopką.
W naszym domu panowały liberalne stosunki. Zostałem wychowany w miłości do prostych
ludzi. Wychowałem się wśród biedoty wiejskiej. Wchłonąłem z mlekiem matki troski
i radości ludu rosyjskiego.
Wyszyński: – Nie agituj nas! Chcesz nam wmówić, że twój ojciec
był bolszewikiem? Twój ojciec udawał, aby tym łatwiej zdzierać skórę z chłopów.
Chcesz twierdzić, że i ty urodziłeś się bolszewikiem? Nie uderzaj w sentymenty!
Nic nie potrafi uśpić czujności NKWD. Nie ma ceny, za którą można by kupić sumienie
czelisty. Kochał lud, ojczyznę! To są szumne frazesy. Kochał wszystko, a sprzedał
za trzydzieści judaszowych srebrników!
Tuchaczewski: – Nieprawda! Nic i nikogo nie sprzedałem: ani ludu,
ani kraju, ani też władzy radzieckiej w jej najkrytyczniejszych momentach. Stałem
w jednym szeregu z ludem...
Jeżow: – Stanąłeś w jednym szeregu z ludem, aby wkraść
się w jego zaufanie i później od wewnątrz rozsadzić nasz ustrój. Znamy się na tych
sztuczkach!
Tuchaczewski: – To bezczelne kłamstwo, zwykła potwarz. Sam Lenin
mnie cenił, a co wy wówczas robiliście?
Wyszyński: – To głupota, wyrzekać się dowodów, które są na
stole, tak jak i wyrzekać się swoich podpisów. Przecież to samobójstwo na raty.
To, co twierdzisz, to bzdury. Aż wstyd człowiekiem targa, że taki tchórz jak ty
jeszcze niedawno był marszałkiem. Posiadamy też i inne dowody, o których przesłuchiwany
zapewne również powie, że to bzdury i wymysł Czeka. Wiemy, że utrzymywałeś kontakty
z agentem kapitalistycznym Judaszem Trockim!
Tuchaczewski: – Tak. Utrzymywałem z Trockim kontakt służbowy.
Byłem służbowo podległy Trockiemu, gdy był on prawą ręką Lenina i pełnił funkcję
komisarza obrony. Później żadnych kontaktów z Trockim nie miałem.
Jeżow: – Łżesz jak pies! Mamy dowody licznych waszych
wspólnych przestępstw przeciw pierwszemu państwu proletariackiemu na swiecie...
Tuchaczewski: – Pokażcie, jeśli macie coś przeciwko mnie od Trockiego!
No, pokażcie!
Jeżow: – Po co ci pokazywać. I tak zaprzeczysz. Marny
z ciebie polityk Postawiłeś na zdechłego konia i przegrałeś.
Tuchaczewski: – Milcz zdrajco!
Wyszyński: – Oskarżony znajduje się tu, aby składać zeznania
zgodnie z przepisami, odpowiadać lojalnie i wyczerpująco na pytania stawiane przez
upoważnionych do tego urzędników. Niedozwolona jest krytyka i obrażanie zasłużonych
i wiernych synów ludu rosyjskiego. Proszę odpowiadać, czy oskarżony otrzymywał od
niemieckich generałów instrukcje, by zmotoryzować naszą piechotę i samolotami przerzucać
w razie potrzeby na wrogi teren?
Tuchaczewski: – Nie, nie otrzymywałem żadnych instrukcji od obcych
generałów. Koncepcja desantów powietrznych i zmotoryzowania piechoty jest moim własnym
pomysłem...
Wyszyński: – Czy oskarżony zna język niemiecki?
Tuchaczewski: – Nie tylko.
Jeżow: – Znajomość języków obcych jest pomocna w szpiegostwie.
Lojalny obywatel nie potrzebuje znać języków obcych. Jak zdobędziemy świat, zaprowadzimy
powszechnie język prawdziwy – rosyjski, jakim porozumiewa się towarzysz Stalin.”...
Po dalszej uciążliwej
wymianie zdań Jeżow kazał straży więziennej „rozmiękczyć twardy kark” Tuchaczewskiego, co też ci nie omieszkali kolbami
karabinów uczynić. Marszałek jednak nadal odmawiał podpisania protokołów przesłuchań.
Aleksander Hertz w
tekście „O władzy Stalina” (1937) stwierdzał: „Kształtowanie się władztwa stalinowskiego nie odbywa się na drodze pokojowej
ewolucji. Towarzyszą mu momenty wysoce dramatyczne. Przede wszystkim, jak wiemy,
Stalin był jednym z uczestników elity partyjnej. Swe wyjątkowe stanowisko musiał
przeto osiągać przez podporządkowanie sobie pozostałych uczestników i usunięcie
możliwych współzawodników. Oto jeden z aspektów rozpraw z innymi przywódcami partyjnymi,
jeden z aspektów drogi, która wiedzie do ostatnich krwawych procesów moskiewskich.
Ale dołącza się tu i aspekt drugi. Elita bolszewicka była elitą partyjną, która
nawet przy Leninie zachowywała swoiste cechy, właściwe elitom partyjnym. Tymczasem
władca tego typu, co Stalin, musi opierać się na własnej elicie, stanowiącej jego
świtę, która składa się z ludzi całkowicie mu oddanych, uznających jego posłannictwo
i zawdzięczających jemu całą swą sytuację polityczną i życiową. Taką elitę tworzy
Stalin, biorąc jej uczestników z państwowo-partyjnego aparatu biurokratycznego.
Przeważają tu ludzie bez poważniejszego stażu, reprezentujący inne środowiska partyjne
niż dawna elita. Siłą rzeczy wytwarza się starcie pomiędzy dawną elitą partyjną
a wodzem i jego nową elitą. Wygrywane tu są nastroje mas partyjnych, stosowane są
metody propagandowe, różnorodne posunięcia personalno-taktyczne. Stara elita wykazała
małą odporność i bez większego trudu udało się Stalinowi zadać jej wiele śmiertelnych
ciosów. O krwawych tych perypetiach możemy mówić tylko bardzo ogólnikowo. W gruncie
rzeczy o istotnych szczegółach procesów moskiewskich właściwie nic nie wiemy. Jedno
jest pewne – że formalne oskarżenia nie mogą być poważnie traktowane...
Jedno zdaje się być pewne: jesteśmy świadkami powstawania
w Sowietach jednostkowego władztwa autokratycznego, sprawowanego przez wodza, który
jest wyposażony w legendę o posłannictwie. Ten typ władztwa musi mieć decydujące
znaczenie dla całej struktury państwowej. Nowa konstytucja sowiecka, która wprowadza
formy plebiscytowe, której jednym z celów jest rozbudowa potężnego, sprawnie działającego,
ale całkowicie uzależnionego aparatu biurokratycznego, jest szczególnie charakterystyczna
dla tego typu władztwa...
Taka ewolucja struktury władztwa pociąga za sobą groźne
niebezpieczeństwa i dla przyszłego rozwoju kraju, który temu władztwu podlega. Mamy
tu do czynienia z władztwem, które przy pozorach siły nie jest trwałe, które dla
zachowania swego istnienia zmuszone jest nieustannie przeciwdziałać wszelkim próbom
powstawania samodzielnej inicjatywy społecznej”...
Z kolei Artur Rundt
w książce pt. „Sowiety tworzą nowego człowieka”
(polskie wydanie: Warszawa 1932) usiłował sformułować własny punkt widzenia
na ówczesną rzeczywistość radziecką w następujący sposób: „Najbardziej widoczną cechą systemu sowieckiego, która działa za bardzo
gęstą zasłoną, jest jego bezprzykładna gwałtowność.
Caryzm był potężny. Fale siły jednak, które wysyłał
jako władza centralna, były słabe. Nowy ustrój, który zajął miejsce „niemego potwora”,
caryzmu, ł się dosięga ostatniego obywatela w najbardziej oddalonych zakątkach kraju.
Car wycisnął mechaniczne piętno tylko na zewnętrznej muskulaturze ciała narodu,
nowy ustrój zaś stosuje dożylne zastrzyki, których skuteczność daje się odczuć w
ostatnich rozgałęzieniach układu krwionośnego”.
A jednak zrozumienie
ogólniejszych psychosocjalnych mechanizmów reżimu totalitarnego nie wyjaśnia do
końca tej konkretnej sprawy, jaką jest osobista tragedia życiowa takiego geniusza
wojskowego, jak marszałek Tuchaczewski. Coś musiało być na rzeczy. Ale co? Interesującą
wersję interpretacji tych zdarzeń zaproponował w swej książce wspomnień pt. „Zapiski” (Londyn 1955) były minister spraw
zagranicznych ZSRR Michaił (Mojżesz) Litwinow. Według niego Józef Stalin doszedł
w 1928 roku do konkluzji, że kanclerz Niemiec Stresemann zmierza do zorganizowania
bloku państw kapitalistycznych (Niemiec, Anglii i Francji), który byłby skierowany
przeciwko ZSRR. Dawały tej tendencji świadectwo liczne oznaki w stosunkach między
owymi państwami, przede wszystkim wycofanie wojsk francuskich z Zagłębia Ruhry,
złagodzenie pozycji w sprawie odszkodowań niemieckich itd. Zaniepokojony dyktator
ukuł machiaweliczny plan przeciwdziałania tej tendencji przez rozbicie zarysowującego
sojuszu antysowieckiego.
W grudniu 1928 roku
do Berlina przybyli z oficjalną misją wojskową trzej wysokiej rangi oficerowie Armii
Czerwonej: szef sztabu generalnego Tuchaczewski, Jakir i Uborewicz. Odbyto jednak
nie tylko rozmowy oficjalne, ale i tajne. Jak podaje Mojżesz Litwinow, trzej wyżej
nazwani dowódcy „powiedzieli w trakcie sekretnych
spotkań swym niemieckim rozmówcom, że są gotowi współpracować z armią niemiecką
przeciwko partii komunistycznej i że w odpowiedniej chwili przejmą stery rządu i
ustanowią w ZSRR wojskowy rząd proniemiecki. Nie należy więc podejmować żadnych
kroków dyplomatycznych lub wojennych przeciwko Moskwie, ani tworzyć przeciw niej
bloków międzynarodowych”. Obalenie rządu sowieckiego w drodze wojny – wyjaśniał
Tuchaczewski – spowodowałoby powstanie w Moskwie władzy profrancuskiej i proangielskiej,
podczas gdy wojskowy zamach stanu na Kremlu doprowadzi do utworzenia rządu proniemieckiego
i zapewni Niemcom dostęp do niewyczerpanych bogactw naturalnych i do ogromnego rynku
wewnętrznego Rosji. Była to oczywiście prowokacja Stalina, o czym generalicja niemiecka
pojęcia nie miała. Litwinow pisze: „Niemcy,
jak się zdaje, połknęli przynętę”... Sprawy nie udało się jednak do końca utrzymać
w tajemnicy, gdyż generałowie poinformowali rząd berliński o tajnych pertraktacjach.
Dowództwo niemieckich sił zbrojnych wyasygnowało pół miliona Reichsmark na finansowanie
rzekomych sowieckich spiskowców; kwota ta została przelana na nazwisko Jakira
w jednym z banków wiedeńskich. Wiadomość o tej transakcji została przechwycona prze
agenta sowieckiego wywiadu wojskowego i przekazana do Moskwy. Szef GRU generał Berlin
osobiście poinformował o tym Stalina i był wielce zaskoczony, że zamiast wyrazów
uznania otrzymał rozkaz natychmiastowego odwołania agenta do kraju, który został
już na pierwszej radzieckiej stacji kolejowej przejęty przez oficerów GPU i więcej
nikt nigdy go nie widział.
Nieco później jedna
z grup trzymających władzę w Niemczech przekazała do Moskwy odnośne tajne dokumenty,
Stalin widocznie też stchórzył i nie ratował swoich agentów, których zmełła na drobną
mąkę machina sowieckiej bezpieki. Tuchaczewski też nie odważył się wyznać, że działał
w Niemczech na rozkaz dyktatora, gdyż zostałoby to przez bezpiekę zinterpretowane
jako perfidne i potworne pomówienie wodza. Do końca też chyba wierzył, że Stalin
każe go niebawem wypuścić z aresztu. Ten jednak wolał pozbyć się niewygodnych i
inteligentnych dowódców, którzy niebawem zostali osądzeni i rozstrzelani.
Piotr Jaroszewicz,
wieloletni premier PRL we wspomnieniach „Przerywam
milczenie” (Warszawa 1991) wyznawał:
„Wielka okrutna czystka w armii radzieckiej
w latach 1936-38 miała szczególnie antypolski akcent. Fala terroru zabrała wówczas
z armii wiele Polaków i byli oni traktowani wyjątkowo okrutnie... Myślę, że nienawiść
do Polaków mieściła się w programie zbliżenia z Niemcami. Obok Stalina główną rolę
grał w tym Mołotow. W tej kampanii antypolskiej mieściło się też rozwiązanie Komunistycznej
Partii Polski i wymordowanie polskich komunistów w ZSRR”. A może zresztą także
bestialski mord popełniony w Warszawie także na emerytowanym premierze PRL i jego
żonie, gdyż wiedzieli oni i rozumieli zbyt wiele...
W archiwach
rosyjskich dotychczas są przechowywane liczne donosy na Tuchaczewskiego,
wystosowane do GPU przez urzędników różnych resortów, którzy mieli się z
marszałkiem tak czy inaczej zetknąć. Z reguły figuruje w nich jako „faszysta”, „polski
szpieg”, „antysemita” czy „antykomunista”. Ale wydaje się, że jego los jest
wyrazem także jakiejś ogólniejszej prawidłowości. Tej mianowicie, że ludzie
prawdziwie wybitni są nienawidzeni przez ludzi zwykłych i pospolitych.
Ideologię zaś do tego zoologicznego odruchu dorabia się zgodnie z duchem czasu.
„Kto nie zrozumiał, że człowieka wielkiego
nie tylko się popiera, lecz także ze względu na dobro ogólne musi się go
zwalczać, z pewnością jest jeszcze wielkim dzieckiem, – lub sam wielkim
człowiekiem”. (Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec
i jego cień, s. 120). Gmin zaś, czyli tzw. lud, nigdy nie składa się z osób
wielkich, dlatego jego przywódcy również wrogo traktują tych, którzy się
wznoszą nad przeciętność.
„Człowieka kierującego się zuchwałością,
wolą, bezwzględnością i nieustraszonością otaczają szpiedzy państwa i narodu.
Ależ tak, narodu! W narodzie – Wy, dobrotliwi ludzie, wyobrażacie Sobie, że
jest on jakimś cudem doskonałości – powszechnie zapanowała policyjna
mentalność. Jedynie ten, kto wyprze się swego Ja, kto „wypiera się” samego
siebie, jest narodowi miły.” (Max Stirner, Jedyny i jego własność).
Marszałek
Tuchaczewski nie należał, jak wiadomo, do mięczaków, które „wyrzekają się
siebie” na widok szefa. Jego zaś porażka w 1920 roku wcale nie spowodowała
klęski Rosji, ani jej nowego reżymu. Wręcz przeciwnie, ta wojna skończyła się
pokojem, który konsolidował nowe państwo socjalistyczne, i to w granicach
rozleglejszych, niż to przed wojną proponował Polsce W. Lenin. Kiedyś Montaigne
napisał, że „sukces tylko wówczas jest zwycięstwem, gdy łoży kres działaniom
wojennym”. A przecież Tuchaczewski – mimo pozornej porażki – doprowadził do
pokoju z Polską, której bolszewicy w swoim czasie strasznie się obawiali.
Dlatego też Tuchaczewskiego uważano w Moskwie raczej za zwycięzcę, a i on się
nie czuł specjalnie przegranym. To zaś kryło w sobie zarodek swoistego
niebezpieczeństwa.
Niccolo
Machiavelli pisał w Rozważaniach o
dylematach zwycięskiego dowódcy wojskowego: „Powiem natomiast temu wodzowi, o którym sądzę, że niechybnie dosięgnie
go jad niewdzięczności: dwie stoją przed tobą drogi. Albo zaraz po zwycięstwie
opuścić armię i oddać się w ręce swego władcy, zważając na to, aby nie popełnić
żadnego zuchwałego lub zdradzającego ambicję czynu; władca wyzbędzie się
wszelkiej podejrzliwości i wynagrodzi cię lub przynajmniej nie skrzywdzi. Albo
– jeśli nie chcesz tego uczynić – wkrocz odważnie na drogę zupełnie odmienną.
Rób wtedy wszystko, aby podbity kraj pozostał w twych własnych rękach; zjednaj
sobie wojsko i ludność, zawieraj sojusze z sąsiadami,... przekupuj innych
dowódców, usuwając tych, których nie uda ci się pozyskać. W ten sposób ukarzesz
zawczasu twego władcę za niewdzięczność, którą by wobec ciebie ukazał. Innych
dróg nie ma, Jednakże ludzie nie potrafią być ani całkiem źli, ani całkiem
dobrzy. I dlatego zawsze dzieje się tak, że po odniesionym zwycięstwie dowódca
nie chce opuścić armii, nie jest w stanie skromnie się zachować, nie potrafi
chwycić się środków gwałtownych, ale i zasługujących na pewne uznanie.
Pozostaje on więc w niezdecydowaniu, które stanowi o jego zgubie”...
Tak się też stało
z marszałkiem Tuchaczewskim, któremu, jako wybitnemu rywalowi, Stalin zbytnio
nigdy nie ufał, a którego się zawsze obawiał.
Nawiasem mówiąc,
Stalin zdawał sobie sprawę nie tylko z ewentualnego zagrożenia płynącego dlań
ze strony wybitnych dowódców wojskowych, ale też z tego, że trzeba, by było ich
dość wielu, tak, aby musieli pilnować się nawzajem. Stąd zawrotne awanse i
błyskotliwe kariery polskie w armii radzieckiej. Stalin widocznie był świadom
również takich cech polskiego usposobienia jak ambicja, zawiść, skłonność do
intryg i donosicielstwa, używał więc dowódców polskiego pochodzenia do „wyciszania”
Rosjan i Żydów, a jednocześnie kierował negatywną energię tamtych na „polskich
panów”, dla siebie rezerwując rolę nietykalnego sędzi najwyższego. By zachować
równowagę, trzeba było oczywiście pozwalać na przemian różnym ugrupowaniom
poskromić rywali z obozu przeciwstawnego, lecz tylko do pewnych granic, nigdy
nie pozwalając nikomu na odniesienie decydującego i ostatecznego zwycięstwa.
Ale do „puszczania krwi” trzeba było koniecznie doprowadzać, by uspokoić
rozjątrzone nastroje.
Komedii sądowej
nad Tuchaczewskim dokonali czterej sowieccy generałowie: Dybienko, Alksnis,
Blücher, Biełow, którzy jednomyślnie podjęli decyzję o fizycznej likwidacji
marszałka. Minął jednak zaledwie rok, a wszyscy oni także zostali rozstrzelani
na mocy wyroku kolejnego trybunału. Zło wróciło do swych sprawców dokładnie w
tejże postaci, w jakiej od nich wyszło. Czerwone koło dokonało pełnego obrotu
dookoła osi. Nie zmienia to jednak faktu, że rozstrzelano nie tylko marszałka
Tuchaczewskiego, ale i jego żonę (w Orle 1942); córka zaś odsiedziała
kilkanaście lat w więzieniu, później aż do śmierci w 1982 roku pracowała jako
redaktor w Wydawnictwie Wojskowym Ministerstwa Obrony ZSRR.
W obecnej Rosji marszałek
M. Tuchaczewski jest czczony jako jedna z najwybitniejszych postaci w dziejach wojskowości
tego wielkiego mocarstwa imperialnego.
Michał Lewandowski
Urodził się w
stolicy Gruzji Tbilisi (Tyflisie) 5 maja 1890 roku w szlacheckiej rodzinie
polskiej.
Lewandowscy to
dawny i szeroko rozgałęziony dom rycerski, znany od wieków z waleczności. Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 7, s.
314-316) informuje o Lewandowskich herbu Brodzic, Dołęga, Lewalt, Niezgoda,
Oliwa, Pobóg, Prawdzic, Sas.
Byli
też na Kresach Lewandowscy herbu Nałęcz odmienny; pisze o nich Jan Dworecki-Bohdanowicz
w swym rękopiśmiennym opracowaniu Herbarz
szlachty litewskiej” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, f r 2782, s. 217).
A.
Boniecki (Herbarz polski, t. 14, s.
175) także pisze o Lewandowskich używających herbów: Dołęga, Niezgoda,
Prawdzic, Sas oraz innych, rozsiedlonych po całej Rzeczypospolitej od
Wielkopolski po Smoleńszczyznę.
O
Lewandowskich herbu Dołęga Herbarz rodzin
szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 167-168, Warszawa 1853) m.in.
donosi: „Z tej rodziny Stanisław w roku
1756 był pisarzem ziemskim poznańskim, a w roku 1767 subdelegatem tamecznego
grodu”.
Spis szlachty Królestwa Polskiego (s.
130, Warszawa 1851) pisze o Felicjanie, Kajetanie Stefanie i Ludwice Róży
Lewandowskich herbu Dołęga.
W.
Wittyg (Nieznana szlachta polska i jej
herby, Kraków 1908, s. 175) donosi o Lewandowskich herbu Brodzic.
Byli
m.in. spokrewnieni z arystokratyczną rodziną Korwin-Kossakowskich herbu
Ślepowron (Materiały do bibliografii
genealogii i heraldyki polskiej, t. 2, s. 247, Buenos Aires – Paryż 1964).
W XIX
wieku mieszkali Lewandowscy w powiatach wileńskim, telszewskim, szawelskim,
wiłkomierskim, oszmiańskim i innych.
8
października 1705 roku ksiądz Joachim Ślizień ochrzcił w kościele Rakiskim
Jerzego i Józefa, synów Jerzego i Katarzyny z Ślendzińskich, Lewandowskich.
Rodzicami chrzestnymi byli Karol Tyszka i Teofila Sawrymowiczowa.
Widymus z Ksiąg ziemskich
wiłkomierskich z 15.X.1709 r. podaje: „Ja,
Jacek Grzegorz Jurjewicz Lewandowski, skarbnik Sendomirski, Ja, Krystyna
Janowna Ślendzińska, JKMości w-wa sendomirskiego y Xięstwa Żmudzkiego ziemianka”
– chodziło o sprzedaż panom Piotrowskim kilku posiadłości panny Ślendzińskiej
na Żmudzi.
16
października 1749 roku ks. Stefan Dąbrowski ochrzcił w kościele tykocińskim
Konstantego syna Jerzego i Teresy z domu Szaniawskiej Lewandowskich. Rodzicami
chrzestnymi byli Jan Karwowski i Eleonora Jabłonowska (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 4, nr 1643, s. 3).
Apolinary
Lewandowski, podkomorzy powiatu mozyrskiego, na początku XIX w. posiadał
majątek Borzobohaciszki w powiecie oszmiańskim z 16 dymami. Miał synów Feliksa
i Franciszka (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1015, s. 11).
Jako ciekawostkę można przypomnieć, że porucznik Lewandowski
był od 1812 roku adiutantem feldmarszałka Kutuzowa.
W
jednym ze świadectw wydanych przez uniwersytet Wileński na początku lat
dwudziestych XIX wieku czytamy: „Nobilis
Felix Apollinarii filius Lewandowski, studiorum curriculo in Schola Publica Mozyrensi
emenso, in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum
adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico – mathematicarum,
Physicae, Chemiae, Zoologiae et Botanicae, spatio unius anni multam et assiduam
operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus
Praeceptoribus suis adeo probaverit”. Nadano mu więc tytuł kandydata
wydziału fizyczno-matematycznego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 838, s.
127).
Franciszek
Lewandowski w latach 1823-1831 pełnił funkcje wileńskiego gubernskiego
sekretarza (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 2, nr 15).
Jan,
syn Michała, oraz dwuimienny Adam Józef, syn Felicjana, Lewandowscy, zwracając
się do Wileńskiej Szlacheckiej Deputacji pisali: „Familia proszących urodzonych Lewandowskich herbu Lewalt od
najdawniejszych czasów dostojnością szlachecką i prerogatywami temu stanowi
właściwemi jest zaszczycona, której przodkowie w Królestwie Polskim i jego
prowincjach possydowali różnoimienne ziemskie nomenklatury, a mianowicie w
Województwie Sandomierskim, gdzie prapradziad proszących Jerzy Lewandowski,
skarbnik sandomierski, dziedziczył majątek Przeplice zwany, który zostawił
synowi dwuimiennemu Jackowi Grzegorzowi, a ten przeniósłszy się do Wielkiego
Księstwa Litewskiego wszedł w ślubne związki z Krystyną Ślendzińską,
dziedziczką majętności Gaweysz w Wiłkomierskim, a Sandrojciów na Żmudzi
położonej, (1709)... Tenże dwuimienny Jacek Grzegorz Jerzewicz z tąż żoną
zostawił synów dwóch Jerzego i Józefa, z których Jerzy dostawszy się w służbę
wojskową był chorążym i wydał z Teresy Szaniawskiej syna Konstantego, Konstanty
zaś Jerzewicz z żoną Zuzanną Jodkowską spłodził syna Jerzego Lewandowskiego,
byłego rejenta granicznego wiłkomirskiego, który miał żonę Praxedę Bańkowską,
która to gałąź familii proszących składając na powyższą procedencyą dowody,
uzyskała w roku 1841 lipca 28 dnia dekret w Deputacji tutejszej.”
Dzieje
linii drugiej Lewandowskich wyglądają, według tegoż dokumentu, następująco: „Józef Lewandowski, pełniąc służbę dworską w
powiecie kowieńskim i trockim, spłodził syna dwuimiennego Michała Jana
(1763)... Michał zaś Józefowicz Lewandowski z pierwszego małżeństwa z Józefatą
Zaleską miał synów czterech, dwuimiennego Felicjana Mateusza, w życiu będącego,
oraz Jeronima, Rocha i Ignacego już nieżyjących, a z drugiego małżeństwa z
urodzoną Józefatą Zalewską wydał na świat proszącego piątego syna Jana
Lewandowskiego”.
W 1832
roku Deputacja Wywodowa Wileńska potwierdziła specjalnym dekretem rodowitość
domu Lewandowskich. W 1851 r. podobne potwierdzenie uzyskał mieszkający w
Wilnie we własnym domu Kazimierz Lewandowski oraz jego żona Ludwika z
Rodziewiczów, synowie Ferdynand, Wincenty, Michał Teodor, Bernard Bazyli, jak
też córki Urszula, Agata, Zofia, Rachela. Rodzina utrzymywała się z uprawy
roli. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1643, s. 1-16).
27
września 1840 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką domu
Lewandowskich herbu Lewalt i zatwierdziła drzewo genealogiczne gałęzi,
wywodzącej się od wspomnianego powyżej Jerzego Lewandowskiego, skarbnika
sandomierskiego, który w 1709 roku zamienił z panami Slendzińskimi swój
dziedziczny majątek Przeplice na Gawejsze w powiecie wiłkomierskim na Litwie.
Drzewo przedstawia sześć pokoleń tej gałęzi zacnego rodu Lewandowskich (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 669).
Na
Podolu również mieszkali liczni Lewandowscy, w większości notowani jako
starożytna szlachta polska (Spisok
dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii,
Kamieniec – Podolsk 1897, s. 263).
Lewandowscy
zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię w Mińsku 17
grudnia 1802 oraz 6 lutego 1892 r. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w
Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3917).
Ojciec Michała
Lewandowskiego był podoficerem w armii Cesarstwa Rosyjskiego. Chłopiec więc
poszedł w ślady ojca, początkowo (1910) ukończył szkołę zawodową w m. Groznym
(stolicy Czeczenii), następnie (1912) Szkołę Wojskową św. Włodzimierza. Przez
cały okres pierwszej wojny światowej (1914-1918) służył na froncie w randze
sztabs-kapitana. Od 1917 roku znajdował się w składzie Armii Czerwonej,
uczestniczył m.in. w likwidacji buntu oddziałów generała Korniłowa. Zarówno na
frontach pierwszej wojny światowej, jak i wojny domowej w Rosji słynął M.
Lewandowski z brawurowej odwagi i rzadko spotykanego męstwa. Im większe bywało
niebezpieczeństwo, tym większa też stawała się jego śmiałość i wola walki.
„Człowiek może wprawdzie ulegać niepomyślnym
zrządzeniom losu, jednakże w sercu swym musi być stale jednakowo odważny, a
tchórzostwa nie można usprawiedliwiać brakiem doświadczenia... Bez odwagi żadna
sztuka (wojskowa) nie ma najmniejszego znaczenia w chwili niebezpieczeństwa.
Strach bowiem hamuje pamięć, ai sztuka bez odwagi jest zupełnie nieużyteczna”.
Większemu
doświadczeniu przeciwnika trzeba przeciwstawić większą odwagę, – pisał ongiś
Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej.
Miał rację, a jego twierdzenia mają wartość nieprzemijającą.
Nie przypadkiem
Fryderyk Nietzsche spostrzegł ongiś zadziwiającą prawidłowość psychologiczną: „Ludzi śmiałych nakłania się do pewnego czynu
przez to, że się go przedstawia jako niebezpieczniejszy, niż jest w istocie”...
I choć tenże
filozof miał również zauważyć, iż „stopień
lękliwości jest miarą inteligencji”, nie jest to psychologiczną prawdą
bezwzględną. Głupota bowiem bardzo często idzie w parze z tchórzostwem.
Generał Pierre
Jacques Etienne de Cambronne miał podczas bitwy pod Waterloo powiedzieć: „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”...
Według tego też schematu postępowali żołnierze, na których czele stał twardy i
nieustraszony dowódca. Tak bywa zawsze i wszędzie; jak głosi rosyjskie
przysłowie: „smiełogo pula boitsia, smiełogo sztyk nie bieriot”. Zjednoczeni
żelazną wolą dowódcy, żołnierze oddziałów dowodzonych umiejętnie, kroczą pewnie
od zwycięstwa do zwycięstwa, zyskując cześć i chwałę dla swej postawy i
dokonań.
Starochińska Księga Przemian (I-Cing) zawiera głębokie myśli na temat wojskowości: „Wojsku potrzebna jest wytrwałość i silny
dowódca... – Wojsko musi wyruszać we właściwym szyku; gdy szyk nie jest dobry,
grozi niepomyślny los... – Rozwaga i ostrożność wiodą w końcu do pomyślnej
odmiany losu... – Kto swemu charakterowi nie dodaje trwałości, tego udziałem
jest wstyd, uporczywe upokorzenie”... I przeciwnie, kto zachowuje stałość
charakteru i nieustępliwość – zwycięża, pomnażając swą chwałę.
W słynnym dziele O wojnie Carl von Clausewitz pisał: „Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie
przepełniają pierś ludzką w gorącym wichrze walki, żadne uczucie, nie jest tak
potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci (...) Wprawdzie nadużywanie tego
dumnego pragnienia właśnie podczas wojny musiało spowodować najbardziej
oburzające niesprawiedliwości wobec ludzi, ale źródło tych uczuć należy
naprawdę zaliczyć do najszlachetniejszych w naturze ludzkiej, a na wojnie są
one prawdziwym tchnieniem życia, wlewającym duszę w ten olbrzymi organizm.
Wszystkie inne uczucia, mimo że mogą być bardziej powszechne albo mogą się
wydać wyższymi, jak miłość ojczyzny, fanatyzm idei, zemsta, zapał wszelkiego
rodzaju, nie zastąpią jednak ambicji i pożądania sławy.”
Władze nowo
narodzonej Republiki Sowieckiej doskonale wykorzystywały ten mechanizm
psychologiczny: gazety rozpisywały się o czynach oficerów i żołnierzy, nieraz
ubarwiając rzeczywistość najdziwniejszymi zmyśleniami, mającymi dodać splendoru
i tak częstokroć bohaterskiej waleczności oddziałów, opanowanych ideą walki o
powszechną sprawiedliwość a przeciwko wyzyskowi człowieka przez człowieka. Taki
cel wydawał się uświęcać wszelkie środki i wszystkie ofiary. Popełniano więc w
imię Rewolucji Socjalistycznej także niezliczone zbrodnie i bestialstwa,
radykalnie zaprzeczające szlachetnej idei, której wielu chciało szczerze
poświęcić swoje i cudze życie.
Wojny domowe zresztą,
jako wojny między krewnymi, często są prowadzone ze szczególnym okrucieństwem, ponieważ
motywem działania są emocje bardzo osobiste: zawiść, gniew, złość, nienawiść, a
nie po prostu zewnętrzna konieczność uczestniczenia w walce. Mimo to okrucieństwo
ma tu charakter wybuchowo-incydentalny, a nie systematyczny, w przeciwieństwie do
walki różnych systemów etniczno-państwowych, kiedy to przeciwnik jest traktowany
bezosobowo, jako przedmiot, który musi być „sprzątnięty” albo zlikwidowany. Chociaż
z drugiej strony historia zna liczne przypadki systematycznego ludobójstwa także
w wojnach domowych, jak też przykłady powściągliwości i rycerskich zachowań w zmaganiach
międzyetnicznych. Podczas wojen domowych dochodzi nieraz do podłego wiarołomstwa
i makabrycznych zbrodni. Tak było np. podczas walk o Krym w 1920 roku. Wówczas to
przyjaciel Lewandowskiego, dowódca Frontu Południowego Armii Czerwonej Michaił Frunze
dał oficerskie słowo honoru, że jeśli oddziały białogwardyjskie zaprzestaną oporu
w bratobójczej walce i złożą broń, żadnemu jeńcowi włos z głowy nie spadnie, wszyscy
zostaną puszczeni wolno i będą mogli udać się do miejsc rodzinnych. To zachęciło
resztki Białej Gwardii do poddania się: kilkuset najbardziej ideowych oficerów zastrzeliło
się, by nie zhańbić się pójściem do bolszewickiej niewoli, ale około 60 tysięcy
żołnierzy złożyło broń i poddało się.
Wbrew honorowemu przyrzeczeniu
Frunzego, głównodowodzący Armii Czerwonej Lejba Bronsztejn (Lew Trocki) wydał rozkaz
natychmiastowej fizycznej likwidacji wszystkich jeńców. Których też całymi gromadami,
jak bydło, popędzono nad morze i masowo rozstrzeliwano z karabinów maszynowych,
fale zaś morskie pochłaniały dziesiątki tysięcy martwych i zranionych ciał. Gdy
Frunze poniewczasie dowiedział się o tym, co się dzieje za jego plecami i bez jego
wiedzy, w pierwszym odruchu wyruszył samochodem do Bronsztejna – Trockiego, by go
osobiście zastrzelić. Ochrona osobista poinformowała go jednak po drodze, że głównodowodzący
właśnie na tą wizytę czeka, a specjalny oddział bolszewickich siepaczy otrzymał
rozkaz dokonania natychmiastowej likwidacji „gościa” i jego obstawy, nie podejmując
żadnych rokowań. Wówczas M. Frunze podjął próbę samobójstwa, lecz i to ochrona osobista
udaremniła. Minęło kilka lat i Frunze został w 1925 roku zarżnięty na stole chirurgicznym
podczas operacji wyrostka robaczkowego. Poza wszelką wątpliwością na rozkaz Trockiego
pooperacyjny krwotok „nie udało się” zatrzymać, jak też nie leczono banalnego stanu
zapalnego rany.
„Dobroczynne wtórne skutki wojny, czyli
umacnianie charakteru obywateli i więzi wspólnotowych, toną w morzu
niszczycielskich skutków bezpośrednich”. (Francis Fukuyama, Ostatni człowiek, s 187). Nie ma na to
jednak rady, na wojnie zawsze sąsiadują ze sobą bohaterstwo i bestialstwo. Tak
też było podczas wojny domowej w Rosji.
Spod Piotrogrodu
Michał Lewandowski został przerzucony ze swymi żołnierzami na teren Kaukazu. W
1918 roku waleczny oficer został wybrany na ministra wojny („komisarza ludowego
wojny”) tzw. Terskiej Republiki Radzieckiej, dowodził dużym
Władykaukasko-Groznieńskim Ugrupowaniem Armii Czerwonej, odnosząc szereg
sukcesów militarnych w walkach z Białą Gwardią i bojówkami islamskimi. W
styczniu i lutym 1919 roku pełnił funkcje dowódcy 11 Armii, a później, do roku
1921 włącznie, dowodził kolejno: Dywizją Specjalną, Dywizją Siódmą, 33 Kubańską
Dywizją Strzelecką, ponownie Ugrupowaniem Terskim, 11-tą Armią, 9-tą Armią. W
1921 roku pełnił obowiązki guberńskiego komisarza wojskowego w Tambowie. Na
poddanym sobie terenie wprowadził żelazną dyscyplinę i bezwzględny porządek;
każdy przypadek niesubordynacji lub łamania prawa karał z bezwzględną surowością,
co miało za skutek wysokie morale i znakomite walory bojowe podległych mu
jednostek wojskowych. Nawiasem mówiąc, na ważność tych spraw wskazywał w
księdze 12 swych Praw Platon, gdy
pisał przed 2,5 tys. lat: „Jeżeli idzie o
karność wojskową, to należy tu wiele rzeczy doradzić i wiele ustanowić praw;
najważniejsze jednak jest to, żeby nikt nie pozostawał nigdy bez kierownictwa,
żeby się nie przyzwyczaił ani w poważnych sprawach, ani w zabawach działać po
swojemu i na własną rękę. Każdy powinien i podczas wojny i podczas pokoju mieć
oczy wciąż zwrócone na przełożonego i poddawać się jego zarządzeniom w
najdrobniejszych nawet sprawach, stać więc, gdy nakaże, maszerować, ćwiczyć
się, myć, spożywać posiłki, zrywać się w nocy dla objęcia warty lub
przeniesienia jakiegoś meldunku, a podczas walki nie może nikt ani rzucić się w
pogoń, ani cofnąć się o krok bez otrzymania nakazu dowódców. Wszyscy, jednym
słowem, muszą przyzwyczaić się i wdrożyć do tego, żeby nie myśląc nawet o tym,
iż można coś robić osobno i w oddzieleniu od innych, i nie umiejąc w ogóle tak
postępować, łączyć zawsze swoje wysiłki i wspólnie działać we wszystkim. Nie ma
bowiem i nie będzie zaprawdę lepszego, skuteczniejszego i mądrzejszego sposobu
zapewnienia sobie ocalenia i zwycięstwa w wojnie. W tym więc ćwiczyć się trzeba
i zaprawiać podczas pokoju już od lat dziecinnych; nauczyć się trzeba rządzić
innymi i słuchać innych, wszelką zaś samowolę wytrzebić należy z życia ludzi...”
Jeśli jest to w
ustach Platona wymóg mądrości socjalnej jako takiej, to tym bardziej, i w
sposób szczególny, dotyczy to wojska. Michał Lewandowski rozumiał to i potrafił
w praktyce ten stan karności masom narzucić. Był za to wysoko ceniony przez
władze polityczne ZSRR.
We wszystkich nowoczesnych
armiach, jak zauważył jeszcze Jacob Burchardt w dziele „Kultura Odrodzenia we Włoszech”, „zaufanie do osobistości wodza staje się
bezwzględną siłą motoryczną”, wyjątkowo ważną podczas działań wojennych. Zaufanie
to pozyskuje się m.in. przez przykład bezgranicznej odwagi osobistej.
Lewandowski był z
usposobienia prawdziwym hazardzistą, to jest człowiekiem o silnej skłonności
nie tylko do podejmowania ryzyka, ale i do twórczego aranżowania na własną rękę
ryzykownych i niebezpiecznych sytuacji. Taki człowiek z wolnej gry możliwości
potrafi wyłowić szansę w sytuacjach, które inni potraktowaliby albo jako
zwyczajne i nic nie znaczące, albo jako beznadziejne. Taka postawa wiąże się
też ze zwiększeniem szans na podjęcie nowych sposobów działania w starych
kontekstach. Odkrycie lub sprowokowanie przygodności sprawia, że sytuacje,
które wydawały się ściśle określone i z góry przesądzone, znów jawią się jako
źródło tryskające nieznanymi możliwościami. Takie twórcze kultywowanie ryzyka
stanowi z reguły jedną z najbardziej fascynujących cech charakterologicznych
dowódcy wojskowego z prawdziwego zdarzenia, i to od sierżanta poczynając a na
feldmarszałku kończąc.
Po zakończeniu
wojny domowej w Rosji generał Lewandowski pełnił szereg odpowiedzialnych
funkcji w Armii Radzieckiej, był m.in. dowódcą wojsk Frontu Turkiestańskiego
(1924-1925) oraz Armii Kaukaskiej. Od 1929 roku był dowódcą wojsk Syberyjskiego
i Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego; jeszcze później zwierzchnikiem Nadmorskiego
Ugrupowania Wojskowego oraz Armii Dalekowschodniej. Był jednym z najbardziej
wpływowych i utalentowanych dowódców ZSRR. W latach 1934-1937 był też członkiem
Rady Wojskowej przy Ludowym Komisariacie Obrony ZSRR.
Za odwagę wykazaną
w okresie pierwszej wojny światowej został odznaczony szeregiem orderów
Cesarstwa Rosyjskiego, natomiast w okresie sowieckim także Orderem Czerwonego
Sztandaru ZSRR, Orderem Lenina, Orderem Czerwonego Sztandaru Azerbejdżańskiej
SRR i Tadżyckiej SRR.
Należał do grona
wybitnie uzdolnionych młodych żołnierzy, którym jeszcze młodszy ustrój
socjalistyczny umożliwił wszechstronny rozwój swych talentów i zrobienie
wielkiej kariery. Wszystkie zresztą mądre i przewidujące rządy powinny dbać o
to, by zdolna młodzież miała drogę otwartą do osiągania najwyższych godności w
państwie dzięki swej pracy, energii i inteligencji.
Niccolo
Machiavelli opisywał tę prawidłowość w Rozważaniach:
„W Rzymie nigdy zresztą nie zwracano
uwagi na wiek: cnót szukano u tych, którzy je posiadali, nie bacząc na to, czy
młodzi są czy starzy. Widać to na przykładzie Waleriusza Korwinusa, który
został konsulem w wieku dwudziestu trzech lat. Tenże sam Waleriusz wyraził się
raz w przemówieniu do żołnierzy, że konsulat jest „praemium virtutis non
sanguinis”... (nagrodą za męstwo, nie za urodzenie)...
Jeśli zaś młodzieniec jakiś posiada tak wielkie
cnoty, że dokonuje wspaniałych czynów, byłoby rzeczą nad wyraz niekorzystną,
aby państwo od razu nie mogło się nim posłużyć i zmuszone było czekać, aż z
wiekiem stępieją w nim hart ducha i bystrość umysłu, które tak bardzo byłyby
użyteczne ojczyźnie”.
W okresach
rewolucyjnych i burzliwych ta tendencja z reguły się nasila, gdyż miernoty są
zniesione, pozbawione możliwości blokowania drogi młodemu pokoleniu.
Gdy się rodzi nowy
ruch społeczny, nowy ustrój, nowa władza, preferuje ona i awansuje ludzi mądrych,
energicznych, nowatorskich. Lecz trwa to tylko w okresie, gdy ruch ten
występuje w charakterze opozycji i w okresie tuż po zwycięstwie. Następnie, w
okresie stygnięcia ruchu, rozrastania się i kostnienia form organizacyjnych –
gdy nowe staje się starym – ludzie tacy są odpychani poza strukturę władzy,
izolowani, a nawet niszczeni. Wpływy osiągają ponownie osobnicy przeciętni pod
względem moralnym i umysłowym, posiadający takie cechy jak konformizm,
podejrzliwość, autorytarna uległość, skłonność do formalizmu i niechęć do
nowego. Prawdziwa elita duchowa zepchnięta zostaje na dalszy plan i rzadko
wywiera istotny wpływ na społeczeństwo, które od nowa (tj. – od marazmu)
rozpoczyna cykl rozwojowy.
Co więcej, ludzie
wysoce uzdolnieni, myślący i nonkonformistyczni zostają nieraz poddani
szykanom, a nawet eksterminacji, ich bowiem dynamizm, kreatywność,
nieujarzmiona energia, twórcza aktywność wydają się naruszać skostniałe kanony
obowiązującej ideologii i zamierającego w bezruchu społeczeństwa.
W rozkwicie sił umysłowych
i twórczych M. Lewandowski został aresztowany jako domniemany „wróg ludu” oraz
rozstrzelany jako „polski szpieg” 29 lipca 1937 roku. W okresie późniejszym
pośmiertnie zrehabilitowany. Nie wykluczone, że rzeczywiście został był
zwerbowany przez piłsudczykowską defensywę, w której sowieci mieli mnóstwo agentów,
a potem przez tychże warszawskich łajdaków zadenuncjowany do władz radzieckich.
Dokładnie tak postąpiono z tysiącami mieszkańców polskich regionów
Marchlewszczyzna na Ukrainie i Dzierżyńszczyzna na Białorusi, gdzie wysłannicy
warszawskiej bezpieki zorganizowali potężną sieć tajnej Polskiej Organizacji
Wojskowej, a potem wszystkich tych szlachetnych i naiwnych ludzi oddano w ręce
NKWD, przekazując z Warszawy do Moskwy kompletną listę „polskich agentów”. Trudno
się dziwić, że Stalin zlikwidował tamte polskie regiony, a ich ludność
deportował na Sybir i do Kazachstanu, ale budzi zdziwienie, że dotychczas żaden
polski historyk nie wziął na warsztat tematu tej potwornej zdrady. – Może
dlatego, że dzieci i wnukowie ówczesnych sowieckich agentów (których nazwiska
dawno są ustalone) do dziś mają Polskę w swym niepodzielnym władaniu.
Grzegorz Kotowski
Zawsze to
zaskakuje, gdy reprezentant określonej klasy społecznej działa przeciwko jej
interesom. Jest to coś w rodzaju „zdrady małżeńskiej” – zjawisko tyle
odpychające, co budzące odruchowe zainteresowanie. Zacni panowie Kotowscy
używali ongiś takich herbów rodowych jak Łada, Pomian, Puchała, Trzaska. Prawdopodobnie jedni (h. Łada) wzięli nazwisko (około
1450) od dóbr Kotowo w Ziemi Wiskiej, inni (herbu Puchała) idą od Puchalskich,
a nazwisko ich pochodzi od dóbr Koty – Lutostań w Ziemi Łomżyńskiej.
Jan
Kotowski, szlachcic, wójt łucki, wymieniany jest na liście szlachty wołyńskiej
w roku 1528 (Russkaja Istoriczeskaja
Biblioteka, t. 15, s. 1616). Inny Jan Kotowski około 1558 był służebnikiem
księżny Beaty Ostrożskiej (Archiwum
Sanguszków, t. 6, s. 212).
Maksym Kotowski, „dobry
szlachcic” powiatu słonimskiego, figuruje jako świadek sądowy w 1603 roku.
(Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 17, s. 193).
Krystyna Kotowska w roku 1611 była żoną Andrzeja
Bielikowicza, sędzi oszmiańskiego (Monumenta
Reformationis Polonicae et Lithuanicae, s. 1, z. 1, s. 193, Wilno 1911).
Wśród
oddziałów polskich okupujących w 1612 r. Moskwę była też „rota pana Kotowskiego petyhorska, koni 1281”. (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 4, s. 315).
Aleksander
i Bohdan Horbaczewscy w lipcu 1646 roku byli świadkami sądowymi w sprawie
napadu na majątek Adama Kotowskiego grupy Żydów – arendarzy (jednego z wielu „najazdów”
żydowskich na polskie dwory szlacheckie w tamtych czasach). „Jenerał jego królewskiej mości powiatu
pińskiego” Jan Jawosz w następujący sposób referował ten przypadek w
księgach grodzkich, akcentując szczególnie uskarżanie się chłopów poddanych na
nieznośny ucisk ze strony arendarzy, którzy „gwałtami wienkszemi w robotach uciążają, dni pańszczyzny nie patrząc,
ale każdego osobliwie od niedziele do niedziele pędzą, biją, grabią; piątkowe
gwałty co były z dymu po jednemu, to po dwoje teraz; ynsze roboty pełcia
białogłowskie tę bez pańszczyzny, nie mając na to żadnego pozwolenia nami
robią; podaczki niezwyczayne po wiele kroć wybierają; towarów, które nam Pan
Bóg w domu dał mieć, jako chmiel, miód, z obory, tego nam kupcowie zabronili,
obiecując sami płacić, a ktoby miał mimo rozkazanie onych przędąc, winę łupią;
a gdy sami co targiem wezmą, to na borg wszystko przepada, żadnemu nigdy według
ceny nie zapłacą y wszystko na borgach przepada. A nas zawsze gdzie sami chcą
za mil trzydzieści y daley w drogę pędzą, do robot gdziebyśmy nie należeli
gwałtem bijąc pędzą, jako do kamienia, do domów budowania, drzewa, dranic
wożenia, czego my nigdy nie powinny (...) A teraz za nayściem Aszelowym y
ynszych od jego naprowadzonych y w domach naszych trudności mamy osiedzić...”
O to, oraz „o spustoszenie sadów,
połamanie szczepów” i zabicie jednego chłopa chciał się sądzić z Żydami –
arendarzami pan Kotowski.
Gdy
zaś rząd wysłał z Pińska „jenerała” czyli sędzię śledczego do Pniewa, Żyd Aszel
wygnał go z majątku ze słowami: „A tobie
co do tego, panie jenerale, jako trzymam to trzymam y dzierżeć jako swoje
własne będę...” (Akty izdawajemyje...,
t. 28, s. 284-286).
W 1647
roku bracia Kazimierz, Konstanty i Mikołaj Kotowscy figurują w księgach
grodzkich pińskich jako „bohaterowie” skargi Żydówki Dory Jakubowicz, ośmielili
się bowiem uwolnić ze świątynnego więzienia innego Żyda Zorocha Simchowicza,
który trafił do „turmy żydowskiej za
nieuiszczenie długu...” (Akty izdawajemyje...,
t. 28, s. 333).
Elekcję
króla Jana Kazimierza, 1648, w imieniu Księstwa Żmudzkiego podpisali m.in.
Aleksander i Krzysztof Kotowscy (Volumina
Legum, t. 4, s. 104).
W roku
1658 niejaki pan Kotowski pełnił funkcje „skribenta skarbowego Jego Królewskiej
Mości” Ziemi Halickiej. Prawdopodobnie onże był w 1678 roku administratorem ceł
tejże prowincji, i będąc na tym stanowisku zabił niejakiego pana Korazyni, tak,
iż sejmik halicki polecał 8.I.1683 w instrukcji swym posłom na sejm walny aby
prosili króla o darowanie winy Michałowi Kotowskiemu (Akta... z archiwum we Lwowie,
t. 24, s. 140, 413, 440, 451, Lwów 1931).
Stanisław
Wierzbowski, starosta łęczycki, odnotował w Konnotacie
wypadków (ed. Lipsk 1858, s. 118): „Annus
1663. Tego roku pojmali tych wszystkich, co zabili Gąsiewskiego; to jest:
Kotowskiego, Nowoszyńskiego (pryncypała, co najpierwiej w piersi strzelił),
Niewiarowskiego, i z nimi dziewięciu, których do sądu w więzieniu trzymają. Na
ukontentowanie wojska naznaczono komissyą we Lwowie”.
Kazimierz
Kotowski, sędzia ziemski warszawski, w 1661 r. był rewizorem skarbu koronnego (Volumina Legum, t. 4, s. 330).
W jednym z dawnych dokumentów czytamy: „Konstanty Kotowski, marszałek powiatu mozyrskiego, substitut woysk Jego
królewskiey mości W. X. L. Wszystkim in genere rycerstwu woysk Jkm. W.X.L.
polskiego y cudzoziemskiego zaciągu jezdnemu y pieszemu (...) chcę mieć y serio
upominam, aby się żaden nie ważył w mieście Jkm Pińskim y we włości naznaczoney
po wydaniu postanowionego chleba, stanowisk, noclegów, pokarmów odprawować
stacyi, ugód, podwód, grabieżów, wymagać zabiegów y nayazdów czynić (...) pod
restitutią szkód y surowym karaniem (...) Dat w Kobryniu, dnia 24 Juliy anno
1662. Konstanty Kotowski, marszałek mozyrski...” (Akty izdawajemyje..., t. 34, s. 238-239).
Tenże Konstanty
Kotowski (1610-1665), marszałek mozyrski, sybstytut związku wojsk litewskich,
zginął w walkach przeciwko najeźdźcy moskiewskiemu.
Adam Kotowski, stolnik wyszogrodzki, wielkorządca krakowski,
figuruje m.in. w dekrecie króla Jana III z 29 lipca 1680 r. (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa,
t. 2, s. 521, Kraków 1890).
Floryan
Leo Kotowski, marszałek i poseł powiatu mozyrskiego, oraz Piotr Karol Kotowski,
starosta i poseł tegoż powiatu, w 1696 r. podpisali akt konfederacji generalnej
warszawskiej (Volumina Legum, t. 5, s. 416).
Adam
Kotowski około 1690 był stolnikiem wyszogrodzkim, żupnikiem krakowskim (Akta sejmikowe woj. krakowskiego, t. 5,
s. 119).
Florian Konstanty
Kotowski, marszałek mozyrski, figuruje w księgach sądu brasławskiego w 1700 r.
(CPAH Litwy w Wilnie, F. DA, r. 1700, nr 46, s. 147-152).
Wywód familii urodzonego Kotowskiego
herbu Pomian, sporządzony w Wilnie 8 grudnia 1798 roku, donosi, że
przodkowie tego rodu „zaszczyceni
kleynotem szlachectwa w powiecie brańskim parafii tykocińskiej w okolicy Kotach
posiadali majątki dziedziczne...” Walenty Kotowski przeniósł się do
Wielkiego Księstwa i ożeniwszy się z Heleną Zasztowtówną, stał się posiadaczem
majętności Pławie w powiecie trockim. W 1790 jego syn Marcin Kotowski wraz z
rodziną ogłoszony został za „rodowitą y
starożytną szlachtę polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 991, s.
33-34).
Wywód
familii urodzonych Kotowskich herbu Ogończyk, ułożony w Wilnie w 1819 roku, stwierdza, „iż
familia urodzonych Kotowskich dawna i starożytna, od niepamiętnych czasów
przywilejami stanowi szlacheckiemu właściwemi przez dziedziczenie majątków
ziemskich i sprawowanie urzędów zaszczycona, używała wszelkich swobód temu
stanowi przyzwoitych. Z tey familii idący Jan Andrzejewicz Kotowski, mieczny
parnawski, za protoplastę wzięty, będąc ziemianinem Jego Królewskiey Mości
powiatu lidzkiego, miał z własnego nabycia majętność Mikołowskie zwaną w
okolicy Milkiewiczach w województwie Nowogrodzkim leżącą...” (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1008, s. 161-162).
Heroldia
wileńska w 1819 roku potwierdziła rodowitość szlachecką Walentego, Marcina,
Adama Józefa i Ksawerego Kotowskich, zamieszkałych w powiecie trockim (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1468).
Hieronim
Kotowski około roku 1718 był podkomorzym mozyrskim (tamże, f. 391, z. 4, nr
1373, s. 6).
Jedno
z gniazd rodu Kotowskich w końcu XIX w. istniało jaszcze także w powiecie
szawelskim (tamże, f. 391, z. 1, nr 1571).
Kotowscy
byli spokrewnieni m.in. z Jałbrzykowskimi (Materiały
do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 6, s. 210-211 i in.,
Buenos Aires – Paryż 1974).
W 1864 roku Wiktor Kotowski, lat 28, szlachcic ziemi
kijowskiej, został skazany na dziesięć lat ciężkich robót za udział w powstaniu
styczniowym. (M. Micel, Spis powstańców
1863 roku..., s. 64).
Grzegorz (z
rosyjska: Grigorij) Kotowski urodził się w miasteczku Ganczeszti powiatu
kiszyniowskiego w Besarabii w polskiej rodzinie szlacheckiej. Jego ojciec
zarządzał browarem, należącym do księcia Manuk-Beja. Zarobionego w ten sposób
dość skromnego grosza zaledwie starczało na oszczędne utrzymywanie
siedmioosobowej rodziny. Gdy chłopiec miał dwa lata, dom dotknęło wielkie
nieszczęście, zmarła matka, moralna ostoja rodziny.
Grzegorz Kotowski
ciężko przeżył śmierć matki, tak ciężko, że dostał ostrej neurozy i zaczął się
jąkać – na całe życie. Odtąd jego usposobienie się gwałtownie zmieniło, ze
spokojnego i łagodnego chłopca zrobił się nerwowy narwaniec bez żadnej
konsekwentności i logiki w postępowaniu, prawdziwy mały rozbójnik, który z
biegiem lat stawał się coraz silniejszy i groźniejszy. Tym bardziej, że obok
czytania powieści przygodowych uprawianie sportów, szczególnie ćwiczeń siłowych
i boksu, stanowiło jego ulubione zajęcie.
Powieści dodawały
fantazji, a sporty – siły pięściom. Był więc chłopiec z prawdziwego zdarzenia
fantazyjnym chuliganem, rozrabiaką i tęgim zabijaką jednocześnie. Być może to
trudne i nierówne dzieciństwo zdeterminowało też dalsze jego, jakże burzliwe i
dramatyczne, życie. Nie musimy chyba specjalnie uwypuklać rzeczy ewidentnej:
wykolejeni młodzi ludzie nie przywiązują z reguły najmniejszej wagi ani do swej
tradycji rodzinnej, ani narodowej. Te ważkie imponderabilia idą w zapomnienie,
a młody self-made-man albo odnosi na własną rękę tryumf życiowy, albo brnie
przez życie jak po grudzie, na przekór jego prądom i ginie w końcu niesławnie,
z reguły w jakichś kompromitujących lub tzw. „zagadkowych” okolicznościach.
Ze szkoły realnej
Grzegorz Kotowski został wyrzucony za wyzywające zachowanie. Gdy ojciec,
świadomy wszelkich niebezpieczeństw życia, chciał go ratować i urządził do
szkoły rolniczej, po paru latach i ją ostentacyjnie porzucił. Ojciec niebawem
zmarł i szesnastoletni chłopiec stanął twarzą w twarz z twardymi realiami
życia. Lecz nie spasował, waleczne i zadziorne usposobienie wręcz popychało go
do podejmowania samodzielnych decyzji i do brania odpowiedzialności za swój los
we własne ręce. Z nieposłusznych chłopców wyrastają nieraz bardzo wartościowi
mężczyźni. Jak pisał Friedrich Wilhelm Foerster w książce Autorytet a wolność: „Każdy
poważny psycholog i wychowawca wie, że w tak zwanych „krnąbrnych” indywiduach,
o silnie rozwiniętej samodzielności, ukrywają się często daleko większe i
szlachetniejsze siły charakteru, niż w naturach uległych i pozbawionych
samodzielności, które zapewne daleko są łatwiejsze do wychowania, ponieważ taki
materiał posiada wiele podatności i giętkości, ale też w zamian za to nie ma
żadnej mocy”... Niestety moc, jak i słabość, często zbacza na bezdroża.
Po porzuceniu
szkoły rolniczej młody człowiek podjął się pełnienia obowiązków praktykanta w
majątku księcia Kantakuzena. W sposób oczywisty stosunek wzajemny gospodarza a
Kotowskiego zaczął niebawem przybierać na niechęci. Jeden z nich był wielkim
panem z prawdziwego zdarzenia, wyniosłym, władczym, a przy tym bajecznie
bogatym, co powodowało, że w ogóle z nikim się nie liczył i rządził się w swych
dobrach jak mu się żywnie podobało. Kotowski zaś, w którego żyłach płynęła też
zawzięta krew szlachty polskiej, absolutnie nie potrafił być uległym, ani tym
bardziej uległości udawać. A był to młodzieniec postawny, wysoki i silny brunet
o piwnych oczach i falujących włosach; charakteru nieustępliwego i
prostolinijnego. Nic dziwnego, że jedna z córek księcia Kantakuzena na zabój
zakochała się w Kotowskim, z zupełną skądinąd wzajemnością. A ponieważ był to
czas przełomu wieków XIX i XX, okres dość daleko posuniętego rozluźnienia
obyczajów w Rosji i Europie, doszło więc ponoć i do niestosownego zbliżenia
między młodymi ludźmi, co się niebawem wykryło i o czym doniesiono księciu
Kantakuzenowi. Ten długo nie czekając kazał przywołać praktykanta przed siebie
i na powitanie wyrżnął go harapem przez twarz, aż ta mu krwią spłynęła. Nie ten
to był jednak człek, co by, choć młody, taką zniewagę znieść potrafił. Po raz
pierwszy, a bodaj i ostatni, przydarzyło się więc panu Kantakuzenowi, że mu
ktoś na odlew pięścią w twarz rąbnął, aż się mości książę zatoczył; lecz na
nogach ustał, a po chwili zamieszania ryknął: „Brać drania!...” I kazał
Kotowskiego tak długo ćwiczyć, aż mu dur z głowy ujdzie. Bito młodzieńca tęgo i
bez litości, a potem skrępowanego powrozami, całego posiniaczonego i
zakrwawionego, wywieziono w nocy daleko w step i porzucono tam na pastwę losu.
Jednak po paru dniach udało mu się jakimś cudem przegryźć więzy krępujące go,
uwolnić się i... Nienawiść, złość i żądza zemsty dodawały sił i desperacji, ale
też zupełnie zmąciły rozum Grzegorzowi. Trzeciej nocy wrócił po kryjomu do
majątku pana Kantakuzena. Psy nie szczekały na dobrze im znanego człowieka i
nie odczytały też jego zamiarów. Młodzieniec dostał się do pokoju sypialnego
księcia, udusił go własnymi rękoma, dom zaś pański podpalił i uciekł. W ten
sposób wszystkie mosty wiodące ku normalnej ludzkiej egzystencji zostały
spalone, w razie pojmania na Kotowskiego czekał stryczek. Był tego świadom.
Zebrał więc wokół siebie dwunastu takich jak on sam rozbójników, zawodowych
złodziei, bandytów, morderców, gwałcicieli i podpalaczy, którzy pouciekali z
katorgi i odtąd zaczęła się „bohaterska epopeja” Kotowskiego jako herszta bandy
grabieżców. Na całą Besarabię padł blady strach; gazety Rosji Południowej
donosiły o nie kończących się grabieżach na drogach i stających w płomieniach
dworach pańskich, o napadach na urzędy pocztowe, sioła, wsie, kościoły i
cerkwie. Policja była bezsilna. Po dokonaniu kolejnej grabieży banda jakby
wyparowywała, a gwałty i morderstwa stały się czymś powszednim. Wielu ziemian
Besarabii wyzbywało się za bezcen swych majątków, lub w ogóle je porzucało i chowało
się do Kiszyniowa. Był rok 1904, zacisze przed burzą rewolucji 1905 roku. Z
biegiem miesięcy Kotowski stawał się coraz to bardziej bezczelny, kilka razy
wśród białego dnia przejeżdżał własnym faetonem ulicami Odessy w asyście
osobistego adiutanta Demjaniszyna i stangreta Puszkarewa; po wypiciu szampana w
najszykowniejszej restauracji „szlachcic-rozbójnik”, jak donosiły gazety,
spokojnie odjeżdżał, a zaalarmowana policja rzucała się w pogoń i, jak zawsze,
trafiała w próżnię: zarówno zaprzęg konny, jak i Kotowski znikały jak kamień w
wodzie. To byli bandyci z prawdziwego zdarzenia, mistrzowie swego fachu,
obdarzeni rzadko spotykaną inwencją i odwagą, a ich „działalność” obrastała w
legendę o „szlachetnym rozbójniku”, „besarabskim Robin Hoodzie”...
Pewnego razu
nieopodal Kiszyniowa spaliła się wieś. Kilka dni później pod krużganek okazałej
kamienicy należącej do słynnego kiszyniowskiego lichwiarza Rapoporta podjechał
we własnym faetonie elegancko ubrany młody człowiek o pięknych, męskich rysach
twarzy, wolowym podbródku, ubrany w bobrowe futro i uzbrojony w zdobioną złotem
laskę, wartą kilka tysięcy rubli. Wytwornego panicza uprzejmie powitała w
pokoju gościnnym adoptowana córka lichwiarza.
– Taty nie ma w
domu.
– Może pani
pozwoli, że zaczekam?
– Ależ bardzo
proszę.
Młody człowiek
zupełnie oczarował pannę dowcipną konwersacją, wyszukanymi żartami,
nienagannymi manierami, tak iż dziewczę przez pół godziny wesoło gawędziło z
miłym gościem, aż wreszcie pojawił się tato. Młodzieniec wstał, ukłonił się i
krótko przedstawił: – Kotowski.
Córka pana
Rapoporta na chwilę straciła przytomność, a potem wybuchła płaczem i błaganiem
o darowanie życia sobie i ojcu. Gość musiał nawet pofatygować się do jadalni po
szklankę wody dla rozhisteryzowanej panny, a gdy sytuacja nieco się uspokoiła,
rzekł, iż nie rozumie, dlaczego jego obecność w tym zacnym domu budzi tak
nieumiarkowane wzburzenie. Sprawa przecież jest bardzo prosta, pan Rapoport
niewątpliwie wie, że pod Kiszyniowem poszła z dymem taka a taka wieś. Trzeba
więc pogorzelcom pomóc. I gość wyraził przekonanie, że pan Rapoport, słynący z
dobroczynności, z pewnością nie odmówi tysiączka rubli na tak zbożny cel.
Istotnie, należna suma została gościowi wręczona, a on na odchodnym wpisał się
do sztambucha panienki: „Zarówno córka,
jak i ojciec robią bardzo miłe wrażenie. Kotowski.” W tymże dniu tysiąc
rubli został rozdysponowany wśród mieszkańców zgorzałej wsi.
Tego rodzaju „numery”
G. Kotowski wystawiał seriami, z niepojętą odwagą, dowcipem, sprytem i butą.
Policja deptała mu po piętach, a nigdy nie była w stanie go schwytać. Rząd
mianował dwie specjalne grupy konnej policji, by wyśledzić i schwytać
Kotowskiego. Na czele jednej stanął Żyd Silberg, na czele drugiej Czeczeniec
Hodży-Koli. Początkowo żadne zasadzki nie pomagały, a pułkownik Silberg został
nawet schwytany przez Kotowskiego, ten zaś go uwolnił i puścił z honorami jako
oficera, biorąc przedtem słowo, że Silberg poniecha dalszej pogoni. Lecz po
kilku miesiącach dzięki prowokatorowi Mojżeszowi Goldmanowi został Kotowski
aresztowany w Kiszyniowie. Gazety doniosły: „Kotowskiego schwytano i osadzono w kiszyniowskiej twierdzy!” Po
kilku miesiącach Goldman i cała jego rodzina zostali zamordowani przez
pozostających na wolności ludzi Kotowskiego...
4 maja
1906 roku G. Kotowski zorganizował w więzieniu bunt, który został zdławiony. Po
paru miesiącach jednak uciekł z więzienia korzystając z pomocy pewnej
zakochanej w nim i uzależnionej od niego seksualnie kobiety, żony wysokiej
rangi urzędnika Guberni Kiszyniowskiej. Po miesiącu został jednak ponownie
ujęty i osadzony w twierdzy. Usiłował po raz kolejny zorganizować bunt, a
ponieważ posiadał ogromny dar sugestywnego poddawania sobie ludzi, zwierzchność
więzienna czuła się wręcz zagrożona przez tego bandytę, który awansował
tymczasem w opinii społecznej na niekwestionowanego lidera besarabskich
anarchistów. Nie powiodły się jednak dwie próby zainscenizowania zabójstwa
Kotowskiego podczas jakoby przypadkowych bójek. W końcu sąd skazał go na
dziesięć lat katorgi. Po drodze na Syberię kilkakrotnie próbował ucieczek z
więzień w Jelisawietgradzie, Smoleńsku, Orle, Srietieńsku. Zimą 1913 roku
jednak z katorgi uciekł, zabijając przy okazji uderzeniami kamienia dwóch
strażników, a trzeciemu wbijając nóż w gardło. Był człowiekiem absolutnie
bezwzględnym i gardzącym ludzką słabością, dążąc do celu nie zważał na nic, był
atletycznie zbudowany, potwornie silny, sprawny i zahartowany zarówno na chłód,
jak i na głód. Nie palił i bardzo lubił mleko, a jego ulubionym daniem była
jajecznica złożona z 25 jaj. Jąkał się i był z tego powodu nieco
zakompleksiony. Przepadał za kobietami, szczególnie cudzymi żonami, i potrafił
po mistrzowsku wyzyskiwać z korzyścią dla siebie zarówno ich kundli spryt, jak
i nieskończoną głupotę.
Przez
kilka miesięcy po ucieczce z katorgi G. Kotowski w Tomsku, następnie po
zagrabieniu dużej sumy pieniędzy w Żygulach nad Wołgą ponownie wybrał się do
kwitnącej wiśniowymi sadami Besarabii. Jesienią 1914 roku urządził się na
posadę zarządcy majątku; miał fałszywe papiery i przez pewien czas spisywał się
wzorowo, a gospodarz nie mógł się nachwalić przed sąsiadami zaradnym i
pracowitym administratorem. Była to wszelako tylko jedna z twarzy pana
Kotowskiego. Druga miała inny wyraz. Od lata 1915 roku w Besarabii zaczęły się
mnożyć nocne napady i grabieże. To grasowała banda dezerterów pod dowództwem G.
Kotowskiego. Dopiero pod koniec 1916 roku specjalnemu oddziałowi policji udało
się ciężko zranić i schwytać groźnego watażkę. W lutym 1917 zapadł wyrok sądu
wojskowo-polowego: „Szlachcica Grigorija
Kotowskiego, urodzonego w miasteczku Ganczeszti za popełnione przestępstwa
skazać na karę śmierci przez powieszenie”. Skazaniec zwrócił się zaraz po
ogłoszeniu werdyktu do generała Hutora z prośbą: „Jeśli w ogóle mogę o coś sąd prosić, to proszę o jedno – nie wieszajcie
mnie, lecz rozstrzelajcie!...” Pod wzmożoną eskortą więźnia odwieziono do
kazamatu w Odessie. Wyrok miał być wykonany lada dzień, ale jedna z byłych
kochanic Kotowskiego, żona generała Szczerbakowa, jak też inne tego autoramentu
panie dopięły przez (zdradzonych) mężów, iż spełnienie wyroku ciągle było
przesuwane, aż tu nastąpiła abdykacja cara, Kiereński zniósł karę śmierci i
wielokrotny morderca i podpalacz G. Kotowski odzyskał wolność za
wstawiennictwem admirała Kołczaka, ministra wojny Guczakowa i pisarza A.
Fiodorowa. Niebawem też zaciągnął się na ochotnika do pułku husarii, przeszedł
krótkie szkolenie, a ponieważ był doskonałym strzelcem i szablistą, został
skierowany na front rumuński. Tutaj wykazał się brawurową odwagą i już po
tygodniu został awansowany na chorążego i otrzymał order św. Jerzego za męstwo.
Po prostu żołnierze szli do ataku pod jego przywództwem nie zważając na kule
czy inne niebezpieczeństwa. Każdy kawaleryjski atak pod jego komendą kończył
się zwycięstwem i paniczną ucieczką wroga. Tymczasem jednak armia rosyjska
rozpadała się na skutek demoralizacji i agitacji bolszewickiej. Front przestał
istnieć. Kotowski poczuł się w tej anarchii jak ryba w wodzie, zorganizował
własny oddział kawaleryjski i stoczył kilka potyczek z formacją dowodzoną przez
generała carskiego Szczerbakowa, którego żonę kiedyś sprofanował i która
faktycznie uratowała mu życie. A jednak szczęście tym razem mu nie sprzyjało i
cały jego oddział został wzięty do niewoli przez generała Drozdowskiego. Ale
szczwany bandzior potrafił umknąć, po prostu uciekł z aresztu, korzystając z
chwili zamieszania i ponownie zorganizował oddział kawalerii, potykający się na
przemian z Niemcami, Ukraińcami, bolszewikami, Rumunami, białogwardzistami. Potem
przedostał się do zanarchizowanej Odessy, gdzie zgromadził kolejny
kilkudziesięcioosobowy oddział. Ciekawe, że Kotowski dobierał sobie ludzi „na
oko” – spoglądał na twarz i oczy człowieka i natychmiast decydował, nadaje się
lub nie. I nigdy się nie pomylił, jego żołnierze słynęli nie tylko z braku
litości do kogokolwiek, ale i z tego, że nigdy nie uciekali z pola walki. W tym
też czasie bolszewicy podjęli próbę postawienia G. Kotowskiego sobie na służbę.
Skądinąd skutecznie. Na ich polecenie kryminaliści z jego bandy mordowali po
nocach oficerów i agentów byłej carskiej policji, wojskowych, dokonywali
napadów na banki i urzędy, zdobywając w ten sposób środki dla działalności
bolszewików. Słynni odescy bandyci Miszka Japończyk, Zagari, Dąbrowski
nienawidzili Kotowskiego za pozerstwo, arystokratyzm, bezinteresowność, grę na
publiczność – i usiłowali go sprzątnąć, choć np. oddział Japończyka też się
znajdował na usługach organizacji bolszewickich. To ugrupowanie Kotowski
wyeliminował w nader perfidny sposób: uzgodnił z nim, że wspólnie uderzy na
ugrupowanie ukraińskich powstańców atamana Grigoriewa. „Japończycy” uderzyli, a
Kotowski swój oddział wycofał. Grigoriewowcy zaś wycięli w pień całą grupę
Japończyka.
5
kwietnia 1919 roku Odessa została zajęta przez Armię Czerwoną i miasto spłynęło
krwią. Miejscowa CzeKa na czele z Aronem Wichmanem mordowała całe rodziny,
ulice, dzielnice miasta. W tym piekle Kotowskiemu udało się, ryzykując własne
życie, uratować z rąk CzeKa kapitana Fiodorowa i jego kolegów, syna pisarza A.
Fiodorowa, który kiedyś wybawił Kotowskiego z więzienia. W czerwonym terrorze
szlachcic-anarchista udziału nie brał, rzeźnickie chwyty były mu obce. Lubił
improwizację, pozę, teatr, walkę z silnym przeciwnikiem, ale nie szlachtowanie
bezbronnych dzieci. Został zresztą skierowany przez bolszewików na front i
dowodził 2 Brygadą w składzie 45 Dywizji Jakira w walkach przeciwko Ukraińcom.
Ciekawe, że kategorycznie zabraniał swym żołnierzom grabić domy żydowskie, tak
iż hajdamacy nazywali go „żydowskim bogiem”, ale też własnoręcznie
rozstrzeliwał z mauzera maruderów i dezerterów ze swej brygady. Wbrew
rewolucyjnemu rozhuśtaniu utrzymywał bez trudu w swych oddziałach żelazną,
niezachwianą dyscyplinę. Każde naruszenie swego rozkazu karał natychmiast kulą
w łeb.
W
wieku 32 lat Grzegorz Kotowski został mianowany generałem wojsk bolszewickich
na froncie ukraińskim, a potem przerzucony do Piotrogrodu, by wraz ze swą
brygadą bronił siedziby Lenina przed oddziałami Judenicza, napierającymi z
kierunku północnego, z Finlandii. Po rozgromieniu zaś tych oddziałów został
ponownie wysłany na południe Rosji. Został zresztą za Piotrogród mianowany „czerwonym
marszałkiem” i nagrodzony orderem Czerwonego Sztandaru. Pod Wozniesieńskiem,
Potockiem, Terespolem i Odessą walczył przeciwko Denikinowi. Uzyskał tu drugi
order Czerwonego Sztandaru i zasłynął z tego, że jako jedyny bolszewicki
dowódca pod karą śmierci zakazał rozstrzeliwania wziętych do niewoli
białogwardzistów. Po prostu wcielał ich do swej brygady, podczas gdy gdzie indziej
rozwalano stłoczone tłumy bezbronnych żołnierzy i oficerów z karabinów
maszynowych. Podwładni Kotowskiego zresztą reagowali oburzeniem, gdy zwracano
się do nich jako do „bolszewików”, „komunistów” czy „czerwonoarmistów”. Dumnie
mianowali się „kotowcami”.
Gdy w
1920 roku W. Lenin rozkazał Michałowi Tuchaczewskiemu rozpoczęcie marszu na
Warszawę, początkowo chciano powierzyć G. Kotowskiemu dowództwo całą czerwoną
kawalerią. ale poniechano tego zamiaru. Nie wiadomo bowiem było, czy ten z
pochodzenia polski szlachcic, choć na słowach patriota rosyjski, nie przejdzie
czasem na stronę polską. Późniejsze wydarzenia wykazały, że raczej nie, że nie
każdy w czyich żyłach płynie polska krew, jest Polakiem. Ale i tak dowódcą
kawalerii został mianowany Siemion Budionny, a Kotowski pozostał na czele 2
Brygady. Walki z Polakami były krwawe i bezlitosne z obu stron. Historycy
rosyjscy nieraz napomykają o często „dziwnych” decyzjach Kotowskiego z tego
okresu, kiedy to kazał atakować polskie pozycje wprost tam, gdzie siały
spustoszenie polskie karabiny maszynowe, a oskrzydlać przeciwnika tam, gdzie
najlepiej byłoby bić go „w łeb”. W końcu, gdy Polacy gnali bolszewików na
wschód od Warszawy, niedaleko od Krzemieńca, cała brygada Kotowskiego wpadła w
pułapkę i została na Bożej Górze otoczona przez korpus ułanów generała
Krajewskiego. Tylko drobnej garstce oficerów rosyjskich udało się razem z
ciężko zranionym Kotowskim uratować się ze straszliwej rzezi, w której 2
Brygada, walcząc rozpaczliwie wręcz z ułanami polskimi, przestała istnieć.
Ponad miesiąc G. Kotowski był leczony w szpitalu, a następnie został skierowany
na czele nowo uformowanej brygady kawalerii do walk z oddziałami
Bułak-Bałachowicza, Petlury, Tiutiunnika. Jeszcze później „czerwony marszałek”
zdusił powstanie chłopów w Guberni Tambowskiej...
Od
1922 roku G. Kotowski zajmował szereg bardzo wysokich posad w dowództwie wojsk
ZSRR, Ukraińskiej SRR, Mołdawskiej SRR. Rezydował na południu ZSRR, ignorował
napływające z Moskwy dyrektywy partii komunistycznej, wygnał przysłanych do
niego z centrali bolszewickich komisarzy. Dla delegacji polskich kupców
urządził wystawny bal, mówił po polsku, żartował i bardzo dużo pił. Żył w
przepychu i wygodach, lubił to. Ale miał już czterdzieści lat. Był zupełnie
łysy. Spod ogromnego okrągłego czoła patrzyły na rozmówców ciężkie,
przenikliwe, lecz już zamglone smutkiem, oczy. Rysy twarzy stały się
niewyraziste, grube. Prawie codzienne spożywanie dużych porcji alkoholu
nieuchronnie powodowało osłabienie energii życiowej i dawnej ruchliwości.
Bardzo lubił słuchać muzyki Czajkowskiego i Szopena...
Ale
czas tych barwnych ludzi, anarchistów, mistrzów rewolucji mijał bezpowrotnie.
Bezpieka sowiecka przystąpiła do stabilizowania ogromnego kraju, w którym
niebawem nie miało pozostawać miejsca na jakąś nieprzewidywaną „twórczość”
polityczną czy jakąkolwiek inną. Obozy koncentracyjne zaczęły się wypełniać
wczorajszymi ideowymi rewolucjonistami, bez śladu znikali zasłużeni dla
rewolucji ludzie, a inni byli rozstrzeliwani na mocy wyroków trybunałów ludowych.
Anarchia się kończyła. Zaczynał się porządek, socjalistyczny porządek.
Według
historiografii sowieckiej 6 sierpnia 1925 roku w miejscowości Czebanka
niedaleko Odessy marszałek Grigorij Kotowski został jakoby zastrzelony przez
kuriera swego sztabu Majorowa. Strzały zostały oddane z bliskiej odległości, a
kule przeszyły serce. Mordercy nie udało się ująć – a to w kraju, w którym
przysłowiowa mysz nie mogłaby się prześliznąć niezauważona przez granicę. W
Odessie mówiono, że to bezpieka sowiecka „załatwiła” niekonwencjonalnego
marszałka kawalerii. Ale dowieść tego było nie sposób, podobnie jak tego, że
Majorow był jakoby agentem rumuńskiej sigurancy. Tę śmierć prze wiele dziesięcioleci
pokrywała ciemność. I dopiero w ostatnim czasie ujawniono w Rosji, że G. Kotowski
został skrytobójczo zamordowany dwoma strzałami w tył głowy przez swego dawnego
„przyjaciela” Mejera Zajdera, przed 1918 rokiem właściciela domu publicznego w Odessie.
Morderca miał do marszałka głęboką urazę po tym, gdy ten przyłapał był jego żonę
na kradzieży złotych łyżeczek z serwisu gościnnego. Ale byłoby to za mało, by się
poważyć na zabicie dowódcy tak wielkiego formatu, tym bardziej, że Kotowski uratował
po 1919 r. rodzinę Zajdera od nędzy, po tym jak bolszewicy zlikwidowali jego burdel.
Przyjął go wówczas do pracy do swego sztabu jako zaopatrzeniowca, tak iż żydowski
burdelpapa i jego rodzina mogli prowadzić tryb życia bardziej niż dostatni. W 2007
roku opublikowano w Rosji materiały, z których wynika, iż decyzję o zlikwidowaniu
Kotowskiego podjęli trzej czołowi przywódcy komunistyczni: Lew Trocki (Bronstein),
Jagoda, Jakir, którzy uważali, że temu gojowi nie może ujść płazem okoliczność,
iż w przeszłości ważył się wywłaszczać żydowskich bankierów i przedsiębiorców, że
pozwalał sobie na pełne drwin publiczne wypowiedzi o Żydach, że w końcu, już po
rewolucji, w okresie 1919-1924 potrafił zręcznie okpić w Odessie kilkadziesiąt żydowskich
przedsiębiorców, wejść w posiadanie ich fabryk, ciągnąć z nich roczny zysk przekraczający
1,5 mln złotych rubli. W obliczu takich faktów Żydzi zwykli się łączyć bez różnicy
majątku, wieku i przekonań i solidarnie bronić przed zagrożeniem, i to nie przebierając
w środkach i metodach. (Józef Stalin zdawał sobie z tego sprawę i później Trocki,
Jagoda i Jakir zostali na jego rozkaz zgładzeni; tu wątpliwości nie było: albo
– albo, kto kogo pierwszy...).
Po dokonaniu
morderstwa Mejer Zajder został skazany na 10 lat więzienia. (Przypomnijmy dla porównania,
iż na tymże posiedzeniu sądowym pewien ukraiński chłop został za drobną kradzież
skazany na rozstrzelanie). Zajder odsiedział niespełna trzy lata i po
zwolnieniu podjął pracę w OGPU (NKWD). W 1928 roku został jednak zastrzelony na
torach kolejowych przez trzech byłych przyjaciół Kotowskiego. (W podobny
skrytobójczy sposób na rozkaz Lwa Trockiego zostali podstępnie – strzałem w
plecy – zamordowani dwaj inni ideowi i legendarni dowódcy wojsk rewolucyjnych Wasilij
Iwanowicz Czapajew (1887-1919) oraz Mikołaj Aleksandrowicz Szczors (1895-1919).
Pogrzeb
zaś dowódcy w 1925 roku odbył się z najwyższymi honorami. Jego ciało zostało zabalsamowane
przez zespół profesora Worobiewa (tego samego, który w 1924 r. balsamował przechowywane
do dziś w doskonałym stanie zwłoki Włodzimierza Lenina) i pochowane w specjalnym
mauzoleum w mieście Birzula pod Odessą, które przemianowano na Kotowsk. (W guberni
tambowskiej Federacji Rosyjskiej leży nad rzeką Cna inny Kotowsk, nazwany tak również
na cześć marszałka).
Gdy w 1941
roku obwód odesski został zajęty przez wojska rumuńskie i niemieckie, mauzoleum
Kotowskiego roztrzaskano, a jego zwłoki wyrzucono na miejskie wysypisko śmieci.
Tutejsi mieszkańcy jednak po kryjomu w nocy wykradli zmumifikowane ciało, a następnie
aż do roku 1944 potajemnie przechowywali je w worku w specjalnej kryjówce. Gdy
oddziały Antonescu i Hitlera zostały wyparte, w Kotowsku (1945) ponownie uroczyście
pogrzebano zwłoki legendarnego rozbójnika i dowódcy. Dziś miejsce jego pochówku
jest niedostępne dla zwiedzania; znajduje się pod ochrona specjalnej ekipy, która
dopuszcza do grobu marszałka tylko jego potomków.
Trzeba
przyznać, że całe życie Kotowskiego, a szczególnie jego ostatnie lata, wcale
nie przystawały ani do ideologii komunistycznej, ani realiów sowieckich. W
okresie 1922-1925 prowadził rozrzutny tryb życia, drwił sobie, naśmiewał się i
nic nie robił z socjalistycznych ideałów i zasad. Gdyby mieszkał gdzie indziej,
należałby niewątpliwie do tak zwanej „bohemy”.
Co
zwykło się rozumieć przez nazwę „bohema”? – zapytuje profesor Aleksander Hertz
w rozprawie Drużyna wodza i próbuje
nań udzielić odpowiedzi w następujący sposób. – „Wyraz ten, który karierę swą zawdzięcza bodaj powieści Murgera,
sprowadza się znaczeniowo do pewnego stylu życia, właściwego pewnym środowiskom
artystycznym i literackim. Zasadniczymi elementami tego stylu są: brak
ustalonych źródeł zarobkowania, nieistnienie i programowe odrzucanie cnót
rentierskich, niepodporządkowanie się w sposobie bycia regułom obowiązującym w
środowiskach o ustalonych podstawach materialnych. „Bohema” składa się z ludzi,
którzy podkreślają swą niezależność od zasad życia filisterskiego, którzy w
imię tej niezależności repulsywnie odnoszą się do „mieszczan”, „ludzi
porządnych”, „filistrów” itd. Destabilizacja życiowa jest tu oceniana
pozytywnie i to nie tylko z konieczności, ale jako pewien ideał stylu życia. W „bohemie”
skupiają się ludzie, których sam rodzaj zatrudnień nie daje stałych i pewnych
podstaw zarobkowych, jak niektóre kategorie literatów, dziennikarzy, aktorów,
muzyków, malarzy itd. „Bohema” poza tym ma swoich adeptów czy konwertytów z
innych środowisk społecznych, którzy przejmują jej styl życia”.
Rozróżnia
się bohemę artystyczną, polityczną i bohemę uczących się.
Na
przełomie XIX-XX w. uczestnictwo w bohemie było, z jednej strony, traktowane
jako postać wykolejenia życiowego, a wejście do niej młodego członka szanującej
się familii było swego rodzaju tragedią rodzinną; z drugiej strony – bohema
pociągała, imponowała co mniej dojrzałym umysłom i perwersyjnym charakterom
swym rewolucjonizmem, swą pogardą dla uznanych i sprawdzonych zasad życia
moralno-społecznego. Bohema często jest zbiorowiskiem „nienormalnych”
marzycieli, fantastów, hazardzistów, przekonanych o swej wyjątkowości
homoseksualistów, narkomanów, psychopatów, niedopieszczonych megalomanów itp. Wyżej
nazwany autor także podkreśla: „W
bohemach spotykamy bardzo często natury niezrównoważone, buntownicze,
psychicznie niezdolne do podporządkowania się przyjętym regułom życia
ustabilizowanego (...) Najsilniej występują tu „ludzie zabawy”, a obok nich często
spotyka się „zboczeńców”, przy czym zabawowość i zboczenie mogą być właśnie
istotne dla tych okoliczności psychicznych, które uwarunkowały fakt wykolejenia
się.
Obserwacje nad światem bohemy
utwierdziły nas w przekonaniu, że typ zabawy, nieraz z domieszką zboczenia,
występuje tu bardzo często. Nie przesądza to, że można w bohemie spotkać i inne
typy biograficzne, jednak nie tak częste i nie w takim stopniu nadające
charakter całemu środowisku. Sam styl życia bohem, zwłaszcza artystycznej i
uczących się, już na pierwszy rzut oka zdaje się mieć coś z zabawy dziecięcej.
Zamiłowanie do „kawału”, do swoistej „przygody”, chęć szokowania ludzi dobrze
wychowanych są bardzo znamienne dla tego środowiska. (...)”
Wydaje
się, że środowisko to wyzute z wyższych wartości etycznych absolutnie też nie
dorasta do pojęć patriotycznych, choć z reguły twierdzi, że je „przerosło”; w
ogóle traktuje zasady godności, honoru, porządności jako „przeżytki kamiennego
wieku”.
A.
Hertz kontynuuje: „Tu też przede
wszystkim znajdujemy bogatą reprezentację interesujących nas typów psychicznych
i biograficznych. Są to natury awanturnicze, żądne przygód, nie przystosowujące
się do reguł normalnego życia, zazwyczaj „ludzie zabawy”, niekiedy „zboczeńcy”.
Są to natury które w każdych warunkach odznaczają się specyficzną aktywnością.
Zdeklasowani awanturnicy, ludzie, których żądza przygód wywiodła poza granice
ustabilizowanego życia społecznego, albo w których pęd do przygody został
rozbudzony właśnie faktem wypadnięcia z grupy, stanowili główny kontyngent
śmiałych eksploratorów, konkwistadorów, uczestników wypraw wojennych,
kolonialnych, badawczych, handlowych... Nieraz wchodzili do nowych grup
społecznych, stawali na ich czele, wykazywali się w nich znaczną aktywnością.
Znajdowali tu dla siebie oparcie i możliwość odegrania roli. Niejeden z nich
zachowywał długo cechy awanturniczości i minionej deklasacji, co wyciskało
piętno na jego stosunku do grupy, wśród której się znalazł.
Stan wojny domowej, naruszenie
równowagi życia społecznego, tworzenie się silnych grup zmilitaryzowanych – oto
zespół warunków szczególnie pomyślnych dla ludzi tego typu. Nigdy ich nie
brakło w armiach rewolucyjnych, tworzyli podstawowy element drużyn
kondotierskich i landsknechtowskich. Odegrali oni ogromną rolę w dziejach
kozaczyzny, z nich rekrutowała się opricznina moskiewska. Nie znaczy to, by w
działaniach tych ludzi nie występowały motywy ideowo-moralne. Niewątpliwie
mogły one występować i nieraz występowały bardzo silnie. Ale motywy te
znajdowały w osobowościach tych ludzi swoiste podłoże socjopsychiczne i to
podłoże było szczególnie istotne dla ich postaw (...).
Charakter bohemy politycznej miała
elita partyjna bolszewickiego odłamu Socjaldemokracji, przy czym w bohemie tej
uczestniczyli również przedstawiciele bohemy studiujących, a w pewnym stopniu i
artystycznej. Stąd i elita partyjna stronnictwa komunistycznego z okresu
leninowskiego, będąca kontynuacją dawnej przedwojennej elity bolszewickiej,
składała się z ludzi, którzy jako uczestnicy bohemy przeszli w swym życiu przez
okres wykolejenia czy deklasacji. Dopiero przewrót dał im stabilizację życiową
w nowej strukturze społecznej. Niemniej jednak miniony okres życia
przedwojennego pozostawił na nich charakterystyczne piętno”...
Nie przypadkowo Józef Stalin wznosząc monumentalny gmach swego potwornego
jedynowładztwa postarał się przede wszystkim pozbyć tego niespokojnego,
destabilizacyjnego elementu, częściowo go odstrzeliwując, częściowo zmuszając
do samobójstwa, częściowo gnojąc w obozach. Z dawnej elity rewolucyjnej przy
życiu pozostały nieliczne jednostki, przy władzy – pojedyncze osoby; na miejsce
poddanej eksterminacji gwardii leninowskiej przyszła nowa elita młodych
karierowiczów o pochodzeniu robotniczo-chłopskim, o mięsistych twarzach,
szerokich barkach, stalowych oczach i nie znających litości sercach – z aparatu
GPU, NKWD, Komsomołu, Kompartii. Ta to elita „odstrzeliła” swych poprzedników i
zbudowała potęgę ZSRR. Ale to już inny temat.
BIAŁORUŚ
Stanisław Bułak-Bałachowicz
Była to jedna z
najbardziej barwnych i niekonwencjonalnych osobowości okresu pierwszej wojny
światowej, znakomity żołnierz i ciekawy człowiek, który znalazł się w gąszczu
złożonego pasma wydarzeń, gdy wyłaniały się z niebytu politycznego państwa:
polskie, litewskie, białoruskie, łotewskie.
„Sowietskaja Istoriczeskaja Encyklopedia” (t. 2, Moskwa
1962, s. 806) podaje zupełnie kłamliwie: „Bułak-Bałachowicz
S. N. – jeden z przywódców białogwardyjszczyzny w Rosji... W rosyjskiej armii
przedrewolucyjnej sztabs-rotmistrz. W 1918 r. wstąpił do Armii Czerwonej,
sformował w rejonie m. Ługi pułk kawalerii i razem z nim w listopadzie 1918
przeszedł do białych. W 1919 r. w randze generał-majora brał udział w natarciu
armii Judenicza na Piotrogród... Bułak-Bałachowicz dążył do stanięcia na czele
sił białogwardyjskich w Krajach Bałtyckich i w styczniu 1920 r. aresztował
Judenicza. W okresie wojny sowiecko-polskiej 1920 r. dowodził dużymi oddziałami
białobandyckimi w składzie białopolskiego Ugrupowania Poleskiego, a później – 3
Armii Polskiej w rejonie Lublina.
Naśladując Piłsudskiego próbował ogłosić się za „naczelnika
Państwa Białoruskiego”. Od końca września 1920 (...) dokonywał bandyckich
napadów i dywersji na terenie Radzieckiej Białorusi, (...) poddawał ludność
okrutnym masowym represjom. Po rozgromieniu jego band w końcu listopada 1920 r.
przez 16 Armię Radziecką (dowódca N. Sołłohub) uciekł do Polski. W 1921
wykonywał zlecenia sztabu generalnego Polski obszarniczo-burżuazyjnej,
dotyczące sklecania band dywersyjnych w celu przerzucenia ich na teren
Białorusi”.
Zważywszy, że w
ZSRR nauka historyczna pełniła rolę służebnicy w stosunku do ideologii
marksistowskiej i aktualnych rządów, nie jest powyższa notatka złą opinią: gdy
źli mówią o kimś źle, dobre mu wystawiają świadectwo.
Stanisław
Bułak-Bałachowicz urodził się w majątku Mejszty powiatu brasławskiego, gmina
Widze, w województwie witebskim 29 stycznia 1883 roku. Jego ojciec Nikodem
pełnił obowiązki zarządcy w tejże posiadłości hrabiów Meysztowiczów, matka,
również zagrodowa szlachcianka Józefa z domu Szafran, była pokojówką Małgorzaty
Meysztowiczowej (de domo
Korwin-Milewskiej). Wypada w tym miejscu zadać kłam pogłosce tu i ówdzie
powtarzanej przez ludzi pióra, że ten znakomity żołnierz pochodził rzekomo z
nieprawego łoża. Utalentowany skądinąd gawędziarz, pisarz i polityk Aleksander
(syn Ksawerego) hr. Pruszyński, od lat przyjaciel autora niniejszej książki, w
liście z 29 listopada 1989 roku pisał do mnie: „Generał Bułak-Bałachowicz jest po prostu przyrodnim bratem mego dziadka
po kądzieli Oskara Meysztowicza. Urodził się w majątku rodowym Meysztowiczów,
Meyszty, na Wileńszczyźnie; był nominalnie synem „panny służącej” mej prababki
z domu Milewskiej i kucharza Bałachowicza. W rzeczywistości był „naturalnym”
synem mego pradziadka, chyba Szymona Meysztowicza i, jak twierdzi moja matka,
był jego najbardziej udanym dzieckiem.
Generał Bałachowicz wsławił się na Inflantach,
gdzie przeprowadził na stronę „białych” całą dywizję Armii Czerwonej i dopomógł
w uzyskaniu niepodległości Łotwy. Ożenił się z tamtejszą baronówną i miał co
najmniej jedną córkę.
Po wojnie bolszewickiej dla znalezienia pracy swym
żołnierzom zorganizował przedsiębiorstwo wyrębu lasów i przeróbki drewna.
Jeżeli dobrze pamiętam, zginął przypadkowo w czasie strzelaniny na Saskiej
Kępie, jadąc dorożką na jakiś ślub do cerkwi na Pradze, ale chyba później niż w
1940 roku (...) Generał wychował się w polskim dworze, w polskiej kulturze,
chodził do szkoły rosyjskiej i służył w wojsku rosyjskim; mówił po białorusku,
ale był Polakiem”...
W książce „Groch, kapusta i... brylanty” (Mińsk
2000, s. 24) pod hasłem „Bułak-Bałachowicz
Stanisław” A. Pruszyński również podał: „Urodzony w Mejsztach, majątku rodzinnym Meysztowiczów, najwybitniejszy
syn mego pradziadka. Jego matka była panną służącą mej prababki, która
dopuściła do „łaski” męża swej pani. Potem pradziadek wydał ją za swego
kucharza”...
A jednak nie ma
żadnych rzetelnych dowodów na potwierdzenie powyższej hipotezy, mającej na celu
widocznie dodanie blichtru zarówno rodzinie Meysztowiczów, jak i Pruszyńskich,
przez przypisanie do nich jakże znakomitej osobowości Bałachowicza; choć
przecież te rodziny mają dość własnego splendoru. Znając wszelako fantazyjne
usposobienie Aleksandra Pruszyńskiego jako człowieka i jako pisarza, możemy
uznać powyżej cytowane zdania z Grochu
jako wytwór jego wyobraźni literackiej...
Nie ulega żadnej
wątpliwości, że Stanisław Bułak-Bałachowicz pochodził z drobnej rodziny
szlacheckiej, niezamożnej i nieherbowej, ale godnej, zacnej i przyzwoitej,
której reprezentantów można niekiedy spotkać w dawnych przekazach archiwalnych.
Tak, dla przykładu, w 1648 roku Matyasz Bułak, cześnik słonimski, jak też
Andrzej, Jan i Aleksander Bułakowie od województwa nowogródzkiego podpisali akt
elekcji króla polskiego Jana Kazimierza (Volumina
Legum, t. 4, s. 107).
Przed pierwszą
wojną światową Stanisław Bułak-Bałachowicz zdążył wyuczyć się zawodu agronoma,
wszelako na to, by w tym pokojowym fachu podjąć pracę, już czasu nie było,
czekała bowiem na niego służba kawaleryjska w pułku dragonów cesarskich.
Pierwszą wojnę
światową Stanisław Bułak-Bałachowicz spędził na froncie w składzie wojsk
rosyjskich w randze rotmistrza, zaciągnął się bowiem był na ochotnika do armii
carskiej po manifeście Wielkiego Księcia Michaiła Michajłowicza do Polaków,
zapowiadającym odbudowanie niepodległej Polski, sprzymierzonej z Cesarstwem
Rosyjskim.
Wiosną 1918 roku
przeszedł do szeregów Armii Czerwonej i sformował w rejonie miasta Ługi własny
oddział w składzie 4-ej Dywizji Piotrogrodzkiej, któremu nadano miano 1-go
Łużskiego Pułku Kawaleryjskiego. Dobierając kadrę dowódczą swej jednostki
Bułak-Bałachowicz zupełnie nie dopuszczał do jej szeregów członków partii
bolszewickiej, a przysłanych przez Lenina żydowskich komisarzy kazał zaraz
pogonić z terenu koszar. Prawie wszyscy oficerowie pochodzili z terenu byłego
Wielkiego Księstwa Litewskiego i mieli doświadczenie walki na frontach
pierwszej wojny światowej. Była to kadra wyrobiona i twarda, nieskora ani do
zdrady, ani do poddawania się przeciwnikowi, a przy tym bezwzględna i odważna,
gotowa do wykonania każdego rozkazu. Żydowscy komisarze wysyłali liczne donosy
i ostrzeżenia do Piotrogrodu, ale ginęły one gdzieś w szufladach dopiero
kształtującej się, zajętej intrygami nomenklatury. W końcu postanowiono jednak
sprawdzić przydatność pułku i wydano rozkaz spacyfikowania antyradzieckiego
buntu w regionie Gdów – Ługi, jak też zarekwirowania broni, będącej w
dyspozycji tamtejszych mieszkańców. 1 Łużski Pułk Kawalerii znakomicie wykonał
swe zadanie i bezlitośnie zdusił ruchawkę rosyjskich chłopów. Jak wynika ze
skarg, kierowanych na imię Lenina, bałachowcy zachowali się tu jak na terenach
okupowanych przez siebie: okrucieństwa, gwałty, mordy i grabieże miały być na
porządku dziennym. Na domiar złego panowie oficerowie przepili dwa miliony
rubli złotem, a Bałachowicz wezwany do Piotrogrodu nie potrafił sprawy
zadowalająco wyjaśnić przed Rewolucyjną Radą Wojskową. Bywało, że nawet za
mniejsze uchybienia bolszewicy rozstrzeliwali swych oficerów. Trzeba więc było
działać szybko, a zważywszy, że Bałachowicz i jego byli carscy oficerowie
szczerze bolszewików nienawidzili, decyzja zapadła rychło i jednoznacznie. W
nocy z 5 na 6 listopada 1918 roku Stanisław Bułak-Bałachowicz razem ze swym
pułkiem przeszedł na stronę białogwardyjskiego Korpusu Ochotniczego
(Dobrowolczeskij Korpus), dowodzonego przez generała Van Damma. W składzie tego
korpusu miał też utworzyć osobny oddział, złożony z ludzi o szczególnych
walorach charakteru. Co też uczynił.
W listopadzie 1918
roku oddział kawaleryjski pułkownika Bałachowicza wykazał godne uwagi walory
bojowe w walkach z przeważającymi siłami bolszewików o Psków, następnie nad
Jeziorem Czudskim. Jego rajd na zapleczu bolszewików spowodował znaczne straty
i dezorganizację w obozie przeciwnika, a samo miano „bałachowców” budziło
dreszcz przerażenia w bądź co bądź nie małodusznych żołnierzach Armii
Czerwonej. 5 kwietnia oddział Bałachowicza zdobył na bolszewikach miasto Gdów,
a cały tamtejszy komitet partyjny, złożony z kilkudziesięciu osób powiesił na latarniach,
zagrabił też kasę, zapasy żywności i mienie bolszewików. W nocy na 26 maja
oddział Bułaka zdobył półmilionowy Psków. Ponownie wymordowano wszystkich
komunistów, a dowódca osobiście przyjął na siebie obowiązki naczelnika miasta i
guberni, wprowadzając rządy twardej ręki i zupełne uspokojenie sytuacji.
[Wojny domowe
bywają nacechowane szczególnym okrucieństwem. Arystoteles np. podaje, że gdy w
okresie zaburzeń w Megarze i innych miastach Hellady, gdzie władza przeszła w
ręce rewolucyjnej partii ludowej, rozpoczęto konfiskatę mienia poszczególnych zamożnych
rodzin. Lecz raz wstępując na tę ścieżkę nie potrafiono już z niej zejść.
Każdego dnia domagano się kolejnej ofiary, a w końcu liczba bogatszych rodzin
poddanych konfiskacie i wygnaniu urosła tak, że powstało z tego całe wojsko. W
każdym mieście istniało jakby podwójne sprzysiężenie: biedacy łączyli się
powodowani chciwością cudzego mienia, a bogacze z obawy przed ekspropriacją.
Zawiązując sprzysiężenie zamożni obywatele składali następującą przysięgę,
której tekst przytacza Stagiryta: „Przysięgam,
że będę wiecznym i nieubłaganym wrogiem ludu i wyrządzę mu tyle zła, ile tylko
będę w stanie wyrządzić”. W Milecie rozgorzała prawdziwa wojna domowa
między bogatymi a biednymi. Początkowo górą byli ci drudzy, którzy zmusili
zamożniejszych obywateli do ucieczki z miasta, a potem, żałując, że nie zdążyli
ich wymordować, pochwycili ich dzieci, zawlekli do swych chlewów i rzucili pod
nogi bykom. Bogaci, gdy później, zdeterminowani chęcią zemsty, ponownie odbili
i opanowali miasto, pochwytali z kolei dzieci biedaków, obsmarowali je smołą i
żywcem spalili. Nie ma to, jak nienawiść domowa.].
Biały terror
wprowadzony przez generała-majora Bałachowicza okazał się skutecznym środkiem
na rewolucyjne rozwydrzenie. Oddziały generała rozrosły się tymczasem do
rozmiarów dywizji w składzie białogwardyjskiej Armii Północnej i stanowiły
najskuteczniejszą jej część składową, co z kolei budziło zawiść i niechęć
innych dowódców. W czerwcu 1919 roku głównodowodzącym Armii Północno-Zachodniej
został mianowany generał Judenicz, typowy dworski intrygant o wygórowanych
ambicjach. Jednym z pierwszych jego posunięć było zorganizowanie specjalnej
grupy kawaleryjskiej na czele z pułkownikiem Peremykinem, której zadaniem było
aresztowanie w Pskowie sztabu Bułaka-Bałachowicza. Powodem do tego kroku miała
być zbyt ścisła współpraca generała Polaka z nowoutworzoną niepodległą Estonią,
co naruszało integralność terytorialną Cesarstwa Rosyjskiego. Nastroje w Białej
Gwardii zmieniły się też na niekorzyść Bałachowicza. W tej sytuacji nie było
innego wyjścia, jak na czele doborowego oddziału liczącego 1700 szabel przejść
na stronę Estonii i wziąć udział w obronie jej niepodległości przed zakusami
zarówno Armii Czerwonej jak i Białej Gwardii. W Tallinie z generałem
Bałachowiczem nawiązali kontakt przebywający tu działacze Białoruskiej
Republiki Ludowej i zaproponowali mu przejście do służby temu będącemu w
zalążku państewku, na co dowódca przystał i po zajęciu linii frontu na odcinku
Opoczka-Newel-Siebież-Połock-Drysa (na styku armii łotewskiej i estońskiej)
odpierał ataki bolszewickich oddziałów prących niepowstrzymanie na zachód. Tak
się zrodziło łotewsko-białorusko-estońskie braterstwo broni w walce przeciwko
imperializmowi rosyjskiemu. Żywność, broń i amunicję oddziałom Bałachowicza
dostarczała Estonia, a koszta tej pomocy miały być zwrócone (na mocy odnośnej
umowy) przez niepodległą Białoruś w okresie późniejszym. Wielce wymowny jest
fakt, że Anglia i Francja odmówiły jakiejkolwiek pomocy rządowi walczącej o
niepodległość Białorusi, a Stany Zjednoczone nadesłały przez misję Czerwonego
Krzyża „pomoc” w postaci kilku skrzyń z przeterminowanymi lekami i starymi
kocami, pogryzionymi przez mole. Dyplomacja białoruska okazała się zresztą
zupełnie nieporadną w porównaniu z litewską czy estońską i nie dysponowała ani
odpowiednią kadrą, ani jakimikolwiek środkami, ponieważ najcenniejszy
pierwiastek genetyczny tego narodu uległ polonizacji lub rusyfikacji w ciągu
XIX wieku.
Tymczasem, w
listopadzie-grudniu 1919 roku, armia Judenicza przegrała z kretesem wojnę z
bolszewikami, a generał i resztki jego oddziałów schronili się na terytorium
Estonii. Tutaj doszło do zatargu i oficerowie S. Bułaka-Bałachowicza
aresztowali w Rewlu Judenicza pod zarzutem rozkradania skarbu Białej Gwardii,
dopiero zdecydowana interwencja Wielkiej Brytanii i zwrot reszty pieniędzy nie
odtransportowanych jeszcze do Londynu (Anglia i tym razem, jak w wielu innych
przypadkach, zrobiła fantastyczny interes na cudzej krwi) przywróciły Judeniczowi
wolność i możliwość ukrycia się na terenie brytyjskiej misji wojskowej w Rewlu.
W lutym 1920 roku
między rządem Estonii a Federacji Rosyjskiej został podpisany układ pokojowy,
na którego mocy Tallin m.in. zobowiązywał się do rozbrojenia wszelkich obcych
oddziałów wojskowych, stacjonujących na terenie niepodległej Republiki.
Wszystkie więc oddziały rosyjskie, białoruskie i mieszane nie wchodzące w skład
armii estońskiej zostały w ciągu lutego 1920 rozformowane, a rząd Estonii
zaprzestał natychmiast udzielania im jakiejkolwiek pomocy materialnej,
żywnościowej i innej. Resztki Białej Gwardii i Wojska Białoruskiego poszły w
rozsypkę.
Misja wojskowa
Polski w Tallinie zaproponowała jednak Stanisławowi Bałachowiczowi i jego
żołnierzom przejście do służby Rzeczypospolitej. Cały więc jego oddział wsiadł
do pociągu i przeniósł się na wschodnie tereny odrodzonej Polski, został
natychmiast skierowany na front bolszewicki, gdzie się ponownie wsławił
dzielnością i męstwem. A był to czas dla wolnego Państwa Polskiego trudny i
decydujący o dalszym losie Narodu.
Generał
Bałachowicz później napisze o tym okresie: „Posiadałem
w szeregach moich przeważnie obcoplemieńców, najlepszych synów Rusi, Ukrainy,
Białorusi i Rosji, tych co Polsce ufali, wierzyli i w ciężkich chwilach walk o
Polskę na pomoc przyszli i ramię przy ramieniu z polskimi żołnierzami w
szeregach stanęli”.
„Zbiór wojennych komunikatów prasowych Sztabu
Generalnego (za czas od 26.XI.1918 r. do 20.X.1920 r.)” wydany w 1920 roku
zawiera liczne informacje o dzielnych czynach żołnierskich oddziałów
Bałachowicza, stawiających opór nawale bolszewickiej, jak np. z 15.IV.1920: „Na północny wschód od Kowla oddziały
generała Bałachowicza zajęły Kamień Koszyrski, zdobywając baterię, przeszło
1000 jeńców i około 500 wozów taborowych oraz masę pocisków”...
„Koło Lubieszowa rozbił generał Bałachowicz
pułk 88 piechoty sowieckiej i wziął cały batalion do niewoli”.
Dziesięć
„przykazań rycerskich”, ułożonych przez S. Bałachowicza dla swych żołnierzy,
brzmiało jak następuje:
„1. Wiara w Boga, sprawiedliwość i męstwo –
oto cechy prawdziwego Rycerza.
2. Nim rozpoczniesz walkę z wrogiem,
zwalcz wszelkie zło w samym sobie.
3. „Za naszą i Waszą wolność” – to
nasze hasło. Szanuj więc wolność tego kraju, w którym przebywasz.
4. Bądź świadom swych czynów oraz gotów
bądź ponieść wszystkie ich konsekwencje.
5. Piękny czyn jest lepszy od
najpiękniejszych haseł.
6. Nie wyjmuj oręża bez potrzeby, ale i
nie chowaj bez użytku.
7. Umiej przebaczyć, gdyż i sam nie
jesteś święty.
8. Nie buduj szczęścia swego na
nieszczęściu innych.
9. Dla kawalera Krzyża każdy wierzący w
Boga jest bratem.
10. Śmierć w boju w obronie Krzyża jest
dla rycerza największym zaszczytem i nagrodą”...
W
styczniu 1920 roku S. Bułak-Bałachowicz został na czele znaczącej formacji
kawaleryjskiej skierowany na tyły Armii Czerwonej i na terenie Polesia
skutecznie dezorganizował zaplecze armii marszałka Tuchaczewskiego. Na rozkaz
Józefa Piłsudskiego usiłował stworzyć zalążki niezależnego Państwa
Białoruskiego sprzymierzonego z Polską, jak też Rosyjską Republikę
Demokratyczną. Po skoncentrowaniu wzdłuż Prypeci liczących 20 tys. żołnierzy
oddziałów, Bułak-Bałachowicz uderzył 6 listopada 1920 roku na Armię Czerwoną,
odnosząc następnie serię taktycznych zwycięstw nad bolszewikami. Zajął na
przeciągu kilku dni Pietryków, Kalinkowicze, Mozyrz i zbliżył się do Rzeczycy.
W Mozyrzu ogłosił powstanie niepodległej Białorusi, stanął na czele tego
państwa i objął stanowisko głównodowodzącego jego sił zbrojnych.
Podczas
kontrataku wojsk polskich i wypierania armii sowieckiej na wschód oddziały S.
Bułaka-Bałachowicza walczyły na terenie Białorusi. Jak podkreślali późniejsi
historycy radzieccy, żołnierze tego właśnie dowódcy wyróżniali się szczególną
bezwzględnością w stosunku do komunistów i Żydów, które to dwa pojęcia
traktowano jako synonimy. Oficerowie Bałachowicza uważali, że przewrót
bolszewicki w Rosji był krwawym eksperymentem socjalnym tzw. żydomasonów,
dążących do rozciągnięcia swego panowania nad całym światem. Za okrucieństwa
bolszewii obarczano zbiorową odpowiedzialnością całą ludność żydowską
Białorusi, Litwy, Polski i mszczono się na niej okrutnie za zbrodnie
komunistów, za liczne tragedie rodzinne i cierpienia rodzin oficerskich.
Sytuację pogarszał fakt, że wszędzie, gdziekolwiek docierała Armia Czerwona,
ludność żydowska witała ją kwiatami i pomagała mordować tzw. „wrogów ludu
pracującego”. Gdy zaś bolszewików wypędzano, pogromy żydowskie stawały się
nieuchronne. Jak pisał Sciapan Paczanin w artykule Krywawy hienierał, zamieszczonym w białoruskim czasopiśmie „Połymia”
(nr 4, 1990), żołnierze Bałachowicza i on sam osobiście wymordowali w całości
żydowską ludność w miasteczkach Włodawa, Mariopol, Krylino, Kopiszcze, Chocień,
Majdan, Alewsk, Wielkie Haradziacicze, Ubiboczka i in. S. Paczanin pisał: „W Mozyrzu cała ludność została obrabowana.
Nie przepuszczono żadnemu domostwu. Zabierano wszystko: bydło, bieliznę,
ubrania, naczynia. Rzemieślnikom zabierano narzędzia. Zabito 32 osoby i 150
okaleczono, zgwałcono 300 kobiet. Nie uniknęły tego nawet 10-12-letnie dzieci i
kobiety ciężarne. Obrabowano gruntownie całą ludność żydowską, liczącą 4
tysiące osób, zabrano cały dobytek. W miasteczku Kapatkiewicze zabito 224
ludzi, 85 zraniono, zgwałcono 15 kobiet. W Żytkowiczach zamordowano 4, zraniono
400 osób, zgwałcono siedem kobiet. W Pietrykowie zabito 45 osób, zgwałcono 100
kobiet, z nich 30 będących w ciąży. W miasteczku Skrygałowo zabito 15 osób. We
wsiach Bubicze i Kasajsk wymordowano wszystkich mieszkańców narodowości
żydowskiej... W powiecie mozyrskim bałachowcy zamordowali kilkuset ludzi,
zgwałcili około 500 kobiet, uczynili około 20 tysięcy rabunków.
Tak postępowali białogwardyjscy bandyci
na ziemi białoruskiej, nazywając siebie „wybawicielami ojczyzny”. Ogromem
pogorzelisk, lasami szubienic, łzami matek i dzieci, sierot i starców, krwią
niewinnych ludzi naznaczona jest droga atamana Bułaka-Bałachowicza i jego armii
rozbójników. 174 zniszczone osiedla, 1500 rozstrzelanych i ponad 2000
zranionych mieszkańców, liczne grabieże i gwałty – taki był dalece nie
wyczerpujący wynik misji „wyzwoleńczej” białogwardyjskich band
Bułaka-Bałachowicza na terenie Sowieckiej Białorusi”.
Nie
sposób wszelako brać za dobrą monetę ani frazeologii historyków sowieckich, ani
przytaczanych przez nich liczb, ich bowiem „dane statystyczne” były zawsze
wyssane z palca. Sam generał odrzucał oskarżenia o antysemityzm, zarzuty te
traktował jako wypływające z nienawiści ich autorów do Polski. Twierdził, że
nigdy nie prześladował Żydów jako takich, i że „jeżeli biłem żydów komunistów, to jeszcze raz oświadczam publicznie, że
biłem ich za mało”.
W jego
notatkach można znaleźć liczne nawiązania do tego śliskiego tematu, jak na
przykład następujące: „W miesiącu lipcu
1920 r. został aresztowany w Kobryniu przedstawiający się lekarzem, a
faktycznie był to komisarz bolszewicki 57 dywizji, niejaki Bromberg vel
Szemberg z Warszawy, którego oddałem władzom pod sąd i śledztwo. Wspomniany
Bromberg organizował pogromy żydowskie, rozpijał żołnierzy na froncie
alkoholem, działając w myśl instrukcji sowieckiej. Pomocnika jego Sawickiego i
dwóch żołnierzy – ujętych na miejscu gwałtu i rabunku koło Kobrynia
rozstrzelałem ja osobiście i mój adjutant Somow-Grotkowski przed frontem mego
oddziału. Protokół egzekucji jest do dyspozycji”...
„W rejonie Czarnobyla był złapany żyd, który
się nazwał Lejba Fiszer, posiadał bolszewickie dokumenty, spotkawszy mój
oddział i sądząc, że ma do czynienia z bolszewikami, wskazał dyslokację wojsk
polskich i ofiarował się za przewodnika – za co został powieszony w lesie”...
Wojna,
niestety, ma swoje prawa, a litość i łagodność niewiele na niej znaczą. Gołosłowne
zaś obwinianie kogoś o domniemany antysemityzm to zwykła i już kompletnie
zgrana karta kanalii politycznych.
Generał
Stanisław Bułak-Bałachowicz dzielił komunistów na: „utopistów, wariatów i
obłąkańców” oraz na „sadystów, zbrodniarzy i morderców”: „Dla pierwszych potrzebna jest izolacja od społeczeństwa, by
eksperymenty swe przeprowadzali na swym terenie i wśród swego otoczenia. Dla
drugich zaś, jak dotychczas dobro ludzkości wykazało, potrzebne są: kat, topór,
miecz i szubienica”... W myśl też tych idei generał postępował na frontach
1920 roku.
Pisał
o bandytach międzynarodowych z Kominternu, którzy „ujarzmiwszy olbrzymi i bogaty ongiś kraj, po doszczętnym go zrujnowaniu
przygotowują nowe tereny dla swoich zbrodniczych celów”. Nazywał więc
siebie – i słusznie – „szermierzem walki z komunizmem”.
Polski
dziennikarz wojskowy Józef Relidziński pisał w warszawskim „Tygodniku
Ilustrowanym” (1920): „Generał Stanisław Bułak-Bałachowicz
jest głośnym partyzantem z byłej armii rosyjskiej; który naprzód dał się we
znaki Niemcom (nienawidzi ich prawie tak, jak bolszewików), następnie, gdzie
mógł, tępił i szarpał Czerwoną Armię na północy Rosji, walczył za wolność Łotwy
i Estonii. Romantyczny, niestrudzony rycerz hasła „za naszą i waszą”; obecnie
zaś jest czymś w rodzaju Budionnego po naszej stronie. Oddziały jego (...)
zostały sformowane wiosną tego roku w Brześciu (...) i składają się z
ochotników, przeważnie Rosjan, pozatem Finów, Estończyków, Łotyszów, Szwedów i
Polaków kresowych, wszystko starych partyzantów, których połączyła nienawiść do
bolszewików, chęć zemsty za doznane krzywdy osobiste, oraz urok niezwykłej
popularności generała-partyzanta”...
17
sierpnia 1920 roku naczelny wódz Józef Piłsudski wystosował do Bałachowicza
telegram: „W uznaniu zasług i walecznych
czynów dokonanych przez Pańską Grupę wyrażam Panu Generałowi moje najżywsze
zadowolenie i pochwałę”.
Jednocześnie
Stanisław Bułak-Bałachowicz bawił się w wielką politykę. Przestrzegał rodaków
przed zagrożeniem niemieckim i rosyjskim. Traktował Polskę jako przedmurze
chrześcijaństwa i najbardziej na wschód wysunięty bastion cywilizacji
zachodniej. Chciał jednak uczynić to samo z Białorusi, przyłączając ją do
duchowego związku krajów europejskich, wyrywając spod wpływu, jak to wyrażał,
zjudaizowanej Rosji czyli ZSRR. Chciał też w ten sposób uczynić Polskę bardziej
bezpieczną, posiadającą wiernego przyjaciela, w postaci niepodległej Białorusi,
za swą wschodnią rubieżą. Jego filozofia polityczna była bardzo bliska
prometeizmowi obozu Józefa Piłsudskiego i nawiązywała do wielkiej tradycji
Rzeczypospolitej Obojga czy Trojga Narodów. Bałachowicz w 1920 roku obwieścił,
że rządy Białoruskiej Radzieckiej Republiki Socjalistycznej (w Mińsku) i
Białoruskiej Republiki Ludowej (na emigracji w litewskim Kownie) są nielegalne
i zatem obalone na mocy jego, Bałachowicza, rozporządzenia. Wbrew pozorom nie
były to posunięcia niejako „na wyrost” w ówczesnej bardzo niepewnej i płynnej
sytuacji. Bolszewicy na Białorusi poczuli się poważnie zagrożeni, ściągnęli w
trybie pilnym pod Mozyrz siły kilkakrotnie większe niż formacja Bałachowicza i
20 listopada przeszli do kontrnatarcia. [Idąc za publikacjami profesora
Aleksandra Chackiewicza („Minskaja Prawda”
nr 71 z 22 czerwca 1993 r. oraz „Nioman”
nr 3 1993) przypomnijmy, że jego oddziały liczyły ówcześnie około 7900 bagnetów
i 3500 szabel oraz miały na uzbrojeniu 36 armat i 154 ciężkich karabinów
maszynowych].
Mimo
bohaterskiej postawy i zawziętego oporu oddziały Bułaka, zdradzone przez
piłsudczyków i nie mające nawet dość amunicji, musiały się cofać i w końcu
przebiły się przez czerwony pierścień na polską stronę frontu. Tutaj jednak
zostali rozbrojeni i internowani przez siły Piłsudskiego, który już był zawarł
w tej sprawie układ z Rosją Sowiecką. Część bałachowców nie złożyła broni,
ukryła się na pograniczu Puszczy Białowieskiej i aż do roku 1922 włącznie
nękała nocnymi napadami oddziały bolszewickie. Później i te resztki zostały przez
stronę polską zneutralizowane.
W
bolszewickich publikacjach białoruskich i rosyjskich S. Bałachowicz był
określany wyłącznie jako „krwawy generał”, „zbrodniarz”, „kat ludu pracującego”,
„pogromszczyk”, „antysemita”, „reakcjonista”, „bandyta”. Te epitety mimo woli
wywoływały zainteresowanie, a nawet aprioryczną sympatię do tak ostro
potępianego człowieka, wiadomo bowiem, że jeśli bandyci szelmują kogoś jako „bandytę”,
musi to być człowiek wartościowy.
W
latach 1920-1930 Bałachowicz znajdował się w służbie czynnej w Wojsku Polskim w
randze generała brygady.
W 1931
roku ukazała się w Warszawie książka S. Bułaka-Bałachowicza Wojna będzie czy nie będzie? W mojej
odpowiedzi komunistom i Żydom, w której autor nie tylko polemizował ze
swoimi adwersarzami, ale też przytaczał szereg faktów ze swego życia, jak też
dawał wyraz poglądom politycznym, etycznym i filozoficznym. We wstępie do tego
interesującego tekstu pisał: „Jeżeli
niezbyt poprawną polszczyzną wysłowię się, proszę mi to darować. Matki bowiem
nasze, tam na dalekich Kresach, najpierw uczyły nas Polskę kochać, a potem już
prawidłowo po polsku mówić. Dla mnie i mnie podobnych elementarzem był od
dziecka Sienkiewicz. Bohaterowie Sienkiewicza byli dla nas wzorem. Naśladując
czyny Skrzetuskich, Wołodyjowskich i Kmiciców, niejedno zwycięstwo odnieśliśmy
na wojnie i nieraz wychodziliśmy cało z takich opresji, z których wyjścia,
zdawało się, już nie było”.
Zwracając
się do Żydów i komunistów generał notował: „Historię
moją w czasie wojny wypisałem rzetelnie na skórze wrogów, com niejednokrotnie
oświadczał publicznie. Dobrze im to, widocznie, zalazło za skórę, gdyż do dziś
dnia zapomnieć mnie nie mogą... Jestem jednym z tych pionierów, który pod
znakiem Krzyża rozpoczął w 1918 roku walkę orężną z komunistami... Ja i moi
ochotnicy walczyliśmy pod hasłem „Za wolność naszą i waszą”... Walczyliśmy za
wolność Estonii, Rosji, która chciała być chrześcijańska i szczerze
demokratyczna; Łotwy, Polski, Ukrainy i Białej Rusi. Szlak mogił od samego
Rewla przez Dorpat, Narwę, Gdów, Ługę, Psków, Ostrów, Marienburg i Dyneburg
(Dźwińsk), oraz w Polsce od Brześcia nad Bugiem i Lublina aż hen do Dniepru
kurhanami swymi znaczą miejsca bohaterskich i zwycięskich walk oraz rycerskiej
śmierci poległych w imię tego wzniosłego hasła pod znakiem Krzyża. I nic nie
zdoła przyćmić, pomniejszyć, a tym bardziej spaczyć, tych zasług, które
Bałachowcy w obronie wolności ludów położyli”...
Niejako
na marginesie swej książki generał zwracał uwagę także na nikczemność,
małoduszność i przewrotną podłość niektórych rodaków, którzy chętnie i zręcznie
posuwają się do wzajemnych oszczerstw, byle tylko upiec własną pieczeń, żerując
na jakichś aktualnie modnych nurtach politycznych i propagandowych, siejąc
prasowe donosy przeciwko sobie nawzajem, byle tylko wyciągnąć z tego doraźne
korzyści.
„My, Polacy, w szeregu błędów przyrodzonych i
nabytych, jeden mamy bezsprzecznie dominujący: lekkomyślność w mowie.
Zbyt łatwo u nas, niestety, rodzi się
oszczerstwo i plotka. Setki przykładów z ostatnich lat, waśnie partyjne wraz z
ich niesłychanymi metodami szarpania ludzkiej czci, mówienie o wszystkim i o
wszystkich źle i kłamliwie, (kłamliwie z całą świadomością) zatruło życie wielu
wspaniałym jednostkom w naszym Narodzie, a zaciekłość szła tak daleko, że aż
doszło do mordów, jak to miało miejsce z ś.p. Prezydentem Narutowiczem i wielu
innymi dzielnymi obywatelami, a również i ś.p. moim bratem.
Te sprawy pozornie dalekie od
oszczerstw, źródło mają w lekkomyślnym zbrodniczym jątrzeniu i niepotrzebnym
budzeniu słowem ludzkiego zwierza.
Nam, byłym wojskowym, którzyśmy egzamin
zdawali z bronią w ręku, dając wśród strzałów dowód miłości Ojczyzny, nam –
którzy wiemy, co znaczy żyć i jak należy umierać – nie wolno pod żadnym pozorem
tracić panowania nad sobą, stawać się niewolnikami rozbestwionego języka...
Oszczercy, plotkarze, kłótnicy i
pieniacze, lekkomyślni łajdacy szarpiący cudzą cześć, są często płatnymi
pracownikami obcych agentur...
W dawnych czasach kazano odszczekiwać
pod ławą, maczano w smole i tarzano w pierzach – wreszcie ucinano język. Te
okrutne kary, stosowane w polskim społeczeństwie dawnemi czasy, dziś żyją tylko
w historii.
Nie lękając się odpowiedzialności,
parszywa plotka rozwielmożniła się w naszym kraju, wciskając się wszędzie,
rujnując najlepsze siły społeczeństwa, niszcząc niejednokrotnie szczere serca,
druzgocąc spokój niejednej rodziny i łamiąc niejedno wspaniale zapowiadające
się twórcze męskie życie.
Za dużo tracimy czasu na gadanie i za
wiele nas to kosztuje. Życie toczy się wartkim strumieniem, nas zostawia w
tyle. Utarł się podły zwyczaj, że kiedy w Polsce jeden człowiek postanawia coś
zrobić, lub robi coś dobrego – mobilizuje się w tej chwili dziesięciu, żeby mu
tę pracę zepsuć. Otacza się go atmosferą plotki i obrzuca plugawą śliną...
Wywleka się przeszłość, zohydza
teraźniejszość i zabija się przyszłość. Wypomina się pierwszorzędnym jednostkom
rusofilstwo, germanofilstwo i jeszcze inne „filstwa”. Nie daje się nikomu
możliwości ekspiacji, nie bierze się pod uwagę żadnych zasług – byle tylko gryźć,
byle tylko zniszczyć... Już czas najwyższy jąć się twórczej pracy, która
zniszczy rozwielmożniony wpływ obcych agentur, co jest nieodzownym warunkiem
mocarstwowej potęgi Polski oraz spełnienia Jej wielkiego zadania w rodzinie
potężnych narodów. (...)
Fortec, mogących powstrzymać nawałę
wrażą dzisiaj nie ma i wobec nowoczesnej broni fortece te okazałyby się
bezcelowe... Fortecą Polski jest pierś Jej żołnierza, pierś każdego Jej
obywatela, i w celu osłabienia mocy tych fortec prowadzona jest obecnie usilna
kampania komunistów i ich sympatyków... Plotka rozsiewana ma na celu podkopanie
wiary w nasze własne siły narodowe, w naszą moc wewnętrzną i odporność, a więc
pluje się na wszystko co jest święte; podrywa się zaufanie i zamiast wiary i
miłości – sieje się nienawiść, która zatruwa organizmy jednostek, rodzin, grup,
związków; podkopuje się i osłabia siły państwa. Jest to też swego rodzaju
wojna, do której wszyscy stanąć musimy i którą wygrać winniśmy”...
Jak
wiadomo, Polacy nie usłuchali ani tego, ani innych podobnych apeli i w 1939
roku – poróżnieni i słabi – szybko padli ofiarą agresji niemiecko-sowieckiej.
Przedtem jeszcze (1937-1939) generał Bałachowicz przez trzy lata walczył w
Hiszpanii po stronie generała Francisco Franco de Bahamonde przeciwko tamtejszej
rebelii komunistycznej.
W
kampanii wrześniowej 1939 roku uczestniczył w obronie Warszawy bezpośrednio na
froncie. Miał wówczas 56 lat, lecz ani na chwilę mu nie przemknęła myśl, by
ratować swą skórę przez udanie się do niewoli niemieckiej lub sowieckiej. Po
padnięciu stolicy Polski generał natychmiast przystąpił do formowania
podziemnej organizacji zbrojnej o charakterze antyniemieckim. Został jednak
zdradzony i hitlerowskie służby specjalne deptały mu po piętach. Generał S.
Bułak-Bałachowicz został zamordowany przez hitlerowskie Gestapo 10 maja 1940
roku podczas próby aresztowania go. Jako żołnierz prawdziwy i honorowy nie mógł
iść do niewoli i zginął po bohatersku z bronią w ręku.
Wypada
zaznaczyć, że losy żołnierskie Stanisława Bułaka-Bałachowicza przez wiele lat
dzielił z nim jego rodzony brat Józef, także dzielny wojak i inteligentny
oficer polski. O nim polska Encyklopedia
Wojskowa z 1931 roku w tomie I podawała: „Bałachowicz-Bułak Józef, pułkownik, generał wojsk ochotniczych,
urodzony w Stokopijewie, Wileńskie, zmarł 11.VI.1923. Z mobilizacją 1914
wstępuje ochotniczo do wojska rosyjskiego do kawalerii i służy wspólnie z
bratem swym Stanisławem, w oddziałach dowodzonych przez tego ostatniego,
przechodząc z nim razem do Polski. W oddziale gen. Bałachowicza jest kolejno
dowódcą pułku i zastępcą dowódcy oddziału, odznaczając się samodzielną akcją
m.in. pod Bazerem i Chabnem. Jest zastępcą dowódcy armii ochotniczej ludowej,
potem – białoruskiej, gdzie także pełni funkcje samodzielne. Zabity przez nieznanych
sprawców w Białowieży”. Wówczas „nieznanymi sprawcami” nazywano w Polsce
sowieckich agentów, których wnukowie dziś nadal czują się panami naszego kraju.
Mikołaj Judenicz
Ten
wybitny dowódca wojskowy carskiej Rosji oraz ruchu białogwardyjskiego – choć
urodzony w Moskwie – był potomkiem szlachty zagrodowej Ziemi Mińskiej i dlatego
właśnie w tym rozdziale (ponieważ Mińsk stanowi dziś stolicę niepodległej
Białorusi) przypominamy garść faktów z jego życia. Otóż urodził się Mikołaj,
syn Mikołaja, Judenicz 18 lipca 1862 roku. W Moskwie ukończył gimnazjum,
Aleksandrowską Szkołę Wojskową (1881) oraz Mikołajewską Akademię Sztabu
Generalnego (1887). Wszędzie wykazywał wybitne uzdolnienia i osiągał
błyskotliwe wyniki w nauce.
W
wieku 19 lat otrzymał rangę podporucznika i został skierowany do służby w
elitarnym Pułku Litewskim Gwardii Przybocznej Jego Cesarskiej Mości Mikołaja
II. Do tej jednostki wojskowej kierowano wyłącznie młodych oficerów
szlacheckiego pochodzenia wyróżniających się najwyższymi wskaźnikami w nauce i
wzorowym zachowaniem. Pierwsze kilkanaście lat służby były spokojne, polegały
właściwie na odbywaniu ćwiczeń polowych oraz na zuchowatym maszerowaniu podczas
defilad. Ale lata 1904-1905 stały się dla armii rosyjskiej i dla pułkownika
Judenicza prawdziwą próbą ogniową. Podczas batalii z Japończykami pod Mukdenem
dowodził 18 Pułkiem Strzelców i osobiście na czele oddziału prowadził żołnierzy
do nocnego ataku na bagnety. Został ciężko ranny i na długo trafił do lazaretu.
A Rosja wojnę przegrała z kretesem.
W 1912
roku Mikołaj Judenicz został awansowany do rangi generała-lejtnanta, czyli
generała dywizji, a w 1913 mianowany naczelnikiem sztabu Kaukaskiego Okręgu
Wojskowego. Minął niespełna rok, a Imperium Osmańskie ogłosiło stan wojny z
Rosją i pchnęło swe dywizje na Kaukaz. W sierpniu 1914 roku 52-letni Judenicz
objął kierownictwo sztabu cesarskiej Armii Kaukaskiej, a już w grudniu tegoż
roku ta armia pod jego bezpośrednim dowództwem odparła skutecznie pełne impetu
natarcie przeważających sił III Armii tureckiej. Co więcej, podjął absolutnie
słuszną decyzję o kontrnatarciu, znów, jak podczas wojny z Japonią, lubił
osobiście prowadzić żołnierzy do ataku na bagnety, dodając im w ten sposób
serca do walki, kompletnie rozbił i rozproszył 9 Korpus turecki, a 10 i 11
zmusił do morderczego wycofywania się przez pokryte lodem szczyty górskie. Na
skutek tych działań 3000 żołnierzy 9 Korpusu razem ze swym dowódcą Islam-paszą
trafiło do niewoli rosyjskiej, a spośród 90 000 żołnierzy i oficerów
tureckich, którzy rozpoczęli byli natarcie na Sarykamysz, do Turcji wróciło
mniej niż 12 000. To była katastrofa dla wojsk tureckich i prawdziwy
triumf dla Kaukaskiej Armii M. Judenicza.
W
kolejnej wielkiej bitwie, tym razem pod Erzerumem, Turcy stracili 60 000
żołnierzy, w tym 13 000 wziętych Judeniczem do niewoli. III Armia turecka
przestała istnieć, a wojska rosyjskie wtargnęły na 150 km w głąb terytorium
Imperium Osmanów, witane zresztą jako oswobodziciele przez prawosławną ludność
ormiańską. Często walki toczyły się na szczytach pasm górskich w temperaturze -30 stopni Celsjusza .
Zmuszenie do kapitulacji cytadeli Trapezunt stanowiło jeszcze jeden triumf
wojsk Wydzielonej Armii Kaukaskiej generała od infanterii Mikołaja Judenicza.
Turcja została pokonana i nie była w stanie prowadzić działań zaczepnych,
ograniczając się wyłącznie do obronnych, co umożliwiło Rosji przerzucenie
części oddziałów wojskowych na inne fronty. W trakcie wręczania Judeniczowie
Orderu św. Jerzego II stopnia wielki książę Mikołaj w obecności dworu, oficerów
i generałów nisko ukłonił się bohaterowi, dziękując mu za błyskotliwe
zwycięstwa nad wrogiem.
Wewnętrzna
gangrena jednak zżerała Imperium Rosyjskie. Rozkładowa „demokracja” była w
natarciu. Generał Judenicz odmówił wykonania poleceń masońskiego Rządu
Tymczasowego, jak i władz bolszewickich. 1918 wyjechał do już niepodległej
Finlandii. Jednak rozkazem z dnia 10 czerwca 1919 roku admirał Kołczak mianował
go głównodowodzącym wszystkich rosyjskich wojsk lądowych i morskich walczących
z bolszewikami na Froncie Północno – Zachodnim. Sformowane przez Mikołaja
Judenicza oddziały białogwardyjskie początkowo odniosły szereg zwycięstw nad
przeciwnikiem i znalazły się na przedmieściach Piotrogrodu, jednak na skutek
obłudnego sabotażu ze strony Anglików, zabrakło niebawem prowiantu,
umundurowania, broni, amunicji. Bolszewicy przeszli do kontrataku, po kilku
ciężkich porażkach zaczęła się dezercja i 22 stycznia 1920 roku Judenicz
ogłosił rozwiązanie Armii Północno – Zachodniej i z resztkami swych żołnierzy przekroczył
granicę Estonii, gdzie po tygodniu został aresztowany w Tallinie, następnie
razem z rodziną przekazany eskadrze brytyjskiej zakotwiczonej w tym porcie i
przewieziony do Anglii.
Po
pewnym czasie pozwolono generałowi wyjechać do Francji, gdzie też w m. Nicei
zamieszkał. Do polityki ani do wojenki już nie wrócił, zarabiał na życie
udzielając lekcji. Zmarł 2 października 1933 roku w Cannes. Chodziły pogłoski,
że został otruty na polecenie ówczesnego kierownictwa NKWD ZSRR. Jego
zwycięstwa jednak na Kaukazie podczas wojny z Turcją należą do najbardziej
błyskotliwych w dziejach sił zbrojnych Cesarstwa Rosyjskiego.
ZAKOŃCZENIE
Lista
zaprezentowanych w pierwszym tomie naszej książki sylwetek wybitnych
wojskowych, działających w różnych krajach, wcale nie jest wyczerpująca,
podobnie jak nie wyczerpało tego tematu VI Międzynarodowe Sympozjum
Biografistyki Polonijnej, odbyte w Mons 28-29 września 2001 roku, a uwieńczone
wydaniem pokaźnego tomu zbiorowego (pod redakcją Agaty i Zbigniewa Judyckich) Polacy i osoby polskiego pochodzenia w
siłach zbrojnych i policji państw obcych (Toruń, Oficyna Wydawnicza
Kucharski 2001). W szczególności wiele Polaków i osób polskiego pochodzenia
znajdowało się w służbie wojskowej Rosji i Niemiec, dwu przecież najbardziej dynamicznych
potęg militarnych w skali nie tylko europejskiej, przyczyniając się wybitnie do
ich w tej dziedzinie ogromnego rozwoju, ale też do gnębienia samej Polski. Oto
np. Andrzej Szymborski (z rosyjska pisany „Simborski”, 1792-1866),
generał-lejtnant szczególnie zasłużony w zdławieniu Powstania Listopadowego
oraz dla podboju Kaukazu i Czarnomorza przez Rosję. Dokładnie takież „zasługi”,
wyróżnione, tak, jak w pierwszym przypadku, mnóstwem rosyjskich orderów i
gratyfikacji, położył dla imperium carów generał-lejtnant Hieronim Szymborski
(1803-1869), brat Andrzeja – obaj należący do wielotysięcznego grona polskich
renegatów, zdrajców, sprzedawczyków, wysługujących się zaborcom.
Ze względów czysto
technicznych nie znalazło się w tej książce miejsca m.in. dla przypomnienia
niezwykle interesujących dziejów rosyjskich gałęzi takich rodów jak Czaplic,
Błażewicz, Hurko, Kukiel, Januszewski, Mielecki, Łukomski, Modzalewski,
Miłosławski, Myszkowski, Przeździecki, Rajewski, Sapieha, Szczors, Stankiewicz,
Kamieński, Fabrycjusz, Kisiel (Kisielowie z Brusiłowa używali w Rosji nazwiska
Brusiłow, a z rodu tego pochodził Aleksy Brusiłow (1853-1926), zwycięzca
Austriaków w I wojnie światowej) i in. Z matki Polki zrodzony został w Łowiczu
Antoni Denikin (1872-1947), generał, organizator i dowódca m.in.
białogwardyjskiej Armii Ochotniczej.
Rola tych ludzi w
Rosji często bywała niejednoznaczna. Tak Grzegorz, syn Łukasza, Skuratow(icz)-Bielski,
który zginął podczas szturmu twierdzy Weissenstein w Inflantach pierwszego stycznia
1573 roku, był przedtem wpływowym działaczem wojskowym i politycznym czasów Iwana
IV Groźnego, założycielem i kierownikiem tzw. „opryczniny” czyli ówczesnej „bezpieki”
moskiewskiej, Feliksem Dzierżyńskim XVI wieku. W latach 1569-70 kierował straszliwymi
represjami w Moskwie, własnoręcznie udusił metropolitę Filipa Kołyczewa, osobiście
dowodził krwiożerczymi siepaczami, wymordowującymi ludność republikańskiego Nowogrodu
w 1570 r. Pochodził, jak podają źródła rosyjskie, „z górnej warstwy szlachty prowincjonalnej”,
to jest z litewsko-polskiego szlachectwa kresowego. Na Wileńszczyźnie i Mińszczyźnie
jeszcze w XIX i XX wieku zamieszkiwali (i mieszkają do dziś) panowie Szkuratowie
i Skuratowiczowie, szlachta hospodarska herbu Korczak i Zadora.
W okresie późniejszym
było wielu wybitnych organizatorów i dowódców litewsko-polskiego pochodzenia, którzy
współtworzyli potęgę militarną Imperium Rosyjskiego. Generał feldmarszałek Jan Sapieha np. odniósł szereg
zwycięstw dla Państwa Rosyjskiego, ale też był człowiekiem szlachetnym. W 1720
roku ten hrabia wydelegował do Petersburga swego zwolennika Grudzińskiego z
propozycją, by Aleksander Mienszykow zgodził się oddać swą córkę Marię za o
dziesięć lat starszego od niej Piotra Sapiehę, syna poprzedniego. Niebawem Piotr
Sapieha przybył osobiście do Petersburga i zamieszkał w domu Mienszykowów.
Doszło do nawiązania bardzo ścisłej współpracy między dwoma arystokratami,
m.in. na płaszczyźnie politycznej, gdyż zarówno Sapieha, jak i Mienszykow,
usiłowali uprzedzić elitę polityczną Rzeczypospolitej o prawdziwych intencjach
państwa rosyjskiego, dążącego pod pięknymi hasłami propagandowymi do
zaanektowania Litwy i Polski. A. Mienszykow chciał przejść na służbę króla
polskiego, dążył do zdobycia poddaństwa Rzeczypospolitej i do objęcia
kierownictwa Księstwem Kurlandzkim, którego namiestnik Fryderyk Wilhelm Kettler
zmarł w 1711 roku. Sapiehowie wspierali te dążenia, a ich osobą zaufaną i
pośrednikiem był w tej sprawie generał K. Urbanowicz.
Dzięki
wstawiennictwu A. Mienszykowa cesarzowa Katarzyna I nadała wówczas Janowi
Sapiesze tytuł generała-feldmarszałka oraz Order Św. Aleksandra Newskiego.
Jan Sapieha
przebywając w Petersburgu podejmował starania, by władze Rosji zezwoliły na
powrót do Polski chociażby tym poddanym Rzeczypospolitej, którzy mieli rangi
oficerskie. Ubiegał się również – aczkolwiek także bez skutku – o ułaskawienie
byłego sędziego ziemskiego orszańskiego, Jana Hieronima Wonlarlarskiego, który
przez cztery lata znajdował się pod śledztwem pod zarzutem nadużywania władzy,
a którego jednak w 1727 roku skazano na wieloletnie zesłanie do Ufy.
Na początku 1727
roku generał-feldmarszałek Jan Sapieha został mianowany generał-gubernatorem
Petersburga z oddaniem pod jego zwierzchnictwo czternastu pułków wojska.
Piotr Sapieha z kolei
był pięknym mężczyzną i przez pewien okres cieszył się względami cesarzowej
Katarzyny I. Jak donosili do Paryża dyplomatyczni agenci Francji, był nawet
ponoć jej kochankiem.
W grudniu 1727
został ożeniony z hrabiną Zofią Skawrońską, bratanicą byłej cesarzowej.
W okresie zaś
1726-1727 Piotr Sapieha został przez cesarzową obdarowany m.in. prestiżową
rangą kapitana Pułku Siemionowskiego, domem w Petersburgu, futrem, 1200
czerwońcami, wekslem do Rygi na 6000 rubli.
Chlubnie się
zapisali w dziejach wojskowości rosyjskiej pieczętujący się herbem Kierdeja Joachim Eufemi Czaplic (1766-1825),
pochodzący z Mohylewszczyzny, generał lejtnant, jeden z najsławniejszych
żołnierzy koalicji antynapoleońskiej, oraz Justyn
Czaplic (1797-1873), zasłużony dowódca oddziałów rosyjskich na Kaukazie.
W książce Tajkury – wioska, która była miastem
(Londyn 1997, s. 37-39) Romuald Wernik notuje: „Czaplicowie herbu Kierdeja zamieszkiwali województwa Kijowskie i
Wołyńskie. Pierwsze wiadomości o nich mamy z początków XVI wieku. Z „Metryki
Wołyńskiej” wiemy, np. że „Bazyli Czaplic Szpanowski, według ustawy sejmu
wileńskiego powinien był wystawić dziesięć koni na ekspedycyą wojenną, z tych
dóbr, które miał w ziemi wołyńskiej w roku 1528”. Piotr zaś i Kasyan
Czaplicowie po pięć koni.
Czaplicowie byli założycielami wsi Kopytkowa,
Zahoroszczy i Miatynia, leżących w pobliżu Tajkur. Główną ich posiadłością był
Szpanów, stąd nazywali siebie Czaplicami Szpanowskimi. „Słownik Geograficzny”
informuje, że Szpanów leżał nad rzeką Ujście, w powiecie rówieńskim, na
południe od Równego. Posiadał kościół katolicki pod wezwaniem św. Piotra i
Pawła, wzniesiony w 1727 roku przez podczaszego kijowskiego Piotra
Pepłowskiego. W końcu XIX wieku parafia katolicka należała do dziekanatu
rówieńskiego i liczyła 299 wiernych. Szpanów z czasem przeszedł w ręce
Steckich, później Radziwiłłów, z których generał Michał wybudował tu wspaniałą
rezydencję.
Małżeństwo Marii Kierdejówny Tajkurskiej z Iwanem
Czaplicem miało miejsce pomiędzy rokiem 1570 a 1583. Z rejestru poborów powiatu
łuckiego z 1570 roku wynika, że w tym roku pobory od Pozehwi, Klecza i Tajkur
płaciła pani Ohrenka Zwierzowa (?), więc musiała w nich gospodarzyć. Wynosiły
one po 4 grosze od 16 bojarów putnych (bojarzy putni mieli prawo pobierać opłaty
drogowe), 42 dymów, 4 ogrodników oraz po 2 grosze od 3 kół młyńskich. Dopiero w
1583 roku pobory od Tajkur płaci Iwan Czaplic Szpanowski, mąż Marii
Kierdejówny, która mu wniosła je jako wiano wraz z Nowym i Starym Mylskiem.
Pobory od Tajkur wynosiły po 4 grosze od 8 dymów i 10 ogrodników. Data ślubu
Marii i Iwana Czaplica zamknięta jest powyższymi dwiema datami.
Iwan Czaplic piastował urząd wojskiego wołyńskiego.
Czaplicowie mieli córkę Teodorę, którą wydali za Jerzego Wiśniowieckiego, dając
jej w posagu Tajkury. Tym małżeństwem rozpoczął się złoty okres tej wsi”...
Generał Dymitr Niewierowski (1771-1813)
zasłynął przede wszystkim w wojnach Rosji przeciwko Napoleonowi I. W bitwach
pod Smoleńskiem, Małojarosławcem, Borodinem, Tarutinem dowodził mężnie i
umiejętnie dywizją. Zginął na polu walki w „bitwie narodów” pod Lipskiem.
Niewierowscy zaś byli pierwotnie rodziną szlachecką z Podlasia, z Niewierowa
istniejącego do dziś, a po rozgałęzieniu się na dalsze ziemie pieczętowali się
zarówno herbem Lubicz, jak i Półkozic. Około lat 1640-1670 Jerzy Niewierowski
był sekretarzem i rewizorem królewskim Władysława IV oraz referendarzem
Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stanisław Niewierowski podpisał instrukcję
sejmiku grodzieńskiego w sierpniu 1766 roku.
Wywód familii urodzonych Niewierowskich zatwierdzony 3
czerwca 1803 w Mińsku donosi: „że ta
familia używająca herbu Pułkozic (...) od dawnych czasów w zaszczytach
urodzenia szlacheckiego zostająca y prerogatywy przyzwoite piastując do dziś
dnia trwa”... Wywodzili się z powiatu pińskiego, lecz rozgałęzili się też
na województwo wileńskie, smoleńskie, witebskie. (Narodowe Archiwum Historyczne
Białorusi, f. 319, z. 2, nr 2218).
Niewierowscy z
Ukrainy byli spokrewnieni z takimi m.in. domami jak Lewiccy, Musin-Puszkinowie,
Daraganowie, Bieleccy.
Generał M. Kamieński zasłynął raczej z innych
względów niż męstwo i inteligencja.
Gdy 16
października 1802 roku inżynier Czerny chciał urządzić pokazowy lot balonu, a
zainteresowanie publiczności było ogromne, deszcz i burza zaś uniemożliwiły
start, M. Kamieński, uchodzący w oczach mieszkańców za typowego „samodura”,
rzeczywiście wystosował „dowcipny” list do szefa policji: „Rozkaz dzielnicowemu policmajstrowi Bykowowi: Powiedz profesorowi
Czerny’emu, że jutro jeszcze jego balon może się tu znajdować, lecz pojutrze o
godzinie 11 niech profesor pęknie lub urodzi dziecko, ale balon jego musi
odlecieć”. Co prawda balon wystartował 17-go października, przeleciał Newę
i wylądował na przedmieściach Petersburga. Był to zresztą pierwszy lot balonem
w Rosji.
Wybitną osobistością
w wojsku rosyjskim był swego czasu generał Aleksander
Łukomski (1868-1939), od 1915 wiceminister spraw wojskowych Cesarstwa Rosyjskiego,
szef sztabu i dowódca szeregu dywizji, korpusów i armii podczas I wojny światowej;
w 1917 szef sztabu wszystkich sił zbrojnych Rosji. Później został współorganizatorem
i jednym z dowódców Białej Gwardii. Od 1920 r. na emigracji; zmarł w Paryżu.
[Jan Bohdanowicz-Dworzecki
w rękopiśmiennym opracowaniu „Herbarz szlachty
litewskiej”, przechowywanym w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy
w Wilnie (f. 391, z. 9, nr 2782) informuje o Łukomskich herbu „Pół Gozdawy, na niej krzyż, pod nią belka” i
wspomina o Bohdanie Andrzejewiczu Łukomskim, sędzi ziemskim orszańskim roku 1586;
w 1551 Maryna Iwanowna Łukomska wyszła za mąż za Mikołaja Olechnowicza; w 1595 Jarosław
Konstantynowicz Łukomski był podsędkiem lidzkim itd. Byli też Łukomscy herbu Prawdzic.].
W 1922 roku w berlińskim
wydawnictwie Otto Kirchner Verlag ukazało się dwutomowe dzieło pt. „Wospominanija generała A.S. Łukomskogo”, liczące
632 strony. Autor w następujący sposób streszczał w nim swą służbę w armii carskiej.
„Odsłużyłem, będąc oficerem sztabu generalnego,
12 lat w Kijowskim Okręgu Wojskowym i przez moje ręce przechodziły wszystkie sprawy,
dotyczące przygotowania wojsk tego okręgu do mobilizacji i do działań bojowych.
Przez cztery lata stałem na czele działu mobilizacyjnego Głównego Zarządu Sztabu
Generalnego i kierowałem przygotowaniem całej armii do mobilizacji.
Na początku wojny zostałem szefem kancelarii Ministerstwa
Wojny, a od lata 1915 do kwietnia 1916 pełniłem funkcję pomocnika ministra wojny
i przez moje ręce szły wszystkie sprawy dotyczące zaopatrzenia armii. W kwietniu
1916 roku otrzymałem nominacje na dowództwo 32 Dywizji Piechoty, przy czym miałem
zaszczyt dowodzenia tą dywizją wówczas, gdy ona, po przerwaniu frontu Austriaków
22 maja 1916 roku składała się na jedną z awangard 9 Armii, zajęła Czerniowce i
się posunęła w Karpaty.
Później byłem szefem sztabu 10 Armii oraz, od listopada
1916 po kwiecień 1917 generał-kwatermistrzem Dowódcy Naczelnego. Na tym stanowisku
byłem świadkiem wszystkich wydarzeń z początkowego okresu rewolucji. W kwietniu
1917 roku przejąłem I Korpus Armijny, a od 3 czerwca 1917 byłem szefem sztabu przy
dowódcach naczelnych Brusiłowie i Korniłowie.
Po tak zwanym „puczu Kornikowa” zostałem, razem z Kornilowem,
Denikinem i innymi, aresztowany na rozkaz Kiereńskiego i przebywałem w Więzieniu
Bychowskim.
19 listopada 1917 roku razem z innymi aresztowanymi
uciekłem nad Don. W czasie wojny domowej przez pewien czas byłem szefem sztabu generała
Kornikowa, a przy generale Denikinie pełniłem funkcję naczelnika Zarządu Wojskowego,
pomocnika dowódcy naczelnego oraz, od lipca 1919 do stycznia 1920, byłem przedstawicielem
Osobogo Sowieszczanija, które pełniło funkcje rządu. W okresie generała Wrangla
byłem jego przedstawicielem przy dowództwie alianckim w Konstantynopolu”.
Z rodu
szlacheckiego herbu Belina wywodził się zasłużony na polu walki o niepodległą
Polskę generał Lucjan Mieczysław Rafał
Żeligowski, urodzony 17 października 1865 roku w miasteczku Soły (inne
źródła podają Oszmianę, a jeszcze inne – Żeligowo, miejscowości leżące około 40 km na wschód od Wilna).
Jego matka wywodziła się z rodziny Tracewskich. Wywód familii urodzonych Żeligowskich herbu Belina z 20 czerwca
1802 roku donosi: „Familia ta w dawnych
czasiech urodzeniem szlacheckim zaszczycona będąc, wszystkiemi według prawa
ojczystego Kraju Polskiego cieszyła się prerogatywami, jakoż utworzywszy swe
siedlisko w województwie nowogródzkim na dziedzicznych ziemi possessyach” –
rozgałęziła się później także na powiat piński, oszmiański i inne. (Narodowe
Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 197-199).
Lucjan Żeligowski,
zanim został bohaterem narodu polskiego, zrobił wcale imponującą karierę w
wojsku Cesarstwa Rosyjskiego, osiągając w nim rangę generała. Zarówno w Rosji,
jak też później w Polsce słynął z bezwzględnej przyzwoitości jako człowiek
prawy, szczery, odważny i otwarty, a przy tym sprawiedliwy, uczynny i ofiarny
patriota. Jak wielu wybitnych ludzi przeszedł drogę życia trudną i wyboistą.
Przyszły generał bardzo
wcześnie został osierocony przez rodziców. Nie posiadając środków materialnych
na kształcenie zgłosił się do wojska rosyjskiego (1885 r.). W stopniu kapitana,
jako dowódca 288 pułku piechoty, brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej. W
czasie rewolucji 1905 r. odmówił podpisania adresu do cara o odwołanie
manifestu z 18.10. (30.10.) 1905 r., co spowodowało oskarżenie go o zamiar
wywołania buntu w armii. Duma uwolniła go od tych zarzutów, lecz nadal ciążyła
na nim zła opinia nieprawomyślnego oficera, który „ustosunkowuje się ujemnie do
interesów państwa i o tyle jest niebezpieczny, że uchodzi za wybitnego oficera
z dużą energią i siłą woli”.
Udział w I wojnie
światowej rozpoczynał jako dowódca batalionu w 264 pułku piechoty. Po
pierwszych bitwach na froncie południowym zostaje dowódcą 261 p.p., z którym
walczy w latach 1914-1915. Owa jednostka staje się sławna, a kpt. Żeligowski za
zasługi bojowe otrzymuje awans na podpułkownika, a następnie pułkownika oraz
zostaje odznaczony najwyższym odznaczeniem wojskowym – Krzyżem św. Jerzego IV.
kl. Pod koniec 1915 roku płk Żeligowski został przeniesiony na własną prośbę do
tzw. Polskiej Brygady Strzelców, gdzie dowodził 2 batalionem na froncie
północnym. Aby móc walczyć w polskich oddziałach, zrzekł się dowództwa pułku i
brygady oraz rangi generała, która przysługiwała mu jako kawalerowi orderu św.
Jerzego. Dowództwo rosyjskie jeszcze kilkakrotnie stawiało płk. Żeligowskiego
na czele formacji rosyjskich. W latach 1916-1917 dowodził 216 p.p. W kwietniu
1918 roku powrócił do polskiej dywizji strzelców na stanowisko dowódcy 1 p.p. W
I Korpusie polskim gen. Dowbór-Muśnickiego dowodził kolejno pułkiem, brygadą i
dywizją. W sierpniu 1918 roku wziął udział w zjeździe wojskowych Polaków jako
delegat 1 Dywizji, a następnie został wybrany do Naczpolu (Naczelny Polski
Komitet Wojskowy). W wyniku nieporozumień z gen. Dowborem, przed rozwiązaniem I
Korpusu, płk Żeligowski opuścił go i udał się jesienią 1918 roku na Kubań,
gdzie przy Armii Ochotniczej gen. Denikina tworzyła się brygada polska.
Żeligowski objął dowództwo wojsk polskich na Wschodzie i przewodnictwo
Naczpolu. W październiku 1918 roku następuje formowanie się tzw. 4 dywizji
strzelców polskich, przekształconej następnie w brygadę strzelców polskich,
która w bardzo ciężkich warunkach przedziera się do Odessy, gdzie wchodzi w
skład francuskiego korpusu gen. Anzelme i jako 4. dywizja strzelców polskich w
ramach tego korpusu walczy z oddziałami ukraińskimi Petlury. W kwietniu 1919
roku, po opuszczeniu Odessy, dywizja zostaje podporządkowana dowództwu
polskiemu i wcielona do 10 Dywizji, której dowództwo obejmuje Żeligowski.
Przejście z
Kaukazu via Odessa do Polski było nieprawdopodobnym wręcz wyczynem dywizji
Żeligowskiego, bowiem nastąpiło w nader ciężkich warunkach, przez obce, wrogie,
zrewolucjonizowane terytorium, bez pieniędzy i uzbrojenia. Tylko dzięki
moralnej powadze i autorytetowi Żeligowskiego oraz jego niezwykle zręcznej
polityce lawirowania zarówno wobec „białych”, jak i „czerwonych”, polegającej
na unikaniu konfliktów z którąkolwiek ze stron, udało mu się zakończyć marsz do
Polski sukcesem.
Według Arthura
Schopenhauera (Aforyzmy o mądrości
życiowej) prawdziwy honor żołnierski polega na tym, „że kto podjął się obrony ojczyzny, musi też naprawdę mieć niezbędne po
temu właściwości, przede wszystkim więc odwagę, waleczność i siły, i musi być
na serio gotowy bronić ojczyzny aż do śmierci i nie odstąpić za nic w świecie
raz zaprzysiężonego sztandaru”. Nasz waleczny kresowiak wszystkie te zalety
posiadał.
11 września 1919
roku płk Żeligowski mianowany został generałem brygady. W roku 1920 znów dowodził
10 Dywizją Piechoty, a w kulminacyjnej fazie wojny polsko-radzieckiej, w dniach
14-17 sierpnia 1920 roku dowodził grupą operacyjną biorącą udział w walkach pod
Radzyminem. 8 października 1920 podjął marsz na Wilno na czele swojej Żelaznej
Dywizji Litewsko-Białoruskiej, nazajutrz miasto zdobył, nie napotykając oporu
zawczasu uciekłych Litwinów. Józef Piłsudski tak oto, nie do końca trafnie,
charakteryzował sylwetkę psychologiczną tego żołnierza: „Człowiek o silnym charakterze, lecz z powodu braku wykształcenia
wojskowego i obycia się w bardziej samodzielnym dowodzeniu niepewny siebie. Ma
zwyczaj pytania wszystkich o zdanie i radę. Jeśli świadczy to o nim dobrze jako
o człowieku, to w dowodzeniu może łatwo zabić jego autorytet... W boju jest to
generał pewny i dopóki trwa bój, nawet jego wady nie są niebezpieczne. W
stosunku do podwładnych jest może trochę za względny i rozsądnie podzielić
roboty nie potrafi. Jest dobrym honorowym żołnierzem, tak że nawet jego wady,
jak pewna doza próżności i upór rasy wileńskiej, ustępują łatwo pod naciskiem
dyscypliny wewnętrznej... Może dowodzić armią, żeby się czuł pewnym swego szefa
sztabu w dziedzinie operacyjnej i zarządu tyłami”.
W zdobytym
Wilnie Żeligowski proklamował utworzenie Litwy Środkowej i Tymczasowej Komisji
Rządzącej jako jej organu wykonawczego. W grudniu 1921 roku, na skutek nacisków
państw centralnych i życzenia rządu warszawskiego, gen. Żeligowski ustąpił ze
stanowiska Naczelnego Dowódcy Wojsk Litwy Środkowej. Wyjechał z Wileńszczyzny,
aby zagwarantować niezależność wyborów do Sejmu wileńskiego. Zwołany do Wilna
Sejm przyłączył Wileńszczyznę do Polski. Gen. Żeligowski usunął się z widowni
politycznej, poświęcając się sprawom wojska. 1 lutego 1922 roku został
inspektorem 2. armii z siedzibą w Warszawie. 31 marca 1924 roku mianowano go
generałem broni. W okresie 27.11.1925 – 5.5.1926 roku był ministrem spraw
wojskowych. O planowanym przez Piłsudskiego zamachu nic nie wiedział i w
przewrocie majowym udziału nie brał, a czynione przezeń próby pośredniczenia między
konstytucyjnym rządem a Piłsudskim nie dały żadnych rezultatów.
31 sierpnia 1927
roku odszedł z czynnej służby wojskowej. W latach 1927-1935 gospodarował w
Andrzejewie na Wileńszczyźnie. W 1935 roku wybrano go na posła do sejmu z listy
opozycyjnej. W 1938 roku powtórnie został posłem Ziemi Wileńskiej. Po klęsce
Polski w kampanii wrześniowej, w której ze względu na zaawansowany wiek nie
mógł brać udziału, gen. Żeligowski przedostał się do Anglii, gdzie w latach
1942-1944 był członkiem parlamentu emigracji. Zmarł w Londynie 7 lipca 1947
roku.
Z pozostałych po
nim listów i notatek widać, jak ciężko przeżył zdradę polskiej racji stanu
przez Wielką Brytanię i USA; zaczął się też skłaniać pod koniec życia ku
ideałom panslawistycznym.
Znani są w dziejach
Państwa Rosyjskiego trzej generałowie Brusiłowowie,
ojciec i dwóch synów, wywodzący się z białorusko-litewskich Kisielów
Brusiłowskich. Najsłynniejszy z nich, drugi w ciągu pokoleń, Aleksy
Aleksiejewicz Brusiłow (19.08.1853 – 17.03.1926) był synem generała armii
rosyjskiej, zasłużonego organizatora wojskowości (matka z Niestojemskich herbu
Ślepowron). Wcześnie osierocony wychowywał się u krewnych. 1872 ukończył Korpus
Paziów w stolicy i rozpoczął karierę wojskową w 15 Twerskim Pułku Dragonów w
Tyflisie. Brał udział w wojnie z Turcją 1877-1878; w 1883 ukończył wyższą
szkołę kawalerii w Sankt Petersburgu, której przełożonym został 1902. Od 1904
dowódca 2 Gwardyjskiej Dywizji Kawalerii; od 1909 dowódca 14 Korpusu Armii w
warszawskim Okręgu Wojskowym; od 1913 – 12-go Korpusu Armii w Kijowskim Okręgu
Wojskowym.
Podczas I wojny
światowej (1916) został mianowany głównodowodzącym Frontu
Południowo-Zachodniego i zasłynął rozgromieniem w tymże roku silnej formacji
armii austriackiej w Galicji. W 1917 roku nie poparł monarchii, przeszedł na
stronę bolszewików i aż do 1926 pełnił wysokie funkcje w kierownictwie
Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej.
Leon (Lew)
Aleksiejewicz Brusiłow (27.02.1857 – 22.07.1909) był bratem poprzedniego,
zasłużonym organizatorem rosyjskiej marynarki wojennej. Brał udział w wojnach z
Turkami i Japończykami; dowodził krążownikiem „Gromoboj” podczas
demonstracyjnego rajdu w pobliżu wysp japońskich. Pod koniec kariery w randze
wiceadmirała pełnił funkcje jednego z dowódców Cesarskiej Floty Bałtyckiej.
Jego syn Jerzy
(Georgij, 16.05.1884-1914) w charakterze oficera marynarki wojennej brał udział
w hydrograficznym badaniu morza Beringa, Czukockiego i Wschodnio-Syberyjskiego.
Dowodził szkunerem „Święta Anna”, który latem 1914 roku zaginął w niewyjaśnionych
okolicznościach niedaleko archipelagu Franciszka Józefa. Ponieważ przedtem
dokonał szeregu odkryć geograficznych, ku jego czci nazwano pasmo górskie w
Antarktydzie oraz lodowiec na wyspie Świętego Jerzego w składzie archipelagu
Franciszka Józefa.
W czasach, gdy Rosja była socjalistyczna i nazywała się ZSRR, a władza w
tym państwie nazywała się „ludową”, rej wodzili w niej nie tylko Żydzi, ale i
potomkowie najlepszej szlachty polskiej. Tak np. Leon Haller (1883-1950) był zawodowym oficerem armii carskiej.
Pochodził z dawnego polskiego rodu szlacheckiego, posiadał znakomite
predyspozycje dowódcy wysokiej rangi: siłę woli, wszechstronne wykształcenie,
wrodzoną inteligencję, umiejętność przekonywania podwładnych do swych racji,
talent przywódczy. Podczas pierwszej wojny światowej i wojny domowej w Rosji
dowodził kolejno niszczycielem, krążownikiem, liniowcem; następnie pełnił
funkcje szefa sztabu grupy okrętów Floty Bałtyckiej. „Być panem mórz – powiadał Francis Bacon – to rdzeń wszelkiego władztwa”. Zdawały sobie z tego sprawę także
władze Rosji socjalistycznej, dbały więc o rozwój i umocnienie swej marynarki
wojennej, powierzając jej kierownictwo tak uzdolnionym oficerom jak m.in. Leon
Haller. Od roku 1932 był dowódcą tejże floty; od 1937 zastępcą ministra
marynarki wojennej ZSRR; od 1938 – szefem sztabu marynarki wojennej. Od 1940
roku w randze admirała kierował tworzeniem potęgi morskiej ZSRR na stanowisku
zastępcy ministra obrony narodowej do spraw budowy okrętów i produkcji
uzbrojenia. Przez pewien okres pełnił obowiązki kierownika Akademii Marynarki
Wojennej im. A. K. Kryłowa w Leningradzie.
Przypomnijmy przy okazji, że Hallerowie w Małopolsce pisali się „z
Hallenburga”, używali herbu własnego i byli tu spokrewnieni przez małżeństwa
m.in. z Gorczyńskimi, Bartschami, Urbanowskimi. Ich rodowitość szlachecką
kilkakrotnie potwierdzał w XIX wieku Wydział Krajowy Austro-Węgier. (Por. Roman
Marcinek, Krzysztof Ślusarek, Materiały
do genealogii szlachty galicyjskiej, t. 1, s. 125-126, Kraków 1996).
Byli w ZSRR także inni wpływowi wojskowi z polskim rodowodem. Oto jak o
pochodzeniu i życiu jednego z nich, admirała Włodzimierza Rutkowskiego pisał na łamach wileńskiego „Czerwonego
Sztandaru” (31 lipca 1988 roku) dziennikarz Michaił Korsunkij: „Jego rodzinnym miasteczkiem jest Jurbarkas.
Tutaj uczęszczał do dwuoddziałowej szkoły parafialnej. W 1910 roku rodzice
przenieśli się do Petersburga. Chłopiec uczył się w drugim gimnazjum
państwowym. W grudniu 1917 roku 15-letni Włodzimierz wstępuje do oddziału
ochotników floty. Na początku 1918 roku oddział ten został przemianowany na
Pierwszy Morski Oddział Szkoleniowy. Marynarze (większość z nich wstąpiła
wkrótce do komsomołu) na skonfiskowanych jachtach pełnili służbę patrolową na
morzu w pobliżu Piotrogrodu. W dniach ofensywy Judenicza razem z robotnikami
miasta na apel Lenina wyruszyli na front.
Młody Kraj Rad potrzebował
kadr dowódczych. Marynarz Włodzimierz Rutkowski zostaje słuchaczem szkoły
marynarki wojennej. Po jej ukończeniu otrzymuje skierowanie na Morze Czarne. Tu
na krążowniku „Czerwona Ukraina” przesłużył 3 lata jako dowódca wachtowy,
pomocnik dowódcy okrętu. W roku 1925 wstępuje do szeregów Partii
Komunistycznej. W latach 1927-1930 jest słuchaczem Akademii Marynarki Wojennej.
Potem była nominacja do Moskwy do operacyjnego zarządu sztabu generalnego Armii
Czerwonej. Sektorem morskim kierował tu Iwan Isakow, przyszły admirał floty
Związku Radzieckiego, z którym Rutkowskiego łączyła wieloletnia przyjaźń. W
owych latach w sztabie generalnym pracowało wielu teoretyków radzieckiej myśli
wojskowej. Zdobyte tu doświadczenia bardzo przydały się w latach Wielkiej Wojny
Narodowej.
Przed wojną Rutkowski służył
na Bałtyku jako szef sztabu oddziałów okrętów szkoleniowych, dowódca
niszczyciela „Engels”, był docentem katedry strategii i sztuki operacyjnej
Akademii Morskiej. W lipcu 1941 roku komandor Rutkowski jest szefem grupy
morskiej w sztabie odcinka północno-zachodniego, a następnie Frontu
Leningradzkiego.
W grudniu 1941 roku Rutkowski
zostaje mianowany przedstawicielem ludowego komisarza marynarki wojennej przy
dowódcy Frontu Krymskiego. W maju 1942 roku odwołano go i mianowano szefem
grupy morskiej i zastępcą dowódcy Frontu Zakaukaskiego do spraw morskich.
Były to trudne dni.
Nieprzyjaciel przeszedł do ofensywy na Froncie Krymskim. Wojska radzieckie
rozpoczęły odwrót ku Kerczowi. Po ciężkich walkach i znacznych stratach
opuściły one Półwysep Kerczeński i ewakuowały się na Tamań.
W kwietniu 1943 roku
kontradmirał Rutkowski został mianowany dowódcą Kerczeńskiej Bazy Morskiej.
Kercz był jeszcze w rękach faszystów.
W październiku 1943 roku
wojska Frontu Północno-Kaukaskiego współdziałając z Flotą Czarnomorską
całkowicie oczyściły Kaukaz z okupantów niemieckich.
Kwatera główna wodza
naczelnego postanowiła przeprowadzić siłami wojsk frontu operacje opanowania
Półwyspu Kerczeńskiego. Zasadniczym zadaniem Kerczeńskiej Bazy Morskiej było
zapewnienie przeprawy, dostarczenie wojskom sprzętu, wszystkich rodzajów
zaopatrzenia dla armii przymorskiej. W ciągu sześciu miesięcy na Krym
przewieziono ponad 240 tysięcy żołnierzy i oficerów, 350 czołgów, 550
moździerzy, około 1700 dział, ogromne ilości amunicji, żywności, paliwa i
innych ładunków.
Podczas Wielkiej Wojny
Narodowej Rutkowski był dwukrotnie kontuzjowany. Ojczyzna wysoko oceniła jego
zasługi, przyznając mu ordery Lenina, Czerwonej Gwiazdy, Wielkiej Wojny
Narodowej, Czerwonego Sztandaru, wiele medali. Po 42 latach służby w marynarce
wojennej, docent, kandydat nauk morskich, kontradmirał Włodzimierz Rutkowski w
stanie spoczynku prowadził rozległą pracę wojskowo-patriotyczną. Wybierano go
na honorowego przewodniczącego rady weteranów Kerczeńskiej Bazy Morskiej”.
Warto do tego szkicu dorzucić garść informacji genealogicznych. Siedzący
na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego panowie Rutkowscy w większości
pieczętowali się godłem rodowym Pobóg. Wywodzili się z Ziemi Dobrzyńskiej, a
liczne pomniejsze dobra dziedziczyli w wiekach późniejszych na Wileńszczyźnie i
Grodzieńszczyźnie. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, nr 1061, s. 654-655).
18 grudnia 1841
roku heroldia wileńska zatwierdziła rodowód Rutkowskich herbu Pobóg,
zamieszkałych w powiecie wileńskim. Kazimierz syn Jakuba Rutkowski od początku
XVIII stulecia był właścicielem majątku Łujsze. W 1740 roku jego syn Stanisław
zamienił ten majątek na Kozakiszki Jacka Żagiela. Syn Stanisława Rutkowskiego,
Krzysztof, rotmistrz, pozostawił po sobie czterech potomków: Wawrzyńca,
Michała, Józefa i Jana; wnuków: Jana, Karola Melchiora i Juliana oraz jedynego
odnotowanego w 1841 roku prawnuka Adolfa Reinholda. (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 5, nr 567). Panowie Rutkowscy przez pewien czas posiadali też zaścianki
Korzyść i Rakanie w powiecie wileńskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr
2541, s. 32; f. 391, z. 1, nr 75, 1834).
Marszałek wojsk
pancernych ZSRR (1945), dwukrotny kawaler tytułu honorowego Bohater Związku
Radzieckiego (1943, 1945) Paweł Rybałko
(1894-1948) także wywodził się z Wileńszczyzny. Brał udział w I wojnie
światowej, następnie w ZSRR pełnił szereg funkcji dowódczych, jak też był
(1937-1940) attache wojskowym tego kraju w Polsce i Chinach. Podczas drugiej
wojny światowej dowodził kolejno 5-tą, 3-cią oraz 3 Gwardyjską Armią Pancerną,
przyczyniając się znakomicie do rozgromienia wojsk hitlerowskich. Od 1947 był
dowódcą wojsk pancernych i zmechanizowanych Armii Radzieckiej.
Z kolei Walenty Pieńkowski (1904-1969)
rozpoczął służbę w siłach zbrojnych ZSRR w 1920 roku. Służył przede wszystkim w
wojskach obrony przeciwlotniczej. W 1947 roku ukończył Wojskową Akademię Sztabu
Generalnego ZSRR i służył jako szef sztabu szeregu okrętów wojskowych. Od 1956
roku dowodził kolejno wojskami Dalekowschodniego i Białoruskiego Okręgu
Wojskowego. Od 1961 w randze generała broni; od 1964 pełnił obowiązki
wiceministra obrony ZSRR do spraw przygotowania bojowego.
Andrzej Antonowicz Hreczko, którego
przodkowie również wywodzili się z Ziemi Wileńskiej, urodził się 17
października 1903 roku w rodzinie o kresowo-szlacheckim rodowodzie. Jako
szesnastoletni młodzieniec zgłosił się w 1919 roku na ochotnika do Armii
Czerwonej, brał udział w wojnie domowej. Następnie odbywał zawodową służbę
wojskową. W 1936 roku ukończył Akademię Wojskową im. M. F. Frunze, w 1941
Akademię Sztabu Generalnego. W tymże roku, po napaści Niemiec hitlerowskich na
ZSRR objął dowództwo dywizji kawaleryjskiej, od stycznia 1942 – korpusu, a od
kwietnia tegoż roku dowodził kolejno 12, 47, 18, 56 Armią.
Marszałek
Jakubowski pisał: „Generał Hreczko miał
za sobą niełatwą drogę życiową i otrzymał solidne przeszkolenie wojskowe.
Hartował się jeszcze w ogniu wojny domowej. W 1919 roku ten szesnastoletni
młodzieniec z naddońskiej wsi Gołdajewka (obecnie Kujbyszewo) został żołnierzem
Pierwszej Armii Konnej, uczestniczył w walkach pod Rostowem i Batajskiem oraz
pod Białą Gliną i Średnim Jegorłykiem.
Przed wojną ukończył Akademię Sztabu Generalnego i
pracował w zarządzie operacyjnym Sztabu Generalnego. Na początku wojny był
dowódcą 34 dywizji kawalerii. W kwietniu 1942 roku dowodził utworzoną ponownie
12 armią, która powstrzymywała wojska faszystowskie wdzierające się do Zagłębia
Donieckiego. W różnych okresach dowodził 47, 18 i 56 armią oraz 1 armią
gwardii. W minionej wojnie uczestniczył w wielu dużych operacjach...
Był znany jako jeden z organizatorów klęski wojsk
faszystowskich w bitwie o Kaukaz, gdzie załamał się hitlerowski plan „Edelweiss”.”
Andrzej Hreczko
był jednym z dowódców Frontu Woroneskiego i 1-go Ukraińskiego. Przez szereg lat
pełnił funkcje pierwszego zastępcy ministra obrony ZSRR, dowódcy wojsk lądowych
ZSRR, głównodowodzącego siłami zbrojnymi Układu Warszawskiego. W latach
1967-1976 był ministrem obrony ZSRR, sprawiając, że ten kraj został
supermocarstwem militarnym. W latach 1958 i 1973 Andrzejowi Hreczce nadano honorowe
miano Bohatera Związku Radzieckiego; w 1955 – rangę marszałka ZSRR. Ten wybitny
organizator i dowódca zakończył życie 26 kwietnia 1976 roku.
Spod jego pióra wyszły
cenione prace naukowe: „Bitwa o Kaukaz”
(wyd. 1967, 1969, 1973); „Przez Karpaty” (1970);
„Lata wojny 1941-1943” (1976). A.
Hreczko był współautorem i współredaktorem także fundamentalnych opracowań „Sowietskaja Wojennaja Encyklopedia” (8 tomów)
oraz „Istorija II Mirowoj Wojny” (12 tomów).
Z rodu Hreczków (Greczków)
pochodził także Georgij Hreczko, lotnik-kosmonauta ZSRR, dwukrotny Bohater Związku
Radzieckiego (1975, 1978), Bohater CSSR; pilotował statki kosmiczne „Salut-6”, „Progress”,
„Sojuz-26”, „Sojuz-27”, „Sojuz-28”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz