poniedziałek, 28 stycznia 2019

Jan Ciechanowicz - GENIUSZE WOJNY cz. 2 (Wybitni teoretycy wojny i dowódcy wojskowi polskiego pochodzenia w armiach obcych)


Bazyli i Teodor Nowiccy



Bazyli Nowicki zwany z rosyjska jako Wasilij Fiedorowicz Nowickij, urodził się 18 marca 1869 roku w Radomiu. Pochodził z szeroko rozgałęzionej na ziemiach polskich, białoruskich, ukraińskich, litewskich rodziny szlacheckiej.
Seweryn Uruski (Rodzina, t. 12, s. 184-189) zna Nowickich herbu Herburt, Jastrzębiec, Kotwica, Lubicz, Nowicki, Nowina, Osek, Poraj, Rochlik, Rogala, Siekierz.
Jeszcze w XVII w. Zachariasz Nowicki (herbu Nowicki) stał się posiadaczem wsi Hrycki w powiecie wołkowyskim, które przyniosła mu w wianie panna Stocka. Jego syn Michał posiadał majętność Rusota w powiecie grodzieńskim, a Jerzy osiadł na Hryckach. Później posiedli też Marcinkiszki w powiecie lidzkim i inne zaścianki. Spokrewnieni byli tutaj m.in. z Sobańskimi, Marcinkiewiczami, Reweńskimi, Grądzkimi. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 84; f. 391, z. 9, nr 1462).
Wywód familii urodzonych Nowickich herbu Nowicki z 5 maja 1799 roku, zatwierdzony przez heroldię wileńską, podaje, że „familia ta starożytna w swey rodowitości szlachetney od początku nastania swojego w Litwie, późniey zaś w Xięstwie Żmudzkim różne ziemskie dziedziczne miała własności, z którey to familii pochodzący Kazimierz Nowicki, antecessor wywodzących się, z lidzkiego powiatu, z dawnego siedliska swych przodków na Żmudź przybyły, miał w dziedzicznej posesyi dobra Kieciny w powiecie berżańskim leżące, i syna Jana spłodził, z którego to Jana urodzony syn Jan Banedykt, dwóimienny, oddaliwszy się z majątku Kiecin przez dziada swego possydowanego osiadł na zastawie w Pokrojęciu, jako to prawo zastawne Wondziagolskich w roku 1664 oktobra 8 dnia temuż Janowi Benedyktowi Janowiczowi Nowickiemu wydane i tegoż roku (...) w Ziemstwie Rossieńskim przyznane poświadczyło.
Tenże Jan Benedykt miał w zamęściu Ewę Bohuszównę i syna Jana, który trzeciego z porządku Janów, zostawił. Koleją tenże Jan mieszkał za prawem zastawnym w Butkiszkach w eyragolskim powiecie, miał w zamęściu Magdalenę Czyżównę, z którey trzech synów Marcina, zeszłego, Wawrzyńca i Ignacego dopiero wywodzących się (...) zostawił.
Z rzeczonych synów Jana naypierwszy Marcin pojął za żonę Petronellę Pawłowiczównę, od jey rodziców (...) dziedziczył dobra Dziawgiany i one synom swym z tąż Petronellą Pawłowiczówną spłodzonym, to jest: Franciszkowi, Wincentemu, Tadeuszowi, Józefowi i Jerzemu dopiero wywód czyniącym do sukcedowania zostawił. Wawrzyniec zaś, brat Marcina, dopiero wywodzący się, z żony Heleny Pawłowiczówny ma syna Alojzego. – Na fundamencie złożonych dowodów”... wszyscy wymienieni Nowiccy uznani zostali przez deputację wywodową wileńską „za rodowitą y starożytną szlachtę polską” i wpisani do pierwszej klasy ksiąg szlachty Guberni Litewskiej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2061, s. 8-9).
W 1801 roku pięciu braci Nowickich otrzymało „świadectwo urzędowe od urzędników, szlachty y obywateli powiatu szawelskiego” o tym, iż „wszyscy pomienieni Nowiccy z swoim potomstwem są aktualną starożytną szlachtą polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2061, s. 1).
Kresowi Nowiccy spokrewnieni byli z Buywidami, Jackaitysami, Juchniewiczami, Marcinkiewiczami, Bienkiewiczami, Gałkowskimi, Sawlewiczami, Hrynkiewiczami, Janowskimi, Stankiewiczami, Pietkiewiczami, Glińskimi, Petrusewiczami, Sopoćkami, Byczkowskimi, Iwaszkiewiczami, Sienkiewiczami, Michniewiczami.
W XIX wieku rozgałęzili się gęsto na powiaty oszmiański, wiłkomierski, wileński, trocki, święciański, wilejski. W zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Litwy znajduje się obszerna dokumentacja dotycząca dziejów wielu gałęzi tego rodu.
Wywód familii urodzonych Nowickich herbu Nowicki (Wilno, 29 listopada 1832 r.) podaje, że „protoplasta Sebastyan Nowicki zaszczycony dostoynością szlachecką posiadał dziedzictwem majętność Podpunie w powiecie kowieńskim y oną zostawił w spadku synowi swojemu Stanisławowi... (1686)”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027, s. 15-16).
Z tej rodziny pochodził m.in. znany inżynier, o którym w 1911 roku prasa donosiła: „W dniu 9 maja w obecności p. Fiodorowa, prezesa Rosyjskiego Górniczo-Przemysłowego Towarzystwa i byłego ministra handlu oraz przedstawicieli przemysłu lnianego w Lille odbyły się próby nowo przez rodaka naszego p. Nowickiego wynalezionych maszyn, które upraszczają niezmiernie kłopotliwą dotychczas fabrykację lnu.
W następstwie utworzyło się konsorcjum kapitalistów francuskich i rosyjskich dla wyrobu maszyn i mechanicznej obróbki lnu.
Jako formę eksploatacji p. Nowicki zaproponował otwieranie stacji, których zadaniem będzie obrabianie do 2 tysięcy pudów lnu dziennie.
Pragnąc zaś, ażeby nie tylko Rosja i Francja, ale także i Królestwo Polskie miało udział w korzyściach tej fabrykacji, p. Nowicki przybędzie na czerwcowe zebranie Centralnego Towarzystwa Rolniczego, aby ziemianom naszym przedstawić swój wynalazek i zachęcić ich do intensywnej uprawy lnu.
Jednym z wybitnych przedstawicieli tego rodu był też generał Bazyli Nowicki.
W 1889 roku ukończył Michajłowską Szkołę Artylerii, a w 1895 Akademię Sztabu Generalnego. Już w 1899 roku ukazała się w Petersburgu jego pierwsza solidna monografia z historii wojskowości Wojennyje oczerki Indii. Podczas wojny rosyjsko-japońskiej 1904-1905 pełnił funkcje oficera do specjalnych poruczeń przy głównodowodzącym 2 Armii Mandżurskiej.
W okresie 1911-1914 brał udział w przygotowaniu, redagowaniu i wydawaniu rosyjskiej Encyklopedii wojskowej. W 1912 roku wydano w Petersburgu książkę B. Nowickiego Ot Szache k Mukdenu.
Podczas pierwszej wojny światowej (1914-1918) dowodził brygadą strzelecką, a następnie dywizją piechoty w składzie wojsk Imperium Rosyjskiego. Od roku 1916 w randze generała-lejtnanta. Jego działalność na tym polu była poprawna, zgodna z klasycznymi zasadami prowadzenia wojny i dość skuteczna, choć nie błyskotliwa. Trudno zresztą byłoby o entuzjastyczne oceny tam, gdzie sukces jest mierzony liczbą uśmierconych istnień ludzkich. Przypomnijmy, że w pierwszej wojnie światowej uczestniczyło na terenie Europy 67 mln żołnierzy, z których 8,9 mln zginęło (niemieckich – 1,9 mln; rosyjskich – 1,7 mln; francuckich – 1,4 mln; austro-węgierskich – 1,2 mln; tureckich – 325 tys.; amerykańskich – 115 tys.). Oblicza się, że po różnych stronach frontu walczyło około 2 mln Polaków.
Po Rewolucji Lutowej 1917 roku Bazyli Nowicki był mianowany kolejno na stanowiska: zastępcy ministra wojny, dowódcy korpusu oraz dowódcy 12 Armii. W listopadzie tegoż roku objął stanowisko głównodowodzącego armiami Frontu Północnego. W 1918 roku generał Bazyli Nowicki dobrowolnie przeszedł do służby w bolszewickiej Armii Czerwonej i objął obowiązki zastępcy głównego inspektora Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (Rabocze-Kriestjanskaja Krasnaja Armia), a od maja 1919 – kierownika inspekcji wojskowej RKKA. Później poświęcał się przeważnie pracy naukowej i dydaktycznej, od 1919 roku bowiem aż do 1929 pełnił obowiązki profesora Katedry Historii i Sztuki Wojskowej w obrębie Akademii Wojskowej RKKA. Przez wiele lat pracował nad fundamentalnym, bardzo szczegółowym dwutomowym dziełem Kampanija 1914 g. w Belgii i Francji, której drugie wydanie ukazało się w Moskwie w 1938 roku i wywarło poważny wpływ na kształtowanie się radzieckiej doktryny wojskowej w przededniu drugiej wojny światowej.
Profesor Bazyli Nowicki zmarł 15 stycznia 1929 roku w Moskwie. Jego dzieła naukowe z zakresu historii wojen i sztuki militarnej były wielokrotnie wznawiane także po jego zgonie i do dziś należą do kanonu rosyjskiej literatury fachowej w danej dziedzinie. Zawierają bowiem ogromny materiał faktograficzny i trafne interpretacje analityczne.


Fiedor (Teodor) Fiedorowicz Nowicki był rodzonym bratem Bazylego. Urodził się 2 sierpnia 1870 roku w Opatowie.
W 1889 ukończył Pawłowską Szkołę Wojskową, a w 1895 elitarną Akademię Sztabu Generalnego.
W okresie 1914-1918 T. Nowicki dowodził dywizją rosyjską i miał rangę generała-majora. Cieszył się tak wielką sympatią żołnierzy, że w grudniu 1917 roku został przez Radę Deputowanych Żołnierskich wybrany na dowódcę korpusu. W 1918 roku przeszedł razem ze swym korpusem na stronę bolszewików i został wybrany na dowódcę dywizji, następnie zaś na kierownika Jarosławskiego Okręgu Wojskowego. W grudniu 1918 roku był szefem sztabu, a następnie dowódcą i członkiem Rewolucyjnej Rady Wojskowej (Rewwojensowiet) 4 Armii i Grupy Południowej Frontu Wschodniego. Od listopada 1919 roku T. Nowicki pełnił obowiązki zastępcy dowódcy wojsk Frontu Turkestańskiego i toczył zwycięskie walki z oddziałami bojowników islamskich.
W okresie od sierpnia do października 1920 roku pełnił funkcje eksperta w składzie delegacji sowieckiej prowadzącej pertraktacje pokojowe z Polską. We wrześniu 1921 roku T. Nowicki objął eksponowane stanowisko szefa sztabu lotnictwa wojskowego, zwanego wówczas Robotniczo-Chłopską Czerwoną Flotą Powietrzną i położył znaczne zasługi dla imponującego rozwoju tego rodzaju broni w ZSRR.
W okresie 1923-1930 był kierownikiem wydziału lotnictwa w Wojskowej Akademii Lotniczej im. N. Żukowskiego w Moskwie, która szykowała najwyższej klasy specjalistów dla floty powietrznej ZSRR i szeregu innych krajów, łącznie z Niemcami.
W okresie 1933-1938 T. Nowicki pełnił funkcje oficera do szczególnie ważnych poruczeń przy kierownictwie Wojskowych Sił Powietrznych RKKA. Omal nie stał się ofiarą antypolskiej histerii, rozpętanej przez Jagodę i frakcję żydowską w kierownictwie ZSRR.
Po napadzie Niemiec hitlerowskich na ZSRR wrócił do służby wojskowej, choć przecież miał ponad siedemdziesiąt lat. W okresie 1943-1944 pełnił obowiązki wykładowcy na Katedrze Historii Wojen Wojskowej Akademii im. M. W. Frunze w Moskwie. Został za zasługi odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru.
Generał-lejtnant Teodor Nowicki zakończył życie 6 kwietnia 1944 roku w Moskwie.



Michał Tuchaczewski



Historyk Chudobski w jednym ze swych wywiadów mówił: „W czasie obrony mojej pracy habilitacyjnej okazało się, że „spornym Polakiem” jest marszałek Związku Radzieckiego Michał Tuchaczewski. Otóż z mojego punktu widzenia, z punktu widzenia badacza kwestii kaukaskiej w historii Polski, Tuchaczewski był Polakiem. Był bowiem taki czas, że polskość była mu bardzo potrzebna i przyczyniła się do wyniesienia go na wyżyny w strukturze dowodzenia Armią Czerwoną – tak było przecież w 1920 roku. Później rzeczywistość radziecka spowodowała, że coraz mniej czuł się Polakiem.” Ponieważ stawało się to coraz bardziej niebezpieczne w sytuacji, gdy żydowskie wpływy (wykorzystujące polską rusofobię we własnym celu) zaczęły przegrywać w starciu z rosyjskim komunonacjonalizmem.
I – dodajmy – został rozstrzelany przede wszystkim za świadome spowodowanie klęski wojsk bolszewickich w 1920 roku, za to, że był współsprawcą, razem z Piłsudskim i Rozwadowskim „cudu nad Wisłą”... Choć formalnie wysunięto także inne zarzuty.
A więc marszałek Związku Radzieckiego Michał Tuchaczewski został rozstrzelany przez NKWD 12 czerwca 1937 roku jako „szpieg polski i niemiecki” oraz członek „zdradzieckiej kontrrewolucyjnej faszystowskiej organizacji wojskowej w robotniczo-chłopskiej Armii Czerwonej”. W tymże procesie Józef Stalin i Andrzej Wyszyński doprowadzili do skazania na karę śmierci dziesięciu innych czołowych reprezentantów elity sił zbrojnych ZSRR, wśród których było dwóch Litwinów, dwóch Łotyszów, sześciu Żydów. W ciągu dwóch lat (1937/38) rozstrzelano w sumie trzech z pięciu marszałków ZSRR (prócz M. Tuchaczewskiego byli to W. Blucher i A. Jegorow), ośmiu admirałów, czternastu z szesnastu generałów broni, ponad 90 proc. generałów niższych rang oraz 35 tysięcy spośród 80 tysięcy oficerów. Hekatomba niespotykana w dziejach ludzkości. Na miejsce rozstrzelanych mianowano mechanicznie oficerów niższych rang, często zupełnie bezbarwnych i prymitywnych. Elita armii sowieckiej została w ten sposób zdruzgotana. Po czystkach osoby polskiego czy innego obcego pochodzenia (prócz żydowskiego) stanowiły w niej już nikły procent, a i te, by ratować skórę, podawały się ostentacyjnie za Rosjan.
W leksykonie Kto jest kim w Rosji po 1917 roku (s. 302-303) znajdujemy następujące hasło: „Tuchaczewski Michaił Nikołajewicz (1893-1937), najwybitniejszy dowódca radziecki okresu porewolucyjnego.
Urodził się 16 II w majątku Aleksandrowskoje w guberni smoleńskiej, w arystokratycznej rodzinie pochodzenia polskiego. Absolwent Aleksandrowskiej Uczelni Wojskowej. W czasie I wojny światowej walczył w Siemionowskim Pułku Gwardyjskim. Dostał się do niewoli niemieckiej, przebywając tam razem z jeńcem francuskim, Charles'em de Gaulle'em. Po ucieczce z niewoli wstąpił do Armii Czerwonej, dowodził paru frontami, demonstrując wybitne zdolności przywódcze i szybko awansując. W uznaniu zasług w walce z korpusem czeskim, Denikinem i Kołczakiem odznaczony orderem Czerwonego Sztandaru (1919). Dowódca „Armii do walki z bandytyzmem w guberni tambowskiej”. Z zadania wywiązał się z niesłychanym okrucieństwem, w rozkazie nr 171 (podpisanym wspólnie z W. Antonowem-Owsiejenką) z 11 VI 1921 domagał się „ścisłej i bezlitosnej” rozprawy z przeciwnikami reżimu, dzień później wydając dyspozycje o zastosowaniu gazów trujących przeciwko powstańcom chłopskim. Z równą bezwzględnością postępował też z powstańczym Kronsztadem w 1921. W rozkazie z 2 VII 1920 dla podległej mu Armii Czerwonej maszerującej na Warszawę pisał: „Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze. Na naszych bagnetach przyniesiemy szczęście i pokój masom pracującym. Na zachód!”. Jako najwybitniejszy z wojskowych radzieckich strateg w decydującym stopniu przyczynił się do modernizacji Armii Czerwonej. Pionier formacji pancernych, lotniczych i rakietowych, komendant Akademii Armii Czerwonej, dowódca leningradzkiego okręgu wojskowego, szef sztabu Armii Czerwonej, ludowy wicekomisarz obrony, w 1935 mianowany jednym z pierwszych pięciu marszałków ZSRR. Autorytet „czerwonego Napoleona” w kręgach wojskowych w kraju i za granicą nie mógł podobać się Stalinowi, toteż mimo wzorowej lojalności politycznej i przykładnej bezwzględności w walce z antybolszewickimi powstaniami Tuchaczewski padł ofiarą rozprawy z elitą armii.


Bardziej szczegółowo życie i dzieło tego wybitnego żołnierza wywodzącego się ze szlachetnego rodu używającego jako znaku rodowego herbu Pogoń Polska, wygląda jak następuje. Michał Tuchaczewski urodził się 3 lutego 1893 roku w Moskwie i tutajże został ochrzczony w jednej z prawosławnych cerkwi. (W wielu biografiach niezgodnie z faktami podaje się, że urodził się w guberni smoleńskiej). Rodzina pochodziła jednak, jak wiemy, ze Smoleńszczyzny, dawnej dzielnicy Wielkiego Księstwa Litewskiego, a posiadłość tej gałęzi Tuchaczewskich, z której wywodził się przyszły marszałek, znajdowała się w okolicy miasteczka Wyszegóry. Ród ten od wieków, jak zaznaczyliśmy, pieczętował się herbem Pogonia Polska. Nawiasem mówiąc ze szlachty smoleńskiej, która w całości prawie była polsko-litewskiego pochodzenia, pochodził długi szereg najwybitniejszych działaczy kultury, nauki, polityki rosyjskiej.
W 1989 roku tygodnik „Polityka” opublikował wywiad Anny Żebrowskiej z trzema, żyjącymi jeszcze wówczas, siostrami marszałka Tuchaczewskiego: Olgą, Marią i Elżbietą, które jednogłośnie zaprzeczyły zarówno polskim korzeniom rodziny, jak i jej arystokratyzmowi, które to zaprzeczenie w warunkach totalitarnego państwa „proletariackiego” było czymś naturalnym i zrozumiałym, a także znanym w wielu innych podobnych przypadkach. Przytoczmy interesujący fragment tej rozmowy.
„Anna Żebrowska: – Czy to prawda, że rodzina Tuchaczewskich wywodzi się z Polski?
Jelizawieta Tuchaczewska (dalej – Liza): – Nie. Jak zaświadcza nasze drzewo genealogiczne, wyprowadzone od XIII wieku, był to ród wojskowych, którzy od zarania służyli moskiewskim władcom. Protoplasta rodu był wychodźca z imperium rzymskiego, pojawił się na Rusi w 1251 roku. W XV wieku jego potomek za zasługi wojenne otrzymał ziemie i od jednej z gmin, Tuchaczewskiej, przyjął nazwisko. Zastanawiające jednak, że wszyscy Polacy, z którymi stykałam się w łagrach, pytali, czy nie pochodzę z Polski, lub wręcz: dlaczego ukrywam polskie pochodzenie...
Olga Tuchaczewska: – W księdze kawalergardy z początków XIX wieku można przeczytać, iż Nikołaj Tuchaczewski z tulskiej szlachty (nasz prapradziadek) uważany był za najpiękniejszego oficera Moskwy i Petersburga. „Budową i rysami przypominał starożytnego Antinoosa. Reprezentował najwspanialszy typ Słowianina, jaki można było spotkać w stolicy. Wraz ze swym kuzynem, kamerpaziem Kirejewskim, cudownie śpiewał” – potwierdza goszczący w Rosji Francuz Philippe Auger.
Liza: – Z przykrością wypada przypomnieć, iż nasi przodkowie niejednokrotnie wyprawiali się na Polskę. Pradziadek Aleksander Nikołajewicz, uczestnik wojen tureckich i napoleońskich, złożył w Polsce kości. Szturmował Warszawę jako dowódca Pułku Ołonieckiego, posłanego do tłumienia „polskogo miatieża”. Ciężko ranny dostał się do niewoli, gdzie zmarł 25 sierpnia 1831 roku. Pochowano go w miejscowości Wyczółki. Mogiłę odnaleziono po 60 latach i prochy wraz z płytą nagrobną i mieczem z zachowaniem honorów wojskowych przeniesiono do cerkwi pułkowej w Łomży.
Anna Żebrowska: – Czy wasza rodzina, szlachta z dziada pradziada, dużo straciła na skutek rewolucji?
Maria Tuchaczewska: – Absolutnie nic. Jeszcze dziadek miał dwa majątki: Aleksandrowskoje w guberni smoleńskiej, w której był marszałkiem szlachty, i Wrażskoje pod Penzą, gdzie wychowaliśmy się. Jednak ojciec, choć bardzo wykształcony i dbający o wykształcenie dzieci, okazał się złym gospodarzem. Najpierw musiał sprzedać Aleksandrowskoje, a w 1914 splajtował do reszty. Nie odczuliśmy mocno tego faktu, bo zaczęła się wojna, starszych braci zmobilizowano, ojciec zmarł. Wrażskoje kupił kuzyn, który zaprosił mamę z młodszymi dziećmi do przeczekania tam wojny. Dom nie był okazały, więc po rewolucji pozostawiono go nam razem z ogrodem. Chłopi dali nawet konia i krowę. Odnosili się do nas dobrze.”


Rodzina Tuchaczewskich była liczna i żyła w zgodzie. Mimo arystokratycznych korzeni, może zresztą dzięki nim i kulturze z nimi związanej, rodzice wychowali dzieci w duchu skromności, pracowitości, uczciwości. Stosunki między rodzicami były spokojne i zrównoważone, co korzystnie wpływało na całą atmosferę życia rodzinnego i na harmonijny, wszechstronny rozwój duchowy dzieci. Warto być może w tym miejscu też zaznaczyć, że wszyscy w rodzinie Tuchaczewskich dobrze znali język polski, język swych przodków.
Wojskowa tradycja w rodzinie Tuchaczewskich sięgała szeregu pokoleń wstecz, a więc i Michał jeszcze w dzieciństwie jakby poszedł za przysłowiowym „zewem krwi”, marzył o karierze oficera, o długich marszach, bojach i podbojach. Chłopcy zresztą w wieku około 7-14 lat oddają się nagminnie snuciu tego rodzaju planów i projektów, które skądinąd niezmiernie rzadko stają się rzeczywistością. Młody Tuchaczewski jednak był człowiekiem czynu i jeszcze w pacholęcym wieku hartował ducha i ciało, by sprostało przyszłym wyzwaniom losu: sypiał na gołych deskach zamiast na pierzynie – ku zakłopotaniu ojca i oburzeniu matki; uprawiał sporty, na ile dało się to czynić w warunkach wiejskich – „pompki” były najczęściej wykonywanym ćwiczeniem, za „ciężarki” służyły większe kamienie, a za „poprzeczkę” – pozioma gałąź przydrożnej wierzby. Oblewanie się chłodną wodą ze strumyka czy skrywane przed rodzicami całodniowe dobrowolne głodówki miały też, w intencji młodzieńca, hartować jego zdrowie. Jeśli zaś chodzi o przygotowanie umysłowe, to tutaj głównie chodziło o intensywną lekturę klasycznych tekstów wojskowych (Cezar, Herodot, Clausewitz, Suworow itp.), a to nie tylko w języku rosyjskim, ale też polskim, francuckim, niemieckim i angielskim. (Stąd m.in. późniejsze świetne posługiwanie się tymi językami przez marszałka M. Tuchaczewskiego).
Na wielokrotnie ponawiane prośby syna Mikołaj Tuchaczewski zgodził się wreszcie w 1911 roku na zapisanie go do I Moskiewskiego Korpusu Kadetów. Po roku 19-letni młodzieniec miał już zaświadczenie zawodowego wojskowego, lecz natychmiast wstąpił do Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej, w której przez dwa lata był junkrem. Tutaj dopiero poznał, czym tak naprawdę jest służba wojskowa, polegająca przede wszystkim na bezwzględnej, żelaznej dyscyplinie. Tutaj Tuchaczewski nie tylko pojął, ale i poczuł, że ten, kto chce rozkazywać, musi wprzód nauczyć się słuchać. Dryl, karność, posłuszeństwo – wbrew filisterskim poglądom – wcale nie są dla osobowości niszczące. Wpajają nawyk samodyscypliny, uczą umiłowania porządku i ładu – także wewnętrznego, psychicznego, emocjonalno-intelektualnego. Odbycie służby wojskowej w młodym wieku to wielka szkoła życia, która uczy pokonywania chaosu na wewnątrz i na zewnątrz osoby ludzkiej, która porządkuje sam proces młodego życia. „Rozkazywanie sprawia tak samo przyjemność jak posłuszeństwo: pierwsze, kiedy się jeszcze nie stało przyzwyczajeniem, drugie – kiedy weszło w nawyk”. (Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego cień). Ale z drugiej strony jest jasne, że rozkazywać innym może tylko taki człowiek, który jest od nich lepszy. A tę „lepszość” daje nie tylko wrodzony talent, lecz też zdobyte wykształcenie.
12 lipca 1914 roku, na parę tygodni przed wybuchem pierwszej wojny światowej, Michał Tuchaczewski otrzymał dyplom i rangę podporucznika armii Cesarstwa Rosyjskiego. Ponieważ wykazał się najlepszymi wynikami w nauce, miał prawo wolnego wyboru miejsca służby i wybrał Pułk Siemionowski cesarskiej gwardii przybocznej, w którym zresztą służył ongiś jego pradziad. Zaraz po wybuchu wojny pułk został skierowany na front, a podporucznik Tuchaczewski 20 sierpnia 1914 roku po raz pierwszy w swym życiu wziął udział w walkach z Austriakami. Odtąd miało to trwać przez szereg miesięcy, aż do zakończenia kampanii 1914 roku. Gwardyjska dywizja, w której służył młody oficer, wykazała się szczególnymi zaletami i umiejętnościami. Wśród wielu oficerów także M. Tuchaczewski został nagrodzony orderem św. Włodzimierza IV klasy za odwagę i osobiste męstwo. Po operacji galicyjskiej, brał on udział później także w warszawsko-iwangorodzkiej i częstochowsko-krakowskiej. Był to okres pomyślny zarówno dla wojsk rosyjskich jako całości, jak i dla Tuchaczewskiego osobiście, który nie tylko zgarnął w ciągu pół roku dalszych pięć orderów, ale też nabrał doświadczenia bojowego, doskonale poznał się na taktyce i psychologii prowadzenia działań bojowych, która to wiedza okazała się później wielce przydatna już nie porucznikowi, lecz marszałkowi Tuchaczewskiemu. Ci, którzy znali go w 1914 roku na froncie, podkreślali jego zuchowatą odwagę, energię, ruchliwość, jak też zdyscyplinowanie i surowość usposobienia.
1915 rok zaczął się dla Pułku Siemionowskiego ciężkimi, krwawymi starciami pod Łomżą z Niemcami, którzy mieli znaczną przewagę w artylerii. W nocy z 18 na 19 lutego Niemcy skierowali na pozycje 7 kompanii 2-go batalionu huraganowy ogień artyleryjski, który trwał przez kilka godzin. Kompania została prawie w całości wybita, a jej resztki, w tym M. Tuchaczewskiego, w stanie kontuzji, wzięto do niewoli. W marszu do obozu podjął czterokrotnie próby ucieczki – wszystkie nieudane. W końcu umieszczono go w twierdzy Ingolstadt za murami grubymi na dwa metry i wysokimi na kilkadziesiąt. Ucieczka stąd była nie do pomyślenia, stał się więc M. Tuchaczewski jednym z 2 milionów jeńców rosyjskich w Niemczech. Na długo – na okres prawie trzech lat (w obozie jenieckim zaprzyjaźnił się z innym jeńcem, późniejszym generałem i prezydentem Francji, Charlesem de Gaulle).
W 1917 roku Rosją wstrząsnęły dwie rewolucje, niespokojnie było też w Niemczech. Być może dzięki osłabieniu dyscypliny społecznej i wojskowej gorzej strzeżono też jeńców, których liczba zresztą dochodziła w tym czasie do trzech milionów osób. Kto by upilnował tylu żołnierzy, już zresztą w swoisty sposób „zadomowionych” nad Szprewą? Podjął więc Tuchaczewski piątą próbę ucieczki z więzienia. Tym razem była ona udana. (Co prawda łatwość, z jaką udało mu się dotrzeć do granicy szwajcarskiej i ją przekroczyć może budzić podejrzenie, że jednak rzeczywiście wywiad niemiecki mógł w tym czasie zwerbować młodego oficera na swego agenta, z czego, nawiasem mówiąc, nie wynika, że złożonych (być może) przyrzeczeń dotrzymał i współpracę podjął; mógł przecież wyrazić zgodę na agenturalną działalność tylko po to, by z niewoli się wydostać, a następnie wszelkie kontakty z Abwehrą zerwać, o ile w ogóle takowe miały miejsce, o co, jak wiadomo, posądzał później Tuchaczewskiego Józef Stalin). W każdym bądź razie uciekinier dotarł pomyślnie do konsulatu rosyjskiego w Bernie szwajcarskim, następnie bawił przez kilka dni w Paryżu, później przez Norwegię, Szwecję i Finlandię dotarł wreszcie, w październiku 1917 do Rosji, wzburzonej przez ferment rewolucji. Próby ponownego rozpoczęcia kariery wojskowej w Piotrogrodzie nie powiodły się i M. Tuchaczewski w styczniu 1918 znalazł się ponownie w Moskwie, w mieście wygłodzonym, wymęczonym, wykrwawionym, wychłodzonym, wstrząsanym przez konwulsje rewolucji i bandytyzmu. Po rozważeniu sytuacji, wszystkich „za” i „przeciw” były jeniec postanawia przyłączyć się do partii bolszewików i od marca 1918 staje się współpracownikiem wydziału wojskowego Wszechrosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, czyli rządu sowieckiego. Dlaczego tak raptem i tak wysoko trafił, trudno powiedzieć. Może dlatego, że W. Lenin też był niemieckim agentem? Tak nakazywałaby sądzić podejrzliwość, ale było chyba inaczej. Po prostu w okresach rewolucyjnych wielkie kariery młodych, zdolnych i energicznych ludzi (a takim właśnie był M. Tuchaczewski) często zaczynają się dzięki jakiemuś przypadkowemu, aczkolwiek korzystnemu, zbiegowi okoliczności, a potem biegną w górę coraz gwałtowniej. Tak też było i tym razem. W wojskowym wydziale WCKW Tuchaczewski bezpośrednio zetknął się z prominentami reżimu bolszewickiego: A. Jenukidze, F. Dzierżyńskim, N. Podwojskim, P. Dybienką, N. Krylenką, W. Antonowem-Owsiejenką. Oczywiście praca na takim stanowisku była nie do pomyślenia bez formalnego członkostwa w partii bolszewików i M. Tuchaczewski wstępuje do niej w marcu 1918 roku, to zaś z kolei sprzyjało dalszej jego karierze. 27 maja 1918 roku młody oficer został mianowany na urząd komisarza wojskowego Moskwy. Po kilku miesiącach W. Lenin osobiście, po dłuższej rozmowie w cztery oczy, oddelegował M. Tuchaczewskiego na Front Wschodni na stanowisko dowódcy I Armii, która zresztą faktycznie nie istniała jako zorganizowana i zdolna do prowadzenia działań bojowych jednostka organizacyjna, lecz stanowiła w momencie przybycia nowego dowódcy luźne zbiorowisko różnych mniejszych oddziałów, które szły w rozsypkę lub wycofywały się przy byle kontakcie z oddziałami zbuntowanego Korpusu Czechosłowackiego, który był wówczas prawdziwym panem Powołża i Syberii.
Zresztą i Armia Czerwona nie spotkała przybysza z centrum gościnnie. Podpułkownik Murawiew, ówczesny dowódca Frontu Wschodniego, aresztował M. Tuchaczewskiego i kazał go rozstrzelać. Tylko okoliczność, że 11 lipca niesnaski w łonie dowództwa bolszewickiego skończyły się zastrzeleniem Murawiewa, sprawiła, iż przyszłego marszałka wypuszczono żywego z aresztu. Tym razem schaotyzowanie wojsk czerwonych miało skutek zbawienny, ale na dłuższą metę było ono niesłychanie szkodliwe z punktu widzenia sprawy rewolucyjnej. (Wbrew pozorom rewolucja ma na celu nie rozluźnienie norm społecznych, lecz ich zaostrzenie i umocnienie, tyle że na nowych podstawach ideowych i organizacyjnych). I Tuchaczewski miał już niedługo ten stan przejściowej anarchii kardynalnie odmienić. Doskonale zdawał on sobie sprawę z tego, że wojsko bez dowódców z prawdziwego zdarzenia, czyli bez oficerów zawodowych, jest po prostu przysłowiowym „stadem baranów”. Czymś takim były właśnie owe tysiące czerwonoarmistów, którymi dowodzili wybrani na zebraniach „przywódcy”, szeregowe ciemniaki i matoły, których jedyną „zaletą” było hałaśliwe rzucanie rewolucyjnych haseł na tychże zebraniach zrewoltowanego motłochu. M. Tuchaczewski rozumiał, że nową władzę mogą obronić tylko „zawodowcy”, a takich w guberni symbirskiej były tysiące. Byli to wszelako dawni oficerowie armii carskiej, którzy pochodzili w większości ze szlachty, mieli przyzwoity poziom kultury ogólnej i zawodowej, i którzy – szczerze i serdecznie nienawidzili zarówno czerwony motłoch, jak i jego przywódcę Lenina. Wydawało się, że postawienie tych hrabiów, baronów, ziemian na służbę czerwonej rewolucji jest zupełnie nie do pomyślenia. Co więcej, było wiadomo, że byli carscy oficerowie zaczynają się powoli organizować i – wbrew powszechnej anarchii – tworzyć zalążki ruchu, który później przyjął formę Białej Gwardii. Jednak w guberni symbirskiej Tuchaczewski sprawił, że oficerowie starego reżimu zasilili – i to masowo – szeregi Armii Czerwonej. 4 lipca 1918 roku dowódca I Armii podpisał ułożone przez siebie rozporządzenie, które brzmiało krótko i węzłowato: „Aby stworzyć armię zdolną do prowadzenia działań bojowych, potrzebni są doświadczeni przywódcy, dlatego też rozkazuję wszystkim byłym oficerom, zamieszkałym w guberni symbirskiej, niezwłocznie stawić się pod Czerwone sztandary powierzonej mi armii. Dziś 4-go lipca, rozkazuję wszystkim zamieszkałym w Symbirsku oficerom stawić się do mnie na godzinę 12 w gmachu Korpusu Kadetów. Ci, którzy tego rozkazu nie wykonają, zostaną oddani pod sąd wojskowo-polowy”. Ogłoszenie zostało wczesnym rankiem w setkach egzemplarzy wywieszone na wszystkich ulicach Symbirska. I poskutkowało. Kilkaset oficerów zgłosiło się natychmiast, dalsi w następnych dniach. M. Tuchaczewski dobrał spośród nich szereg na oficerów swego sztabu, innymi obsadził stanowiska dowódców batalionów i kompanii, zobowiązując oficerów nie tylko do natychmiastowego wprowadzenia żelaznej dyscypliny w oddziałach, ale i ich dokompletowania. Ogłosił też zaraz przymusową mobilizację na terenie guberni. Minęły zaledwie dwa tygodnie, a I Armia została przekształcona z uzbrojonego motłochu w karną i silną jednostkę bojową. Jej dowódca w równie zdecydowany sposób rychło załatwił też wszystkie sprawy związane z umundurowaniem, uzbrojeniem, wyposażeniem i wyżywieniem oddziałów. Okazało się, że w tak straszliwie wyniszczonym i zanarchizowanym kraju były jednak wszystkie zasoby, potrzebne dla wojska. Chodziło tylko i wyłącznie o racjonalną organizację i żelazną dyscyplinę.
Jak wiadomo, wojsko najlepiej się czuje w natarciu, natomiast w czasie cofania się i bezczynności demoralizuje. M. Tuchaczewski i z tego doskonale zdawał sobie sprawę, toteż wydał rozkaz dotyczący przejścia do działań zaczepnych, a oficerów zobowiązał do dania osobistego przykładu odwagi, męstwa i poświęcenia. Już pierwsze ruchy przyniosły powodzenie, w lipcu 1918 oddziały czechosłowackie i białogwardyjskie zostały odrzucone na 50 km od poprzedniej linii frontu, w niektórych zaś miejscach zostały wręcz rozproszone. Co zabawne, to okoliczność, że sam dowódca armii nie tylko jadał z menażki te same potrawy co zwykli żołnierze, a czynił to nie dla pokazu, lecz ze względów zasadniczych, ale też pod ogniem karabinów maszynowych uzbrojony w zwykłą broń strzelecką osobiście prowadził kompanie na bagnety; na parowozie przełamywał opór na stacjach kolejowych i odbijał z rąk przeciwnika; podczas zaś bombardowania z zimną krwią golił się i polewał zimną wodą, gdy z samolotów biły karabiny maszynowe, a żołnierze byli bliscy tego, by rzucić się do ucieczki. Taki przykład osobisty czynił cuda, jeśli chodzi o podniesienie morale i ducha bojowego żołnierzy. Byłoby tak zresztą w każdej armii, nie tylko w czerwonej. Ciekawe, że taka odwaga nie znajdowała aprobaty w oczach komisarzy bolszewickich, którzy wysyłali do Kremla raporty na dowódcę, który przez takie „narażanie się” miał szkodzić sprawie rewolucji... Te donosy najchętniej czytywał i usiłował je „właściwie wykorzystać” kierownik Rewolucyjnej Rady Wojskowej (Rewwojensowiet) Lew Trocki (Lejba Bronsztejn) i jego zastępcy Rozenberg i Biełoborodow (Wajsbart), którzy z jakichś niezrozumiałych względów wręcz zoologicznie nienawidzili Tuchaczewskiego, wciąż usiłowali go dyskredytować, dążyli do odwołania i likwidacji wybitnego oficera. Przez dłuższy czas to się im jednak nie udawało, gdyż w ruchu rewolucyjnym, szczególnie w sferze wojskowości, frakcja aryjska była również bardzo silna i nie dawała się tak łatwo rozbić i zniszczyć.
M. Tuchaczewski pozostawał na swojej posadzie, ciągle doskonaląc zarządzanie I Armią, dbając także o rozwój umysłowy i kulturalny kadry: we wszystkich pułkach w trybie obowiązkowym wprowadzono biblioteki, a oficerowie i żołnierze byli skłaniani, pierwsi – ku lekturze dzieł z zakresu historii i teorii wojen, drudzy – przynajmniej beletrystyki.
Ten pełen energii dowódca był charyzmatykiem z prawdziwego zdarzenia, urodzonym liderem.
Socjolog Aleksander Hertz w rozprawie Posłannictwo wodza (1936) pisał: „Przeciwstawieniem władztwa tradycjonalnego jest władztwo charyzmatyczne. „Charyzmę” można określić jako ponadpowszednią właściwość pewnej osobistości (pierwotnie warunkowaną jako magiczna zarówno u proroków, jak i terapeutów, mędrców w prawie, wodzów-łowców czy bohaterów wojennych), dzięki której osobistość ta jest oceniana jako obdarzona nadnormalnymi czy nadludzkimi, bądź przynajmniej specyficznie ponadpowszednimi, nie każdemu dostępnymi siłami lub przymiotami albo jako zesłana przez Boga lub jako wzór dla innych i dla tego wszystkiego – jako „wódz”.
Nosicielem charyzmy nie jest osoba oficjalna czy posiadacz wiedzy fachowej. Jest ona udziałem tych, którzy są obdarzeni specjalnymi, nadnaturalnymi darami ducha i ciała. Dzięki takiemu obdarowaniu mogą wykonywać swe umiejętności i sprawować władztwo. Oczywiście mogą tu w grę wchodzić różne kategorie czynności. Będą więc to czynności wodza wojennego, szefa ekspedycji łowieckiej, lekarza, sędziego, proroka itd. Ten rodzaj władztwa ma sobie tylko właściwą strukturę. Charyzma jest dana raz jeden, nie zna postępowania uporządkowanego, nie zna wznoszenia się po szczeblach drabiny biurokratycznej, kariery, awansu, uposażenia, organizacji władz itp.
Charyzmatyk opiera się wyłącznie na swym posłannictwie, w imię jego żąda dla siebie posłuchu i pójścia za sobą. Sukces charyzmatyka zależy wyłącznie od tego, czy znajdzie on taki posłuch. Ale uznanie, że ktoś jest charyzmatycznie kwalifikowany, jest traktowane jako obowiązek tych, do których skierowane jest posłannictwo. Stąd we władztwie charyzmatycznym nie ma mowy o suwerenności ludu. Jeżeli chińska teoria uzależniała prawo rządzenia cesarza od uznania go przez lud, to trzeba to rozumieć jako spadający na lud obowiązek uznawania cech charyzmatycznych, zawartych w posłannictwie monarchy.
Władztwo charyzmatyczne jest więc czymś niecodziennym, czymś, co nie mieści się w ramach uporządkowanych reguł dnia powszedniego. Z tego względu jest ono całkowitym zaprzeczeniem wszelkich struktur biurokratycznych i patriarchalnych. Te bowiem są tworami dnia powszedniego, cechuje je stateczność, uporządkowanie... Charyzma jest nie z tego świata. Nie oznacza to oczywiście, żeby charyzmatyk za przykładem świętego Franciszka miał gardzić posiadaniem pieniędzy i dochodami pieniężnymi, ale odrzuca on, jako niegodne swego posłannictwa, planowe zarobkowanie i wszelką racjonalną, uporządkowaną gospodarkę. Charyzma w „czystej” postaci nie jest dla swych nosicieli źródłem zracjonalizowanego dochodu. Natomiast chętnie korzystają oni z usług mecenasów, z darowizn czy z łupów, a więc z form dochodu niepowszedniego i nieregularnego. Charyzmatyk, a razem z nim jego uczniowie i całe otoczenie żyją jak gdyby poza tym światem, poza codziennymi zawodami i powszednimi obowiązkami rodzinnymi. Stąd częste są tu takie zjawiska, jak celibat, niechęć do podporządkowania się panującym regułom gospodarczym, niepełnienie zawodów zarobkowych itd.
Prawdopodobnie z punktu widzenia współczesnej nauki społecznej tego rodzaju zastrzeżenia nie są na miejscu, gdyż jakby sztucznie zawężają pole realizacji charyzmy, którą trzeba rozumieć szerzej.
Charyzmy nie można się nauczyć, wodzem można się tylko urodzić.
Żadne szkoły, żadne studia, żadna wiedza teoretyczna nie potrafią obudzić talentów wodzowskich, które człowiek przynosi ze sobą na świat. Wodzowi potrzebne są nie cnoty rozumu, lecz cnoty woli. „Albowiem przewodzić znaczy: umieć poruszyć masy. Dar kształtowania idei nie ma nic wspólnego ze zdolnością przewodzenia”. (Adolf Hitler, Mein Kampf). Niewątpliwie wielki jest człowiek, który potrafi połączyć wiedzę teoretyczną, zdolności organizatorskie i talent wodza. Do wodzostwa jest się jednak powołanym od chwili urodzenia. Oznaki charyzmy dają się zaobserwować już we wczesnej młodości. Także sam jej nosiciel półświadomie czuje swoje powołanie. „We wszystkim, co czyniłem – pisał Benito Mussolini – a zwłaszcza we wszystkim, co przecierpiałem, miałem to wyraźne przeczucie, że zostałem powołany do czegoś ważnego”.
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż droga życiowa przywódcy tego typu jest usłana różami. Jest wręcz przeciwnie. Aleksander Hertz pisze: „Charyzmatyk, otrzymując posłannictwo, jest tym samym powołany do głoszenia jakiejś nowej prawdy, z którą się zwraca do swego otoczenia, żądając dla niej posłuchu. Jednak prawie zawsze natrafia na opór. Rzecz jasna, prawda, którą głosi ludziom, jest prawdą tych właśnie ludzi, jest wyrazem ich nieśmiałych i niewyraźnych pragnień i przeświadczeń, odnosi się do jakiejś niezmiernie ważnej dziedziny ich sytuacji życiowych. Charyzmatyk przemawia do kogoś, w imieniu kogoś i dla kogoś. Ale to, co mówi, jest zawsze jakimś nowym sformułowaniem nieokreślonych i płynnych oczekiwań, jest wydobyciem czegoś nowego, co przez swój nowatorski charakter jest odczuwane jako rewolucjonizujące, wytrącające z utartych kolei życia. Stąd otoczenie reaguje sprzeciwem, nie chce się poddać charyzmatykowi (...). Istotą charyzmy jest to, że człowiek nią obdarzony przemawia do ślepych i głuchych, a potwierdzeniem charyzmy będzie fakt przełamania oporu stawianego przez owych ślepych i głuchych... Jak pisał Mussolini: „A gdy mnie wszyscy porzucają, pozostaję jako najsilniejszy: właśnie dlatego, że jestem wtedy sam”.
Charyzmatycznego przywódcę poznać m.in. z tego, że jest świetnym mówcą, że przemawia do mas ich językiem, że dociera ze swymi ideami do najgłupszego nawet z obecnych na zgromadzeniu, że mówiąc elektryzuje i zapala słuchaczy. Gdy chłodni badacze biorą potem do ręki suchy tekst przemówienia, które porwało tłumy i wyprowadziło je na barykady, i czytają go, ze zdumieniem konstatują, że nie znajdują w nim z reguły żadnej ciekawszej myśli, żadnych rewelacyjnych sformułowań. Słowa są niby „zwykłe”, a nawet „jałowe”, „banalne”. A jednak porwały masy...
Inna cecha charyzmatyka to zauważalne uzdolnienia artystyczne (wyobraźnia, zdolność do paradoksalnych skojarzeń, perspektywiczne widzenie świata, zainteresowanie dla sztuki).
Kolejny znak rozpoznawczy charyzmatycznego przywódcy to fakt, że już wkrótce po zjawieniu się na scenie politycznej zaczyna być zaciekle, bez przebierania w środkach atakowany przez wrogów jego społeczności. Nienawiść obcych jest pewną oznaką, że chodzi tu o jednostkę wyróżnioną, niosącą ważne posłannictwo zbiorowe i indywidualne.
Cecha czwarta przywódcy charyzmatycznego to fakt, że prawdziwy wódz bierze na siebie najwyższą odpowiedzialność, trwa przy głoszonych wartościach mimo wszystko. Właśnie tym się różni przywódca prawdziwy od fałszywego; obce mu są tchórzostwo i konformizm; otwarcie staje do walki i porywa za sobą innych. Prawdziwy wódz zdobywa w ten sposób autorytet i wpływ tych, kogo reprezentuje.
Piątą cechę stanowią znaczne uzdolnienia intelektualne, które jednak w tym przypadku nie paraliżują siły woli i energii działania. Charyzmatyczny przywódca ma szerokie perspektywy umysłowe, jest dalekowzroczny, nie ulega złudzeniom i słodkim iluzjom, cechuje go tzw. „bezlitosne myślenie”, zdolność doceniania wroga i uczenia się od niego.
I – last but not least – ostatnia z podstawowych właściwości wodza charyzmatycznego: zdolność koncentracji na podstawowym celu, nieustępliwość w dążeniu do niego, żelazna wola zrealizowania go.
Jeśli chodzi o osobowość przyrodzonego wodza, to jest ona indywidualistyczna, cechuje ją głębokie przekonanie o wybitnej roli jednostki w kształtowaniu dziejów. W zachowaniu zaś powszednim, w poruszaniu się, mimice, rozmowie, ubiorze różni się taki człowiek czymś nieuchwytnym od swego otoczenia. I jeszcze: do naczelnych obowiązków wodza należy otwarte mówienie prawdy narodowi i po prawdomówności poznaje się m.in. urodzonego przywódcę.
Gdy się uważnie przyjrzy sylwetce charakterologicznej i duchowej Michała Tuchaczewskiego, stereotypom jego myślenia, czucia i postępowania, widzi się wyraźnie: był to autentyczny charyzmatyk i wybitny wódz, który potrafił porwać za sobą tysiące ludzi do wykonania trudnych, przekraczających miarę normalnych ludzkich możliwości, zadań. Tacy ludzie potrafią niszczyć, ale też potrafią budować, i to budować nowe formacje społeczne, nowe państwa, nowe cywilizacje.


W lipcu 1918 roku I Armia pod dowództwem M. Tuchaczewskiego zajęła miasto Syzrań, ale później Biała Gwardia wspólnie z Korpusem Czechosłowackim wyparła Armię Czerwoną z tego miasta, jak też z Ufy, Złatousta, Kazania, Symbirska. Wciąż dawały się we znaki skutki niedawnych zaniedbań i anarchii. M. Tuchaczewski udał się osobiście na front, przejechał całą linię samochodem, a następnie konno, szczegółowo ustalając pozycje i zadania wyjściowe oficerom.
9 września 1918 dowódca dał rozkaz do natarcia i realizacji planów bojowych. Oddziały Ugrupowania Symbirskiego ruszyły do przodu na linii ponad 100 kilometrów, zmierzając koncentrycznie do stolicy guberni. Po dniu walk i posuwania się do przodu front został ograniczony do 60 km, a 12 września, po przejściu około 70 km oddziały Tuchaczewskiego jednocześnie z trzech stron stanęły pod bramami Symbirska. Natarcie było tak skuteczne nie w ostatniej kolejności dlatego, że bezpośrednio na pierwszej linii walk przewodził mu sam Tuchaczewski, oraz dlatego, że przedtem zaplecze wroga spustoszył dywizjon kawaleryjski pod dowództwem innego Polaka, P. Borewicza, który na czele kilkuset dobranych rębajłów, prawie wyłącznie Polaków, zupełnie zdezorganizował odwody i głębokie linie obrony Białej Gwardii i Czechów, sprawiając, że liczne miasteczka, wsie i stacje kolejowe zostały oczyszczone z przeciwnika zanim jeszcze dotarła do nich ofensywa Ugrupowania Symbirskiego. (Borewicz szczególnie się wyróżnił w walkach pod Samarą, Syzraniem i Symbirskiem, za co Wojskowa Rada Rewolucyjna I Armii nagrodziła go imiennym złotym zegarkiem). 12 września Symbirsk, miasto ojczyste W. Lenina, został ponownie zajęty przez oddziały rewolucyjne, które parły dalej do przodu, idąc za ciosem. Za cztery tygodnie, od 8 września do 8 października, I Armia posunęła się w walkach o 800 kilometrów, zajmując tysiące wsi, miasteczek oraz dziewięć dużych miast. Żołnierze byli zmęczeni, wycieńczeni. Odwody nie zawsze nadążały za szybko goniącym do przodu frontem. (To było zawsze największą słabością M. Tuchaczewskiego jako stratega wojskowego: potrafił nacierać tak szybko i tak błyskawicznie łamać linie obrony przeciwnika, że odwody z zapasami amunicji, żywności, umundurowania nie nadążały za linią frontu, co powodowało nieraz ogromne komplikacje, łącznie z buntem wygłodzonych oddziałów – jak to zdarzyło się kilkakrotnie właśnie podczas kampanii na Powołżu).
W sumie jednak kampania 1918 roku ujawniła ogromny talent strategiczny M. Tuchaczewskiego i stała się odskocznią jego dalszej kariery. W listopadzie tegoż roku na mocy rozkazu Lejby Bronsztejna – Trockiego, przewodniczącego Wojskowej Rady Rewolucyjnej Rosji, zwycięski dowódca zostaje skierowany na południe kraju, by zapobiec nasuwającemu się stamtąd zagrożeniu. Tam bowiem, nad Donem, Kubaniem i Terekiem, powstała zarówno Armia Kozaków Dońskich generała Krasnowa, jak też Armia Ochotnicza Maja-Majewskiego, wchodząca w skład Białej Gwardii Denikina. Te ugrupowania, choć niezbyt liczne (w sumie 85 tys. żołnierzy) i nie bardzo nawzajem się wspierające, złożone były w większości z byłych oficerów armii carskiej, doskonałych żołnierzy, odważnych, świetnie wyszkolonych, doświadczonych i bitnych. Trocki i Lenin panicznie bali się marszu tych rosyjskich oddziałów na Moskwę, który zresztą już się był pomyślnie rozpoczął. Przerzucono więc na Front Południowy ku pomocy oddziałom już tam walczącym czerwone dywizje: Uralską, Penzeńską, Moskiewsko-Robotniczą. W trybie pilnym wysłano też do oddziałów dodatkowo 2500 żydowskich komisarzy z nakazem rozstrzeliwania na miejscu „defetystów”.
Na czele mającej wykonać przeciwnatarcie 8 Armii stanął M. Tuchaczewski. I ponownie, w ciągu grudnia 1918 do marca 1919 roku cały ogromny region nad Donem i Kubaniem został zajęty przez jego oddziały po zrealizowaniu szeregu brawurowych akcji zaczepnych.
Następnie Tuchaczewski został w trybie pilnym ponownie skierowany na Front Wschodni i 23 marca 1919 stanął w Ufie. Na tym froncie Armia Czerwona miała sto tysięcy bagnetów, 365 dział i 1800 karabinów maszynowych. Przeciwnik pod dowództwem admirała Kołczaka posiadał 130 tysięcy bagnetów i szabel, 210 dział oraz 1300 karabinów maszynowych. Rozgorzały ponownie krwawe walki bratobójcze, w których na 200-kilometrowym froncie wiele spektakularnych sukcesów odniosła 5 Armia pod dowództwem M. Tuchaczewskiego, rozbijając m.in. Korpus Uralski i dwie dywizje Kołczaka. W ciągu lata 1919 zostały szturmem wzięte maista: Złatoust, Jekatierinburg, Czelabinsk, Birsk, Bugulma, Bugurusłan, Troick; jesienią tegoż roku – Petropawłowsk, Tobolsk, Omsk. W ten sposób ogromne tereny między Wołgą a Irtyszem przeszły pod władzę bolszewików. W. Lenin osobiście dziękował M. Tuchaczewskiemu za te zwycięstwa.
Jesienią 1919 roku zasłużony i już sławny oficer został mianowany dowódcą Frontu Kaukaskiego. Nie wnikając w szczegóły powiedzmy, że pod koniec marca 1920 roku wszystkie oddziały Białej Gwardii Denikina zostały albo zniszczone, albo wzięte do niewoli, albo wyparte z Kaukazu, a ich drobne resztki ewakuowały się drogą morską na Krym. Oddziały zaś M. Tuchaczewskiego wzięły do niewoli do stu tysięcy żołnierzy i 12 tysięcy oficerów przeciwnika, zdobyły 330 dział, 500 karabinów maszynowych, 200 tysięcy jednostek broni strzeleckiej, 240 parowozów, sześć pociągów pancernych, mnóstwo innych trofeów. Jednym ze współtwórców tego sukcesu był obok M. Tuchaczewskiego dowódca 11 Armii Frontu Kaukaskiego M. Lewandowski. Jako ciekawy szczegół można też wspomnieć fakt, że podczas walk z Białą Gwardią bolszewicy potrafili naszczuć na nią także ruch islamski, szerzący się ówcześnie na terenie Azerbejdżanu, Dagestanu, Czeczenii, gdy zaś bojownicy islamscy spełnili swą rolę, zostali po prostu przez oddziały czerwone zlikwidowani; zaledwie nędznym resztkom udało się ujść cało do Turcji niedługo po porażce Denikina, przeciwko którego oddziałom walczyli.


29 kwietnia 1920 roku M. Tuchaczewski został mianowany dowódcą Frontu Zachodniego, walczącego z Wojskiem Polskim Józefa Piłsudskiego. Była to już regularna wojna między dwoma sąsiadującymi państwami, sam charakter walk miał nieco inny charakter i cel niż w wojnie domowej. Ciekawe, że Tuchaczewski rozpoczął swe urzędowanie na tym odcinku od poniechania planu natarcia, już opracowanego przez jego poprzedników i zatwierdzonego w Moskwie, i od wystosowania W. Leninowi memorandum, w którym dowodził zalet raczej ofensywy dyplomatycznej i uwypuklał konieczność dążenia do rozwiązań raczej politycznych niż wojskowych. Moskwa uznała niektóre sugestie za słuszne (np. wplątanie Litwy do frontu antypolskiego), ale poleciła niezwłocznie dopracować plan ofensywy na zachód. Miał to być marsz ku panowaniu mafii bolszewickiej nad Europą i światem. Wszelkie środki temu służące uznano za słuszne. „Rewolucja światowa” miała być drogą ku panowaniu nad światem Bronsztejnów, Nachamkesów, Wildsteinów, Rozenfeldów, Blanków. Tuchaczewscy zaś, Lewandowscy, a nawet Stalinowie, mieli być tylko mniej lub bardziej skutecznymi narzędziami w osiąganiu tego „świetlanego” celu...
14 maja 1920 roku sowieckie wojska Frontu Zachodniego przeszły do natarcia i przez cztery dni posuwały się do przodu dość szybko, następnie to parcie zostało wyhamowane, choć jednak w ciągu dwóch tygodni zajęto tereny polskie na głębokość do 100-130 km. Niebawem jednak oddziały polskie przeprowadziły potężne kontruderzenie, w walkach na bagnety dywizje bolszewickie wykrwawiły się, poniosły duże straty i zaczęły pospiesznie się wycofywać na pozycje wyjściowe, ponownie oddając Polakom Połock, Mińsk, Wilno i inne miasta kresowe, od wieków związane z kulturą polską. Była to pierwsza poważna porażka M. Tuchaczewskiego, na Kremlu po cichu podejrzewano, że przezeń zamierzona, gdyż nie chciał walczyć przeciwko ojczyźnie swych przodków. Były to jednak tylko domysły.
Jak jednak interpretował te wydarzenia sam ich główny bohater? Nie stanowi to tajemnicy. W 1923 roku ukazała się w języku rosyjskim, a następnie też w polskim, broszura Michała Tuchaczewskiego Pochód za Wisłę, w której autor pisał o wybuchu tej wojny co następuje: „Przegląd wypadków rozpoczynam od chwili, kiedy Polacy rozpoczęli natarcie na naszym froncie południowo-zachodnim i zajęli Kijów. Ówczesne położenie Rosji sowieckiej było następujące: Kołczak był zlikwidowany na wschodzie, Denikin był zlikwidowany na Kaukazie. Tylko gniazdo Wranglowskie trzymało się na półwyspie krymskim. Na północy i zachodzie (nie licząc Polski) działania były zakończone. Z Łotwą podpisano już pokój. Toteż wystąpienie Polski zastało nas we względnie pomyślnych dla nas warunkach. Gdyby rząd polski umiał był porozumieć się z Denikinem przed jego klęską, gdyby nie był się bał hasła imperialistycznego: «jedna, niepodzielna, wielka Rosja», wówczas uderzenie Denikina na Moskwę, posiłkowane przez ofensywę polską z zachodu, mogłoby było skończyć się dla nas znacznie gorzej i trudno nawet zdać sobie sprawę z możliwości ostatecznych wyników. Ale złożony splot interesów kapitalistycznych i narodowych nie pozwolił zrodzić się temu sojuszowi i armii czerwonej wypadło potykać się z wrogami po kolei, co w znacznej mierze ułatwiło jej zadanie.
Na ogół, na wiosnę r. 1920 mieliśmy możność przerzucić prawie wszystkie nasze siły zbrojne na front zachodni i rozpocząć ciężką walkę z «białymi» siłami Polaków.
Jeśli idzie o obszar działań wojennych, to Tuchaczewski na ten temat wypowiada się dość szczegółowo: „Obszar przewidywanych działań wojennych na froncie zachodnim dzielił się mniej więcej według południka rzeką Berezyną. Brzegi tej rzeki, błotniste i zalesione, na całej swojej przestrzeni są poważną przeszkodą do jej forsowania. Te właściwości zwiększone są jeszcze tym, że w górnym jej biegu, w rejonie m. Lepla – miast. Berezyny – jez. Pelik, znajdują się prawie nieprzebyte błota, porosłe lasem. Na południe, wzdłuż dolnego biegu oraz na wschód i zachód od rzeki, ciągną się nieprzerwane lasy, przeważnie błotniste i bardzo słabo zaludnione. Kolej przecina Berezynę zaledwie w trzech punktach: pod Borysowem, Bobrujskiem i Szaciłkami. Wskutek tego rejon, najwygodniejszy do forsowania rzeki – w kierunku Ihumenia – jest niesłychanie niepodatny dla zorganizowania komunikacji armii. Na północ od błot Berezyny, między Leplem i Dźwiną, znajduje się sucha przestrzeń, wygodna do przesuwania i działań wielkich mas wojska. Prawda, że rejon ten jest poryty przez jeziora, jednakże tutaj wojsko działać będzie w miejscowości ludnej, a przede wszystkim armia czynna ma tutaj wygodne połączenia: rzekę Dźwinę i węzeł kolejowy połocki. Obszar ten Polacy nazywają „wrotami smoleńskimi”.
Na południe od dolnego biegu Berezyny teren staje się zupełnie nieodpowiedni do działań wielkich jednostek wojskowych. Lasy, bagna i słabe zaludnienie są tego przyczyną.
Na ogół, można ustalić dwa kierunki, najwygodniejsze dla naszego uderzenia: wrota smoleńskie i kierunek Ihumenia.
Polacy w tym czasie ustawili się mniej więcej wzdłuż linii Dzisna–Połock – rzeka Ułła – st. Krupki–Bobrujsk–Mozyrz. Cechą dodatnią wrót smoleńskich dla naszego natarcia było, jak już powiedziano wyżej, zaludnienie obszaru, stały grunt i dogodna komunikacja. Cechą ujemną było to, że natarcie wprost od Połocka napotykało na drodze bardzo ciężką przeszkodę – Dźwinę. Zaś uderzenie miedzy Dźwiną a Leplem zmuszało naszą armię, po przejściu do rejonu st. Orzechowna, do załamania swojej linii operacyjnej przez zachodzenie prawym ramieniem co najmniej na 90 stopni. W kierunku Ihumenia można było pozwolić sobie na wygodny ruch po linii prostej. Jak wspomniano wyżej, ruch ten musiał mieć miejsce w rejonie, odznaczającym się bezdrożami i gruntem lesisto-bagnistym, gdzie organizacja tyłów napotkać by musiała, przy naszych nędznych środkach, przeszkody nieprzezwyciężone. Oto dlaczego, przy wypracowaniu planu działań zaczepnych, dla uderzenia głównego zostały obrane wrota smoleńskie. (...)
Według planu głównodowodzącego, główną rolę strategiczna odegrać miał front zachodni. Tu, w rejonie Witebsk–Tołoczyn–Orsza, skupiły się wielkie siły, przewożone z różnych likwidowanych frontów. Wybrany przez głównodowodzącego rejon koncentracyjny rozwiązywał dowództwu frontu ręce, jeżeli chodzi o wybór tego lub innego kierunku operacyjnego. Kilku marszami można było podciągnąć te siły do wrót smoleńskich i w takim samym czasie skoncentrować się w kierunku Ihumenia.
Nasze skupione oddziały nie mogły być podciągnięte do jednakiego poziomu. Te oddziały, które już poprzednio znajdowały się na froncie zachodnim, nie wydawały się godne szczególnego zaufania. Stały one tu przez kilka lat, rozciągnięte szeroko, przy czym wojsko polskie, bardziej przedsiębiorcze, przez ciągłe wycieczki i drobną szarpaninę męczyło i demoralizowało naszych żołnierzy. Tracili działa, karabiny maszynowe i rannych. Jednocześnie z żadnej strony nie stosowano poważnych działań aktywnych. To wszystko, w połączeniu z niepowodzeniami zeszłorocznymi w walkach z Polakami, rzucało na nasze oddziały jak gdyby cień niepewności i pewnej nieśmiałości. Odwrotnie, oddziały, przybywające z innych frontów, dopiero co przez nas zwycięsko zlikwidowanych, pełne były wojowniczego nastroju i bardzo wysokiego napięcia ducha. Zdolność ich do boju była bezwarunkowo wielka.
Oddziały miejscowe frontu zachodniego (48-ma, 53-cia, 8-ma, 10-ta, 17-ta, 2-ga i 57-ma dywizje strzelców) zajmowały linię frontu bojowego. Oddziały, przerzucone z innych frontów, skoncentrowane były w wyżej wskazanym rejonie Witebsk–Tołoczyn–Orsza. Dowództw armii na froncie zachodnim było tylko dwa: dowództwo armii 15-ej i-16-ej. Tym czasem zamierzona koncentracja (stosownie do ilości dwudziestu jeden dywizyj) wymagała nie mniej, jak 4 do 5 dowództw armij. Oddziałów technicznych, łączności i kolejowych było na froncie zachodnim bardzo niewiele, bezwarunkowo za mało do choć trochę poważniejszych działań wojennych. Ściąganie tych oddziałów na ogół znacznie opóźniło się w stosunku do ściągania zasadniczych rodzajów broni, skutkiem czego działania następne odbywać się musiały w nadzwyczaj trudnych warunkach.
Wojsko polskie rozciągnięte było kordonem wzdłuż całej zajętej przez nie linii, mniej więcej równomiernie. Każda ich dywizja starała się wydzielić odwód; armie ze swojej strony czyniły to samo. W ten sposób, oddziały, rozciągnięte równomiernie wzdłuż frontu, eszelonowały się również mniej więcej równomiernie w głąb. Ta pozorna równowaga rozmieszczenia polskiego przez samo swoje założenie rodziła pewne niebezpieczeństwo, a mianowicie to, że dowództwo polskie, bez względu na wysiłki, nie mogłoby skupić w jakimkolwiek kierunku głównej masy wojska. Nasze natarcie zawsze napotkać musiało zaledwie nieznaczną część armii polskiej, a następnie mogło kolejno odpierać przeciwnatarcie odwodów.
Te błędy rozmieszczenia polskiego były przez nas wzięte pod uwagę i przy organizacji natarcia liczono na to, aby silne uderzenie naszych przeważających sił od razu zniszczyło pierwszą linie polską. Ażeby osiągnąć w najkrótszym czasie najlepszy wynik, dowódcy dywizyj otrzymali rozkaz wprowadzenia swoich oddziałów w bój od razu, bez pozostawiania jakichkolwiek odwodów. Nasze oddziały masą swoją gniotły i, w całym tego słowa znaczeniu, znosiły w punkcie uderzenia oddziały pierwszej linii polskiej. Potem kolejne uderzenia odwodów nie były już straszne i odwody dzieliły losy swej pierwszej linii.
Za to pod względem wyszkolenia stan wojska polskiego był na ogół wyższy, niż naszych oddziałów. Uzbrojenie i umundurowanie również było lepsze.
Wzajemny stosunek liczebny naszych i polskich sił po zakończeniu naszej koncentracji równoważył się. Sztab polowy uważał nawet, że będziemy silniejsi. Ale to wynikało stąd, że my liczebność oddziałów obliczaliśmy według walczących. Polacy zaś – według bagnetów i szabel, co znacznie utrudniało wyliczenia.
I wreszcie w dalszym ciągu swych rozważań M. Tuchaczewski szczegółowo referuje swój punkt widzenia na ofensywę majową 1920 roku: Podczas koncentracji naszych głównych sił na froncie zachodnim, Polacy walczyli nadal zwycięsko na południowo-zachodnim. Sukcesy ich odbiły się i na północy. Polacy zajęli Mozyrz i rozpoczęli z powodzeniem natarcie na Rzeczycę. Intensywne wypady i działania drobnych i średnich oddziałów wojska polskiego dały się odczuć na całym froncie zachodnim. Wszystko wskazywało na to, że jesteśmy w przededniu rozpoczęcia przez Polaków ofensywy. Ażeby utrzymać nasze pozycje i nie dać Polakom możności wciągnięcia naszego zasadniczego ugrupowania w narzucone nam działania, stało się dla nas koniecznością przejść od obrony do natarcia. Z tego powodu 14-go maja przedsięwziętą została ofensywa.
Ofensywa ta była rozpoczęta zanim wszystkie nasze siły zdążyły się skoncentrować. Opóźnione dywizje wypadło traktować, jako odwód. Jednocześnie trzeba się było liczyć z tym, że powodzenie naszej pierwszej ofensywy powinno było bezwarunkowo być we właściwym czasie rozwinięte i nie mogło ograniczyć się drobnymi zadaniami chwilowymi.
Plan ofensywy przewidywał przebicie się przez wrota smoleńskie, rozbicie lewego skrzydła armii polskiej i wciśnięcie reszty jej sił w błota pińskie. Plan ten miał tę dobra stronę, że pozwalał w znacznej mierze zaoszczędzić siły. Wrogo względem Polski usposobiona Litwa mogła, w razie naszego posunięcia się naprzód, z powodzeniem osłaniać nasze skrzydło i tyły. Dalej to samo zadanie mogło przypaść Prusom Wschodnim, niezależnie nawet od ich na to zgody. W ten sposób, natychmiast po pierwszym przebiciu się, wszystkie nasze siły mogły być wyzyskane dla działań aktywnych przeciw głównym siłom armii polskiej, a na prawe nasze skrzydło i na tyły moglibyśmy nie zwracać wielkiej uwagi. W kierunku Ihumenia działania armii 16-ej (dowódca Sołłohub, szef sztabu Batorskij) powinny były, po sforsowaniu rzeki Berezyny, uderzyć z frontu w główne ugrupowanie „białych” sił polskich i nie pozwolić im na manewr w celu przeciwdziałania głównemu uderzeniu armii 15-ej.
Oddziały armii 15-ej, działające na północ od rzeki Dżwiny, były złączone pod dowództwem towarzysza Sergiejewa w grupę północną, której za zadanie postawiono sforsowanie Dżwiny w rejonie na zachód od Połocka, dla działania na skrzydło i tyły nieprzyjaciela, walczącego z armią 15-tą.
Armia 15-ta (dowódca Kork, szef sztabu Kuk), jak taran, uderzyła na słabe oddziały dywizji litewsko-białoruskiej, zajmującej mniej więcej bieg rzeki Ułły. Oddziały tej dywizji zostały rozbite, zdemoralizowane i rozproszone zaraz pierwszego dnia. Stopniowe wprowadzanie w bój odwodów polskich wzmogło jeszcze porażkę i jeszcze bardziej moralnie pognębiło armie polską. Nasza ofensywa zaczęła rozwijać się szybko i gwałtownie. Armia 15-ta bez trudności wykonała zwrot we wrotach smoleńskich i szła dalej w kierunku Mołodeczna.
Powodzenie było tak decydujące i tak niespodziewane dla Polaków, że ich naczelne dowództwo dało dowód zupełnej chwiejności i rozpoczęło przerzucanie sił z południowo-zachodniego frontu na zachodni.
Wprowadzenie w akcję tych nowych odwodów odegrało pewną rolę, np., na linii Postawy–Budsław–Ziembin. Wojsko nasze spotkało się z szeregiem uzgodnionych przeciwuderzeń i zostało powstrzymane. Niepowodzenie w przeprawie armii 16-ej jeszcze bardziej skomplikowało położenie. Wypada zauważyć, że prócz przyczyn rzeczowych, które przeszkodziły ofensywie armii 15-ej, miało również miejsce pewne rozproszenie jej sił. Dywizje, rozciągnąwszy się w trzech kierunkach (Postawy–Mołodeczno–Ziembin), nigdzie nie stworzyły ugrupowania napierającego, a dywizja, znajdująca się w odwrocie, nie mogła na czas zdążyć z jednego kierunku na drugi.
Wreszcie decydujące uderzenie Polaków z kierunku Postaw przesądziło losy operacji. Oddziały armii 15-ej zostały złamane i cała armia była zmuszona spiesznie się cofnąć. Jak to bywa zwykle po wielkim przemęczeniu lub wielkim zwycięstwie, ciężkie niepowodzenie akcji w ważnym kierunku błyskawicznie obiega cały front, skutkiem czego równowaga wojska natychmiast się załamuje. Rozpoczyna się szybki odwrót.
Ażeby powstrzymać uchodzące wstecz masy, postanowiono zorganizować obronę wrót smoleńskich w sposób następujący: grupie północnej rozkazano zająć rejon Hermanowicz i zamknąć mocno przejścia między jeziorami: Białym, Jelnem i Żadem; 15-ej armii – przez wzmocnienie jej grupy południowej – zamknąć wejście do błot Berezyny w kierunku Wielkiej Czernicy; pozostałym siłom armii 15-ej – bronić przejść do rzeki Mniuty. Dalsze posuwanie się wojska polskiego w kierunku Połocka dostawało się w kleszcze.
Dowództwo polskie, obawiając się ruchu czołowego, postanowiło przede wszystkim rozbić nasze ugrupowanie północne. Przeciw 18-ej dywizji (świeżo przybyłej do grupy północnej) wysunięto 10-tą dywizje piechoty i 7-mą brygadę rezerwową.
Walka trwała całą dobę i wreszcie 18-ta dywizja musiała cofnąć się z wielkimi stratami. Ale też i nacierający nieprzyjaciel zachwiał się i stracił zdolność do dalszych działań rozstrzygających. To stało się punktem przełomowym w działaniu. Pewne wahanie trwało jeszcze dość długo, ale na ogół wrota smoleńskie zostały w naszych rękach aż do chwili, w której przedsięwzięliśmy drugą, decydującą ofensywę.
Wnioski M. Tuchaczewskiego z wydarzeń maja 1920 roku były następujące: „Pierwsze to nasze działanie miało dla nas duże znaczenie. Wojsko nasze zobaczyło, że może zwyciężać Polaków. Prawda, że wojsko polskie w całym szeregu walk wykazało wyższość swojego wyszkolenia, ale nasza energia, śmiałość i umiejętność grupowania dowiodły na ogół, że nasze oddziały są pod względem taktycznym zdolniejsze od polskich.
To ostatecznie rozproszyło tę chwiejność, jaka istniała w niektórych oddziałach. O przyszłych walkach wszyscy myśleli z hartem w duszy i całkowitą pewnością zwycięstwa.
Drugim ważnym wynikiem naszej pierwszej ofensywy było, że ulżyliśmy położeniu frontu południowo-zachodniego i w najcięższej dlań chwili zmusiliśmy część wojska polskiego do porzucenia kierunku Kijowa.
Wreszcie najważniejszym dla nas wynikiem było zajęcie wrót smoleńskich. Pozwoliło nam to na znacznie łatwiejsze organizowanie dalszej ofensywy i od razu postawiło nasze wojsko na linii kolejowej Mołodeczno–Połock.
I rzeczywiście dowództwo agresora natychmiast podjęło wzmożone i wszechstronne przygotowania do kolejnego ataku na Polskę.
4 lipca 1920 oddziały sowieckie, umocnione przez nowe dywizje, przeszły do przeciwnatarcia i z impetem parły do przodu, zajmując coraz to dalsze tereny, należące ongiś do Rzeczypospolitej. Po trzech tygodniach krwawych walk działania bojowe zostały przeniesione na tereny bezpośrednio przylegające do Warszawy. Z polskiego punktu widzenia sytuacja stawała się katastrofalna, czerwoni władcy Kremla szykowali się do tryumfu nad „trupem Polski”, jak się dobitnie wyrażali.
Sierpień 1920 roku okazał się dla Polski (i reszty Europy, nawiasem mówiąc) brzemienny w daleko idące skutki. M. Tuchaczewski w rozdziale Położenie nad Wisłą wyżej cytowanej książki pisze: „Ciągłe niepowodzenie, ciągłe cofanie się ostatecznie złamały zdolność do boju armii polskiej. Było to już nie to wojsko, z którym wypadło nam się mierzyć w lipcu tegoż roku. Całkowite zdemoralizowanie, całkowita niewiara w możliwość powodzenia podkopały siły zarówno dowódców, jak i rzeszy żołnierskiej. Cofano się nieraz bez żadnego powodu. Tyły były wprost zawalone przez dezerterów. Żadne represje nie mogły odtworzyć porządku i zaprowadzić dyscypliny. Na dobitkę, łączyły się z tym jeszcze obostrzone antagonizmy klasowe.
Przez zastosowanie mobilizacji całej burżuazji i inteligencji polskiej środowiska robotnicze zostały zdławione, ale tętniały buntem.
Przy pomocy sztabu generalnego francuskiego oraz uzbrojenia i zaopatrzenia z Francji, Polska, wobec całkowitej swojej porażki, gorączkowo porwała się do odtworzenia swoich sił bojowych. W tym czasie armia polska nie osiągnęła jeszcze swej ostatecznej struktury, ale za to teraz formowanie szło całą siłą pary. Dywizje drugiej linii z numerami pułków od 101 i wyżej zjawiały się na naszym froncie jedna za drugą. Wreszcie pojawiły się formacje trzeciej linii, tzw. ochotnicze. Te formacje, bez względu na swą młodość i brak wyszkolenia, miały dostateczne zalety bojowe, ponieważ przeważnie kompletowały się z elementów inteligentnych i burżuazyjnych, które, pojmując, że los ich stawia się na kartę, zdradzały wielkie zdecydowanie i upór. Słowem, na tyłach, za Wisłą, prowadzono intensywne przygotowanie nowych sił, mobilizację i akcję formacyjną. Wszystko to spiesznie zbierano razem i rzucano w głównych kierunkach. Pod Warszawą wzmocniono umocnienia.
Stworzono bardzo silny plac zborny od Modlina do Warszawy i nieco bardziej na południe. W tym kierunku ściągano siły ze wszystkich stron. Jeżeli w czasie naszych walk nad Niemnem i Szczarą stosunek wzajemny sił wypadał na naszą korzyść, to obecnie położenie zmieniło się zasadniczo. Front zachodni liczył w swoich szeregach zaledwie 40.000 bagnetów. Za to siły Polaków wzrosły według danych naszego ówczesnego wywiadu do 70.000, w rzeczywistości zaś były jeszcze większe.
Pojmując dobrze swoje położenie bez wyjścia, dowództwo polskie, jak należy sądzić, nie bez udziału francuskiego sztabu generalnego, 6-go sierpnia przedsiębierze prawidłowe, śmiałe postanowienie oderwania swojego wojska od naszych ścigających je mas i zasadniczego przegrupowania sił na całym froncie polskim. Widząc, że losy Polski rozstrzygać się będą nad Wisłą, dowództwo polskie ściąga tu wszystkie swoje siły. Z kierunku lwowskiego odwołuje się prawie wszystkie oddziały polskie. Zostawia się tylko ukraińskie oddziały partyzanckie armii gen. Pawlenki i resztki armii 6-ej, według źródeł polskich, w składzie zaledwie jednej dywizji jazdy. Jednakże należy przypuszczać, że z dywizyj piechoty zostało tu także choć cokolwiek. Cała ta słaba grupa otrzymała za zadanie zabezpieczenie rejonu naftowego. Wszystkie pozostałe siły polskie są przerzucone liniami kolejowymi w kierunku północnym. Dowództwo polskie ryzykuje stratę Galicji, ale ma nadzieję wygrania bitwy generalnej i zbawienia w ten sposób Polski burżuazyjnej. Dlatego cała armia polska koncentruje się nad Wisłą.
Z naszej strony sytuacja wyglądała jak następuje: oddziały frontu zachodniego były wycieńczone i osłabione fizycznie, ale silne duchem i nie bały się przeciwnika. Przeciwnik, dwa czy trzy razy silniejszy, nie mógł powstrzymać naszego natarcia. Działała siła bezwładu uderzenia, siła bezwładu zwycięstwa. Ale jeżeli oceniać nasze ogólne położenie strategiczne, sprawa przedstawiała się bynajmniej nie tak różowo. Jeszcze przed rozpoczęciem kampanii polskiej rozpatrywano zagadnienie połączenia frontów zachodniego i południowo-zachodniego. Wówczas naczelne dowództwo uznało takie zjednoczenie za przedwczesne i projektowało jego urzeczywistnienie przy osiągnięciu południka Brześcia Litewskiego. W istocie błotniste Polesie nie pozwalało na bezpośrednie współdziałanie frontów zachodniego i południowo-zachodniego; dlatego postanowienie powyższe było zupełnie możliwe. Ale kiedy po wyjściu przez nas na wskazaną linię, próbowaliśmy urzeczywistnić zjednoczenie, okazało się, że jest ono prawie niewykonalne wobec zupełnego braku środków łączności. Front zachodni nie mógł jej nawiązać z frontem południowo-zachodnim. Przy pomocy posiadanych przez nas nędznych środków mogliśmy wykonać to zadanie nieprędko, nie prędzej, jak 13-14 sierpnia, a położenie już w końcu lipca stanowczo wymagało natychmiastowego zjednoczenia całego wojska pod wspólnym dowództwem. W rozmowach hughesowych z głównodowodzącym i w telegramach znajdujemy ciągle roztrząsanie tego samego zagadnienia i tych sposobów, jakie przedsiębrano, aby je urzeczywistnić.
Dowództwo frontu zachodniego, licząc, że lada dzień otrzyma do rozporządzenia armie konne 12-tą i 1-szą, już zawczasu przeznaczało im za zadanie ściąganie ku lewemu skrzydłu zasadniczych armij frontu, ale sprawa zaciągała się i zadanie to pozostało otwarte.
Siły frontu południowo-zachodniego nie współdziałały z zasadniczymi siłami frontu zachodniego. Szczególnie mocnym podkreśleniem powyższego była ta okoliczność, że front południowo-zachodni miał przed sobą swoje miejscowe i samo w sobie nadzwyczaj ważne zadanie owładnięcia ośrodkiem obszaru galicyjskiego – miastem Lwowem. Toteż w tym kierunku szły zasadnicze wysiłki frontu południowo-zachodniego, rozchodząc się w fen sposób z wysiłkami frontu zachodniego co najmniej o 90°.
Położenie złożyło się niesłychanie niepomyślnie dla frontu zachodniego. Wychodząc na przedpola Wisły, był on pozostawiony swoim siłom, podczas gdy przeciw niemu były skupione siły całej armii polskiej. Ta okoliczność była już wyżej wyjaśniona przy początku naszych walk nad Wisłą. Wywiad sztabu polowego przeczył naszym wiadomościom o dokonywanym przez Polaków przegrupowaniu, uważając, że wszystkie siły, które były na froncie południowo-zachodnim pozostają naprzeciw niego nadal. W tej sprawie istnieje spór w rozmowie hughesowej.
Do całej tej sprawy wplątała się jeszcze ta okoliczność, że front południowo-zachodni miał wzrok zwrócony w dwu kierunkach – ku Lwowowi i ku Krymowi, skąd w tym czasie działał aktywnie Wrangel. Ciągłe powodzenia frontu zachodniego napełniały mocnym przeświadczeniem o naszym ostatecznym powodzeniu. Projektowano ściągnięcie z frontów zachodniego i południowo-zachodniego całego szeregu dywizji dla przerzucenia ich w kierunku Krymu. Nieraz wypadało walczyć o nietykalność oddziałów.
Na ogół położenie strategiczne można ocenić w następujących słowach: Polacy dokonali śmiałego, prawidłowego przegrupowania, postawili na kartę kierunek galicyjski i skoncentrowali wszystkie swoje siły naprzeciw decydującego frontu zachodniego na czas rozstrzygającego starcia. Nasze siły w tej decydującej chwili były rozdrobnione i zorientowane w różnych kierunkach. Te wysiłki, jakie przedsięwzięło naczelne dowództwo, ażeby przegrupować masę zasadniczą frontu południowo-zachodniego w kierunku Lublina, niestety, dla całego szeregu nieoczekiwanych przyczyn, nie zostały uwieńczone powodzeniem, i przegrupowanie zawisło w powietrzu.
Autorzy francuscy i polscy lubią porównywać bitwę nad Wisłą z bitwą nad Marną. Jednakże w rzeczywistości nie ma tu żadnego podobieństwa.
Nasuwa się za to gwałtem inne porównanie, mianowicie – z działaniem w Prusach Wschodnich w r. 1914. Tam Rennenkampf postawił sobie za zadanie wziąć Królewiec i posunął cała swoją armię na północny zachód, podczas kiedy Hindenburg cofał się na południo-wschód, ku skrzydłu armii Samsonowa. To pozwoliło mu skupić bezkarnie wszystkie siły przeciw połowie wojsk rosyjskich, liczących na współdziałanie sąsiada.
Tymczasem nasza ofensywa rozwijała się bez przerwy. Stawało się jasnem, że nie czas myśleć o wahaniach, odpoczynkach, ale że nadszedł czas, kiedy jednym uderzeniem ostatnim trzeba rozstrzygnąć posunięte daleko wypadki. Niejednokrotnie są dawane wskazówki w tym względzie, podkreślone jeszcze 12 sierpnia dyrektywą głównodowodzącego o konieczności możliwie rychłego zajęcia Warszawy. Rozkaz towarzysza Trockiego nosił ten właśnie charakter.
Dla frontu zachodniego było zupełnie jasne, że główne siły przeciwnika skupione są naprzeciw naszego zasadniczego ugrupowania w rejonie Ciechanów–Modlin–Warszawa. Według naszych obliczeń, przeciwnik, wzmocniony liczebnie, rozporządzał tutaj ilością do 70.000 bagnetów i szabel. W pozostałych kierunkach siły były znacznie mniejsze. Jedynie grupa mozyrska napotykała na swej drodze bardziej uporczywy opór «białych» polskich oddziałów.
Lewe skrzydło, to jest ugrupowanie frontu południowo-zachodniego, cały czas niepokoiło front zachodni. Oczekując co chwila oddania armii konnej do rozporządzenia frontu zachodniego i nawiązania z nią łączności, projektowano stworzenie silnego ośrodka w kierunku Lublina, przez skoncentrowanie tam sił głównych armij konnych 12-ej i 1-ej. Jak już powiedziano wyżej, powstało takie położenie, w którym trzeba było działać szybko i zdecydowanie. Jednocześnie siły frontu zachodniego nie przenosiły 40.000 bagnetów i szabel. W ten sposób wypadło nacierać na przeciwnika, dwa razy silniejszego i przy tym wspartego o tak potężną przeszkodę, jak Wisła. Było oczywistym, że na podstawie zwycięstwa częściowego, na podstawie roz­gromienia naprzód jednego z odcinków frontu polskiego, można było wygrać bitwę rozstrzygającą.
Przy obraniu kierunku głównego uderzenia trzeba było myśleć nie tylko o taktycznych jego zaletach w walce, ale także o zasadniczych życiodajnych magistralach przeciwnika. Skierowanie uderzenia w śro­dek w kierunku Warszawy było zadaniem nad nasze siły. Pozostawało rozbicie jednego ze skrzydeł, prawego lub lewego. Wychodząc na lewe skrzydło przeciwnika, tym samym groziliśmy jego połączeniom z Gdańskiem. Biorąc pod uwagę, że ruch rewolucyjny w Niemczech przerywał normalny przewóz amunicji i broni z Francji dla armii polskiej, że arterią główna było połączenie przez Gdańsk, manewr ten nie tylko wyprowadzał nas na skrzydło zasadniczego ugrupowania polskiego, ale także zagrażał zasadniczej linii polskich połączeń. Dalszą zaletą tego kierunku było to, że nasze oddziały, ażeby to uderzenie wykonać, nie musiały dokonywać żadnych zasadniczych przegrupowań, przez co zyskiwano na czasie, a ponadto nie trzeba było zmieniać naszej zasadniczej linii komunikacyjnej. Ta ostatnia szła od Wilna i Lidy na południo-zachód.
Ujemną stroną wyżej wskazanego kierunku było, że oddziały oskrzydlające zwracały się poniekąd tyłem do granicy Prus Wschodnich, przez co swoboda ruchów operacyjnych, na wypadek nieudanego działania, znacznie się zmniejszała, a nawet powodowała pewne niebezpieczeństwo.
Natarcie na prawe skrzydło zasadniczego ugrupowania polskiego w istocie stawiało przed armiami frontu zachodniego zadanie złamania całego frontu strategicznego polskiego, co poza trudnościami zasadniczymi wobec przeważających sił przeciwnika, komplikowało się jeszcze koniecznością forsowania w tym samym miejscu rzeki Wisły. Poza tym natarcie to wymagało dość złożonych przegrupowań naszych sił i nieuniknionej zmiany linii komunikacyjnej na Kleszczele i Brześć. Było oczywistym, że przeciwnik, znacznie wzmocniony, nie pozwoli nam bezkarnie przeprowadzić takiej manipulacji.
Natarcie dwiema grupami było dla nas zupełnie niemożliwe wobec naszej słabości liczebnej. Tak wiec trzeba było zdecydować się na atakowanie lewego skrzydła polskiego, ubezpieczając się w kierunku Dęblina i licząc na ściągniecie w czasie wykonania działania sił frontu południowo-zachodniego w kierunku Lublina.
8 sierpnia dowództwo frontu wydaje rozkaz o uderzeniu na siły polskie i sforsowaniu Wisły, z wyznaczeniem terminu na dzień 14 sierpnia. Uderzenie główne projektowane jest w rejonie na północ od Warszawy. Armia 4-ta ubezpiecza się do pewnego stopnia w kierunku Torunia, głównymi zaś siłami forsuje Wisłę w rejonie Płocka; armia 15-ta forsuje ją w kierunku Łowicza; armia 3-cia forsuje Wisłę w rejonie Wyszogród–Modlin; armia 16-ta, ubezpieczając się w kierunku Garwolina, głównymi siłami forsuje Wisłę na północ od Warszawy. Grupa mozyrska naciera dalej, aby forsować Wisłę w rejonie Dęblina. Jest ona wzmocniona, na żądanie frontu zachodniego, 58-mą dywizją strzelców ze składu armii 12-ej frontu południowo-zachodniego. Jako linie rozgraniczające wskazano: między armiami 4-tą i 15-tą Maków–Ojrzyn–Płock–Piątek; między armiami 15-tą i 3-cią Brok–Nasielsk–Wyszogród–Sochaczew; między armiami 3-cią i 16-tą Miedznę–Modlin–Błonie; między armią 16-tą i grupą mozyrską Brześć – ujście rzeki Wieprza; między frontami zachodnim i południowo-zachodnim głównodowodzący wyznaczył linię Włodawa–Puławy.
W ten sposób przeciw prawemu skrzydłu zasadniczego ugrupowania polskiego skierowaliśmy niemniej, jak czternaście dywizyj strzelców i III korpus konny. Biorąc pod uwagę wyższość moralną naszych wojsk, mieliśmy całkowite prawo liczyć tu na zwycięstwo.
Zwraca na siebie uwagę bardzo głębokie obejście, dokonywane przez nasze armie. Jednakże obejście takie oparte było na mocnych podstawach. Gdyby przeciwnik spotkał nas przeciwnatarciem na prawym brzegu Wisły, ugrupowanie nasze byłoby mocno skondensowane i oskrzydlające. Jeżeliby zaś «białe» polskie oddziały nie były w możności wdać się z nami w otwartą walkę i cofnęły się za Wisłę, wówczas dla wygody forsowania tej nadzwyczajnie trudnej przeprawy rzeczą niezbędną byłoby dokonać jej na rozległym froncie. Zmuszał nas do tego zwłaszcza brak materiałów pontonowych.
6 sierpnia, na dwa dni przed tym postanowieniem, Polacy w swojej głównej kwaterze ustanawiają następujący plan działań.
W kierunku Lublina pozostają tylko partyzanckie oddziały ukraińskie i polska grupa konna, licząca półtorej dywizji. Wszystkie pozostałe siły przerzuca się nad Wisłę i rozdziela pomiędzy pięć armij.
Naprzeciw naszego prawego skrzydła koncentruje się armia 5-ta w składzie trzech dywizyj piechoty, jednej brygady piechoty oraz wielkiej liczby oddziałów granicznych i różnych nowych formacyj, w ogólnej liczbie 29.000 bagnetów i szabel. Rejon działań Modlin–Maków. Zadaniem jej jest nie dopuścić do dalszego natarcia bolszewików za Bug i Narew.
Armia 1-sza, w składzie czterech dywizyj piechoty, jednej brygady piechoty oraz znacznej ilości ochotniczych i różnych przypadkowych formacyj, koncentruje się na warszawskim przyczółku mostowym i liczy w swoim składzie do 40.000 bagnetów i szabel.
Armia 2-ga, w składzie dwóch dywizyj piechoty i rozmaitych drobnych oddziałów, broni odcinka Wisły na południe od Warszawy do Dęblina i liczy w swoim składzie 16.000 bagnetów.
Armia 4-ta, w składzie trzech dywizyj piechoty, koncentruje się w rejonie na południowy zachód od rzeki Wieprza, ażeby uderzyć na skrzydło naszych nacierających sił głównych. Koncentrację armii 4-ej ubezpiecza armia 3-cia, złożona z trzech dywizyj piechoty i jednej brygady jazdy, działających w kierunku Lublina. Liczebność tych dwu armij dosięga do 22.000 bagnetów.
Oceniając to ugrupowanie «białych» sił polskich, trzeba uznać jego zupełną celowość wobec powstałych warunków i położenia. Jednakże wydaje się, że pomimo, iż w wyniku swoim dało ono całkowite zwycięstwo, w kierunku rozstrzygającym (lubelskim) skupiono za mało sił. O ile by nie było błędów z naszej strony i ubezpieczenie tego kierunku zostało zmasowane, ugrupowanie to nie tylko nie mogłoby było zachować czynnie, ale byłoby ponadto zgniecione.
Tak więc, na odcinku naszych armii 4-ej, 13-ej i 3-ej, mających w swoim składzie dwanaście dywizji piechoty i dwie dywizje jazdy, Polacy mogli wystawić zaledwie trzy i pół dywizji piechoty, prawda, że w pełnym składzie, oraz różne drobne oddziałki. Mieliśmy zupełną możność zadać tu przeciwnikowi druzgocący cios, odsłaniając jego lewe skrzydło i połączenia. Armia 16-ta wiodła natarcie czołowe na najpotężniejsze polskie ugrupowanie i musiała związać je przez czas rozwijania się całego działania. Za to lewe nasze skrzydło było niewygodnie ustosunkowane pod względem sił. Przeciw dwom dywizjom grupy mozyrskiej i trzem dywizjom armii 12-ej, działającym w kierunku Lublina, Polacy wystawili sześć dywizji piechoty, doprowadzonych do pełnego składu, i w ten sposób mieli tu przewagę.
W dalszym ciągu swych wywodów dowódca wojsk sowieckich szczegółowo i względnie obiektywnie analizuje posunięcia taktyczne obu stron, choć też nie szczędzi uwag krytycznych ani przeciwnikowi, ani sobie. Poświęca też kilka stron wydarzeniom, które powszechnie są zwane bałamutnie „cudem nad Wisłą”. Nie było tu wszelako żadnego „cudu”, a tylko dobra żołnierska robota zarówno sztabu polskiego, jak i legionów, która sprawiła, że armie agresora zostały rozbite i wyparte daleko na wschód. Inna rzecz, że później dyplomacja polska nie potrafiła zabrać dla pożytku Kraju wszystkich owoców tego zwycięstwa. Oddajmy jednak jeszcze raz głos marszałkowi Tuchaczewskiemu i spójrzmy jego okiem na wydarzenia sierpnia 1920 roku: „Naczelne dowództwo, biorąc pod uwagę konieczność utrwalenia lewego skrzydła frontu zachodniego, daje 11 sierpnia o godzinie 3 frontowi południowo-zachodniemu dyrektywę o niezbędności zmiany ugrupowania i wysłania bez najmniejszej zwłoki armii konnej w kierunku Zamość–Hrubieszów. Obliczenie czasu i przestrzeni wykazuje, że to wskazanie naczelnego dowództwa mogło być bezwarunkowo wykonane przed przejściem polskiego ugrupowania południowego do natarcia. Gdyby nawet wykonanie opóźniło się nieco, to oddziały polskie, które przeszły do natarcia, byłyby postawione wobec nieuniknionego zupełnego pogromu, bo tyły ich otrzymałyby uderzenie naszej zwycięskiej armii konnej.
Jednakże wobec położenia, wynikłego w Galicji, gdzie kolejne ugrupowania, przeprowadzane do tej pory, kierowane były na Lwów, wykonanie tego wskazania zostało zatrzymane. 12 sierpnia głównodowodzący w rozmowie hughesowej zaznacza, że ta zwłoka w wykonaniu jego dyrektyw jest dla niego niezrozumiała i potwierdza swoja dyrektywę. Kiedy wreszcie przystąpiono do wykonania, było już prawie po niewczasie. Ale, co najgorsze, nasza zwycięska armia konna wplatała się w owych dniach w zacięte walki o Lwów, tracąc bezpłodnie czas i siły na jego umocnionych pozycjach w walce z piechotą, jazdą i potężnymi eskadrami lotniczymi. Walki całkowicie pochłonęły armię konną, która do wykonania przegrupowania wzięła się tak późno, że nic pożytecznego w kierunku Lublina zdziałać już nie mogła.
Tym czasem armia 12-ta przejęła rozkaz do 3-ej armii polskiej, z którego wynikało jasno, że Polacy gotują się do ofensywy przeciwko naszemu lewemu skrzydłu w rejonie rzeki Wieprz. Nawiasem mówiąc, rozkaz ten wydał się nieprawdopodobnym sztabowi polowemu, co daje się zauważyć z rozmowy hughesowej, z której wynika, że według danych wywiadu wszystkie wymienione przez nas oddziały nie są do nas przerzucone, lecz działają nadal na froncie południowo-zachodnim. Niestety, rozkaz był prawdziwy.
Armia 16-ta prowadziła swoje natarcia bez wyników na północ od Warszawy. Położenie składało się tak, że rzeczą niezbędną było wzmocnić nasze lewe skrzydło i jednocześnie dać armii 16-ej możność zaczęcia działań w kierunkach, mniej przez przeciwnika umocnionych. W związku z tym 14 sierpnia dowództwo frontu daje rozkaz, aby armia 16-ta szukała przeprawy na południe od Warszawy i żeby wydzielić jedną dywizję strzelców do odwodu frontu w rejonie miasta Łukowa. Do wykonania powyższego przystąpiono. (...)
Podczas przeprowadzania tych przegrupowań armia polska przeszła do ofensywy. Oddziały grupy mozyrskiej zostały łatwo rozbite, rozproszone i rozpoczęły bezładny odwrót. Armia 16-ta zaczęła odczuwać uderzenia flankowe, co było tym dotkliwsze, że właśnie przeprowadzano przegrupowanie i że łączność dywizyj z dowództwem armii była przerwana. Wynikało to ze zbyt wielkiej odległości polowego sztabu armii od linii bojowej. To wydarzenie stało się dla nas nadzwyczaj groźne, zwłaszcza, że armia konna uporczywie działała nadal w kierunku Lwowa, zamiast działać w kierunku Lublina.
Niestety, o ofensywie polskiej dowództwo frontu dowiedziało się dopiero 18-go sierpnia z rozmowy hughesowej z dowódcą armii 16-ej. Ten ostatni o ofensywie dowiedział się dopiero 17-go. Grupa mozyrska nic nie dała znać o tym, co się stało.
Dowódca armii 16-ej, meldując w rozmowie hughesowej o wynikłym położeniu, wypowiedział się za koniecznością odwrotu dla zorganizowania się, ale nie uważał ofensywy «białych» polskich oddziałów za poważną i przewidywał możność zlikwidowania jej. Jednakże zestawienie danych wywiadu o przeciwniku z faktem tej ofensywy, która zaczęła się zza Wieprza, zmusiło do innego poglądu na tę okoliczność. Dowódca frontu natychmiast wydaje rozkaz całkowitej zmiany zadania dla armij frontu.
Na naszym lewym skrzydle położenie przedstawiało się groźnie. Na naszym prawym skrzydle, dzięki niezrozumiałym działaniom armii 4-ej, nie było zupełnie możności szybko skończyć z nacierającym przeciwnikiem. Na odwrót, armia 4-ta, wysforowawszy się do Włocławka, z góry skazywała się na bardzo ciężkie położenie.
Wydany zostaje rozkaz treści następującej: armia 4-ta w pełnym składzie, pomagając w drodze armii 15-ej, ma na 20-go sierpnia bezwzględnie skoncentrować się w rejonie Ciechanów–Przasnysz–Maków. Telegram szefa sztabu frontu zachodniego dawał armii 4-ej dyrektywę, aby, jeżeli współdziałanie z armia 15-tą będzie ją zatrzymywało w ruchu, tego współdziałania unikała, ponieważ celem jej jest skupienie się we wskazanym rejonie i w oznaczonym terminie. Armie 15-ta i 3-cia otrzymały za zadanie powstrzymywanie przeciwnika i zabezpieczenie koncentracji odwodów armii 4-ej. Armia 16-ta miała za zadanie cofnąć się nad rzekę Liwiec. Grupa mozyrska – ubezpieczać lewe skrzydło armii 16-ej. Armia 12-ta otrzymała rozkaz rozpoczęcia natarcia, celem związania przeciwnika, nacierającego zza rzeki Wieprz. 21-ej dywizji armii 3-ej i jednej dywizji armii 16-ej rozkazano forsownym marszem skierować się do odwodu frontu w rejonie Drohiczyn–Janów.
Było oczywiste, że straciwszy czas i możność zadania przeciwnikowi klęski, samiśmy wpadli w ciężkie położenie i zmuszeni jesteśmy do odwrotu. Znając charakter walk i działań przy naszych przerywanych i rozrzedzonych frontach, dowództwo frontu nie łudziło się, że się nie utrzymamy i że odwrót będzie trwał prawdopodobnie do linii Grodno–Brześć. Tam mieliśmy możność wlać w szeregi tych 60.000 ludzi uzupełnienia, którzy już byli w eszelonach i szli marszem do batalionów zapasowych naszych armij. Tam mogliśmy odpocząć, zorganizować się i przejść z powrotem do ofensywy. Ale zasadniczym warunkiem tego było wyprowadzenie w dobrym stanie naszych armij z wynikłego położenia. Dlatego oderwanie się armii 4-ej stanowiło źródło pewnego niepokoju; postawiono jej zatem ostateczny termin odwrotu.
Jednak nie na tym koniec naszych nieszczęść. Brak środków łączności i błądzenia armii 4-ej po manowcach korytarza gdańskiego widocznie przeszkodziły dowódcy tej armii w otrzymaniu wydanego rozkazu w swoim czasie. Na dobitkę nieszczęścia, dowódca armii 4-ej, oderwany od sztabu frontu i od armij sąsiednich i wobec tego nie mający pojęcia o ogólnym położeniu na froncie, uważał to ostatnie za zupełnie pomyślne, a odwrót – za rzecz zupełnie nie na czasie. 19-go sierpnia, wypadkowo połączywszy się z dowódca frontu, w rozmowie hughesowej wyraził mu cały swój pogląd, lecz otrzymał potwierdzenie kategoryczne wydanego rozkazu. Samo się przez się rozumie, że armia 4-ta tyle straciła czasu, iż we właściwym terminie nie mogła w żadnym razie wypełnić postawionego jej zadania. Okoliczność ta w związku z dezorganizacją grupy mozyrskiej, która doszła do szczytu, i z tym, że przeciwnik, który się od nas nauczył śmiałości, nacierał tu ze wściekła szybkością, z góry skazywała armię 4-tą prawie na pewną zgubę. Jedyna nadzieja mogła być jeszcze w tym, że przeciwnik, dla organizacji swoich tyłów, zatrzyma się choć na czas jakiś lub zwolni tempo swojej ofensywy. Ale tego przeciwnik nie zrobił. Dnia 20-go sierpnia, odrzucając oddziały armij 16-ej w nieładzie i bijąc po kolei we flankę oddziałów armij 3-ej i 15-ej, przeciwnik zajmuje linię Przasnysz–Maków–Ostrów–Bielsk–Brześć. Tym czasem armia 4-ta dopiero maszeruje ku Przasnyszowi i znajduje się w rejonie Ciechanowa. 22-go sierpnia przeciwnik, wychodzi na linię Ostrołęka–Łomża–Białystok. Armia 4-ta dopiero zbliża się do pierwszego punktu. Oddziały armij 15-ej i 3-ej wytężają wszystkie siły, aby zatrzymać natarcie przeciwnika i pozwolić armii 4-ej przejść wąskim korytarzem między Narwią a granicą wschodnio-pruską. Ale to zadanie okazuje się niewykonalnym. Armie 3-cia i 15-ta w nierównych walkach, w jak najcięższym dla siebie położeniu, tracą znaczną część sił, a armii 4-ej już uratować nie mogą. Większą jej część przeciwnik przyciska do granicy Prus Wschodnich i zmusza do przejścia na terytorium niemieckie.
Tak kończy się ta nasza świetna operacja, wobec której drżeć musiał cały kapitał europejski, który odetchnął swobodnie dopiero po jej ukończeniu.
Polacy, włożywszy w swoją kontrofensywę tę całą resztę energii, jaka im została, stracili dech i nie mogli rozwinąć osiągniętych powodzeń. Nasze oddziały w najżałośniejszym stanie ściągały na linię Grodno–Wołkowysk i stąd wracały do swoich armij. Praca zawrzała na nowo. Uzupełnienia zostały wlane do istniejących nadal kadr i po mniej więcej 2–3 tygodniach siły frontu były przywrócone. Jednakże przywrócenie tych sił pojmować trzeba względnie. Przybyłe uzupełnienie było nieumundurowane, nieobute, pomimo pory jesiennej.
O ofensywie można było myśleć dopiero po otrzymaniu umundurowania. Zaś bez ofensywy trudno mówić o wartości bojowej wojska. Gdyby przeciwnik przeszedł do ofensywy zanim my byśmy to zrobili, to nie ulega najmniejszej wątpliwości, że bylibyśmy pobici. Jednakże nastrój w wojsku był dobry. Przegrana operacja wywoływała w nim pragnienie nowej ofensywy. Mieliśmy wszystkie warunki, żeby znowu zwrócić szczęście na naszą stronę. Cała sprawa polegała na tym tylko, kto wcześniej się przygotuje i kto wcześniej przejdzie do natarcia. Niestety, położenie gospodarcze republiki nie pozwoliło nam urzeczywistnić naszego zadania. Polacy przeszli pierwsi do ofensywy i odwrót nasz stał się nieunikniony.
Armia konna, która przybyła na kierunek lubelski z wielkim opóźnieniem, była wysunięta przez naczelne dowództwo celem wykonania głębokiego zagonu na Zamość, ale to już było poniewczasie.
Na zakończenie swych rozważań M. Tuchaczewski usiłuje w swoisty sposób usprawiedliwić siebie, zdjąć winę z siebie w ten paradoksalny sposób, że... bierze cały ciężar odpowiedzialności na siebie, a wybiela awanturnicze i bandyckie decyzje polityków, którzy rzucili byli czerwone hordy na Polskę, nie doceniając ani mocy ducha jej żołnierza, ani kwalifikacji dowódców, co też ostatecznie było prawdziwą przyczyną klęski Rosji w tej wielkiej wojnie na śmierć i życie dwu cywilizacji. M. Tuchaczewski pisze: „Zasadniczy wniosek z naszej kampanii r. 1920 jest ten, że przegrała ją nie polityka, ale strategia. Polityka postawiła przed armią czerwoną trudne, ryzykowne i śmiałe zadanie. Ale czy to ma oznaczać, że zadanie to było postawione nieprawidłowo? Nie było ani jednego wielkiego dzieła, któreby nie wymagało śmiałości i zdecydowania. I jeżeli porównać rewolucję październikową z naszą zewnętrzną ofensywą socjalistyczną, to oczywiście trzeba przyjść do wniosku, że zadanie październikowe było znacznie śmielsze, znacznie bardziej karkołomne. Czerwony front miał możność wypełnienia postawionego mu zadania, ale go nie wypełnił. Za zasadniczą przyczynę nieudania się operacji należy uznać za mało poważny stosunek do zagadnień przygotowania dowództwa wojskowego, środków technicznych brakło głównie dlatego, że nie zwrócono na nie należytej uwagi. Dalej, brak przygotowania niektórych naszych wyższych dowódców czynił niemożliwym poprawianie na miejscu braków dowodzenia technicznego. W chwili decydującego starcia rozejście się prawie pod kątem prostym głównych sił zachodniego i południowo-zachodniego frontu przesądziło niepowodzenie działania właśnie w tej chwili, kiedy front zachodni był wciągnięty w ofensywę nad Wisłą. Nieskoordynowane działania armii 4-ej wyrwało nam z rąk zwycięstwo i, w ostatecznym obrachunku, pociągnęło za sobą naszą katastrofę. Klasą robotniczą Europy zachodniej na wieść o ofensywie naszej armii czerwonej wstrząsnął ruch rewolucyjny. Żadne hasła narodowe, które rzucała burżuazja polska, nie mogły przyćmić istoty rozgrywającej się wojny klasowej. To poczucie objęło i proletariat, i burżuazję Europy i wstrząśnienie rewolucyjne ogarnęło świat. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy byli wyrwali z rąk burżuazji polskiej jej burżuazyjną armię szlachecką, wówczas rewolucja klasy robotniczej w Polsce stałaby się faktem dokonanym. A pożar ten nie dałby się ograniczyć ścianami polskimi. Jak wzburzony potok, rozlałby się po całej Europie zachodniej. Tego doświadczenia rewolucji z zewnątrz armia czerwona nie zapomni. l jeżeli kiedykolwiek burżuazja europejska wyzwie nas do nowej walki, to armia czerwona potrafi ją pogromić, zaś rewolucję w Europie wesprzeć i rozprzestrzenić.
Oczywiście, czerwony „sos” był konieczny przy serwowaniu tak trefnego dania, jak analiza dotkliwej militarnej klęski reżymu komunistycznego w 1920 roku, klęski, której tenże reżym nigdy nie wybaczył ani Tuchaczewskiemu, rozstrzelanemu w 1937 roku, ani polskim oficerom, w zbrodniczy sposób wymordowanym w 1940 roku w Katyniu i innych miejscach masowych zbrodni komunizmu...


Józef Piłsudski, niejako w odpowiedzi na tekst M. Tuchaczewskiego, opublikował w 1924 roku swoją rozprawę pt. Rok 1920, w której przedstawiał – nieraz polemicznie w stosunku do twierdzeń radzieckiego dowódcy – własną wizję wydarzeń.
Rok 1920 – pisał – pozostanie w dziejach co najmniej dwóch państw i narodów rokiem na długo pamiętnym. Na ogromnej arenie, pomiędzy brzegami Dniepru, Berezyny i Dźwiny, a z drugiej strony Wisły, rozstrzygały się w walce wojennej losy nasze polskie i sąsiedniej z nami Sowieckiej Rosji. Rozstrzygnięcie walki rozstrzygnęło zarazem na czas pewien i losy milionów istot ludzkich, które reprezentowane były wtedy przez walczące na tej ogromnej przestrzeni wojsko i jego wodzów. Nie chcę wchodzić w dociekania, czy boje, toczone w tym roku, swym znaczeniem nie obejmowały znacznie szerszych kręgów, niż zakreślone one były granicami obu państw, będących w sporze wojennym, niechybnym jednak jest, że napięcie nerwów w całym świecie cywilizowanym było niezwykle duże i ku nam, ówczesnym żołnierzom, skierowane było mnóstwo ócz, napełnionych to trwogą, to nadzieją, to łzą goryczy, to uśmiechem szczęścia. Nic więc dziwnego, że ciekawość dotąd pyta o wyjaśnienie zagadek i wątpliwości, które dręczyły ongiś ludzi. Zrozumiałą również jest ciekawość nasza, głównych aktorów ówczesnych dziejowych zdarzeń, w stosunku do działań, myśli i nawet wszelkich szczegółów pracy tych, z którymi ongiś skrzyżowaliśmy szpady. P. Tuchaczewski (nie mogę znaleźć innej formuły, gdyż nie wiem, czybym określeniem rangowym nie uraził w czymkolwiek swego byłego przeciwnika) wydał świeżo książeczkę p.t. «Pochód za Wisłę», ja zaś zostałem zaproszony przez polskich tej książeczki wydawców o danie dla polskiej publiczności swojej tego dziełka oceny i przeciwstawienia myślom i ujęciom każdorazowej sytuacji wodza jednej z partyj walczących myśli i takiegoż ujęcia wodza z naszej strony. Sądzę, że wydawcy mieli w tej sprawie myśl szczęśliwą, gdyż taka jednoczesna obserwacja obu stron walczących daje największe zbliżenie do realnej prawdy i stanowić może bardzo dobrą podstawę dla każdego z poważnych badaczy historii. Niechybnie p. Tuchaczewski ma przede mną przewagę pierwszeństwa, że tak powiem – przewagę inicjatywy, – zaczął pierwszy. A z tego powodu zgodnie z celami wydawnictwa jestem z góry związany zarówno układem pracy p. Tuchaczewskiego, jak jej metoda i jej konstrukcja; w pracy zaś literackiej równie dobrze, jak i w pracy wojennej, jest to niemało ważna przewaga. Wobec tego jednak, że i w naszym spotkaniu wojennym losy pod względem inicjatywy sprzyjały nie mnie, lecz partii przeciwnej, zgodziłem się chętnie na propozycje wydawców, gdyż sama metoda ujęcia pracy przez p. Tuchaczewskiego niezwykle sprzyja zadowoleniu szeroko odczuwanych u nas potrzeb wyświetlenia wielu zjawisk, przeżytych przez nas tak głęboko w przełomowym dla naszej ojczyzny r. 1920.
Mianowicie – p. Tuchaczewski, wydając pod powyższym tytułem swe prelekcje na dopełniającym kursie akademii wojennej w Moskwie, poszedł w ograniczeniu ich treści tak daleko, że zawarł ją, jak mówi we wstępie, «w obszczem stratiegiczeskom obzorie opieracij, a razsmotrienja stratiegiczeskich dietalej i takticzeskich sojedinienij» zdecydował uniknąć zupełnie. Z tego powodu dziełko p. Tuchaczewskiego staje się dostępne szerokiemu kołu czytającej publiczności. Strategia bowiem, tak ogólnie pojęta, bez związania jej ściślej zarówno ze szczegółami tej dziedziny, jak i z taktycznymi działaniami wojska, oswobadza piszącego czy mówiącego od ciężko strawnej dla ogółu analizy wojennych sytuacyj, nie wymaga trudnych do odcyfrowania dla przeciętnego czytelnika szkiców i map, a zarazem przenosi czytelnika i słuchacza do tej dziedziny, gdzie zaczyna panować niekiedy wszechwładnie nieuchwytny nieraz dla ścisłej analizy czar sztuki wojennej. Dziedzina zaś każdej sztuki jest tą, gdzie przeciętnie wykształcony człowiek obraca się względnie swobodnie, a przynajmniej swobodnie się czuje; gdy jest wystawa obrazów, wszyscy nie malujący rozpowiadają wcale swobodnie o artystach i ich metodach, gdy zaś jest wystawa wojny, nie ma szerzej omawianego tematu, jak strategiczne błędy i zalety głównych aktorów wojny, których właśnie udziałem jest dziedzina strategicznej sztuki wojennej. Gdy więc nasz Stańczyk mówi, że najwięcej na świecie jest lekarzy, dających porady chorym, to śmiem zaprzeczyć znakomitemu rodakowi, stwierdzając, że podczas wojen najwięcej jest mądrych strategików, operujących swobodnie w dziedzinie strategicznych operacyj. Gdy zaś echa wojny ubiegłej drżą jeszcze w powietrzu, gdy nieraz starzy i młodzi uczestnicy tak niedawnych jeszcze klęsk i zwycięstw gwarzą wśród chętnych słuchaczy o swych przejściach, wdzięczny jestem p. Tuchaczewskiemu, że swą metodą pracy zachęcił mnie do skrzyżowania jeszcze raz z nim szpady, tym razem niewinnie na papierze, w nadziei, że w ten sposób przyczynimy się obaj do gruntowniejszych i bardziej uzasadnionych rozpraw wśród strategicznych amatorów w obu naszych ojczyznach.
Gdy mówię o skrzyżowaniu szpad i stwierdzam przewagę p. Tuchaczewskiego, bo ma ich wybór, spieszę od razu zaznaczyć, że mam swoje przewagi, z których nie omieszkam skorzystać. Pierwszą z nich jest fakt, że dzieje postawiły mnie wyżej od p. Tuchaczewskiego. Dowodził on większą, co prawda, lecz jednak tylko częścią wojsk sowieckich, walczących ongiś z nami, gdy ja bytem naczelnym wodzem wojsk polskich. Gdy więc on, jako podwładny, nieraz z konieczności był krępowany w swoich zamierzeniach rozkazem przełożonych i wyznaczeniem mu środków dla prowadzonej przez niego walki, ja tego skrępowania nie miałem. Z tego też powodu w dziedzinie najogólniejszych strategicznych działań z musu musiałem sięgać szerzej i obracać się w rejonach wojennej sztuki i w myślach, z nią związanych, w wyższym kręgu, niż to było udziałem p. Tuchaczewskiego. Pocieszam się tym, że ta naturalna przewaga jest przez p. Tuchaczewskiego zupełnie negowana, gdyż czyni on mnie w swoich rozumowaniach także podwładnym rozmaicie: to generalnemu sztabowi «Ententy», to znowu kapitalistom całego świata.
Pozostaje do omówienia inna przewaga z mojej strony, z powodu której przez dłuższy czas się wahałem, czy mam się podjąć w ogóle pracy, o którą mnie proszono. Jeżeli p. Tuchaczewski przez celowe, jak zaznaczyłem, ograniczenie siebie do najogólniejszych strategicznych rysów operacyj przez siebie dowodzonych stał się dostępnym dla względnie szerokiego koła czytającej publiczności, to równocześnie z tym wyrządził sobie krzywdę, gdy mówiąc i wydając książkę o historycznej swej pracy dowodzenia wielką ilością wojsk, obniżył ją do rozmiarów jednej tylko funkcji wodza, sprawiając tym często wrażenie wiatraka, obracającego się w pustej przestrzeni. (...)
Niewątpliwie dla historii każdej z wojen nieodzownym źródłem jest historia pracy duszy każdego z wodzów, dowodzących wojną. Wpływ bowiem, jaki ma ta praca na losy wojny, jest tak wielki, że historia wojny staje się bez tego niezrozumiałą, często dziwaczną mieszaniną faktów i fakcików, nieujętych w żaden system, tak, że zjawisko zwycięstwa czy klęski nie daje się przyczynowo ująć i wisi w jakiejś abstrakcyjnej pustce, niewiadomo dlaczego, upiększając głowę jednych laurem, a oblewając żarem wstydu twarze innych.
Dlatego też książeczka p. Tuchaczewskiego jest niechybnie źródłem historycznym; spowiada się w niej p. Tuchaczewski ze swych myśli wodza i daje wyraz tej pracy dowodzenia.
Lecz wtedy ta niezwykła abstrakcyjność pracy daje nam obraz człowieka, który – jak mówiłem – miele tylko własny mózg czy własne serce, wyrzekając się lub nie umiejąc dowodzić codziennie wojskiem w jego pracy, która to praca nie tylko nie zawsze odpowiada myślom i zamierzeniom wodza, lecz nieraz mu zaprzecza lub zmuszona jest zaprzeczyć przez działanie i pracę wojsk nieprzyjacielskich.
Nie chcę przez to powiedzieć, że p. Tuchaczewski istotnie tak dowodził, nie chcę w całej pełni korzystać z przewagi, mi w ten sposób danej, lecz nie mogę się oprzeć wrażeniu, że bardzo wiele zjawisk w operacjach 1920 r. zawdzięczać należy nie czemu innemu, jak wielkiej skłonności p. Tuchaczewskiego do dowodzenia wojskiem w ten właśnie abstrakcyjny sposób. Wobec zaś tego, że w swoim typie dowodzenia nie znajdowałem nigdy tej skłonności i o swojej pracy dowodzenia nie mógłbym, gdy idzie o historię, tak pisać i myśleć, gdym wreszcie się zdecydował podjąć proponowanej mi pracy, nie wyrzekam się tej naturalnej przewagi w naszej odnowionej walce na papierze, którą mi da analiza, wiążąca moje myśli i moją pracę mózgową z pracą wojsk, z pracą dowódców, którzy mi byli wówczas podwładni”...
Oczywiście, ten ostatni zarzut jednego marszałka pod adresem innego jest raczej nie trafny, M. Tuchaczewski, dokładnie tak jak J. Piłsudski, słynął właśnie z bardzo umiejętnej pracy zarówno z kadrą oficerską, jak i z masą żołnierską. Była ta umiejętność jednym ze źródeł wielu militarnych sukcesów ich obu, aczkolwiek w bezpośredniej konfrontacji lepszym okazał się Józef Piłsudski (choć nie wiadomo, czy czasem nie bez pomocy, i to świadomej, swego znakomitego przeciwnika)...
Aby wnieść jasność do sprawy, wypada jednoznacznie stwierdzić, że w sierpniu 1920 roku nad Wisłą nie było żadnego „cudu”.
Jak powiedział generał niemiecki Jodl, „gdy w cuda zaczynają wierzyć żołnierze, kampanię można uważać za przegraną”. To nie Najświętsza Panna, ani tym bardziej księża czy niewiasty modlące się po kościołach zwyciężyli bolszewików, lecz dokonał tego oręż polski, umiejętne dowodzenie i odważna walka żołnierzy. Gdyby tego nie było, nie pomogłyby ani modły, ani nawet hipotetyczny wallenrodyzm Tuchaczewskiego, którego nie można wykluczyć, ale co do którego trudno też żywić zupełną pewność.


Jednym z dość dwuznacznych osiągnięć Michała Tuchaczewskiego w późniejszym okresie było (wspomniane na początku tego eseju) utopienie we krwi zbuntowanego garnizonu w Kronsztadzie (18 tysięcy marynarzy i żołnierzy, 200 dział, ponad 100 karabinów maszynowych) oraz bezwzględne rozprawienie się z powstaniem chłopskim w guberni tambowskiej w 1921 roku (z użyciem broni chemicznej). Być może chciał w ten sposób zrehabilitować się w oczach reżymu za porażkę nad Wisłą. Nie miał zresztą wyboru, skoro wlazł między wrony, musiał krakać jak ony.
Od sierpnia 1921 roku M. Tuchaczewski pełnił obowiązki naczelnika Akademii Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej (RKKA) w Moskwie. Na tym stanowisku budował od podstaw system radzieckiego szkolnictwa wojskowego. Był zresztą nie tylko znakomitym organizatorem, ale też świetnym teoretykiem, uczonym i wykładowcą, jak też wielce utalentowanym mówcą. Cieszył się dzięki swej pracy i zaletom ogromną popularnością w ZSRR. Trudno się temu dziwić, obok bowiem zupełnie wybitnych walorów zawodowych, posiadał marszałek Tuchaczewski niepospolitą kulturę ogólną, był znawcą muzyki światowej (jako jeden z pierwszych poznał się na geniuszu D. Szostakowicza), literatury, malarstwa. Dlatego też zresztą był ulubieńcem elit artystycznych Rosji, gdyż rozumiał, że „imperatoris non supra grammatikos”... A jednak od 1922 roku bezpieka sowiecka zaczęła dyskretnie obserwować poczynania M. Tuchaczewskiego, ponieważ dwaj aresztowani wówczas za antyradziecką działalność oficerowie wyznali na przesłuchaniu, że inspiratorem ich aktywności był właśnie on. Informacja o tym trafiła do Stalina, który był zdania, że „ponieważ nie jest to wykluczone, jest możliwe”. Ale inni przywódcy partii i dowódcy wojskowi zatuszowali sprawę, choć było wiadomo, że Tuchaczewski prawie otwarcie występował przeciwko dominacji aparatu partyjnego w wojsku. Na domiar podczas jednego z publicznych wykładów expressis verbis obwinił Józefa Stalina o nieudolność i spowodowanie porażki w wojnie z Polską. Rzecz jasna, dyktator po prostu nie mógł mu tego wybaczyć. Dopóki jednak władza Stalina była słaba, nie trzeba było zbytnio się obawiać represji. Później sytuacja się zmieniła.
Od 1925 roku Tuchaczewski był szefem sztabu RKKA; od 1928 dowódcą Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Jego zasługą było m.in. zorganizowanie powietrzno-desantowych oddziałów w składzie Armii Radzieckiej. Jako zastępca ministra obrony narodowej ZSRR (od 1931) położył też duże zasługi dla rozwoju przemysłu zbrojeniowego w tym kraju, szczególnie zaś produkcji czołgów i samolotów. Na jego wniosek rozwinięto też lotnictwo torpedowe, które później przeobraziło się w lotnictwo uzbrojone w rakiety.
M. Tuchaczewski o kilkanaście lat wyprzedził niemieckich teoretyków, opracowując nowoczesne koncepcje prowadzenia wojny, w których na pierwsze miejsca wysuwały się właśnie lotnictwo i formacje pancerne, a nie, jak to było poprzednio, kawaleria i piechota. Spod pióra tego znakomitego żołnierza wyszło ponad 120 tytułów prac naukowych (książek i artykułów), poświęconych ważnym aspektom sztuki wojskowej. Marszałek G. Żukow nazywał później Tuchaczewskiego „gigantem myśli wojskowej”, człowiekiem niesłychanie mądrym, myślącym, szeroko wykształconym. Także Józef Stalin zresztą doceniał kwalifikacje marszałka i powierzał mu nieraz odpowiedzialne misje wojskowo-dyplomatyczne o wielkiej wadze gatunkowej.
W styczniu 1936 roku marszałek M. Tuchaczewski stanął na czele oficjalnej delegacji ZSRR, udającej się do Londynu na ceremonię pogrzebu króla Wielkiej Brytanii Jerzego V. Jak wiadomo, takie uroczyste spotkania są z reguły wykorzystywane także do dyskretnie podejmowanych doniosłych kroków dyplomatycznych i politycznych. Tak się stało i tym razem, M. Tuchaczewski przekazał władzom brytyjskim ważny list od rządu sowieckiego i odbył szereg spotkań z dyplomatami Zjednoczonego Królestwa, które doprowadziły do polepszenia i pogłębienia stosunków i współpracy między obu państwami.
Nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że po drodze do Londynu marszałek M. Tuchaczewski zatrzymał się w Warszawie, gdzie mu zorganizowano konferencję prasową. Świetnie posługujący się językiem polskim wybitny obcy dowódca i dyplomata wywarł duże wrażenie na warszawskich dziennikarzach.
W Wielkiej Brytanii potraktowano marszałka ZSRR z wielkim szacunkiem, ale też z angielską rezerwą; wbrew uprzednim przyrzeczeniom nie umożliwiono mu zwiedzenia ani brytyjskich zakładów lotniczych, ani jednostek wojskowych, na których uzbrojeniu znajdowały się najnowsze rodzaje broni. Tuchaczewski pisał później o angielskiej przewrotności (w czym zresztą zupełnie miał rację), ale postępowanie Brytyjczyków świadczyło m.in. i o tym, że obawiali się marszałka, słusznie uważali go za wytrawnego specjalistę także w dziedzinie techniki wojskowej, który nieuzbrojonym okiem może uchwycić takie szczegóły prezentowanego uzbrojenia, które pozwolą później sowietom na doskonalenie własnej produkcji. Byłoby to czymś w rodzaju gratisowego udzielenia licencji, a przecież W. Brytania wolała zarabiać grube miliardy dolarów na eksporcie już wyprodukowanej broni do ZSRR.
We Francji M. Tuchaczewskiego potraktowano bardziej gościnnie, wpuszczono do najnowszych laboratoriów wojskowych, zademonstrowano supernowoczesne samoloty, czołgi i działa, a nawet zapoznano z obowiązującą wówczas taktyką prowadzenia walk powietrznych. Wszystko to świadczyło o prostoduszności Francuzów, którzy nadal widzieli w Rosji, tym razem sowieckiej, swego geopolitycznego sprzymierzeńca. A przecież znana to prawda, że państwa mają interesy, ale nie mają przyjaciół. Tym bardziej – państwa totalitarne...
Jeszcze w 1936 roku M. Tuchaczewski ostrzegał Stalina przed agresją Niemiec i postulował konieczność forsownego rozwoju sfery wojskowej w ZSRR. Być może to też zaciążyło na jego losie, Dżugaszwili bowiem miał przed 1941 rokiem sympatie proniemieckie. W 1937 roku wywiad niemiecki podsunął szpiegom czeskim w Rzeszy, a ci następnie dyplomatom radzieckim w Czechosłowacji sfabrykowane materiały o tym, że rzekomo marszałek M. Tuchaczewski ma powiązania z wywiadem Polski i Niemiec. Kremlowscy sykofanci spazmatycznie chwycili za te „kompromitujące” materiały i wytoczyli mu forsowny proces.

[Niemcy zastosowali skutecznie chwyt zalecany przez starochińską filozofię wojny jeszcze przed dwoma tysiącami lat. W dawnym chińskim traktacie pt. „36 chytrych sztuczek” czytamy: „Zheng Huangong zanim zaatakował państwo Kuai, wypytał najpierw o najwybitniejszych, najzdolniejszych, najmądrzejszych i najbardziej odważnych oficerów państwie Kuai, po czym wpisał ich nazwiska na listę, oświadczając pisemnie, iż nada im stanowiska i przydzieli ziemie państwa Kuai, jakie zdobędzie. Następnie przygotował przed murami miasta mały ołtarzyk, pod którym zakopał ową listę, ofiarując koguta i knura na znak zawarcia przymierza. Władca państwa Kuai, obawiając się rebelii, kazał zabić swych najlepszych oficerów. Hang Huangong zaatakował Kuai i zdobył je”. Generalissimus Józef Stalin musiał tę starochińską dykteryjkę znać, gdyż był człowiekiem niezwykle oczytanym. A jednak też postanowił nie ryzykować i najlepszą kadrę dowódczą kazał pozabijać – ku ogromnej radości sztabu generalnego Wehrmachtu].

Wydaje się, że Tuchaczewski był w areszcie torturowany, wystosował bowiem z więzienia list do ówczesnego szefa bezpieki sowieckiej (nieco później zresztą też rozstrzelanego) Jeżowa, w którym wyznawał: „Zostałem aresztowany 22-go maja, przewieziony do Moskwy 24-go, przesłuchany po raz pierwszy 25-go, a dziś, 26-go maja, deklaruję, że rzeczywiście istniał antyradziecki spisek wojskowy, i że ja stałem na jego czele. Niniejszym zobowiązuję się samodzielnie wyjaśnić wszystkie szczegóły dotyczące tego sprzysiężenia, nie tając ani nikogo z uczestników, ani żadnego faktu czy dokumentu. Spisek został zawiązany w 1932 roku. W nim uczestniczyli: Fridman, Ałafuzow, Prymakow, Putna i inni, o czym zakomunikuję osobno”... Podczas następnego przesłuchania marszałek dodawał, że w 1928 roku został wciągnięty przez Jenukidze’go do organizacji prawicowej, jeszcze wcześniej zaś zbliżył się z Bucharinem i snuł z nim plany obalenia ustroju socjalistycznego. Wyznawał również, że od 1925 roku utrzymywał kontakt z wywiadem niemieckim, który tajnie wspierał antyrządowe poczynania w ZSRR, wykorzystując w szczególności działaczy wysokiego stopnia żydowskiego przede wszystkim pochodzenia. Wydaje się, że te „szczere wyznania” zostały na marszałku wymuszone biciem, pogróżkami i torturami.
Nie można wykluczyć (ale nie sposób też ich dowieść) kontaktów marszałka M. Tuchaczewskiego z niemieckim wywiadem i kontrwywiadem wojskowym. Wiadomo, że wielokrotnie spotykał się, a nawet przyjaźnił z radcą wojskowym ambasady niemieckiej w Moskwie von Twardowskim. Widocznie wojskowa opozycja antystalinowska w ZSRR zamierzała podjąć współpracę z antyhitlerowską opozycją wojskową w Trzeciej Rzeszy; obie jednak zostały unieszkodliwione. Wiadomo również, że pewne koła białej emigracji rosyjskiej na Zachodzie wiązały swe nadzieje na obalenie reżymu bolszewickiego właśnie z osobą Tuchaczewskiego i widziały w nim pierwszego kandydata na antykomunistycznego Bonapartego w Rosji. Ponieważ zaś środowiska emigracyjne były naszpikowane agentami sowieckiej bezpieki, wszystkie te plany od początku doskonale znał towarzysz Kaganowicz, który też w pewnym momencie postanowił „wrzód przeciąć”...
12 maja 1937 roku zaproszono Tuchaczewskiego na Kreml, serdecznie mu pogratulowano awansu służbowego, a 21 maja marszałek został aresztowany, przewieziony do Moskwy i niebawem rozstrzelany. (Współczesna historiografia rosyjska o ukierunkowaniu nacjonalistycznym jest zdania, że marszałka M. Tuchaczewskiego zlikwidowano jako „antysemitę”, ponieważ nie ukrywał swej awersji do Żydów i ponoć nosił się z zamiarem „zrzucenia przemocą żydowskiego jarzma z Rosji”. Patrz m.in. książka W. Uszkujnika, Paradoksy historii; polskie wydanie Gdańsk 1996).


11 czerwca 1937 roku zapadł wyrok w procesie wysokich dowódców Armii Czerwonej. Michał Tuchaczewski, Hieronim Uborewicz, Witold Putna, Jona Jakir, Robert Ejdeman, Borys Feldman, Witalij Primakow, August Kork zostali pozbawieni stopni wojskowych i skazani na karę śmierci. Wszyscy byli ideowymi komunistami i stali się łupem innych komunistów. Zanim ich zlikwidowano, musieli przejść potworny okres przesłuchań, tortur, bicia, poniewierania, znęcania się, okaleczania. Oto fragment jednego z nocnych przesłuchań marszałka Tuchaczewskiego wiosną 1937 roku na Łubiance.
„Jeżow: – Podejrzany, były marszałek Tuchaczewski, nie chce się przyznać do zarzucanych mu czynów. Nie przyznaje się do autorstwa oryginalnych, przedłożonych mu tekstów dokumentów, choć noszą jego własny podpis. Nie przyznaje się też, że pobierał pieniądze od obcego mocarstwa na cele kontrrewolucyjne. Oskarżony odrzuca też zarzut, że obiecał pomoc niemieckim kapitalistom w restauracji w ZSRR ustroju kapitalistycznego, choć przecież wiemy, że przyrzekł im w przyszłości odstąpienie Ukrainy i krajów bałtyckich.
Tuchaczewski: – Nie! Nigdy nie paktowałem z obcymi mocarstwami. Przyznaję się natomiast do tego, że prowadziłem legalną korespondencję zagraniczną, co jest szczegółowo odnotowane w dzienniku służbowym. Żadnej innej dokumentacji nie prowadziłem. Możecie mnie fizycznie unicestwić. Ale mojego ducha nie złamiecie. Po raz setny twierdzę, że nie mam nic wspólnego z zarzucanymi mi czynami, ani ja, ani też inni oskarżeni. To już wasza tajemnica, kto sprokurował takie bzdurne zarzuty przeciw najwierniejszym synom partii i ojczyzny...
Jeżow: – Ponownie przypominam obwinionemu, że mówiąc prawdę może tylko pomóc sobie i swojej rodzinie. Wy swym uporem straciliście wszystkie ulgi przewidziane w naszym ustawodawstwie, wszystkie humanitarne paragrafy, ale powinniście liczyć się z rodzinami, z przyjaciółmi, z tym, co ich czeka.
Tuchaczewski: – A gdzie na świecie jest takie prawo, by potomni odpowiadali za winy krewnych? Był taki czas w Rosji, że Iwan Groźny mordował niewinnych ludzi i ich rodziny, ale to było ponurym wymysłem obłąkańca!...
Jeżow: – Jeszcze raz oskarżonemu radzę ze skruchą przyznać się. To tylko ulży obwinionemu i jego najbliższym. Dowody są bezsporne.
Tuchaczewski: – Wasze dowody mojej rzekomej zbrodni to zwykła prowokacja ciemnych sił. Twierdzę, że żadnych dokumentów nie podpisywałem. Pamiętajcie kaci, nigdy nie złamiecie mnie, nie ugnę się pod naciskiem. Wasz szantaż świadczy tylko o waszej słabości. Siłą chcecie mi wbić do głowy to, czego nie zrobiłem.
Jeżow: – Milczeć! Przesłuchiwany nie ma prawa obrażać proletariackiej sprawiedliwości! Niewinny, niewinny... Kto więc napisał tyle papierów? Udusimy, o ile nie wydasz swoich sekretów. Musisz wiedzieć, że NKWD nie aresztowuje niewinnych. Zostałeś aresztowany, a zatem jest logiczne, że posiadamy dowody twojej zdrady. Mamy ich pełną teczkę. Patrz, oto one. Nie patrzysz! Nie w smak ci fakt, że poznaliśmy tajemnicę twoich machlojek. Nas nie wywiedziesz w pole. NKWD jest znane na całym świecie z nieomylności. Wrogowie nas znają i drżą przed nami.
Tuchaczewski: – Nic dziwnego. Ja też bym drżał, gdybym wcześniej poznał wasze metody. Drżą, bo znają waszą ślepotę polityczną i waszą tępotę umysłową; tępą brzytwą nikt się nie ogoli, tylko się pokaleczy...
Jeżow: – Nikogo nie interesuje twoje zdanie, zbrodniarzu! Nie masz żadnego prawa wypowiadać swoich zbrodniczych myśli. Możesz tylko pokornie odpowiadać na stawiane pytania...
W tym momencie na odsiecz przesłuchującym przybył osobiście Andrzej Wyszyński, prokurator generalny ZSRR, który z miejsca przejął inicjatywę.
Wyszyński: – Jestem upoważniony przez lud pracujący ZSRR do ostatecznego przesłuchania obwinionego celem zakończenia śledztwa i sporządzenia aktu oskarżenia (...). Jeśli się nie mylę, jesteście z pochodzenia szlachcicem i byłym carskim oficerem?
Tuchaczewski: – Pytający też nie jest proletariackiego pochodzenia. Pytający jest polskim przybłędą i byłym mienszewikiem. Przeszedł na stronę bolszewików jedynie wtedy, gdy przejęli władzę. Jesteś prokuratorem, bo nienawidzisz wszystkiego, co dla Rosjanina jest święte. Mój ojciec, dziedziczny szlachcic, ożenił się z pańszczyźnianą chłopką. W naszym domu panowały liberalne stosunki. Zostałem wychowany w miłości do prostych ludzi. Wychowałem się wśród biedoty wiejskiej. Wchłonąłem z mlekiem matki troski i radości ludu rosyjskiego.
Wyszyński: – Nie agituj nas! Chcesz nam wmówić, że twój ojciec był bolszewikiem? Twój ojciec udawał, aby tym łatwiej zdzierać skórę z chłopów. Chcesz twierdzić, że i ty urodziłeś się bolszewikiem? Nie uderzaj w sentymenty! Nic nie potrafi uśpić czujności NKWD. Nie ma ceny, za którą można by kupić sumienie czelisty. Kochał lud, ojczyznę! To są szumne frazesy. Kochał wszystko, a sprzedał za trzydzieści judaszowych srebrników!
Tuchaczewski: – Nieprawda! Nic i nikogo nie sprzedałem: ani ludu, ani kraju, ani też władzy radzieckiej w jej najkrytyczniejszych momentach. Stałem w jednym szeregu z ludem...
Jeżow: – Stanąłeś w jednym szeregu z ludem, aby wkraść się w jego zaufanie i później od wewnątrz rozsadzić nasz ustrój. Znamy się na tych sztuczkach!
Tuchaczewski: – To bezczelne kłamstwo, zwykła potwarz. Sam Lenin mnie cenił, a co wy wówczas robiliście?
Wyszyński: – To głupota, wyrzekać się dowodów, które są na stole, tak jak i wyrzekać się swoich podpisów. Przecież to samobójstwo na raty. To, co twierdzisz, to bzdury. Aż wstyd człowiekiem targa, że taki tchórz jak ty jeszcze niedawno był marszałkiem. Posiadamy też i inne dowody, o których przesłuchiwany zapewne również powie, że to bzdury i wymysł Czeka. Wiemy, że utrzymywałeś kontakty z agentem kapitalistycznym Judaszem Trockim!
Tuchaczewski: – Tak. Utrzymywałem z Trockim kontakt służbowy. Byłem służbowo podległy Trockiemu, gdy był on prawą ręką Lenina i pełnił funkcję komisarza obrony. Później żadnych kontaktów z Trockim nie miałem.
Jeżow: – Łżesz jak pies! Mamy dowody licznych waszych wspólnych przestępstw przeciw pierwszemu państwu proletariackiemu na swiecie...
Tuchaczewski: – Pokażcie, jeśli macie coś przeciwko mnie od Trockiego! No, pokażcie!
Jeżow: – Po co ci pokazywać. I tak zaprzeczysz. Marny z ciebie polityk Postawiłeś na zdechłego konia i przegrałeś.
Tuchaczewski: – Milcz zdrajco!
Wyszyński: – Oskarżony znajduje się tu, aby składać zeznania zgodnie z przepisami, odpowiadać lojalnie i wyczerpująco na pytania stawiane przez upoważnionych do tego urzędników. Niedozwolona jest krytyka i obrażanie zasłużonych i wiernych synów ludu rosyjskiego. Proszę odpowiadać, czy oskarżony otrzymywał od niemieckich generałów instrukcje, by zmotoryzować naszą piechotę i samolotami przerzucać w razie potrzeby na wrogi teren?
Tuchaczewski: – Nie, nie otrzymywałem żadnych instrukcji od obcych generałów. Koncepcja desantów powietrznych i zmotoryzowania piechoty jest moim własnym pomysłem...
Wyszyński: – Czy oskarżony zna język niemiecki?
Tuchaczewski: – Nie tylko.
Jeżow: – Znajomość języków obcych jest pomocna w szpiegostwie. Lojalny obywatel nie potrzebuje znać języków obcych. Jak zdobędziemy świat, zaprowadzimy powszechnie język prawdziwy – rosyjski, jakim porozumiewa się towarzysz Stalin.”...
Po dalszej uciążliwej wymianie zdań Jeżow kazał straży więziennej „rozmiękczyć twardy kark” Tuchaczewskiego, co też ci nie omieszkali kolbami karabinów uczynić. Marszałek jednak nadal odmawiał podpisania protokołów przesłuchań.


Aleksander Hertz w tekście „O władzy Stalina” (1937) stwierdzał: „Kształtowanie się władztwa stalinowskiego nie odbywa się na drodze pokojowej ewolucji. Towarzyszą mu momenty wysoce dramatyczne. Przede wszystkim, jak wiemy, Stalin był jednym z uczestników elity partyjnej. Swe wyjątkowe stanowisko musiał przeto osiągać przez podporządkowanie sobie pozostałych uczestników i usunięcie możliwych współzawodników. Oto jeden z aspektów rozpraw z innymi przywódcami partyjnymi, jeden z aspektów drogi, która wiedzie do ostatnich krwawych procesów moskiewskich. Ale dołącza się tu i aspekt drugi. Elita bolszewicka była elitą partyjną, która nawet przy Leninie zachowywała swoiste cechy, właściwe elitom partyjnym. Tymczasem władca tego typu, co Stalin, musi opierać się na własnej elicie, stanowiącej jego świtę, która składa się z ludzi całkowicie mu oddanych, uznających jego posłannictwo i zawdzięczających jemu całą swą sytuację polityczną i życiową. Taką elitę tworzy Stalin, biorąc jej uczestników z państwowo-partyjnego aparatu biurokratycznego. Przeważają tu ludzie bez poważniejszego stażu, reprezentujący inne środowiska partyjne niż dawna elita. Siłą rzeczy wytwarza się starcie pomiędzy dawną elitą partyjną a wodzem i jego nową elitą. Wygrywane tu są nastroje mas partyjnych, stosowane są metody propagandowe, różnorodne posunięcia personalno-taktyczne. Stara elita wykazała małą odporność i bez większego trudu udało się Stalinowi zadać jej wiele śmiertelnych ciosów. O krwawych tych perypetiach możemy mówić tylko bardzo ogólnikowo. W gruncie rzeczy o istotnych szczegółach procesów moskiewskich właściwie nic nie wiemy. Jedno jest pewne – że formalne oskarżenia nie mogą być poważnie traktowane...
Jedno zdaje się być pewne: jesteśmy świadkami powstawania w Sowietach jednostkowego władztwa autokratycznego, sprawowanego przez wodza, który jest wyposażony w legendę o posłannictwie. Ten typ władztwa musi mieć decydujące znaczenie dla całej struktury państwowej. Nowa konstytucja sowiecka, która wprowadza formy plebiscytowe, której jednym z celów jest rozbudowa potężnego, sprawnie działającego, ale całkowicie uzależnionego aparatu biurokratycznego, jest szczególnie charakterystyczna dla tego typu władztwa...
Taka ewolucja struktury władztwa pociąga za sobą groźne niebezpieczeństwa i dla przyszłego rozwoju kraju, który temu władztwu podlega. Mamy tu do czynienia z władztwem, które przy pozorach siły nie jest trwałe, które dla zachowania swego istnienia zmuszone jest nieustannie przeciwdziałać wszelkim próbom powstawania samodzielnej inicjatywy społecznej”...
Z kolei Artur Rundt w książce pt. „Sowiety tworzą nowego człowieka” (polskie wydanie: Warszawa 1932) usiłował sformułować własny punkt widzenia na ówczesną rzeczywistość radziecką w następujący sposób: „Najbardziej widoczną cechą systemu sowieckiego, która działa za bardzo gęstą zasłoną, jest jego bezprzykładna gwałtowność.
Caryzm był potężny. Fale siły jednak, które wysyłał jako władza centralna, były słabe. Nowy ustrój, który zajął miejsce „niemego potwora”, caryzmu, ł się dosięga ostatniego obywatela w najbardziej oddalonych zakątkach kraju. Car wycisnął mechaniczne piętno tylko na zewnętrznej muskulaturze ciała narodu, nowy ustrój zaś stosuje dożylne zastrzyki, których skuteczność daje się odczuć w ostatnich rozgałęzieniach układu krwionośnego”.


A jednak zrozumienie ogólniejszych psychosocjalnych mechanizmów reżimu totalitarnego nie wyjaśnia do końca tej konkretnej sprawy, jaką jest osobista tragedia życiowa takiego geniusza wojskowego, jak marszałek Tuchaczewski. Coś musiało być na rzeczy. Ale co? Interesującą wersję interpretacji tych zdarzeń zaproponował w swej książce wspomnień pt. „Zapiski” (Londyn 1955) były minister spraw zagranicznych ZSRR Michaił (Mojżesz) Litwinow. Według niego Józef Stalin doszedł w 1928 roku do konkluzji, że kanclerz Niemiec Stresemann zmierza do zorganizowania bloku państw kapitalistycznych (Niemiec, Anglii i Francji), który byłby skierowany przeciwko ZSRR. Dawały tej tendencji świadectwo liczne oznaki w stosunkach między owymi państwami, przede wszystkim wycofanie wojsk francuskich z Zagłębia Ruhry, złagodzenie pozycji w sprawie odszkodowań niemieckich itd. Zaniepokojony dyktator ukuł machiaweliczny plan przeciwdziałania tej tendencji przez rozbicie zarysowującego sojuszu antysowieckiego.
W grudniu 1928 roku do Berlina przybyli z oficjalną misją wojskową trzej wysokiej rangi oficerowie Armii Czerwonej: szef sztabu generalnego Tuchaczewski, Jakir i Uborewicz. Odbyto jednak nie tylko rozmowy oficjalne, ale i tajne. Jak podaje Mojżesz Litwinow, trzej wyżej nazwani dowódcy „powiedzieli w trakcie sekretnych spotkań swym niemieckim rozmówcom, że są gotowi współpracować z armią niemiecką przeciwko partii komunistycznej i że w odpowiedniej chwili przejmą stery rządu i ustanowią w ZSRR wojskowy rząd proniemiecki. Nie należy więc podejmować żadnych kroków dyplomatycznych lub wojennych przeciwko Moskwie, ani tworzyć przeciw niej bloków międzynarodowych”. Obalenie rządu sowieckiego w drodze wojny – wyjaśniał Tuchaczewski – spowodowałoby powstanie w Moskwie władzy profrancuskiej i proangielskiej, podczas gdy wojskowy zamach stanu na Kremlu doprowadzi do utworzenia rządu proniemieckiego i zapewni Niemcom dostęp do niewyczerpanych bogactw naturalnych i do ogromnego rynku wewnętrznego Rosji. Była to oczywiście prowokacja Stalina, o czym generalicja niemiecka pojęcia nie miała. Litwinow pisze: „Niemcy, jak się zdaje, połknęli przynętę”... Sprawy nie udało się jednak do końca utrzymać w tajemnicy, gdyż generałowie poinformowali rząd berliński o tajnych pertraktacjach. Dowództwo niemieckich sił zbrojnych wyasygnowało pół miliona Reichsmark na finansowanie rzekomych sowieckich spiskowców; kwota ta została przelana na nazwisko Jakira w jednym z banków wiedeńskich. Wiadomość o tej transakcji została przechwycona prze agenta sowieckiego wywiadu wojskowego i przekazana do Moskwy. Szef GRU generał Berlin osobiście poinformował o tym Stalina i był wielce zaskoczony, że zamiast wyrazów uznania otrzymał rozkaz natychmiastowego odwołania agenta do kraju, który został już na pierwszej radzieckiej stacji kolejowej przejęty przez oficerów GPU i więcej nikt nigdy go nie widział.
Nieco później jedna z grup trzymających władzę w Niemczech przekazała do Moskwy odnośne tajne dokumenty, Stalin widocznie też stchórzył i nie ratował swoich agentów, których zmełła na drobną mąkę machina sowieckiej bezpieki. Tuchaczewski też nie odważył się wyznać, że działał w Niemczech na rozkaz dyktatora, gdyż zostałoby to przez bezpiekę zinterpretowane jako perfidne i potworne pomówienie wodza. Do końca też chyba wierzył, że Stalin każe go niebawem wypuścić z aresztu. Ten jednak wolał pozbyć się niewygodnych i inteligentnych dowódców, którzy niebawem zostali osądzeni i rozstrzelani.
Piotr Jaroszewicz, wieloletni premier PRL we wspomnieniach „Przerywam milczenie” (Warszawa 1991) wyznawał: „Wielka okrutna czystka w armii radzieckiej w latach 1936-38 miała szczególnie antypolski akcent. Fala terroru zabrała wówczas z armii wiele Polaków i byli oni traktowani wyjątkowo okrutnie... Myślę, że nienawiść do Polaków mieściła się w programie zbliżenia z Niemcami. Obok Stalina główną rolę grał w tym Mołotow. W tej kampanii antypolskiej mieściło się też rozwiązanie Komunistycznej Partii Polski i wymordowanie polskich komunistów w ZSRR”. A może zresztą także bestialski mord popełniony w Warszawie także na emerytowanym premierze PRL i jego żonie, gdyż wiedzieli oni i rozumieli zbyt wiele...


W archiwach rosyjskich dotychczas są przechowywane liczne donosy na Tuchaczewskiego, wystosowane do GPU przez urzędników różnych resortów, którzy mieli się z marszałkiem tak czy inaczej zetknąć. Z reguły figuruje w nich jako „faszysta”, „polski szpieg”, „antysemita” czy „antykomunista”. Ale wydaje się, że jego los jest wyrazem także jakiejś ogólniejszej prawidłowości. Tej mianowicie, że ludzie prawdziwie wybitni są nienawidzeni przez ludzi zwykłych i pospolitych. Ideologię zaś do tego zoologicznego odruchu dorabia się zgodnie z duchem czasu.
Kto nie zrozumiał, że człowieka wielkiego nie tylko się popiera, lecz także ze względu na dobro ogólne musi się go zwalczać, z pewnością jest jeszcze wielkim dzieckiem, – lub sam wielkim człowiekiem”. (Fryderyk Nietzsche, Wędrowiec i jego cień, s. 120). Gmin zaś, czyli tzw. lud, nigdy nie składa się z osób wielkich, dlatego jego przywódcy również wrogo traktują tych, którzy się wznoszą nad przeciętność.
Człowieka kierującego się zuchwałością, wolą, bezwzględnością i nieustraszonością otaczają szpiedzy państwa i narodu. Ależ tak, narodu! W narodzie – Wy, dobrotliwi ludzie, wyobrażacie Sobie, że jest on jakimś cudem doskonałości – powszechnie zapanowała policyjna mentalność. Jedynie ten, kto wyprze się swego Ja, kto „wypiera się” samego siebie, jest narodowi miły.” (Max Stirner, Jedyny i jego własność).
Marszałek Tuchaczewski nie należał, jak wiadomo, do mięczaków, które „wyrzekają się siebie” na widok szefa. Jego zaś porażka w 1920 roku wcale nie spowodowała klęski Rosji, ani jej nowego reżymu. Wręcz przeciwnie, ta wojna skończyła się pokojem, który konsolidował nowe państwo socjalistyczne, i to w granicach rozleglejszych, niż to przed wojną proponował Polsce W. Lenin. Kiedyś Montaigne napisał, że „sukces tylko wówczas jest zwycięstwem, gdy łoży kres działaniom wojennym”. A przecież Tuchaczewski – mimo pozornej porażki – doprowadził do pokoju z Polską, której bolszewicy w swoim czasie strasznie się obawiali. Dlatego też Tuchaczewskiego uważano w Moskwie raczej za zwycięzcę, a i on się nie czuł specjalnie przegranym. To zaś kryło w sobie zarodek swoistego niebezpieczeństwa.
Niccolo Machiavelli pisał w Rozważaniach o dylematach zwycięskiego dowódcy wojskowego: „Powiem natomiast temu wodzowi, o którym sądzę, że niechybnie dosięgnie go jad niewdzięczności: dwie stoją przed tobą drogi. Albo zaraz po zwycięstwie opuścić armię i oddać się w ręce swego władcy, zważając na to, aby nie popełnić żadnego zuchwałego lub zdradzającego ambicję czynu; władca wyzbędzie się wszelkiej podejrzliwości i wynagrodzi cię lub przynajmniej nie skrzywdzi. Albo – jeśli nie chcesz tego uczynić – wkrocz odważnie na drogę zupełnie odmienną. Rób wtedy wszystko, aby podbity kraj pozostał w twych własnych rękach; zjednaj sobie wojsko i ludność, zawieraj sojusze z sąsiadami,... przekupuj innych dowódców, usuwając tych, których nie uda ci się pozyskać. W ten sposób ukarzesz zawczasu twego władcę za niewdzięczność, którą by wobec ciebie ukazał. Innych dróg nie ma, Jednakże ludzie nie potrafią być ani całkiem źli, ani całkiem dobrzy. I dlatego zawsze dzieje się tak, że po odniesionym zwycięstwie dowódca nie chce opuścić armii, nie jest w stanie skromnie się zachować, nie potrafi chwycić się środków gwałtownych, ale i zasługujących na pewne uznanie. Pozostaje on więc w niezdecydowaniu, które stanowi o jego zgubie”...
Tak się też stało z marszałkiem Tuchaczewskim, któremu, jako wybitnemu rywalowi, Stalin zbytnio nigdy nie ufał, a którego się zawsze obawiał.
Nawiasem mówiąc, Stalin zdawał sobie sprawę nie tylko z ewentualnego zagrożenia płynącego dlań ze strony wybitnych dowódców wojskowych, ale też z tego, że trzeba, by było ich dość wielu, tak, aby musieli pilnować się nawzajem. Stąd zawrotne awanse i błyskotliwe kariery polskie w armii radzieckiej. Stalin widocznie był świadom również takich cech polskiego usposobienia jak ambicja, zawiść, skłonność do intryg i donosicielstwa, używał więc dowódców polskiego pochodzenia do „wyciszania” Rosjan i Żydów, a jednocześnie kierował negatywną energię tamtych na „polskich panów”, dla siebie rezerwując rolę nietykalnego sędzi najwyższego. By zachować równowagę, trzeba było oczywiście pozwalać na przemian różnym ugrupowaniom poskromić rywali z obozu przeciwstawnego, lecz tylko do pewnych granic, nigdy nie pozwalając nikomu na odniesienie decydującego i ostatecznego zwycięstwa. Ale do „puszczania krwi” trzeba było koniecznie doprowadzać, by uspokoić rozjątrzone nastroje.
Komedii sądowej nad Tuchaczewskim dokonali czterej sowieccy generałowie: Dybienko, Alksnis, Blücher, Biełow, którzy jednomyślnie podjęli decyzję o fizycznej likwidacji marszałka. Minął jednak zaledwie rok, a wszyscy oni także zostali rozstrzelani na mocy wyroku kolejnego trybunału. Zło wróciło do swych sprawców dokładnie w tejże postaci, w jakiej od nich wyszło. Czerwone koło dokonało pełnego obrotu dookoła osi. Nie zmienia to jednak faktu, że rozstrzelano nie tylko marszałka Tuchaczewskiego, ale i jego żonę (w Orle 1942); córka zaś odsiedziała kilkanaście lat w więzieniu, później aż do śmierci w 1982 roku pracowała jako redaktor w Wydawnictwie Wojskowym Ministerstwa Obrony ZSRR.
W obecnej Rosji marszałek M. Tuchaczewski jest czczony jako jedna z najwybitniejszych postaci w dziejach wojskowości tego wielkiego mocarstwa imperialnego.


 

Michał Lewandowski



Urodził się w stolicy Gruzji Tbilisi (Tyflisie) 5 maja 1890 roku w szlacheckiej rodzinie polskiej.
Lewandowscy to dawny i szeroko rozgałęziony dom rycerski, znany od wieków z waleczności. Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 7, s. 314-316) informuje o Lewandowskich herbu Brodzic, Dołęga, Lewalt, Niezgoda, Oliwa, Pobóg, Prawdzic, Sas.
Byli też na Kresach Lewandowscy herbu Nałęcz odmienny; pisze o nich Jan Dworecki-Bohdanowicz w swym rękopiśmiennym opracowaniu Herbarz szlachty litewskiej” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, f r 2782, s. 217).
A. Boniecki (Herbarz polski, t. 14, s. 175) także pisze o Lewandowskich używających herbów: Dołęga, Niezgoda, Prawdzic, Sas oraz innych, rozsiedlonych po całej Rzeczypospolitej od Wielkopolski po Smoleńszczyznę.
O Lewandowskich herbu Dołęga Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 167-168, Warszawa 1853) m.in. donosi: „Z tej rodziny Stanisław w roku 1756 był pisarzem ziemskim poznańskim, a w roku 1767 subdelegatem tamecznego grodu”.
Spis szlachty Królestwa Polskiego (s. 130, Warszawa 1851) pisze o Felicjanie, Kajetanie Stefanie i Ludwice Róży Lewandowskich herbu Dołęga.
W. Wittyg (Nieznana szlachta polska i jej herby, Kraków 1908, s. 175) donosi o Lewandowskich herbu Brodzic.
Byli m.in. spokrewnieni z arystokratyczną rodziną Korwin-Kossakowskich herbu Ślepowron (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 2, s. 247, Buenos Aires – Paryż 1964).
W XIX wieku mieszkali Lewandowscy w powiatach wileńskim, telszewskim, szawelskim, wiłkomierskim, oszmiańskim i innych.
8 października 1705 roku ksiądz Joachim Ślizień ochrzcił w kościele Rakiskim Jerzego i Józefa, synów Jerzego i Katarzyny z Ślendzińskich, Lewandowskich. Rodzicami chrzestnymi byli Karol Tyszka i Teofila Sawrymowiczowa.
Widymus z Ksiąg ziemskich wiłkomierskich z 15.X.1709 r. podaje: „Ja, Jacek Grzegorz Jurjewicz Lewandowski, skarbnik Sendomirski, Ja, Krystyna Janowna Ślendzińska, JKMości w-wa sendomirskiego y Xięstwa Żmudzkiego ziemianka” – chodziło o sprzedaż panom Piotrowskim kilku posiadłości panny Ślendzińskiej na Żmudzi.
16 października 1749 roku ks. Stefan Dąbrowski ochrzcił w kościele tykocińskim Konstantego syna Jerzego i Teresy z domu Szaniawskiej Lewandowskich. Rodzicami chrzestnymi byli Jan Karwowski i Eleonora Jabłonowska (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1643, s. 3).
Apolinary Lewandowski, podkomorzy powiatu mozyrskiego, na początku XIX w. posiadał majątek Borzobohaciszki w powiecie oszmiańskim z 16 dymami. Miał synów Feliksa i Franciszka (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1015, s. 11).
Jako ciekawostkę można przypomnieć, że porucznik Lewandowski był od 1812 roku adiutantem feldmarszałka Kutuzowa.
W jednym ze świadectw wydanych przez uniwersytet Wileński na początku lat dwudziestych XIX wieku czytamy: „Nobilis Felix Apollinarii filius Lewandowski, studiorum curriculo in Schola Publica Mozyrensi emenso, in Civium hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico – mathematicarum, Physicae, Chemiae, Zoologiae et Botanicae, spatio unius anni multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit”. Nadano mu więc tytuł kandydata wydziału fizyczno-matematycznego (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 838, s. 127).
Franciszek Lewandowski w latach 1823-1831 pełnił funkcje wileńskiego gubernskiego sekretarza (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 2, nr 15).
Jan, syn Michała, oraz dwuimienny Adam Józef, syn Felicjana, Lewandowscy, zwracając się do Wileńskiej Szlacheckiej Deputacji pisali: „Familia proszących urodzonych Lewandowskich herbu Lewalt od najdawniejszych czasów dostojnością szlachecką i prerogatywami temu stanowi właściwemi jest zaszczycona, której przodkowie w Królestwie Polskim i jego prowincjach possydowali różnoimienne ziemskie nomenklatury, a mianowicie w Województwie Sandomierskim, gdzie prapradziad proszących Jerzy Lewandowski, skarbnik sandomierski, dziedziczył majątek Przeplice zwany, który zostawił synowi dwuimiennemu Jackowi Grzegorzowi, a ten przeniósłszy się do Wielkiego Księstwa Litewskiego wszedł w ślubne związki z Krystyną Ślendzińską, dziedziczką majętności Gaweysz w Wiłkomierskim, a Sandrojciów na Żmudzi położonej, (1709)... Tenże dwuimienny Jacek Grzegorz Jerzewicz z tąż żoną zostawił synów dwóch Jerzego i Józefa, z których Jerzy dostawszy się w służbę wojskową był chorążym i wydał z Teresy Szaniawskiej syna Konstantego, Konstanty zaś Jerzewicz z żoną Zuzanną Jodkowską spłodził syna Jerzego Lewandowskiego, byłego rejenta granicznego wiłkomirskiego, który miał żonę Praxedę Bańkowską, która to gałąź familii proszących składając na powyższą procedencyą dowody, uzyskała w roku 1841 lipca 28 dnia dekret w Deputacji tutejszej.
Dzieje linii drugiej Lewandowskich wyglądają, według tegoż dokumentu, następująco: „Józef Lewandowski, pełniąc służbę dworską w powiecie kowieńskim i trockim, spłodził syna dwuimiennego Michała Jana (1763)... Michał zaś Józefowicz Lewandowski z pierwszego małżeństwa z Józefatą Zaleską miał synów czterech, dwuimiennego Felicjana Mateusza, w życiu będącego, oraz Jeronima, Rocha i Ignacego już nieżyjących, a z drugiego małżeństwa z urodzoną Józefatą Zalewską wydał na świat proszącego piątego syna Jana Lewandowskiego”.
W 1832 roku Deputacja Wywodowa Wileńska potwierdziła specjalnym dekretem rodowitość domu Lewandowskich. W 1851 r. podobne potwierdzenie uzyskał mieszkający w Wilnie we własnym domu Kazimierz Lewandowski oraz jego żona Ludwika z Rodziewiczów, synowie Ferdynand, Wincenty, Michał Teodor, Bernard Bazyli, jak też córki Urszula, Agata, Zofia, Rachela. Rodzina utrzymywała się z uprawy roli. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1643, s. 1-16).
27 września 1840 roku heroldia wileńska potwierdziła rodowitość szlachecką domu Lewandowskich herbu Lewalt i zatwierdziła drzewo genealogiczne gałęzi, wywodzącej się od wspomnianego powyżej Jerzego Lewandowskiego, skarbnika sandomierskiego, który w 1709 roku zamienił z panami Slendzińskimi swój dziedziczny majątek Przeplice na Gawejsze w powiecie wiłkomierskim na Litwie. Drzewo przedstawia sześć pokoleń tej gałęzi zacnego rodu Lewandowskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 669).
Na Podolu również mieszkali liczni Lewandowscy, w większości notowani jako starożytna szlachta polska (Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii, Kamieniec – Podolsk 1897, s. 263).
Lewandowscy zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez heroldię w Mińsku 17 grudnia 1802 oraz 6 lutego 1892 r. (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3917).


Ojciec Michała Lewandowskiego był podoficerem w armii Cesarstwa Rosyjskiego. Chłopiec więc poszedł w ślady ojca, początkowo (1910) ukończył szkołę zawodową w m. Groznym (stolicy Czeczenii), następnie (1912) Szkołę Wojskową św. Włodzimierza. Przez cały okres pierwszej wojny światowej (1914-1918) służył na froncie w randze sztabs-kapitana. Od 1917 roku znajdował się w składzie Armii Czerwonej, uczestniczył m.in. w likwidacji buntu oddziałów generała Korniłowa. Zarówno na frontach pierwszej wojny światowej, jak i wojny domowej w Rosji słynął M. Lewandowski z brawurowej odwagi i rzadko spotykanego męstwa. Im większe bywało niebezpieczeństwo, tym większa też stawała się jego śmiałość i wola walki.
Człowiek może wprawdzie ulegać niepomyślnym zrządzeniom losu, jednakże w sercu swym musi być stale jednakowo odważny, a tchórzostwa nie można usprawiedliwiać brakiem doświadczenia... Bez odwagi żadna sztuka (wojskowa) nie ma najmniejszego znaczenia w chwili niebezpieczeństwa. Strach bowiem hamuje pamięć, ai sztuka bez odwagi jest zupełnie nieużyteczna”.
Większemu doświadczeniu przeciwnika trzeba przeciwstawić większą odwagę, – pisał ongiś Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej. Miał rację, a jego twierdzenia mają wartość nieprzemijającą.
Nie przypadkiem Fryderyk Nietzsche spostrzegł ongiś zadziwiającą prawidłowość psychologiczną: „Ludzi śmiałych nakłania się do pewnego czynu przez to, że się go przedstawia jako niebezpieczniejszy, niż jest w istocie”...
I choć tenże filozof miał również zauważyć, iż „stopień lękliwości jest miarą inteligencji”, nie jest to psychologiczną prawdą bezwzględną. Głupota bowiem bardzo często idzie w parze z tchórzostwem.
Generał Pierre Jacques Etienne de Cambronne miał podczas bitwy pod Waterloo powiedzieć: „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”... Według tego też schematu postępowali żołnierze, na których czele stał twardy i nieustraszony dowódca. Tak bywa zawsze i wszędzie; jak głosi rosyjskie przysłowie: „smiełogo pula boitsia, smiełogo sztyk nie bieriot”. Zjednoczeni żelazną wolą dowódcy, żołnierze oddziałów dowodzonych umiejętnie, kroczą pewnie od zwycięstwa do zwycięstwa, zyskując cześć i chwałę dla swej postawy i dokonań.
Starochińska Księga Przemian (I-Cing) zawiera głębokie myśli na temat wojskowości: „Wojsku potrzebna jest wytrwałość i silny dowódca... – Wojsko musi wyruszać we właściwym szyku; gdy szyk nie jest dobry, grozi niepomyślny los... – Rozwaga i ostrożność wiodą w końcu do pomyślnej odmiany losu... – Kto swemu charakterowi nie dodaje trwałości, tego udziałem jest wstyd, uporczywe upokorzenie”... I przeciwnie, kto zachowuje stałość charakteru i nieustępliwość – zwycięża, pomnażając swą chwałę.
W słynnym dziele O wojnie Carl von Clausewitz pisał: „Ze wszystkich wzniosłych uczuć, jakie przepełniają pierś ludzką w gorącym wichrze walki, żadne uczucie, nie jest tak potężne i trwałe, jak pragnienie sławy i czci (...) Wprawdzie nadużywanie tego dumnego pragnienia właśnie podczas wojny musiało spowodować najbardziej oburzające niesprawiedliwości wobec ludzi, ale źródło tych uczuć należy naprawdę zaliczyć do najszlachetniejszych w naturze ludzkiej, a na wojnie są one prawdziwym tchnieniem życia, wlewającym duszę w ten olbrzymi organizm. Wszystkie inne uczucia, mimo że mogą być bardziej powszechne albo mogą się wydać wyższymi, jak miłość ojczyzny, fanatyzm idei, zemsta, zapał wszelkiego rodzaju, nie zastąpią jednak ambicji i pożądania sławy.
Władze nowo narodzonej Republiki Sowieckiej doskonale wykorzystywały ten mechanizm psychologiczny: gazety rozpisywały się o czynach oficerów i żołnierzy, nieraz ubarwiając rzeczywistość najdziwniejszymi zmyśleniami, mającymi dodać splendoru i tak częstokroć bohaterskiej waleczności oddziałów, opanowanych ideą walki o powszechną sprawiedliwość a przeciwko wyzyskowi człowieka przez człowieka. Taki cel wydawał się uświęcać wszelkie środki i wszystkie ofiary. Popełniano więc w imię Rewolucji Socjalistycznej także niezliczone zbrodnie i bestialstwa, radykalnie zaprzeczające szlachetnej idei, której wielu chciało szczerze poświęcić swoje i cudze życie.
Wojny domowe zresztą, jako wojny między krewnymi, często są prowadzone ze szczególnym okrucieństwem, ponieważ motywem działania są emocje bardzo osobiste: zawiść, gniew, złość, nienawiść, a nie po prostu zewnętrzna konieczność uczestniczenia w walce. Mimo to okrucieństwo ma tu charakter wybuchowo-incydentalny, a nie systematyczny, w przeciwieństwie do walki różnych systemów etniczno-państwowych, kiedy to przeciwnik jest traktowany bezosobowo, jako przedmiot, który musi być „sprzątnięty” albo zlikwidowany. Chociaż z drugiej strony historia zna liczne przypadki systematycznego ludobójstwa także w wojnach domowych, jak też przykłady powściągliwości i rycerskich zachowań w zmaganiach międzyetnicznych. Podczas wojen domowych dochodzi nieraz do podłego wiarołomstwa i makabrycznych zbrodni. Tak było np. podczas walk o Krym w 1920 roku. Wówczas to przyjaciel Lewandowskiego, dowódca Frontu Południowego Armii Czerwonej Michaił Frunze dał oficerskie słowo honoru, że jeśli oddziały białogwardyjskie zaprzestaną oporu w bratobójczej walce i złożą broń, żadnemu jeńcowi włos z głowy nie spadnie, wszyscy zostaną puszczeni wolno i będą mogli udać się do miejsc rodzinnych. To zachęciło resztki Białej Gwardii do poddania się: kilkuset najbardziej ideowych oficerów zastrzeliło się, by nie zhańbić się pójściem do bolszewickiej niewoli, ale około 60 tysięcy żołnierzy złożyło broń i poddało się.
Wbrew honorowemu przyrzeczeniu Frunzego, głównodowodzący Armii Czerwonej Lejba Bronsztejn (Lew Trocki) wydał rozkaz natychmiastowej fizycznej likwidacji wszystkich jeńców. Których też całymi gromadami, jak bydło, popędzono nad morze i masowo rozstrzeliwano z karabinów maszynowych, fale zaś morskie pochłaniały dziesiątki tysięcy martwych i zranionych ciał. Gdy Frunze poniewczasie dowiedział się o tym, co się dzieje za jego plecami i bez jego wiedzy, w pierwszym odruchu wyruszył samochodem do Bronsztejna – Trockiego, by go osobiście zastrzelić. Ochrona osobista poinformowała go jednak po drodze, że głównodowodzący właśnie na tą wizytę czeka, a specjalny oddział bolszewickich siepaczy otrzymał rozkaz dokonania natychmiastowej likwidacji „gościa” i jego obstawy, nie podejmując żadnych rokowań. Wówczas M. Frunze podjął próbę samobójstwa, lecz i to ochrona osobista udaremniła. Minęło kilka lat i Frunze został w 1925 roku zarżnięty na stole chirurgicznym podczas operacji wyrostka robaczkowego. Poza wszelką wątpliwością na rozkaz Trockiego pooperacyjny krwotok „nie udało się” zatrzymać, jak też nie leczono banalnego stanu zapalnego rany.


Dobroczynne wtórne skutki wojny, czyli umacnianie charakteru obywateli i więzi wspólnotowych, toną w morzu niszczycielskich skutków bezpośrednich”. (Francis Fukuyama, Ostatni człowiek, s 187). Nie ma na to jednak rady, na wojnie zawsze sąsiadują ze sobą bohaterstwo i bestialstwo. Tak też było podczas wojny domowej w Rosji.
Spod Piotrogrodu Michał Lewandowski został przerzucony ze swymi żołnierzami na teren Kaukazu. W 1918 roku waleczny oficer został wybrany na ministra wojny („komisarza ludowego wojny”) tzw. Terskiej Republiki Radzieckiej, dowodził dużym Władykaukasko-Groznieńskim Ugrupowaniem Armii Czerwonej, odnosząc szereg sukcesów militarnych w walkach z Białą Gwardią i bojówkami islamskimi. W styczniu i lutym 1919 roku pełnił funkcje dowódcy 11 Armii, a później, do roku 1921 włącznie, dowodził kolejno: Dywizją Specjalną, Dywizją Siódmą, 33 Kubańską Dywizją Strzelecką, ponownie Ugrupowaniem Terskim, 11-tą Armią, 9-tą Armią. W 1921 roku pełnił obowiązki guberńskiego komisarza wojskowego w Tambowie. Na poddanym sobie terenie wprowadził żelazną dyscyplinę i bezwzględny porządek; każdy przypadek niesubordynacji lub łamania prawa karał z bezwzględną surowością, co miało za skutek wysokie morale i znakomite walory bojowe podległych mu jednostek wojskowych. Nawiasem mówiąc, na ważność tych spraw wskazywał w księdze 12 swych Praw Platon, gdy pisał przed 2,5 tys. lat: „Jeżeli idzie o karność wojskową, to należy tu wiele rzeczy doradzić i wiele ustanowić praw; najważniejsze jednak jest to, żeby nikt nie pozostawał nigdy bez kierownictwa, żeby się nie przyzwyczaił ani w poważnych sprawach, ani w zabawach działać po swojemu i na własną rękę. Każdy powinien i podczas wojny i podczas pokoju mieć oczy wciąż zwrócone na przełożonego i poddawać się jego zarządzeniom w najdrobniejszych nawet sprawach, stać więc, gdy nakaże, maszerować, ćwiczyć się, myć, spożywać posiłki, zrywać się w nocy dla objęcia warty lub przeniesienia jakiegoś meldunku, a podczas walki nie może nikt ani rzucić się w pogoń, ani cofnąć się o krok bez otrzymania nakazu dowódców. Wszyscy, jednym słowem, muszą przyzwyczaić się i wdrożyć do tego, żeby nie myśląc nawet o tym, iż można coś robić osobno i w oddzieleniu od innych, i nie umiejąc w ogóle tak postępować, łączyć zawsze swoje wysiłki i wspólnie działać we wszystkim. Nie ma bowiem i nie będzie zaprawdę lepszego, skuteczniejszego i mądrzejszego sposobu zapewnienia sobie ocalenia i zwycięstwa w wojnie. W tym więc ćwiczyć się trzeba i zaprawiać podczas pokoju już od lat dziecinnych; nauczyć się trzeba rządzić innymi i słuchać innych, wszelką zaś samowolę wytrzebić należy z życia ludzi...
Jeśli jest to w ustach Platona wymóg mądrości socjalnej jako takiej, to tym bardziej, i w sposób szczególny, dotyczy to wojska. Michał Lewandowski rozumiał to i potrafił w praktyce ten stan karności masom narzucić. Był za to wysoko ceniony przez władze polityczne ZSRR.
We wszystkich nowoczesnych armiach, jak zauważył jeszcze Jacob Burchardt w dziele „Kultura Odrodzenia we Włoszech”, „zaufanie do osobistości wodza staje się bezwzględną siłą motoryczną”, wyjątkowo ważną podczas działań wojennych. Zaufanie to pozyskuje się m.in. przez przykład bezgranicznej odwagi osobistej.
Lewandowski był z usposobienia prawdziwym hazardzistą, to jest człowiekiem o silnej skłonności nie tylko do podejmowania ryzyka, ale i do twórczego aranżowania na własną rękę ryzykownych i niebezpiecznych sytuacji. Taki człowiek z wolnej gry możliwości potrafi wyłowić szansę w sytuacjach, które inni potraktowaliby albo jako zwyczajne i nic nie znaczące, albo jako beznadziejne. Taka postawa wiąże się też ze zwiększeniem szans na podjęcie nowych sposobów działania w starych kontekstach. Odkrycie lub sprowokowanie przygodności sprawia, że sytuacje, które wydawały się ściśle określone i z góry przesądzone, znów jawią się jako źródło tryskające nieznanymi możliwościami. Takie twórcze kultywowanie ryzyka stanowi z reguły jedną z najbardziej fascynujących cech charakterologicznych dowódcy wojskowego z prawdziwego zdarzenia, i to od sierżanta poczynając a na feldmarszałku kończąc.
Po zakończeniu wojny domowej w Rosji generał Lewandowski pełnił szereg odpowiedzialnych funkcji w Armii Radzieckiej, był m.in. dowódcą wojsk Frontu Turkiestańskiego (1924-1925) oraz Armii Kaukaskiej. Od 1929 roku był dowódcą wojsk Syberyjskiego i Zakaukaskiego Okręgu Wojskowego; jeszcze później zwierzchnikiem Nadmorskiego Ugrupowania Wojskowego oraz Armii Dalekowschodniej. Był jednym z najbardziej wpływowych i utalentowanych dowódców ZSRR. W latach 1934-1937 był też członkiem Rady Wojskowej przy Ludowym Komisariacie Obrony ZSRR.
Za odwagę wykazaną w okresie pierwszej wojny światowej został odznaczony szeregiem orderów Cesarstwa Rosyjskiego, natomiast w okresie sowieckim także Orderem Czerwonego Sztandaru ZSRR, Orderem Lenina, Orderem Czerwonego Sztandaru Azerbejdżańskiej SRR i Tadżyckiej SRR.
Należał do grona wybitnie uzdolnionych młodych żołnierzy, którym jeszcze młodszy ustrój socjalistyczny umożliwił wszechstronny rozwój swych talentów i zrobienie wielkiej kariery. Wszystkie zresztą mądre i przewidujące rządy powinny dbać o to, by zdolna młodzież miała drogę otwartą do osiągania najwyższych godności w państwie dzięki swej pracy, energii i inteligencji.
Niccolo Machiavelli opisywał tę prawidłowość w Rozważaniach: „W Rzymie nigdy zresztą nie zwracano uwagi na wiek: cnót szukano u tych, którzy je posiadali, nie bacząc na to, czy młodzi są czy starzy. Widać to na przykładzie Waleriusza Korwinusa, który został konsulem w wieku dwudziestu trzech lat. Tenże sam Waleriusz wyraził się raz w przemówieniu do żołnierzy, że konsulat jest „praemium virtutis non sanguinis”... (nagrodą za męstwo, nie za urodzenie)...
Jeśli zaś młodzieniec jakiś posiada tak wielkie cnoty, że dokonuje wspaniałych czynów, byłoby rzeczą nad wyraz niekorzystną, aby państwo od razu nie mogło się nim posłużyć i zmuszone było czekać, aż z wiekiem stępieją w nim hart ducha i bystrość umysłu, które tak bardzo byłyby użyteczne ojczyźnie”.
W okresach rewolucyjnych i burzliwych ta tendencja z reguły się nasila, gdyż miernoty są zniesione, pozbawione możliwości blokowania drogi młodemu pokoleniu.
Gdy się rodzi nowy ruch społeczny, nowy ustrój, nowa władza, preferuje ona i awansuje ludzi mądrych, energicznych, nowatorskich. Lecz trwa to tylko w okresie, gdy ruch ten występuje w charakterze opozycji i w okresie tuż po zwycięstwie. Następnie, w okresie stygnięcia ruchu, rozrastania się i kostnienia form organizacyjnych – gdy nowe staje się starym – ludzie tacy są odpychani poza strukturę władzy, izolowani, a nawet niszczeni. Wpływy osiągają ponownie osobnicy przeciętni pod względem moralnym i umysłowym, posiadający takie cechy jak konformizm, podejrzliwość, autorytarna uległość, skłonność do formalizmu i niechęć do nowego. Prawdziwa elita duchowa zepchnięta zostaje na dalszy plan i rzadko wywiera istotny wpływ na społeczeństwo, które od nowa (tj. – od marazmu) rozpoczyna cykl rozwojowy.
Co więcej, ludzie wysoce uzdolnieni, myślący i nonkonformistyczni zostają nieraz poddani szykanom, a nawet eksterminacji, ich bowiem dynamizm, kreatywność, nieujarzmiona energia, twórcza aktywność wydają się naruszać skostniałe kanony obowiązującej ideologii i zamierającego w bezruchu społeczeństwa.
W rozkwicie sił umysłowych i twórczych M. Lewandowski został aresztowany jako domniemany „wróg ludu” oraz rozstrzelany jako „polski szpieg” 29 lipca 1937 roku. W okresie późniejszym pośmiertnie zrehabilitowany. Nie wykluczone, że rzeczywiście został był zwerbowany przez piłsudczykowską defensywę, w której sowieci mieli mnóstwo agentów, a potem przez tychże warszawskich łajdaków zadenuncjowany do władz radzieckich. Dokładnie tak postąpiono z tysiącami mieszkańców polskich regionów Marchlewszczyzna na Ukrainie i Dzierżyńszczyzna na Białorusi, gdzie wysłannicy warszawskiej bezpieki zorganizowali potężną sieć tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, a potem wszystkich tych szlachetnych i naiwnych ludzi oddano w ręce NKWD, przekazując z Warszawy do Moskwy kompletną listę „polskich agentów”. Trudno się dziwić, że Stalin zlikwidował tamte polskie regiony, a ich ludność deportował na Sybir i do Kazachstanu, ale budzi zdziwienie, że dotychczas żaden polski historyk nie wziął na warsztat tematu tej potwornej zdrady. – Może dlatego, że dzieci i wnukowie ówczesnych sowieckich agentów (których nazwiska dawno są ustalone) do dziś mają Polskę w swym niepodzielnym władaniu.



Grzegorz Kotowski



Zawsze to zaskakuje, gdy reprezentant określonej klasy społecznej działa przeciwko jej interesom. Jest to coś w rodzaju „zdrady małżeńskiej” – zjawisko tyle odpychające, co budzące odruchowe zainteresowanie. Zacni panowie Kotowscy używali ongiś takich herbów rodowych jak Łada, Pomian, Puchała, Trzaska. Prawdopodobnie jedni (h. Łada) wzięli nazwisko (około 1450) od dóbr Kotowo w Ziemi Wiskiej, inni (herbu Puchała) idą od Puchalskich, a nazwisko ich pochodzi od dóbr Koty – Lutostań w Ziemi Łomżyńskiej.
Jan Kotowski, szlachcic, wójt łucki, wymieniany jest na liście szlachty wołyńskiej w roku 1528 (Russkaja Istoriczeskaja Biblioteka, t. 15, s. 1616). Inny Jan Kotowski około 1558 był służebnikiem księżny Beaty Ostrożskiej (Archiwum Sanguszków, t. 6, s. 212).
Maksym Kotowski, „dobry szlachcic” powiatu słonimskiego, figuruje jako świadek sądowy w 1603 roku. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 17, s. 193).
Krystyna Kotowska w roku 1611 była żoną Andrzeja Bielikowicza, sędzi oszmiańskiego (Monumenta Reformationis Polonicae et Lithuanicae, s. 1, z. 1, s. 193, Wilno 1911).
Wśród oddziałów polskich okupujących w 1612 r. Moskwę była też „rota pana Kotowskiego petyhorska, koni 1281”. (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 4, s. 315).
Aleksander i Bohdan Horbaczewscy w lipcu 1646 roku byli świadkami sądowymi w sprawie napadu na majątek Adama Kotowskiego grupy Żydów – arendarzy (jednego z wielu „najazdów” żydowskich na polskie dwory szlacheckie w tamtych czasach). „Jenerał jego królewskiej mości powiatu pińskiego” Jan Jawosz w następujący sposób referował ten przypadek w księgach grodzkich, akcentując szczególnie uskarżanie się chłopów poddanych na nieznośny ucisk ze strony arendarzy, którzy „gwałtami wienkszemi w robotach uciążają, dni pańszczyzny nie patrząc, ale każdego osobliwie od niedziele do niedziele pędzą, biją, grabią; piątkowe gwałty co były z dymu po jednemu, to po dwoje teraz; ynsze roboty pełcia białogłowskie tę bez pańszczyzny, nie mając na to żadnego pozwolenia nami robią; podaczki niezwyczayne po wiele kroć wybierają; towarów, które nam Pan Bóg w domu dał mieć, jako chmiel, miód, z obory, tego nam kupcowie zabronili, obiecując sami płacić, a ktoby miał mimo rozkazanie onych przędąc, winę łupią; a gdy sami co targiem wezmą, to na borg wszystko przepada, żadnemu nigdy według ceny nie zapłacą y wszystko na borgach przepada. A nas zawsze gdzie sami chcą za mil trzydzieści y daley w drogę pędzą, do robot gdziebyśmy nie należeli gwałtem bijąc pędzą, jako do kamienia, do domów budowania, drzewa, dranic wożenia, czego my nigdy nie powinny (...) A teraz za nayściem Aszelowym y ynszych od jego naprowadzonych y w domach naszych trudności mamy osiedzić...” O to, oraz „o spustoszenie sadów, połamanie szczepów” i zabicie jednego chłopa chciał się sądzić z Żydami – arendarzami pan Kotowski.
Gdy zaś rząd wysłał z Pińska „jenerała” czyli sędzię śledczego do Pniewa, Żyd Aszel wygnał go z majątku ze słowami: „A tobie co do tego, panie jenerale, jako trzymam to trzymam y dzierżeć jako swoje własne będę...” (Akty izdawajemyje..., t. 28, s. 284-286).
W 1647 roku bracia Kazimierz, Konstanty i Mikołaj Kotowscy figurują w księgach grodzkich pińskich jako „bohaterowie” skargi Żydówki Dory Jakubowicz, ośmielili się bowiem uwolnić ze świątynnego więzienia innego Żyda Zorocha Simchowicza, który trafił do „turmy żydowskiej za nieuiszczenie długu...” (Akty izdawajemyje..., t. 28, s. 333).
Elekcję króla Jana Kazimierza, 1648, w imieniu Księstwa Żmudzkiego podpisali m.in. Aleksander i Krzysztof Kotowscy (Volumina Legum, t. 4, s. 104).
W roku 1658 niejaki pan Kotowski pełnił funkcje „skribenta skarbowego Jego Królewskiej Mości” Ziemi Halickiej. Prawdopodobnie onże był w 1678 roku administratorem ceł tejże prowincji, i będąc na tym stanowisku zabił niejakiego pana Korazyni, tak, iż sejmik halicki polecał 8.I.1683 w instrukcji swym posłom na sejm walny aby prosili króla o darowanie winy Michałowi Kotowskiemu (Akta... z archiwum we Lwowie, t. 24, s. 140, 413, 440, 451, Lwów 1931).
Stanisław Wierzbowski, starosta łęczycki, odnotował w Konnotacie wypadków (ed. Lipsk 1858, s. 118): „Annus 1663. Tego roku pojmali tych wszystkich, co zabili Gąsiewskiego; to jest: Kotowskiego, Nowoszyńskiego (pryncypała, co najpierwiej w piersi strzelił), Niewiarowskiego, i z nimi dziewięciu, których do sądu w więzieniu trzymają. Na ukontentowanie wojska naznaczono komissyą we Lwowie”.
Kazimierz Kotowski, sędzia ziemski warszawski, w 1661 r. był rewizorem skarbu koronnego (Volumina Legum, t. 4, s. 330).
W jednym z dawnych dokumentów czytamy: „Konstanty Kotowski, marszałek powiatu mozyrskiego, substitut woysk Jego królewskiey mości W. X. L. Wszystkim in genere rycerstwu woysk Jkm. W.X.L. polskiego y cudzoziemskiego zaciągu jezdnemu y pieszemu (...) chcę mieć y serio upominam, aby się żaden nie ważył w mieście Jkm Pińskim y we włości naznaczoney po wydaniu postanowionego chleba, stanowisk, noclegów, pokarmów odprawować stacyi, ugód, podwód, grabieżów, wymagać zabiegów y nayazdów czynić (...) pod restitutią szkód y surowym karaniem (...) Dat w Kobryniu, dnia 24 Juliy anno 1662. Konstanty Kotowski, marszałek mozyrski...” (Akty izdawajemyje..., t. 34, s. 238-239).
Tenże Konstanty Kotowski (1610-1665), marszałek mozyrski, sybstytut związku wojsk litewskich, zginął w walkach przeciwko najeźdźcy moskiewskiemu.
Adam Kotowski, stolnik wyszogrodzki, wielkorządca krakowski, figuruje m.in. w dekrecie króla Jana III z 29 lipca 1680 r. (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 2, s. 521, Kraków 1890).
Floryan Leo Kotowski, marszałek i poseł powiatu mozyrskiego, oraz Piotr Karol Kotowski, starosta i poseł tegoż powiatu, w 1696 r. podpisali akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina Legum, t. 5, s. 416).
Adam Kotowski około 1690 był stolnikiem wyszogrodzkim, żupnikiem krakowskim (Akta sejmikowe woj. krakowskiego, t. 5, s. 119).
Florian Konstanty Kotowski, marszałek mozyrski, figuruje w księgach sądu brasławskiego w 1700 r. (CPAH Litwy w Wilnie, F. DA, r. 1700, nr 46, s. 147-152).
Wywód familii urodzonego Kotowskiego herbu Pomian, sporządzony w Wilnie 8 grudnia 1798 roku, donosi, że przodkowie tego rodu „zaszczyceni kleynotem szlachectwa w powiecie brańskim parafii tykocińskiej w okolicy Kotach posiadali majątki dziedziczne...” Walenty Kotowski przeniósł się do Wielkiego Księstwa i ożeniwszy się z Heleną Zasztowtówną, stał się posiadaczem majętności Pławie w powiecie trockim. W 1790 jego syn Marcin Kotowski wraz z rodziną ogłoszony został za „rodowitą y starożytną szlachtę polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 991, s. 33-34).
Wywód familii urodzonych Kotowskich herbu Ogończyk, ułożony w Wilnie w 1819 roku, stwierdza, „iż familia urodzonych Kotowskich dawna i starożytna, od niepamiętnych czasów przywilejami stanowi szlacheckiemu właściwemi przez dziedziczenie majątków ziemskich i sprawowanie urzędów zaszczycona, używała wszelkich swobód temu stanowi przyzwoitych. Z tey familii idący Jan Andrzejewicz Kotowski, mieczny parnawski, za protoplastę wzięty, będąc ziemianinem Jego Królewskiey Mości powiatu lidzkiego, miał z własnego nabycia majętność Mikołowskie zwaną w okolicy Milkiewiczach w województwie Nowogrodzkim leżącą...” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1008, s. 161-162).
Heroldia wileńska w 1819 roku potwierdziła rodowitość szlachecką Walentego, Marcina, Adama Józefa i Ksawerego Kotowskich, zamieszkałych w powiecie trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1468).
Hieronim Kotowski około roku 1718 był podkomorzym mozyrskim (tamże, f. 391, z. 4, nr 1373, s. 6).
Jedno z gniazd rodu Kotowskich w końcu XIX w. istniało jaszcze także w powiecie szawelskim (tamże, f. 391, z. 1, nr 1571).
Kotowscy byli spokrewnieni m.in. z Jałbrzykowskimi (Materiały do bibliografii genealogii i heraldyki polskiej, t. 6, s. 210-211 i in., Buenos Aires – Paryż 1974).
W 1864 roku Wiktor Kotowski, lat 28, szlachcic ziemi kijowskiej, został skazany na dziesięć lat ciężkich robót za udział w powstaniu styczniowym. (M. Micel, Spis powstańców 1863 roku..., s. 64).


Grzegorz (z rosyjska: Grigorij) Kotowski urodził się w miasteczku Ganczeszti powiatu kiszyniowskiego w Besarabii w polskiej rodzinie szlacheckiej. Jego ojciec zarządzał browarem, należącym do księcia Manuk-Beja. Zarobionego w ten sposób dość skromnego grosza zaledwie starczało na oszczędne utrzymywanie siedmioosobowej rodziny. Gdy chłopiec miał dwa lata, dom dotknęło wielkie nieszczęście, zmarła matka, moralna ostoja rodziny.
Grzegorz Kotowski ciężko przeżył śmierć matki, tak ciężko, że dostał ostrej neurozy i zaczął się jąkać – na całe życie. Odtąd jego usposobienie się gwałtownie zmieniło, ze spokojnego i łagodnego chłopca zrobił się nerwowy narwaniec bez żadnej konsekwentności i logiki w postępowaniu, prawdziwy mały rozbójnik, który z biegiem lat stawał się coraz silniejszy i groźniejszy. Tym bardziej, że obok czytania powieści przygodowych uprawianie sportów, szczególnie ćwiczeń siłowych i boksu, stanowiło jego ulubione zajęcie.
Powieści dodawały fantazji, a sporty – siły pięściom. Był więc chłopiec z prawdziwego zdarzenia fantazyjnym chuliganem, rozrabiaką i tęgim zabijaką jednocześnie. Być może to trudne i nierówne dzieciństwo zdeterminowało też dalsze jego, jakże burzliwe i dramatyczne, życie. Nie musimy chyba specjalnie uwypuklać rzeczy ewidentnej: wykolejeni młodzi ludzie nie przywiązują z reguły najmniejszej wagi ani do swej tradycji rodzinnej, ani narodowej. Te ważkie imponderabilia idą w zapomnienie, a młody self-made-man albo odnosi na własną rękę tryumf życiowy, albo brnie przez życie jak po grudzie, na przekór jego prądom i ginie w końcu niesławnie, z reguły w jakichś kompromitujących lub tzw. „zagadkowych” okolicznościach.
Ze szkoły realnej Grzegorz Kotowski został wyrzucony za wyzywające zachowanie. Gdy ojciec, świadomy wszelkich niebezpieczeństw życia, chciał go ratować i urządził do szkoły rolniczej, po paru latach i ją ostentacyjnie porzucił. Ojciec niebawem zmarł i szesnastoletni chłopiec stanął twarzą w twarz z twardymi realiami życia. Lecz nie spasował, waleczne i zadziorne usposobienie wręcz popychało go do podejmowania samodzielnych decyzji i do brania odpowiedzialności za swój los we własne ręce. Z nieposłusznych chłopców wyrastają nieraz bardzo wartościowi mężczyźni. Jak pisał Friedrich Wilhelm Foerster w książce Autorytet a wolność: „Każdy poważny psycholog i wychowawca wie, że w tak zwanych „krnąbrnych” indywiduach, o silnie rozwiniętej samodzielności, ukrywają się często daleko większe i szlachetniejsze siły charakteru, niż w naturach uległych i pozbawionych samodzielności, które zapewne daleko są łatwiejsze do wychowania, ponieważ taki materiał posiada wiele podatności i giętkości, ale też w zamian za to nie ma żadnej mocy”... Niestety moc, jak i słabość, często zbacza na bezdroża.
Po porzuceniu szkoły rolniczej młody człowiek podjął się pełnienia obowiązków praktykanta w majątku księcia Kantakuzena. W sposób oczywisty stosunek wzajemny gospodarza a Kotowskiego zaczął niebawem przybierać na niechęci. Jeden z nich był wielkim panem z prawdziwego zdarzenia, wyniosłym, władczym, a przy tym bajecznie bogatym, co powodowało, że w ogóle z nikim się nie liczył i rządził się w swych dobrach jak mu się żywnie podobało. Kotowski zaś, w którego żyłach płynęła też zawzięta krew szlachty polskiej, absolutnie nie potrafił być uległym, ani tym bardziej uległości udawać. A był to młodzieniec postawny, wysoki i silny brunet o piwnych oczach i falujących włosach; charakteru nieustępliwego i prostolinijnego. Nic dziwnego, że jedna z córek księcia Kantakuzena na zabój zakochała się w Kotowskim, z zupełną skądinąd wzajemnością. A ponieważ był to czas przełomu wieków XIX i XX, okres dość daleko posuniętego rozluźnienia obyczajów w Rosji i Europie, doszło więc ponoć i do niestosownego zbliżenia między młodymi ludźmi, co się niebawem wykryło i o czym doniesiono księciu Kantakuzenowi. Ten długo nie czekając kazał przywołać praktykanta przed siebie i na powitanie wyrżnął go harapem przez twarz, aż ta mu krwią spłynęła. Nie ten to był jednak człek, co by, choć młody, taką zniewagę znieść potrafił. Po raz pierwszy, a bodaj i ostatni, przydarzyło się więc panu Kantakuzenowi, że mu ktoś na odlew pięścią w twarz rąbnął, aż się mości książę zatoczył; lecz na nogach ustał, a po chwili zamieszania ryknął: „Brać drania!...” I kazał Kotowskiego tak długo ćwiczyć, aż mu dur z głowy ujdzie. Bito młodzieńca tęgo i bez litości, a potem skrępowanego powrozami, całego posiniaczonego i zakrwawionego, wywieziono w nocy daleko w step i porzucono tam na pastwę losu. Jednak po paru dniach udało mu się jakimś cudem przegryźć więzy krępujące go, uwolnić się i... Nienawiść, złość i żądza zemsty dodawały sił i desperacji, ale też zupełnie zmąciły rozum Grzegorzowi. Trzeciej nocy wrócił po kryjomu do majątku pana Kantakuzena. Psy nie szczekały na dobrze im znanego człowieka i nie odczytały też jego zamiarów. Młodzieniec dostał się do pokoju sypialnego księcia, udusił go własnymi rękoma, dom zaś pański podpalił i uciekł. W ten sposób wszystkie mosty wiodące ku normalnej ludzkiej egzystencji zostały spalone, w razie pojmania na Kotowskiego czekał stryczek. Był tego świadom. Zebrał więc wokół siebie dwunastu takich jak on sam rozbójników, zawodowych złodziei, bandytów, morderców, gwałcicieli i podpalaczy, którzy pouciekali z katorgi i odtąd zaczęła się „bohaterska epopeja” Kotowskiego jako herszta bandy grabieżców. Na całą Besarabię padł blady strach; gazety Rosji Południowej donosiły o nie kończących się grabieżach na drogach i stających w płomieniach dworach pańskich, o napadach na urzędy pocztowe, sioła, wsie, kościoły i cerkwie. Policja była bezsilna. Po dokonaniu kolejnej grabieży banda jakby wyparowywała, a gwałty i morderstwa stały się czymś powszednim. Wielu ziemian Besarabii wyzbywało się za bezcen swych majątków, lub w ogóle je porzucało i chowało się do Kiszyniowa. Był rok 1904, zacisze przed burzą rewolucji 1905 roku. Z biegiem miesięcy Kotowski stawał się coraz to bardziej bezczelny, kilka razy wśród białego dnia przejeżdżał własnym faetonem ulicami Odessy w asyście osobistego adiutanta Demjaniszyna i stangreta Puszkarewa; po wypiciu szampana w najszykowniejszej restauracji „szlachcic-rozbójnik”, jak donosiły gazety, spokojnie odjeżdżał, a zaalarmowana policja rzucała się w pogoń i, jak zawsze, trafiała w próżnię: zarówno zaprzęg konny, jak i Kotowski znikały jak kamień w wodzie. To byli bandyci z prawdziwego zdarzenia, mistrzowie swego fachu, obdarzeni rzadko spotykaną inwencją i odwagą, a ich „działalność” obrastała w legendę o „szlachetnym rozbójniku”, „besarabskim Robin Hoodzie”...
Pewnego razu nieopodal Kiszyniowa spaliła się wieś. Kilka dni później pod krużganek okazałej kamienicy należącej do słynnego kiszyniowskiego lichwiarza Rapoporta podjechał we własnym faetonie elegancko ubrany młody człowiek o pięknych, męskich rysach twarzy, wolowym podbródku, ubrany w bobrowe futro i uzbrojony w zdobioną złotem laskę, wartą kilka tysięcy rubli. Wytwornego panicza uprzejmie powitała w pokoju gościnnym adoptowana córka lichwiarza.
– Taty nie ma w domu.
– Może pani pozwoli, że zaczekam?
– Ależ bardzo proszę.
Młody człowiek zupełnie oczarował pannę dowcipną konwersacją, wyszukanymi żartami, nienagannymi manierami, tak iż dziewczę przez pół godziny wesoło gawędziło z miłym gościem, aż wreszcie pojawił się tato. Młodzieniec wstał, ukłonił się i krótko przedstawił: – Kotowski.
Córka pana Rapoporta na chwilę straciła przytomność, a potem wybuchła płaczem i błaganiem o darowanie życia sobie i ojcu. Gość musiał nawet pofatygować się do jadalni po szklankę wody dla rozhisteryzowanej panny, a gdy sytuacja nieco się uspokoiła, rzekł, iż nie rozumie, dlaczego jego obecność w tym zacnym domu budzi tak nieumiarkowane wzburzenie. Sprawa przecież jest bardzo prosta, pan Rapoport niewątpliwie wie, że pod Kiszyniowem poszła z dymem taka a taka wieś. Trzeba więc pogorzelcom pomóc. I gość wyraził przekonanie, że pan Rapoport, słynący z dobroczynności, z pewnością nie odmówi tysiączka rubli na tak zbożny cel. Istotnie, należna suma została gościowi wręczona, a on na odchodnym wpisał się do sztambucha panienki: „Zarówno córka, jak i ojciec robią bardzo miłe wrażenie. Kotowski.” W tymże dniu tysiąc rubli został rozdysponowany wśród mieszkańców zgorzałej wsi.
Tego rodzaju „numery” G. Kotowski wystawiał seriami, z niepojętą odwagą, dowcipem, sprytem i butą. Policja deptała mu po piętach, a nigdy nie była w stanie go schwytać. Rząd mianował dwie specjalne grupy konnej policji, by wyśledzić i schwytać Kotowskiego. Na czele jednej stanął Żyd Silberg, na czele drugiej Czeczeniec Hodży-Koli. Początkowo żadne zasadzki nie pomagały, a pułkownik Silberg został nawet schwytany przez Kotowskiego, ten zaś go uwolnił i puścił z honorami jako oficera, biorąc przedtem słowo, że Silberg poniecha dalszej pogoni. Lecz po kilku miesiącach dzięki prowokatorowi Mojżeszowi Goldmanowi został Kotowski aresztowany w Kiszyniowie. Gazety doniosły: „Kotowskiego schwytano i osadzono w kiszyniowskiej twierdzy!” Po kilku miesiącach Goldman i cała jego rodzina zostali zamordowani przez pozostających na wolności ludzi Kotowskiego...


4 maja 1906 roku G. Kotowski zorganizował w więzieniu bunt, który został zdławiony. Po paru miesiącach jednak uciekł z więzienia korzystając z pomocy pewnej zakochanej w nim i uzależnionej od niego seksualnie kobiety, żony wysokiej rangi urzędnika Guberni Kiszyniowskiej. Po miesiącu został jednak ponownie ujęty i osadzony w twierdzy. Usiłował po raz kolejny zorganizować bunt, a ponieważ posiadał ogromny dar sugestywnego poddawania sobie ludzi, zwierzchność więzienna czuła się wręcz zagrożona przez tego bandytę, który awansował tymczasem w opinii społecznej na niekwestionowanego lidera besarabskich anarchistów. Nie powiodły się jednak dwie próby zainscenizowania zabójstwa Kotowskiego podczas jakoby przypadkowych bójek. W końcu sąd skazał go na dziesięć lat katorgi. Po drodze na Syberię kilkakrotnie próbował ucieczek z więzień w Jelisawietgradzie, Smoleńsku, Orle, Srietieńsku. Zimą 1913 roku jednak z katorgi uciekł, zabijając przy okazji uderzeniami kamienia dwóch strażników, a trzeciemu wbijając nóż w gardło. Był człowiekiem absolutnie bezwzględnym i gardzącym ludzką słabością, dążąc do celu nie zważał na nic, był atletycznie zbudowany, potwornie silny, sprawny i zahartowany zarówno na chłód, jak i na głód. Nie palił i bardzo lubił mleko, a jego ulubionym daniem była jajecznica złożona z 25 jaj. Jąkał się i był z tego powodu nieco zakompleksiony. Przepadał za kobietami, szczególnie cudzymi żonami, i potrafił po mistrzowsku wyzyskiwać z korzyścią dla siebie zarówno ich kundli spryt, jak i nieskończoną głupotę.
Przez kilka miesięcy po ucieczce z katorgi G. Kotowski w Tomsku, następnie po zagrabieniu dużej sumy pieniędzy w Żygulach nad Wołgą ponownie wybrał się do kwitnącej wiśniowymi sadami Besarabii. Jesienią 1914 roku urządził się na posadę zarządcy majątku; miał fałszywe papiery i przez pewien czas spisywał się wzorowo, a gospodarz nie mógł się nachwalić przed sąsiadami zaradnym i pracowitym administratorem. Była to wszelako tylko jedna z twarzy pana Kotowskiego. Druga miała inny wyraz. Od lata 1915 roku w Besarabii zaczęły się mnożyć nocne napady i grabieże. To grasowała banda dezerterów pod dowództwem G. Kotowskiego. Dopiero pod koniec 1916 roku specjalnemu oddziałowi policji udało się ciężko zranić i schwytać groźnego watażkę. W lutym 1917 zapadł wyrok sądu wojskowo-polowego: „Szlachcica Grigorija Kotowskiego, urodzonego w miasteczku Ganczeszti za popełnione przestępstwa skazać na karę śmierci przez powieszenie”. Skazaniec zwrócił się zaraz po ogłoszeniu werdyktu do generała Hutora z prośbą: „Jeśli w ogóle mogę o coś sąd prosić, to proszę o jedno – nie wieszajcie mnie, lecz rozstrzelajcie!...” Pod wzmożoną eskortą więźnia odwieziono do kazamatu w Odessie. Wyrok miał być wykonany lada dzień, ale jedna z byłych kochanic Kotowskiego, żona generała Szczerbakowa, jak też inne tego autoramentu panie dopięły przez (zdradzonych) mężów, iż spełnienie wyroku ciągle było przesuwane, aż tu nastąpiła abdykacja cara, Kiereński zniósł karę śmierci i wielokrotny morderca i podpalacz G. Kotowski odzyskał wolność za wstawiennictwem admirała Kołczaka, ministra wojny Guczakowa i pisarza A. Fiodorowa. Niebawem też zaciągnął się na ochotnika do pułku husarii, przeszedł krótkie szkolenie, a ponieważ był doskonałym strzelcem i szablistą, został skierowany na front rumuński. Tutaj wykazał się brawurową odwagą i już po tygodniu został awansowany na chorążego i otrzymał order św. Jerzego za męstwo. Po prostu żołnierze szli do ataku pod jego przywództwem nie zważając na kule czy inne niebezpieczeństwa. Każdy kawaleryjski atak pod jego komendą kończył się zwycięstwem i paniczną ucieczką wroga. Tymczasem jednak armia rosyjska rozpadała się na skutek demoralizacji i agitacji bolszewickiej. Front przestał istnieć. Kotowski poczuł się w tej anarchii jak ryba w wodzie, zorganizował własny oddział kawaleryjski i stoczył kilka potyczek z formacją dowodzoną przez generała carskiego Szczerbakowa, którego żonę kiedyś sprofanował i która faktycznie uratowała mu życie. A jednak szczęście tym razem mu nie sprzyjało i cały jego oddział został wzięty do niewoli przez generała Drozdowskiego. Ale szczwany bandzior potrafił umknąć, po prostu uciekł z aresztu, korzystając z chwili zamieszania i ponownie zorganizował oddział kawalerii, potykający się na przemian z Niemcami, Ukraińcami, bolszewikami, Rumunami, białogwardzistami. Potem przedostał się do zanarchizowanej Odessy, gdzie zgromadził kolejny kilkudziesięcioosobowy oddział. Ciekawe, że Kotowski dobierał sobie ludzi „na oko” – spoglądał na twarz i oczy człowieka i natychmiast decydował, nadaje się lub nie. I nigdy się nie pomylił, jego żołnierze słynęli nie tylko z braku litości do kogokolwiek, ale i z tego, że nigdy nie uciekali z pola walki. W tym też czasie bolszewicy podjęli próbę postawienia G. Kotowskiego sobie na służbę. Skądinąd skutecznie. Na ich polecenie kryminaliści z jego bandy mordowali po nocach oficerów i agentów byłej carskiej policji, wojskowych, dokonywali napadów na banki i urzędy, zdobywając w ten sposób środki dla działalności bolszewików. Słynni odescy bandyci Miszka Japończyk, Zagari, Dąbrowski nienawidzili Kotowskiego za pozerstwo, arystokratyzm, bezinteresowność, grę na publiczność – i usiłowali go sprzątnąć, choć np. oddział Japończyka też się znajdował na usługach organizacji bolszewickich. To ugrupowanie Kotowski wyeliminował w nader perfidny sposób: uzgodnił z nim, że wspólnie uderzy na ugrupowanie ukraińskich powstańców atamana Grigoriewa. „Japończycy” uderzyli, a Kotowski swój oddział wycofał. Grigoriewowcy zaś wycięli w pień całą grupę Japończyka.
5 kwietnia 1919 roku Odessa została zajęta przez Armię Czerwoną i miasto spłynęło krwią. Miejscowa CzeKa na czele z Aronem Wichmanem mordowała całe rodziny, ulice, dzielnice miasta. W tym piekle Kotowskiemu udało się, ryzykując własne życie, uratować z rąk CzeKa kapitana Fiodorowa i jego kolegów, syna pisarza A. Fiodorowa, który kiedyś wybawił Kotowskiego z więzienia. W czerwonym terrorze szlachcic-anarchista udziału nie brał, rzeźnickie chwyty były mu obce. Lubił improwizację, pozę, teatr, walkę z silnym przeciwnikiem, ale nie szlachtowanie bezbronnych dzieci. Został zresztą skierowany przez bolszewików na front i dowodził 2 Brygadą w składzie 45 Dywizji Jakira w walkach przeciwko Ukraińcom. Ciekawe, że kategorycznie zabraniał swym żołnierzom grabić domy żydowskie, tak iż hajdamacy nazywali go „żydowskim bogiem”, ale też własnoręcznie rozstrzeliwał z mauzera maruderów i dezerterów ze swej brygady. Wbrew rewolucyjnemu rozhuśtaniu utrzymywał bez trudu w swych oddziałach żelazną, niezachwianą dyscyplinę. Każde naruszenie swego rozkazu karał natychmiast kulą w łeb.
W wieku 32 lat Grzegorz Kotowski został mianowany generałem wojsk bolszewickich na froncie ukraińskim, a potem przerzucony do Piotrogrodu, by wraz ze swą brygadą bronił siedziby Lenina przed oddziałami Judenicza, napierającymi z kierunku północnego, z Finlandii. Po rozgromieniu zaś tych oddziałów został ponownie wysłany na południe Rosji. Został zresztą za Piotrogród mianowany „czerwonym marszałkiem” i nagrodzony orderem Czerwonego Sztandaru. Pod Wozniesieńskiem, Potockiem, Terespolem i Odessą walczył przeciwko Denikinowi. Uzyskał tu drugi order Czerwonego Sztandaru i zasłynął z tego, że jako jedyny bolszewicki dowódca pod karą śmierci zakazał rozstrzeliwania wziętych do niewoli białogwardzistów. Po prostu wcielał ich do swej brygady, podczas gdy gdzie indziej rozwalano stłoczone tłumy bezbronnych żołnierzy i oficerów z karabinów maszynowych. Podwładni Kotowskiego zresztą reagowali oburzeniem, gdy zwracano się do nich jako do „bolszewików”, „komunistów” czy „czerwonoarmistów”. Dumnie mianowali się „kotowcami”.
Gdy w 1920 roku W. Lenin rozkazał Michałowi Tuchaczewskiemu rozpoczęcie marszu na Warszawę, początkowo chciano powierzyć G. Kotowskiemu dowództwo całą czerwoną kawalerią. ale poniechano tego zamiaru. Nie wiadomo bowiem było, czy ten z pochodzenia polski szlachcic, choć na słowach patriota rosyjski, nie przejdzie czasem na stronę polską. Późniejsze wydarzenia wykazały, że raczej nie, że nie każdy w czyich żyłach płynie polska krew, jest Polakiem. Ale i tak dowódcą kawalerii został mianowany Siemion Budionny, a Kotowski pozostał na czele 2 Brygady. Walki z Polakami były krwawe i bezlitosne z obu stron. Historycy rosyjscy nieraz napomykają o często „dziwnych” decyzjach Kotowskiego z tego okresu, kiedy to kazał atakować polskie pozycje wprost tam, gdzie siały spustoszenie polskie karabiny maszynowe, a oskrzydlać przeciwnika tam, gdzie najlepiej byłoby bić go „w łeb”. W końcu, gdy Polacy gnali bolszewików na wschód od Warszawy, niedaleko od Krzemieńca, cała brygada Kotowskiego wpadła w pułapkę i została na Bożej Górze otoczona przez korpus ułanów generała Krajewskiego. Tylko drobnej garstce oficerów rosyjskich udało się razem z ciężko zranionym Kotowskim uratować się ze straszliwej rzezi, w której 2 Brygada, walcząc rozpaczliwie wręcz z ułanami polskimi, przestała istnieć. Ponad miesiąc G. Kotowski był leczony w szpitalu, a następnie został skierowany na czele nowo uformowanej brygady kawalerii do walk z oddziałami Bułak-Bałachowicza, Petlury, Tiutiunnika. Jeszcze później „czerwony marszałek” zdusił powstanie chłopów w Guberni Tambowskiej...
Od 1922 roku G. Kotowski zajmował szereg bardzo wysokich posad w dowództwie wojsk ZSRR, Ukraińskiej SRR, Mołdawskiej SRR. Rezydował na południu ZSRR, ignorował napływające z Moskwy dyrektywy partii komunistycznej, wygnał przysłanych do niego z centrali bolszewickich komisarzy. Dla delegacji polskich kupców urządził wystawny bal, mówił po polsku, żartował i bardzo dużo pił. Żył w przepychu i wygodach, lubił to. Ale miał już czterdzieści lat. Był zupełnie łysy. Spod ogromnego okrągłego czoła patrzyły na rozmówców ciężkie, przenikliwe, lecz już zamglone smutkiem, oczy. Rysy twarzy stały się niewyraziste, grube. Prawie codzienne spożywanie dużych porcji alkoholu nieuchronnie powodowało osłabienie energii życiowej i dawnej ruchliwości. Bardzo lubił słuchać muzyki Czajkowskiego i Szopena...
Ale czas tych barwnych ludzi, anarchistów, mistrzów rewolucji mijał bezpowrotnie. Bezpieka sowiecka przystąpiła do stabilizowania ogromnego kraju, w którym niebawem nie miało pozostawać miejsca na jakąś nieprzewidywaną „twórczość” polityczną czy jakąkolwiek inną. Obozy koncentracyjne zaczęły się wypełniać wczorajszymi ideowymi rewolucjonistami, bez śladu znikali zasłużeni dla rewolucji ludzie, a inni byli rozstrzeliwani na mocy wyroków trybunałów ludowych. Anarchia się kończyła. Zaczynał się porządek, socjalistyczny porządek.
Według historiografii sowieckiej 6 sierpnia 1925 roku w miejscowości Czebanka niedaleko Odessy marszałek Grigorij Kotowski został jakoby zastrzelony przez kuriera swego sztabu Majorowa. Strzały zostały oddane z bliskiej odległości, a kule przeszyły serce. Mordercy nie udało się ująć – a to w kraju, w którym przysłowiowa mysz nie mogłaby się prześliznąć niezauważona przez granicę. W Odessie mówiono, że to bezpieka sowiecka „załatwiła” niekonwencjonalnego marszałka kawalerii. Ale dowieść tego było nie sposób, podobnie jak tego, że Majorow był jakoby agentem rumuńskiej sigurancy. Tę śmierć prze wiele dziesięcioleci pokrywała ciemność. I dopiero w ostatnim czasie ujawniono w Rosji, że G. Kotowski został skrytobójczo zamordowany dwoma strzałami w tył głowy przez swego dawnego „przyjaciela” Mejera Zajdera, przed 1918 rokiem właściciela domu publicznego w Odessie. Morderca miał do marszałka głęboką urazę po tym, gdy ten przyłapał był jego żonę na kradzieży złotych łyżeczek z serwisu gościnnego. Ale byłoby to za mało, by się poważyć na zabicie dowódcy tak wielkiego formatu, tym bardziej, że Kotowski uratował po 1919 r. rodzinę Zajdera od nędzy, po tym jak bolszewicy zlikwidowali jego burdel. Przyjął go wówczas do pracy do swego sztabu jako zaopatrzeniowca, tak iż żydowski burdelpapa i jego rodzina mogli prowadzić tryb życia bardziej niż dostatni. W 2007 roku opublikowano w Rosji materiały, z których wynika, iż decyzję o zlikwidowaniu Kotowskiego podjęli trzej czołowi przywódcy komunistyczni: Lew Trocki (Bronstein), Jagoda, Jakir, którzy uważali, że temu gojowi nie może ujść płazem okoliczność, iż w przeszłości ważył się wywłaszczać żydowskich bankierów i przedsiębiorców, że pozwalał sobie na pełne drwin publiczne wypowiedzi o Żydach, że w końcu, już po rewolucji, w okresie 1919-1924 potrafił zręcznie okpić w Odessie kilkadziesiąt żydowskich przedsiębiorców, wejść w posiadanie ich fabryk, ciągnąć z nich roczny zysk przekraczający 1,5 mln złotych rubli. W obliczu takich faktów Żydzi zwykli się łączyć bez różnicy majątku, wieku i przekonań i solidarnie bronić przed zagrożeniem, i to nie przebierając w środkach i metodach. (Józef Stalin zdawał sobie z tego sprawę i później Trocki, Jagoda i Jakir zostali na jego rozkaz zgładzeni; tu wątpliwości nie było: albo – albo, kto kogo pierwszy...).
Po dokonaniu morderstwa Mejer Zajder został skazany na 10 lat więzienia. (Przypomnijmy dla porównania, iż na tymże posiedzeniu sądowym pewien ukraiński chłop został za drobną kradzież skazany na rozstrzelanie). Zajder odsiedział niespełna trzy lata i po zwolnieniu podjął pracę w OGPU (NKWD). W 1928 roku został jednak zastrzelony na torach kolejowych przez trzech byłych przyjaciół Kotowskiego. (W podobny skrytobójczy sposób na rozkaz Lwa Trockiego zostali podstępnie – strzałem w plecy – zamordowani dwaj inni ideowi i legendarni dowódcy wojsk rewolucyjnych Wasilij Iwanowicz Czapajew (1887-1919) oraz Mikołaj Aleksandrowicz Szczors (1895-1919).
Pogrzeb zaś dowódcy w 1925 roku odbył się z najwyższymi honorami. Jego ciało zostało zabalsamowane przez zespół profesora Worobiewa (tego samego, który w 1924 r. balsamował przechowywane do dziś w doskonałym stanie zwłoki Włodzimierza Lenina) i pochowane w specjalnym mauzoleum w mieście Birzula pod Odessą, które przemianowano na Kotowsk. (W guberni tambowskiej Federacji Rosyjskiej leży nad rzeką Cna inny Kotowsk, nazwany tak również na cześć marszałka).
Gdy w 1941 roku obwód odesski został zajęty przez wojska rumuńskie i niemieckie, mauzoleum Kotowskiego roztrzaskano, a jego zwłoki wyrzucono na miejskie wysypisko śmieci. Tutejsi mieszkańcy jednak po kryjomu w nocy wykradli zmumifikowane ciało, a następnie aż do roku 1944 potajemnie przechowywali je w worku w specjalnej kryjówce. Gdy oddziały Antonescu i Hitlera zostały wyparte, w Kotowsku (1945) ponownie uroczyście pogrzebano zwłoki legendarnego rozbójnika i dowódcy. Dziś miejsce jego pochówku jest niedostępne dla zwiedzania; znajduje się pod ochrona specjalnej ekipy, która dopuszcza do grobu marszałka tylko jego potomków.


Trzeba przyznać, że całe życie Kotowskiego, a szczególnie jego ostatnie lata, wcale nie przystawały ani do ideologii komunistycznej, ani realiów sowieckich. W okresie 1922-1925 prowadził rozrzutny tryb życia, drwił sobie, naśmiewał się i nic nie robił z socjalistycznych ideałów i zasad. Gdyby mieszkał gdzie indziej, należałby niewątpliwie do tak zwanej „bohemy”.
Co zwykło się rozumieć przez nazwę „bohema”? – zapytuje profesor Aleksander Hertz w rozprawie Drużyna wodza i próbuje nań udzielić odpowiedzi w następujący sposób. – „Wyraz ten, który karierę swą zawdzięcza bodaj powieści Murgera, sprowadza się znaczeniowo do pewnego stylu życia, właściwego pewnym środowiskom artystycznym i literackim. Zasadniczymi elementami tego stylu są: brak ustalonych źródeł zarobkowania, nieistnienie i programowe odrzucanie cnót rentierskich, niepodporządkowanie się w sposobie bycia regułom obowiązującym w środowiskach o ustalonych podstawach materialnych. „Bohema” składa się z ludzi, którzy podkreślają swą niezależność od zasad życia filisterskiego, którzy w imię tej niezależności repulsywnie odnoszą się do „mieszczan”, „ludzi porządnych”, „filistrów” itd. Destabilizacja życiowa jest tu oceniana pozytywnie i to nie tylko z konieczności, ale jako pewien ideał stylu życia. W „bohemie” skupiają się ludzie, których sam rodzaj zatrudnień nie daje stałych i pewnych podstaw zarobkowych, jak niektóre kategorie literatów, dziennikarzy, aktorów, muzyków, malarzy itd. „Bohema” poza tym ma swoich adeptów czy konwertytów z innych środowisk społecznych, którzy przejmują jej styl życia”.
Rozróżnia się bohemę artystyczną, polityczną i bohemę uczących się.
Na przełomie XIX-XX w. uczestnictwo w bohemie było, z jednej strony, traktowane jako postać wykolejenia życiowego, a wejście do niej młodego członka szanującej się familii było swego rodzaju tragedią rodzinną; z drugiej strony – bohema pociągała, imponowała co mniej dojrzałym umysłom i perwersyjnym charakterom swym rewolucjonizmem, swą pogardą dla uznanych i sprawdzonych zasad życia moralno-społecznego. Bohema często jest zbiorowiskiem „nienormalnych” marzycieli, fantastów, hazardzistów, przekonanych o swej wyjątkowości homoseksualistów, narkomanów, psychopatów, niedopieszczonych megalomanów itp. Wyżej nazwany autor także podkreśla: „W bohemach spotykamy bardzo często natury niezrównoważone, buntownicze, psychicznie niezdolne do podporządkowania się przyjętym regułom życia ustabilizowanego (...) Najsilniej występują tu „ludzie zabawy”, a obok nich często spotyka się „zboczeńców”, przy czym zabawowość i zboczenie mogą być właśnie istotne dla tych okoliczności psychicznych, które uwarunkowały fakt wykolejenia się.
Obserwacje nad światem bohemy utwierdziły nas w przekonaniu, że typ zabawy, nieraz z domieszką zboczenia, występuje tu bardzo często. Nie przesądza to, że można w bohemie spotkać i inne typy biograficzne, jednak nie tak częste i nie w takim stopniu nadające charakter całemu środowisku. Sam styl życia bohem, zwłaszcza artystycznej i uczących się, już na pierwszy rzut oka zdaje się mieć coś z zabawy dziecięcej. Zamiłowanie do „kawału”, do swoistej „przygody”, chęć szokowania ludzi dobrze wychowanych są bardzo znamienne dla tego środowiska. (...)”
Wydaje się, że środowisko to wyzute z wyższych wartości etycznych absolutnie też nie dorasta do pojęć patriotycznych, choć z reguły twierdzi, że je „przerosło”; w ogóle traktuje zasady godności, honoru, porządności jako „przeżytki kamiennego wieku”.
A. Hertz kontynuuje: „Tu też przede wszystkim znajdujemy bogatą reprezentację interesujących nas typów psychicznych i biograficznych. Są to natury awanturnicze, żądne przygód, nie przystosowujące się do reguł normalnego życia, zazwyczaj „ludzie zabawy”, niekiedy „zboczeńcy”. Są to natury które w każdych warunkach odznaczają się specyficzną aktywnością. Zdeklasowani awanturnicy, ludzie, których żądza przygód wywiodła poza granice ustabilizowanego życia społecznego, albo w których pęd do przygody został rozbudzony właśnie faktem wypadnięcia z grupy, stanowili główny kontyngent śmiałych eksploratorów, konkwistadorów, uczestników wypraw wojennych, kolonialnych, badawczych, handlowych... Nieraz wchodzili do nowych grup społecznych, stawali na ich czele, wykazywali się w nich znaczną aktywnością. Znajdowali tu dla siebie oparcie i możliwość odegrania roli. Niejeden z nich zachowywał długo cechy awanturniczości i minionej deklasacji, co wyciskało piętno na jego stosunku do grupy, wśród której się znalazł.
Stan wojny domowej, naruszenie równowagi życia społecznego, tworzenie się silnych grup zmilitaryzowanych – oto zespół warunków szczególnie pomyślnych dla ludzi tego typu. Nigdy ich nie brakło w armiach rewolucyjnych, tworzyli podstawowy element drużyn kondotierskich i landsknechtowskich. Odegrali oni ogromną rolę w dziejach kozaczyzny, z nich rekrutowała się opricznina moskiewska. Nie znaczy to, by w działaniach tych ludzi nie występowały motywy ideowo-moralne. Niewątpliwie mogły one występować i nieraz występowały bardzo silnie. Ale motywy te znajdowały w osobowościach tych ludzi swoiste podłoże socjopsychiczne i to podłoże było szczególnie istotne dla ich postaw (...).
Charakter bohemy politycznej miała elita partyjna bolszewickiego odłamu Socjaldemokracji, przy czym w bohemie tej uczestniczyli również przedstawiciele bohemy studiujących, a w pewnym stopniu i artystycznej. Stąd i elita partyjna stronnictwa komunistycznego z okresu leninowskiego, będąca kontynuacją dawnej przedwojennej elity bolszewickiej, składała się z ludzi, którzy jako uczestnicy bohemy przeszli w swym życiu przez okres wykolejenia czy deklasacji. Dopiero przewrót dał im stabilizację życiową w nowej strukturze społecznej. Niemniej jednak miniony okres życia przedwojennego pozostawił na nich charakterystyczne piętno”... Nie przypadkowo Józef Stalin wznosząc monumentalny gmach swego potwornego jedynowładztwa postarał się przede wszystkim pozbyć tego niespokojnego, destabilizacyjnego elementu, częściowo go odstrzeliwując, częściowo zmuszając do samobójstwa, częściowo gnojąc w obozach. Z dawnej elity rewolucyjnej przy życiu pozostały nieliczne jednostki, przy władzy – pojedyncze osoby; na miejsce poddanej eksterminacji gwardii leninowskiej przyszła nowa elita młodych karierowiczów o pochodzeniu robotniczo-chłopskim, o mięsistych twarzach, szerokich barkach, stalowych oczach i nie znających litości sercach – z aparatu GPU, NKWD, Komsomołu, Kompartii. Ta to elita „odstrzeliła” swych poprzedników i zbudowała potęgę ZSRR. Ale to już inny temat.


BIAŁORUŚ

 


Stanisław Bułak-Bałachowicz



Była to jedna z najbardziej barwnych i niekonwencjonalnych osobowości okresu pierwszej wojny światowej, znakomity żołnierz i ciekawy człowiek, który znalazł się w gąszczu złożonego pasma wydarzeń, gdy wyłaniały się z niebytu politycznego państwa: polskie, litewskie, białoruskie, łotewskie.
„Sowietskaja Istoriczeskaja Encyklopedia” (t. 2, Moskwa 1962, s. 806) podaje zupełnie kłamliwie: „Bułak-Bałachowicz S. N. – jeden z przywódców białogwardyjszczyzny w Rosji... W rosyjskiej armii przedrewolucyjnej sztabs-rotmistrz. W 1918 r. wstąpił do Armii Czerwonej, sformował w rejonie m. Ługi pułk kawalerii i razem z nim w listopadzie 1918 przeszedł do białych. W 1919 r. w randze generał-majora brał udział w natarciu armii Judenicza na Piotrogród... Bułak-Bałachowicz dążył do stanięcia na czele sił białogwardyjskich w Krajach Bałtyckich i w styczniu 1920 r. aresztował Judenicza. W okresie wojny sowiecko-polskiej 1920 r. dowodził dużymi oddziałami białobandyckimi w składzie białopolskiego Ugrupowania Poleskiego, a później – 3 Armii Polskiej w rejonie Lublina.
Naśladując Piłsudskiego próbował ogłosić się za „naczelnika Państwa Białoruskiego”. Od końca września 1920 (...) dokonywał bandyckich napadów i dywersji na terenie Radzieckiej Białorusi, (...) poddawał ludność okrutnym masowym represjom. Po rozgromieniu jego band w końcu listopada 1920 r. przez 16 Armię Radziecką (dowódca N. Sołłohub) uciekł do Polski. W 1921 wykonywał zlecenia sztabu generalnego Polski obszarniczo-burżuazyjnej, dotyczące sklecania band dywersyjnych w celu przerzucenia ich na teren Białorusi”.
Zważywszy, że w ZSRR nauka historyczna pełniła rolę służebnicy w stosunku do ideologii marksistowskiej i aktualnych rządów, nie jest powyższa notatka złą opinią: gdy źli mówią o kimś źle, dobre mu wystawiają świadectwo.
Stanisław Bułak-Bałachowicz urodził się w majątku Mejszty powiatu brasławskiego, gmina Widze, w województwie witebskim 29 stycznia 1883 roku. Jego ojciec Nikodem pełnił obowiązki zarządcy w tejże posiadłości hrabiów Meysztowiczów, matka, również zagrodowa szlachcianka Józefa z domu Szafran, była pokojówką Małgorzaty Meysztowiczowej (de domo Korwin-Milewskiej). Wypada w tym miejscu zadać kłam pogłosce tu i ówdzie powtarzanej przez ludzi pióra, że ten znakomity żołnierz pochodził rzekomo z nieprawego łoża. Utalentowany skądinąd gawędziarz, pisarz i polityk Aleksander (syn Ksawerego) hr. Pruszyński, od lat przyjaciel autora niniejszej książki, w liście z 29 listopada 1989 roku pisał do mnie: „Generał Bułak-Bałachowicz jest po prostu przyrodnim bratem mego dziadka po kądzieli Oskara Meysztowicza. Urodził się w majątku rodowym Meysztowiczów, Meyszty, na Wileńszczyźnie; był nominalnie synem „panny służącej” mej prababki z domu Milewskiej i kucharza Bałachowicza. W rzeczywistości był „naturalnym” synem mego pradziadka, chyba Szymona Meysztowicza i, jak twierdzi moja matka, był jego najbardziej udanym dzieckiem.
Generał Bałachowicz wsławił się na Inflantach, gdzie przeprowadził na stronę „białych” całą dywizję Armii Czerwonej i dopomógł w uzyskaniu niepodległości Łotwy. Ożenił się z tamtejszą baronówną i miał co najmniej jedną córkę.
Po wojnie bolszewickiej dla znalezienia pracy swym żołnierzom zorganizował przedsiębiorstwo wyrębu lasów i przeróbki drewna. Jeżeli dobrze pamiętam, zginął przypadkowo w czasie strzelaniny na Saskiej Kępie, jadąc dorożką na jakiś ślub do cerkwi na Pradze, ale chyba później niż w 1940 roku (...) Generał wychował się w polskim dworze, w polskiej kulturze, chodził do szkoły rosyjskiej i służył w wojsku rosyjskim; mówił po białorusku, ale był Polakiem”...
W książce „Groch, kapusta i... brylanty” (Mińsk 2000, s. 24) pod hasłem „Bułak-Bałachowicz Stanisław” A. Pruszyński również podał: „Urodzony w Mejsztach, majątku rodzinnym Meysztowiczów, najwybitniejszy syn mego pradziadka. Jego matka była panną służącą mej prababki, która dopuściła do „łaski” męża swej pani. Potem pradziadek wydał ją za swego kucharza”...
A jednak nie ma żadnych rzetelnych dowodów na potwierdzenie powyższej hipotezy, mającej na celu widocznie dodanie blichtru zarówno rodzinie Meysztowiczów, jak i Pruszyńskich, przez przypisanie do nich jakże znakomitej osobowości Bałachowicza; choć przecież te rodziny mają dość własnego splendoru. Znając wszelako fantazyjne usposobienie Aleksandra Pruszyńskiego jako człowieka i jako pisarza, możemy uznać powyżej cytowane zdania z Grochu jako wytwór jego wyobraźni literackiej...
Nie ulega żadnej wątpliwości, że Stanisław Bułak-Bałachowicz pochodził z drobnej rodziny szlacheckiej, niezamożnej i nieherbowej, ale godnej, zacnej i przyzwoitej, której reprezentantów można niekiedy spotkać w dawnych przekazach archiwalnych. Tak, dla przykładu, w 1648 roku Matyasz Bułak, cześnik słonimski, jak też Andrzej, Jan i Aleksander Bułakowie od województwa nowogródzkiego podpisali akt elekcji króla polskiego Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 107).


Przed pierwszą wojną światową Stanisław Bułak-Bałachowicz zdążył wyuczyć się zawodu agronoma, wszelako na to, by w tym pokojowym fachu podjąć pracę, już czasu nie było, czekała bowiem na niego służba kawaleryjska w pułku dragonów cesarskich.
Pierwszą wojnę światową Stanisław Bułak-Bałachowicz spędził na froncie w składzie wojsk rosyjskich w randze rotmistrza, zaciągnął się bowiem był na ochotnika do armii carskiej po manifeście Wielkiego Księcia Michaiła Michajłowicza do Polaków, zapowiadającym odbudowanie niepodległej Polski, sprzymierzonej z Cesarstwem Rosyjskim.
Wiosną 1918 roku przeszedł do szeregów Armii Czerwonej i sformował w rejonie miasta Ługi własny oddział w składzie 4-ej Dywizji Piotrogrodzkiej, któremu nadano miano 1-go Łużskiego Pułku Kawaleryjskiego. Dobierając kadrę dowódczą swej jednostki Bułak-Bałachowicz zupełnie nie dopuszczał do jej szeregów członków partii bolszewickiej, a przysłanych przez Lenina żydowskich komisarzy kazał zaraz pogonić z terenu koszar. Prawie wszyscy oficerowie pochodzili z terenu byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego i mieli doświadczenie walki na frontach pierwszej wojny światowej. Była to kadra wyrobiona i twarda, nieskora ani do zdrady, ani do poddawania się przeciwnikowi, a przy tym bezwzględna i odważna, gotowa do wykonania każdego rozkazu. Żydowscy komisarze wysyłali liczne donosy i ostrzeżenia do Piotrogrodu, ale ginęły one gdzieś w szufladach dopiero kształtującej się, zajętej intrygami nomenklatury. W końcu postanowiono jednak sprawdzić przydatność pułku i wydano rozkaz spacyfikowania antyradzieckiego buntu w regionie Gdów – Ługi, jak też zarekwirowania broni, będącej w dyspozycji tamtejszych mieszkańców. 1 Łużski Pułk Kawalerii znakomicie wykonał swe zadanie i bezlitośnie zdusił ruchawkę rosyjskich chłopów. Jak wynika ze skarg, kierowanych na imię Lenina, bałachowcy zachowali się tu jak na terenach okupowanych przez siebie: okrucieństwa, gwałty, mordy i grabieże miały być na porządku dziennym. Na domiar złego panowie oficerowie przepili dwa miliony rubli złotem, a Bałachowicz wezwany do Piotrogrodu nie potrafił sprawy zadowalająco wyjaśnić przed Rewolucyjną Radą Wojskową. Bywało, że nawet za mniejsze uchybienia bolszewicy rozstrzeliwali swych oficerów. Trzeba więc było działać szybko, a zważywszy, że Bałachowicz i jego byli carscy oficerowie szczerze bolszewików nienawidzili, decyzja zapadła rychło i jednoznacznie. W nocy z 5 na 6 listopada 1918 roku Stanisław Bułak-Bałachowicz razem ze swym pułkiem przeszedł na stronę białogwardyjskiego Korpusu Ochotniczego (Dobrowolczeskij Korpus), dowodzonego przez generała Van Damma. W składzie tego korpusu miał też utworzyć osobny oddział, złożony z ludzi o szczególnych walorach charakteru. Co też uczynił.
W listopadzie 1918 roku oddział kawaleryjski pułkownika Bałachowicza wykazał godne uwagi walory bojowe w walkach z przeważającymi siłami bolszewików o Psków, następnie nad Jeziorem Czudskim. Jego rajd na zapleczu bolszewików spowodował znaczne straty i dezorganizację w obozie przeciwnika, a samo miano „bałachowców” budziło dreszcz przerażenia w bądź co bądź nie małodusznych żołnierzach Armii Czerwonej. 5 kwietnia oddział Bałachowicza zdobył na bolszewikach miasto Gdów, a cały tamtejszy komitet partyjny, złożony z kilkudziesięciu osób powiesił na latarniach, zagrabił też kasę, zapasy żywności i mienie bolszewików. W nocy na 26 maja oddział Bułaka zdobył półmilionowy Psków. Ponownie wymordowano wszystkich komunistów, a dowódca osobiście przyjął na siebie obowiązki naczelnika miasta i guberni, wprowadzając rządy twardej ręki i zupełne uspokojenie sytuacji.
[Wojny domowe bywają nacechowane szczególnym okrucieństwem. Arystoteles np. podaje, że gdy w okresie zaburzeń w Megarze i innych miastach Hellady, gdzie władza przeszła w ręce rewolucyjnej partii ludowej, rozpoczęto konfiskatę mienia poszczególnych zamożnych rodzin. Lecz raz wstępując na tę ścieżkę nie potrafiono już z niej zejść. Każdego dnia domagano się kolejnej ofiary, a w końcu liczba bogatszych rodzin poddanych konfiskacie i wygnaniu urosła tak, że powstało z tego całe wojsko. W każdym mieście istniało jakby podwójne sprzysiężenie: biedacy łączyli się powodowani chciwością cudzego mienia, a bogacze z obawy przed ekspropriacją. Zawiązując sprzysiężenie zamożni obywatele składali następującą przysięgę, której tekst przytacza Stagiryta: „Przysięgam, że będę wiecznym i nieubłaganym wrogiem ludu i wyrządzę mu tyle zła, ile tylko będę w stanie wyrządzić”. W Milecie rozgorzała prawdziwa wojna domowa między bogatymi a biednymi. Początkowo górą byli ci drudzy, którzy zmusili zamożniejszych obywateli do ucieczki z miasta, a potem, żałując, że nie zdążyli ich wymordować, pochwycili ich dzieci, zawlekli do swych chlewów i rzucili pod nogi bykom. Bogaci, gdy później, zdeterminowani chęcią zemsty, ponownie odbili i opanowali miasto, pochwytali z kolei dzieci biedaków, obsmarowali je smołą i żywcem spalili. Nie ma to, jak nienawiść domowa.].
Biały terror wprowadzony przez generała-majora Bałachowicza okazał się skutecznym środkiem na rewolucyjne rozwydrzenie. Oddziały generała rozrosły się tymczasem do rozmiarów dywizji w składzie białogwardyjskiej Armii Północnej i stanowiły najskuteczniejszą jej część składową, co z kolei budziło zawiść i niechęć innych dowódców. W czerwcu 1919 roku głównodowodzącym Armii Północno-Zachodniej został mianowany generał Judenicz, typowy dworski intrygant o wygórowanych ambicjach. Jednym z pierwszych jego posunięć było zorganizowanie specjalnej grupy kawaleryjskiej na czele z pułkownikiem Peremykinem, której zadaniem było aresztowanie w Pskowie sztabu Bułaka-Bałachowicza. Powodem do tego kroku miała być zbyt ścisła współpraca generała Polaka z nowoutworzoną niepodległą Estonią, co naruszało integralność terytorialną Cesarstwa Rosyjskiego. Nastroje w Białej Gwardii zmieniły się też na niekorzyść Bałachowicza. W tej sytuacji nie było innego wyjścia, jak na czele doborowego oddziału liczącego 1700 szabel przejść na stronę Estonii i wziąć udział w obronie jej niepodległości przed zakusami zarówno Armii Czerwonej jak i Białej Gwardii. W Tallinie z generałem Bałachowiczem nawiązali kontakt przebywający tu działacze Białoruskiej Republiki Ludowej i zaproponowali mu przejście do służby temu będącemu w zalążku państewku, na co dowódca przystał i po zajęciu linii frontu na odcinku Opoczka-Newel-Siebież-Połock-Drysa (na styku armii łotewskiej i estońskiej) odpierał ataki bolszewickich oddziałów prących niepowstrzymanie na zachód. Tak się zrodziło łotewsko-białorusko-estońskie braterstwo broni w walce przeciwko imperializmowi rosyjskiemu. Żywność, broń i amunicję oddziałom Bałachowicza dostarczała Estonia, a koszta tej pomocy miały być zwrócone (na mocy odnośnej umowy) przez niepodległą Białoruś w okresie późniejszym. Wielce wymowny jest fakt, że Anglia i Francja odmówiły jakiejkolwiek pomocy rządowi walczącej o niepodległość Białorusi, a Stany Zjednoczone nadesłały przez misję Czerwonego Krzyża „pomoc” w postaci kilku skrzyń z przeterminowanymi lekami i starymi kocami, pogryzionymi przez mole. Dyplomacja białoruska okazała się zresztą zupełnie nieporadną w porównaniu z litewską czy estońską i nie dysponowała ani odpowiednią kadrą, ani jakimikolwiek środkami, ponieważ najcenniejszy pierwiastek genetyczny tego narodu uległ polonizacji lub rusyfikacji w ciągu XIX wieku.
Tymczasem, w listopadzie-grudniu 1919 roku, armia Judenicza przegrała z kretesem wojnę z bolszewikami, a generał i resztki jego oddziałów schronili się na terytorium Estonii. Tutaj doszło do zatargu i oficerowie S. Bułaka-Bałachowicza aresztowali w Rewlu Judenicza pod zarzutem rozkradania skarbu Białej Gwardii, dopiero zdecydowana interwencja Wielkiej Brytanii i zwrot reszty pieniędzy nie odtransportowanych jeszcze do Londynu (Anglia i tym razem, jak w wielu innych przypadkach, zrobiła fantastyczny interes na cudzej krwi) przywróciły Judeniczowi wolność i możliwość ukrycia się na terenie brytyjskiej misji wojskowej w Rewlu.
W lutym 1920 roku między rządem Estonii a Federacji Rosyjskiej został podpisany układ pokojowy, na którego mocy Tallin m.in. zobowiązywał się do rozbrojenia wszelkich obcych oddziałów wojskowych, stacjonujących na terenie niepodległej Republiki. Wszystkie więc oddziały rosyjskie, białoruskie i mieszane nie wchodzące w skład armii estońskiej zostały w ciągu lutego 1920 rozformowane, a rząd Estonii zaprzestał natychmiast udzielania im jakiejkolwiek pomocy materialnej, żywnościowej i innej. Resztki Białej Gwardii i Wojska Białoruskiego poszły w rozsypkę.
Misja wojskowa Polski w Tallinie zaproponowała jednak Stanisławowi Bałachowiczowi i jego żołnierzom przejście do służby Rzeczypospolitej. Cały więc jego oddział wsiadł do pociągu i przeniósł się na wschodnie tereny odrodzonej Polski, został natychmiast skierowany na front bolszewicki, gdzie się ponownie wsławił dzielnością i męstwem. A był to czas dla wolnego Państwa Polskiego trudny i decydujący o dalszym losie Narodu.
Generał Bałachowicz później napisze o tym okresie: „Posiadałem w szeregach moich przeważnie obcoplemieńców, najlepszych synów Rusi, Ukrainy, Białorusi i Rosji, tych co Polsce ufali, wierzyli i w ciężkich chwilach walk o Polskę na pomoc przyszli i ramię przy ramieniu z polskimi żołnierzami w szeregach stanęli”.
„Zbiór wojennych komunikatów prasowych Sztabu Generalnego (za czas od 26.XI.1918 r. do 20.X.1920 r.)” wydany w 1920 roku zawiera liczne informacje o dzielnych czynach żołnierskich oddziałów Bałachowicza, stawiających opór nawale bolszewickiej, jak np. z 15.IV.1920: „Na północny wschód od Kowla oddziały generała Bałachowicza zajęły Kamień Koszyrski, zdobywając baterię, przeszło 1000 jeńców i około 500 wozów taborowych oraz masę pocisków”...
Koło Lubieszowa rozbił generał Bałachowicz pułk 88 piechoty sowieckiej i wziął cały batalion do niewoli”.


Dziesięć „przykazań rycerskich”, ułożonych przez S. Bałachowicza dla swych żołnierzy, brzmiało jak następuje:
1. Wiara w Boga, sprawiedliwość i męstwo – oto cechy prawdziwego Rycerza.
2. Nim rozpoczniesz walkę z wrogiem, zwalcz wszelkie zło w samym sobie.
3. „Za naszą i Waszą wolność” – to nasze hasło. Szanuj więc wolność tego kraju, w którym przebywasz.
4. Bądź świadom swych czynów oraz gotów bądź ponieść wszystkie ich konsekwencje.
5. Piękny czyn jest lepszy od najpiękniejszych haseł.
6. Nie wyjmuj oręża bez potrzeby, ale i nie chowaj bez użytku.
7. Umiej przebaczyć, gdyż i sam nie jesteś święty.
8. Nie buduj szczęścia swego na nieszczęściu innych.
9. Dla kawalera Krzyża każdy wierzący w Boga jest bratem.
10. Śmierć w boju w obronie Krzyża jest dla rycerza największym zaszczytem i nagrodą”...
W styczniu 1920 roku S. Bułak-Bałachowicz został na czele znaczącej formacji kawaleryjskiej skierowany na tyły Armii Czerwonej i na terenie Polesia skutecznie dezorganizował zaplecze armii marszałka Tuchaczewskiego. Na rozkaz Józefa Piłsudskiego usiłował stworzyć zalążki niezależnego Państwa Białoruskiego sprzymierzonego z Polską, jak też Rosyjską Republikę Demokratyczną. Po skoncentrowaniu wzdłuż Prypeci liczących 20 tys. żołnierzy oddziałów, Bułak-Bałachowicz uderzył 6 listopada 1920 roku na Armię Czerwoną, odnosząc następnie serię taktycznych zwycięstw nad bolszewikami. Zajął na przeciągu kilku dni Pietryków, Kalinkowicze, Mozyrz i zbliżył się do Rzeczycy. W Mozyrzu ogłosił powstanie niepodległej Białorusi, stanął na czele tego państwa i objął stanowisko głównodowodzącego jego sił zbrojnych.
Podczas kontrataku wojsk polskich i wypierania armii sowieckiej na wschód oddziały S. Bułaka-Bałachowicza walczyły na terenie Białorusi. Jak podkreślali późniejsi historycy radzieccy, żołnierze tego właśnie dowódcy wyróżniali się szczególną bezwzględnością w stosunku do komunistów i Żydów, które to dwa pojęcia traktowano jako synonimy. Oficerowie Bałachowicza uważali, że przewrót bolszewicki w Rosji był krwawym eksperymentem socjalnym tzw. żydomasonów, dążących do rozciągnięcia swego panowania nad całym światem. Za okrucieństwa bolszewii obarczano zbiorową odpowiedzialnością całą ludność żydowską Białorusi, Litwy, Polski i mszczono się na niej okrutnie za zbrodnie komunistów, za liczne tragedie rodzinne i cierpienia rodzin oficerskich. Sytuację pogarszał fakt, że wszędzie, gdziekolwiek docierała Armia Czerwona, ludność żydowska witała ją kwiatami i pomagała mordować tzw. „wrogów ludu pracującego”. Gdy zaś bolszewików wypędzano, pogromy żydowskie stawały się nieuchronne. Jak pisał Sciapan Paczanin w artykule Krywawy hienierał, zamieszczonym w białoruskim czasopiśmie „Połymia” (nr 4, 1990), żołnierze Bałachowicza i on sam osobiście wymordowali w całości żydowską ludność w miasteczkach Włodawa, Mariopol, Krylino, Kopiszcze, Chocień, Majdan, Alewsk, Wielkie Haradziacicze, Ubiboczka i in. S. Paczanin pisał: „W Mozyrzu cała ludność została obrabowana. Nie przepuszczono żadnemu domostwu. Zabierano wszystko: bydło, bieliznę, ubrania, naczynia. Rzemieślnikom zabierano narzędzia. Zabito 32 osoby i 150 okaleczono, zgwałcono 300 kobiet. Nie uniknęły tego nawet 10-12-letnie dzieci i kobiety ciężarne. Obrabowano gruntownie całą ludność żydowską, liczącą 4 tysiące osób, zabrano cały dobytek. W miasteczku Kapatkiewicze zabito 224 ludzi, 85 zraniono, zgwałcono 15 kobiet. W Żytkowiczach zamordowano 4, zraniono 400 osób, zgwałcono siedem kobiet. W Pietrykowie zabito 45 osób, zgwałcono 100 kobiet, z nich 30 będących w ciąży. W miasteczku Skrygałowo zabito 15 osób. We wsiach Bubicze i Kasajsk wymordowano wszystkich mieszkańców narodowości żydowskiej... W powiecie mozyrskim bałachowcy zamordowali kilkuset ludzi, zgwałcili około 500 kobiet, uczynili około 20 tysięcy rabunków.
Tak postępowali białogwardyjscy bandyci na ziemi białoruskiej, nazywając siebie „wybawicielami ojczyzny”. Ogromem pogorzelisk, lasami szubienic, łzami matek i dzieci, sierot i starców, krwią niewinnych ludzi naznaczona jest droga atamana Bułaka-Bałachowicza i jego armii rozbójników. 174 zniszczone osiedla, 1500 rozstrzelanych i ponad 2000 zranionych mieszkańców, liczne grabieże i gwałty – taki był dalece nie wyczerpujący wynik misji „wyzwoleńczej” białogwardyjskich band Bułaka-Bałachowicza na terenie Sowieckiej Białorusi”.
Nie sposób wszelako brać za dobrą monetę ani frazeologii historyków sowieckich, ani przytaczanych przez nich liczb, ich bowiem „dane statystyczne” były zawsze wyssane z palca. Sam generał odrzucał oskarżenia o antysemityzm, zarzuty te traktował jako wypływające z nienawiści ich autorów do Polski. Twierdził, że nigdy nie prześladował Żydów jako takich, i że „jeżeli biłem żydów komunistów, to jeszcze raz oświadczam publicznie, że biłem ich za mało”.
W jego notatkach można znaleźć liczne nawiązania do tego śliskiego tematu, jak na przykład następujące: „W miesiącu lipcu 1920 r. został aresztowany w Kobryniu przedstawiający się lekarzem, a faktycznie był to komisarz bolszewicki 57 dywizji, niejaki Bromberg vel Szemberg z Warszawy, którego oddałem władzom pod sąd i śledztwo. Wspomniany Bromberg organizował pogromy żydowskie, rozpijał żołnierzy na froncie alkoholem, działając w myśl instrukcji sowieckiej. Pomocnika jego Sawickiego i dwóch żołnierzy – ujętych na miejscu gwałtu i rabunku koło Kobrynia rozstrzelałem ja osobiście i mój adjutant Somow-Grotkowski przed frontem mego oddziału. Protokół egzekucji jest do dyspozycji”...
W rejonie Czarnobyla był złapany żyd, który się nazwał Lejba Fiszer, posiadał bolszewickie dokumenty, spotkawszy mój oddział i sądząc, że ma do czynienia z bolszewikami, wskazał dyslokację wojsk polskich i ofiarował się za przewodnika – za co został powieszony w lesie”...
Wojna, niestety, ma swoje prawa, a litość i łagodność niewiele na niej znaczą. Gołosłowne zaś obwinianie kogoś o domniemany antysemityzm to zwykła i już kompletnie zgrana karta kanalii politycznych.
Generał Stanisław Bułak-Bałachowicz dzielił komunistów na: „utopistów, wariatów i obłąkańców” oraz na „sadystów, zbrodniarzy i morderców”: „Dla pierwszych potrzebna jest izolacja od społeczeństwa, by eksperymenty swe przeprowadzali na swym terenie i wśród swego otoczenia. Dla drugich zaś, jak dotychczas dobro ludzkości wykazało, potrzebne są: kat, topór, miecz i szubienica”... W myśl też tych idei generał postępował na frontach 1920 roku.
Pisał o bandytach międzynarodowych z Kominternu, którzy „ujarzmiwszy olbrzymi i bogaty ongiś kraj, po doszczętnym go zrujnowaniu przygotowują nowe tereny dla swoich zbrodniczych celów”. Nazywał więc siebie – i słusznie – „szermierzem walki z komunizmem”.
Polski dziennikarz wojskowy Józef Relidziński pisał w warszawskim „Tygodniku Ilustrowanym” (1920): „Generał Stanisław Bułak-Bałachowicz jest głośnym partyzantem z byłej armii rosyjskiej; który naprzód dał się we znaki Niemcom (nienawidzi ich prawie tak, jak bolszewików), następnie, gdzie mógł, tępił i szarpał Czerwoną Armię na północy Rosji, walczył za wolność Łotwy i Estonii. Romantyczny, niestrudzony rycerz hasła „za naszą i waszą”; obecnie zaś jest czymś w rodzaju Budionnego po naszej stronie. Oddziały jego (...) zostały sformowane wiosną tego roku w Brześciu (...) i składają się z ochotników, przeważnie Rosjan, pozatem Finów, Estończyków, Łotyszów, Szwedów i Polaków kresowych, wszystko starych partyzantów, których połączyła nienawiść do bolszewików, chęć zemsty za doznane krzywdy osobiste, oraz urok niezwykłej popularności generała-partyzanta”...
17 sierpnia 1920 roku naczelny wódz Józef Piłsudski wystosował do Bałachowicza telegram: „W uznaniu zasług i walecznych czynów dokonanych przez Pańską Grupę wyrażam Panu Generałowi moje najżywsze zadowolenie i pochwałę”.


Jednocześnie Stanisław Bułak-Bałachowicz bawił się w wielką politykę. Przestrzegał rodaków przed zagrożeniem niemieckim i rosyjskim. Traktował Polskę jako przedmurze chrześcijaństwa i najbardziej na wschód wysunięty bastion cywilizacji zachodniej. Chciał jednak uczynić to samo z Białorusi, przyłączając ją do duchowego związku krajów europejskich, wyrywając spod wpływu, jak to wyrażał, zjudaizowanej Rosji czyli ZSRR. Chciał też w ten sposób uczynić Polskę bardziej bezpieczną, posiadającą wiernego przyjaciela, w postaci niepodległej Białorusi, za swą wschodnią rubieżą. Jego filozofia polityczna była bardzo bliska prometeizmowi obozu Józefa Piłsudskiego i nawiązywała do wielkiej tradycji Rzeczypospolitej Obojga czy Trojga Narodów. Bałachowicz w 1920 roku obwieścił, że rządy Białoruskiej Radzieckiej Republiki Socjalistycznej (w Mińsku) i Białoruskiej Republiki Ludowej (na emigracji w litewskim Kownie) są nielegalne i zatem obalone na mocy jego, Bałachowicza, rozporządzenia. Wbrew pozorom nie były to posunięcia niejako „na wyrost” w ówczesnej bardzo niepewnej i płynnej sytuacji. Bolszewicy na Białorusi poczuli się poważnie zagrożeni, ściągnęli w trybie pilnym pod Mozyrz siły kilkakrotnie większe niż formacja Bałachowicza i 20 listopada przeszli do kontrnatarcia. [Idąc za publikacjami profesora Aleksandra Chackiewicza („Minskaja Prawda” nr 71 z 22 czerwca 1993 r. oraz „Nioman” nr 3 1993) przypomnijmy, że jego oddziały liczyły ówcześnie około 7900 bagnetów i 3500 szabel oraz miały na uzbrojeniu 36 armat i 154 ciężkich karabinów maszynowych].
Mimo bohaterskiej postawy i zawziętego oporu oddziały Bułaka, zdradzone przez piłsudczyków i nie mające nawet dość amunicji, musiały się cofać i w końcu przebiły się przez czerwony pierścień na polską stronę frontu. Tutaj jednak zostali rozbrojeni i internowani przez siły Piłsudskiego, który już był zawarł w tej sprawie układ z Rosją Sowiecką. Część bałachowców nie złożyła broni, ukryła się na pograniczu Puszczy Białowieskiej i aż do roku 1922 włącznie nękała nocnymi napadami oddziały bolszewickie. Później i te resztki zostały przez stronę polską zneutralizowane.
W bolszewickich publikacjach białoruskich i rosyjskich S. Bałachowicz był określany wyłącznie jako „krwawy generał”, „zbrodniarz”, „kat ludu pracującego”, „pogromszczyk”, „antysemita”, „reakcjonista”, „bandyta”. Te epitety mimo woli wywoływały zainteresowanie, a nawet aprioryczną sympatię do tak ostro potępianego człowieka, wiadomo bowiem, że jeśli bandyci szelmują kogoś jako „bandytę”, musi to być człowiek wartościowy.
W latach 1920-1930 Bałachowicz znajdował się w służbie czynnej w Wojsku Polskim w randze generała brygady.


W 1931 roku ukazała się w Warszawie książka S. Bułaka-Bałachowicza Wojna będzie czy nie będzie? W mojej odpowiedzi komunistom i Żydom, w której autor nie tylko polemizował ze swoimi adwersarzami, ale też przytaczał szereg faktów ze swego życia, jak też dawał wyraz poglądom politycznym, etycznym i filozoficznym. We wstępie do tego interesującego tekstu pisał: „Jeżeli niezbyt poprawną polszczyzną wysłowię się, proszę mi to darować. Matki bowiem nasze, tam na dalekich Kresach, najpierw uczyły nas Polskę kochać, a potem już prawidłowo po polsku mówić. Dla mnie i mnie podobnych elementarzem był od dziecka Sienkiewicz. Bohaterowie Sienkiewicza byli dla nas wzorem. Naśladując czyny Skrzetuskich, Wołodyjowskich i Kmiciców, niejedno zwycięstwo odnieśliśmy na wojnie i nieraz wychodziliśmy cało z takich opresji, z których wyjścia, zdawało się, już nie było”.
Zwracając się do Żydów i komunistów generał notował: „Historię moją w czasie wojny wypisałem rzetelnie na skórze wrogów, com niejednokrotnie oświadczał publicznie. Dobrze im to, widocznie, zalazło za skórę, gdyż do dziś dnia zapomnieć mnie nie mogą... Jestem jednym z tych pionierów, który pod znakiem Krzyża rozpoczął w 1918 roku walkę orężną z komunistami... Ja i moi ochotnicy walczyliśmy pod hasłem „Za wolność naszą i waszą”... Walczyliśmy za wolność Estonii, Rosji, która chciała być chrześcijańska i szczerze demokratyczna; Łotwy, Polski, Ukrainy i Białej Rusi. Szlak mogił od samego Rewla przez Dorpat, Narwę, Gdów, Ługę, Psków, Ostrów, Marienburg i Dyneburg (Dźwińsk), oraz w Polsce od Brześcia nad Bugiem i Lublina aż hen do Dniepru kurhanami swymi znaczą miejsca bohaterskich i zwycięskich walk oraz rycerskiej śmierci poległych w imię tego wzniosłego hasła pod znakiem Krzyża. I nic nie zdoła przyćmić, pomniejszyć, a tym bardziej spaczyć, tych zasług, które Bałachowcy w obronie wolności ludów położyli”...
Niejako na marginesie swej książki generał zwracał uwagę także na nikczemność, małoduszność i przewrotną podłość niektórych rodaków, którzy chętnie i zręcznie posuwają się do wzajemnych oszczerstw, byle tylko upiec własną pieczeń, żerując na jakichś aktualnie modnych nurtach politycznych i propagandowych, siejąc prasowe donosy przeciwko sobie nawzajem, byle tylko wyciągnąć z tego doraźne korzyści.
My, Polacy, w szeregu błędów przyrodzonych i nabytych, jeden mamy bezsprzecznie dominujący: lekkomyślność w mowie.
Zbyt łatwo u nas, niestety, rodzi się oszczerstwo i plotka. Setki przykładów z ostatnich lat, waśnie partyjne wraz z ich niesłychanymi metodami szarpania ludzkiej czci, mówienie o wszystkim i o wszystkich źle i kłamliwie, (kłamliwie z całą świadomością) zatruło życie wielu wspaniałym jednostkom w naszym Narodzie, a zaciekłość szła tak daleko, że aż doszło do mordów, jak to miało miejsce z ś.p. Prezydentem Narutowiczem i wielu innymi dzielnymi obywatelami, a również i ś.p. moim bratem.
Te sprawy pozornie dalekie od oszczerstw, źródło mają w lekkomyślnym zbrodniczym jątrzeniu i niepotrzebnym budzeniu słowem ludzkiego zwierza.
Nam, byłym wojskowym, którzyśmy egzamin zdawali z bronią w ręku, dając wśród strzałów dowód miłości Ojczyzny, nam – którzy wiemy, co znaczy żyć i jak należy umierać – nie wolno pod żadnym pozorem tracić panowania nad sobą, stawać się niewolnikami rozbestwionego języka...
Oszczercy, plotkarze, kłótnicy i pieniacze, lekkomyślni łajdacy szarpiący cudzą cześć, są często płatnymi pracownikami obcych agentur...
W dawnych czasach kazano odszczekiwać pod ławą, maczano w smole i tarzano w pierzach – wreszcie ucinano język. Te okrutne kary, stosowane w polskim społeczeństwie dawnemi czasy, dziś żyją tylko w historii.
Nie lękając się odpowiedzialności, parszywa plotka rozwielmożniła się w naszym kraju, wciskając się wszędzie, rujnując najlepsze siły społeczeństwa, niszcząc niejednokrotnie szczere serca, druzgocąc spokój niejednej rodziny i łamiąc niejedno wspaniale zapowiadające się twórcze męskie życie.
Za dużo tracimy czasu na gadanie i za wiele nas to kosztuje. Życie toczy się wartkim strumieniem, nas zostawia w tyle. Utarł się podły zwyczaj, że kiedy w Polsce jeden człowiek postanawia coś zrobić, lub robi coś dobrego – mobilizuje się w tej chwili dziesięciu, żeby mu tę pracę zepsuć. Otacza się go atmosferą plotki i obrzuca plugawą śliną...
Wywleka się przeszłość, zohydza teraźniejszość i zabija się przyszłość. Wypomina się pierwszorzędnym jednostkom rusofilstwo, germanofilstwo i jeszcze inne „filstwa”. Nie daje się nikomu możliwości ekspiacji, nie bierze się pod uwagę żadnych zasług – byle tylko gryźć, byle tylko zniszczyć... Już czas najwyższy jąć się twórczej pracy, która zniszczy rozwielmożniony wpływ obcych agentur, co jest nieodzownym warunkiem mocarstwowej potęgi Polski oraz spełnienia Jej wielkiego zadania w rodzinie potężnych narodów. (...)
Fortec, mogących powstrzymać nawałę wrażą dzisiaj nie ma i wobec nowoczesnej broni fortece te okazałyby się bezcelowe... Fortecą Polski jest pierś Jej żołnierza, pierś każdego Jej obywatela, i w celu osłabienia mocy tych fortec prowadzona jest obecnie usilna kampania komunistów i ich sympatyków... Plotka rozsiewana ma na celu podkopanie wiary w nasze własne siły narodowe, w naszą moc wewnętrzną i odporność, a więc pluje się na wszystko co jest święte; podrywa się zaufanie i zamiast wiary i miłości – sieje się nienawiść, która zatruwa organizmy jednostek, rodzin, grup, związków; podkopuje się i osłabia siły państwa. Jest to też swego rodzaju wojna, do której wszyscy stanąć musimy i którą wygrać winniśmy”...
Jak wiadomo, Polacy nie usłuchali ani tego, ani innych podobnych apeli i w 1939 roku – poróżnieni i słabi – szybko padli ofiarą agresji niemiecko-sowieckiej. Przedtem jeszcze (1937-1939) generał Bałachowicz przez trzy lata walczył w Hiszpanii po stronie generała Francisco Franco de Bahamonde przeciwko tamtejszej rebelii komunistycznej.
W kampanii wrześniowej 1939 roku uczestniczył w obronie Warszawy bezpośrednio na froncie. Miał wówczas 56 lat, lecz ani na chwilę mu nie przemknęła myśl, by ratować swą skórę przez udanie się do niewoli niemieckiej lub sowieckiej. Po padnięciu stolicy Polski generał natychmiast przystąpił do formowania podziemnej organizacji zbrojnej o charakterze antyniemieckim. Został jednak zdradzony i hitlerowskie służby specjalne deptały mu po piętach. Generał S. Bułak-Bałachowicz został zamordowany przez hitlerowskie Gestapo 10 maja 1940 roku podczas próby aresztowania go. Jako żołnierz prawdziwy i honorowy nie mógł iść do niewoli i zginął po bohatersku z bronią w ręku.


Wypada zaznaczyć, że losy żołnierskie Stanisława Bułaka-Bałachowicza przez wiele lat dzielił z nim jego rodzony brat Józef, także dzielny wojak i inteligentny oficer polski. O nim polska Encyklopedia Wojskowa z 1931 roku w tomie I podawała: „Bałachowicz-Bułak Józef, pułkownik, generał wojsk ochotniczych, urodzony w Stokopijewie, Wileńskie, zmarł 11.VI.1923. Z mobilizacją 1914 wstępuje ochotniczo do wojska rosyjskiego do kawalerii i służy wspólnie z bratem swym Stanisławem, w oddziałach dowodzonych przez tego ostatniego, przechodząc z nim razem do Polski. W oddziale gen. Bałachowicza jest kolejno dowódcą pułku i zastępcą dowódcy oddziału, odznaczając się samodzielną akcją m.in. pod Bazerem i Chabnem. Jest zastępcą dowódcy armii ochotniczej ludowej, potem – białoruskiej, gdzie także pełni funkcje samodzielne. Zabity przez nieznanych sprawców w Białowieży”. Wówczas „nieznanymi sprawcami” nazywano w Polsce sowieckich agentów, których wnukowie dziś nadal czują się panami naszego kraju.



Mikołaj Judenicz



Ten wybitny dowódca wojskowy carskiej Rosji oraz ruchu białogwardyjskiego – choć urodzony w Moskwie – był potomkiem szlachty zagrodowej Ziemi Mińskiej i dlatego właśnie w tym rozdziale (ponieważ Mińsk stanowi dziś stolicę niepodległej Białorusi) przypominamy garść faktów z jego życia. Otóż urodził się Mikołaj, syn Mikołaja, Judenicz 18 lipca 1862 roku. W Moskwie ukończył gimnazjum, Aleksandrowską Szkołę Wojskową (1881) oraz Mikołajewską Akademię Sztabu Generalnego (1887). Wszędzie wykazywał wybitne uzdolnienia i osiągał błyskotliwe wyniki w nauce.
W wieku 19 lat otrzymał rangę podporucznika i został skierowany do służby w elitarnym Pułku Litewskim Gwardii Przybocznej Jego Cesarskiej Mości Mikołaja II. Do tej jednostki wojskowej kierowano wyłącznie młodych oficerów szlacheckiego pochodzenia wyróżniających się najwyższymi wskaźnikami w nauce i wzorowym zachowaniem. Pierwsze kilkanaście lat służby były spokojne, polegały właściwie na odbywaniu ćwiczeń polowych oraz na zuchowatym maszerowaniu podczas defilad. Ale lata 1904-1905 stały się dla armii rosyjskiej i dla pułkownika Judenicza prawdziwą próbą ogniową. Podczas batalii z Japończykami pod Mukdenem dowodził 18 Pułkiem Strzelców i osobiście na czele oddziału prowadził żołnierzy do nocnego ataku na bagnety. Został ciężko ranny i na długo trafił do lazaretu. A Rosja wojnę przegrała z kretesem.
W 1912 roku Mikołaj Judenicz został awansowany do rangi generała-lejtnanta, czyli generała dywizji, a w 1913 mianowany naczelnikiem sztabu Kaukaskiego Okręgu Wojskowego. Minął niespełna rok, a Imperium Osmańskie ogłosiło stan wojny z Rosją i pchnęło swe dywizje na Kaukaz. W sierpniu 1914 roku 52-letni Judenicz objął kierownictwo sztabu cesarskiej Armii Kaukaskiej, a już w grudniu tegoż roku ta armia pod jego bezpośrednim dowództwem odparła skutecznie pełne impetu natarcie przeważających sił III Armii tureckiej. Co więcej, podjął absolutnie słuszną decyzję o kontrnatarciu, znów, jak podczas wojny z Japonią, lubił osobiście prowadzić żołnierzy do ataku na bagnety, dodając im w ten sposób serca do walki, kompletnie rozbił i rozproszył 9 Korpus turecki, a 10 i 11 zmusił do morderczego wycofywania się przez pokryte lodem szczyty górskie. Na skutek tych działań 3000 żołnierzy 9 Korpusu razem ze swym dowódcą Islam-paszą trafiło do niewoli rosyjskiej, a spośród 90 000 żołnierzy i oficerów tureckich, którzy rozpoczęli byli natarcie na Sarykamysz, do Turcji wróciło mniej niż 12 000. To była katastrofa dla wojsk tureckich i prawdziwy triumf dla Kaukaskiej Armii M. Judenicza.
W kolejnej wielkiej bitwie, tym razem pod Erzerumem, Turcy stracili 60 000 żołnierzy, w tym 13 000 wziętych Judeniczem do niewoli. III Armia turecka przestała istnieć, a wojska rosyjskie wtargnęły na 150 km w głąb terytorium Imperium Osmanów, witane zresztą jako oswobodziciele przez prawosławną ludność ormiańską. Często walki toczyły się na szczytach pasm górskich w temperaturze -30 stopni Celsjusza. Zmuszenie do kapitulacji cytadeli Trapezunt stanowiło jeszcze jeden triumf wojsk Wydzielonej Armii Kaukaskiej generała od infanterii Mikołaja Judenicza. Turcja została pokonana i nie była w stanie prowadzić działań zaczepnych, ograniczając się wyłącznie do obronnych, co umożliwiło Rosji przerzucenie części oddziałów wojskowych na inne fronty. W trakcie wręczania Judeniczowie Orderu św. Jerzego II stopnia wielki książę Mikołaj w obecności dworu, oficerów i generałów nisko ukłonił się bohaterowi, dziękując mu za błyskotliwe zwycięstwa nad wrogiem.
Wewnętrzna gangrena jednak zżerała Imperium Rosyjskie. Rozkładowa „demokracja” była w natarciu. Generał Judenicz odmówił wykonania poleceń masońskiego Rządu Tymczasowego, jak i władz bolszewickich. 1918 wyjechał do już niepodległej Finlandii. Jednak rozkazem z dnia 10 czerwca 1919 roku admirał Kołczak mianował go głównodowodzącym wszystkich rosyjskich wojsk lądowych i morskich walczących z bolszewikami na Froncie Północno – Zachodnim. Sformowane przez Mikołaja Judenicza oddziały białogwardyjskie początkowo odniosły szereg zwycięstw nad przeciwnikiem i znalazły się na przedmieściach Piotrogrodu, jednak na skutek obłudnego sabotażu ze strony Anglików, zabrakło niebawem prowiantu, umundurowania, broni, amunicji. Bolszewicy przeszli do kontrataku, po kilku ciężkich porażkach zaczęła się dezercja i 22 stycznia 1920 roku Judenicz ogłosił rozwiązanie Armii Północno – Zachodniej i z resztkami swych żołnierzy przekroczył granicę Estonii, gdzie po tygodniu został aresztowany w Tallinie, następnie razem z rodziną przekazany eskadrze brytyjskiej zakotwiczonej w tym porcie i przewieziony do Anglii.
Po pewnym czasie pozwolono generałowi wyjechać do Francji, gdzie też w m. Nicei zamieszkał. Do polityki ani do wojenki już nie wrócił, zarabiał na życie udzielając lekcji. Zmarł 2 października 1933 roku w Cannes. Chodziły pogłoski, że został otruty na polecenie ówczesnego kierownictwa NKWD ZSRR. Jego zwycięstwa jednak na Kaukazie podczas wojny z Turcją należą do najbardziej błyskotliwych w dziejach sił zbrojnych Cesarstwa Rosyjskiego.


ZAKOŃCZENIE



Lista zaprezentowanych w pierwszym tomie naszej książki sylwetek wybitnych wojskowych, działających w różnych krajach, wcale nie jest wyczerpująca, podobnie jak nie wyczerpało tego tematu VI Międzynarodowe Sympozjum Biografistyki Polonijnej, odbyte w Mons 28-29 września 2001 roku, a uwieńczone wydaniem pokaźnego tomu zbiorowego (pod redakcją Agaty i Zbigniewa Judyckich) Polacy i osoby polskiego pochodzenia w siłach zbrojnych i policji państw obcych (Toruń, Oficyna Wydawnicza Kucharski 2001). W szczególności wiele Polaków i osób polskiego pochodzenia znajdowało się w służbie wojskowej Rosji i Niemiec, dwu przecież najbardziej dynamicznych potęg militarnych w skali nie tylko europejskiej, przyczyniając się wybitnie do ich w tej dziedzinie ogromnego rozwoju, ale też do gnębienia samej Polski. Oto np. Andrzej Szymborski (z rosyjska pisany „Simborski”, 1792-1866), generał-lejtnant szczególnie zasłużony w zdławieniu Powstania Listopadowego oraz dla podboju Kaukazu i Czarnomorza przez Rosję. Dokładnie takież „zasługi”, wyróżnione, tak, jak w pierwszym przypadku, mnóstwem rosyjskich orderów i gratyfikacji, położył dla imperium carów generał-lejtnant Hieronim Szymborski (1803-1869), brat Andrzeja – obaj należący do wielotysięcznego grona polskich renegatów, zdrajców, sprzedawczyków, wysługujących się zaborcom.
Ze względów czysto technicznych nie znalazło się w tej książce miejsca m.in. dla przypomnienia niezwykle interesujących dziejów rosyjskich gałęzi takich rodów jak Czaplic, Błażewicz, Hurko, Kukiel, Januszewski, Mielecki, Łukomski, Modzalewski, Miłosławski, Myszkowski, Przeździecki, Rajewski, Sapieha, Szczors, Stankiewicz, Kamieński, Fabrycjusz, Kisiel (Kisielowie z Brusiłowa używali w Rosji nazwiska Brusiłow, a z rodu tego pochodził Aleksy Brusiłow (1853-1926), zwycięzca Austriaków w I wojnie światowej) i in. Z matki Polki zrodzony został w Łowiczu Antoni Denikin (1872-1947), generał, organizator i dowódca m.in. białogwardyjskiej Armii Ochotniczej.
Rola tych ludzi w Rosji często bywała niejednoznaczna. Tak Grzegorz, syn Łukasza, Skuratow(icz)-Bielski, który zginął podczas szturmu twierdzy Weissenstein w Inflantach pierwszego stycznia 1573 roku, był przedtem wpływowym działaczem wojskowym i politycznym czasów Iwana IV Groźnego, założycielem i kierownikiem tzw. „opryczniny” czyli ówczesnej „bezpieki” moskiewskiej, Feliksem Dzierżyńskim XVI wieku. W latach 1569-70 kierował straszliwymi represjami w Moskwie, własnoręcznie udusił metropolitę Filipa Kołyczewa, osobiście dowodził krwiożerczymi siepaczami, wymordowującymi ludność republikańskiego Nowogrodu w 1570 r. Pochodził, jak podają źródła rosyjskie, „z górnej warstwy szlachty prowincjonalnej”, to jest z litewsko-polskiego szlachectwa kresowego. Na Wileńszczyźnie i Mińszczyźnie jeszcze w XIX i XX wieku zamieszkiwali (i mieszkają do dziś) panowie Szkuratowie i Skuratowiczowie, szlachta hospodarska herbu Korczak i Zadora.


W okresie późniejszym było wielu wybitnych organizatorów i dowódców litewsko-polskiego pochodzenia, którzy współtworzyli potęgę militarną Imperium Rosyjskiego. Generał feldmarszałek Jan Sapieha np. odniósł szereg zwycięstw dla Państwa Rosyjskiego, ale też był człowiekiem szlachetnym. W 1720 roku ten hrabia wydelegował do Petersburga swego zwolennika Grudzińskiego z propozycją, by Aleksander Mienszykow zgodził się oddać swą córkę Marię za o dziesięć lat starszego od niej Piotra Sapiehę, syna poprzedniego. Niebawem Piotr Sapieha przybył osobiście do Petersburga i zamieszkał w domu Mienszykowów. Doszło do nawiązania bardzo ścisłej współpracy między dwoma arystokratami, m.in. na płaszczyźnie politycznej, gdyż zarówno Sapieha, jak i Mienszykow, usiłowali uprzedzić elitę polityczną Rzeczypospolitej o prawdziwych intencjach państwa rosyjskiego, dążącego pod pięknymi hasłami propagandowymi do zaanektowania Litwy i Polski. A. Mienszykow chciał przejść na służbę króla polskiego, dążył do zdobycia poddaństwa Rzeczypospolitej i do objęcia kierownictwa Księstwem Kurlandzkim, którego namiestnik Fryderyk Wilhelm Kettler zmarł w 1711 roku. Sapiehowie wspierali te dążenia, a ich osobą zaufaną i pośrednikiem był w tej sprawie generał K. Urbanowicz.
Dzięki wstawiennictwu A. Mienszykowa cesarzowa Katarzyna I nadała wówczas Janowi Sapiesze tytuł generała-feldmarszałka oraz Order Św. Aleksandra Newskiego.
Jan Sapieha przebywając w Petersburgu podejmował starania, by władze Rosji zezwoliły na powrót do Polski chociażby tym poddanym Rzeczypospolitej, którzy mieli rangi oficerskie. Ubiegał się również – aczkolwiek także bez skutku – o ułaskawienie byłego sędziego ziemskiego orszańskiego, Jana Hieronima Wonlarlarskiego, który przez cztery lata znajdował się pod śledztwem pod zarzutem nadużywania władzy, a którego jednak w 1727 roku skazano na wieloletnie zesłanie do Ufy.
Na początku 1727 roku generał-feldmarszałek Jan Sapieha został mianowany generał-gubernatorem Petersburga z oddaniem pod jego zwierzchnictwo czternastu pułków wojska.
Piotr Sapieha z kolei był pięknym mężczyzną i przez pewien okres cieszył się względami cesarzowej Katarzyny I. Jak donosili do Paryża dyplomatyczni agenci Francji, był nawet ponoć jej kochankiem.
W grudniu 1727 został ożeniony z hrabiną Zofią Skawrońską, bratanicą byłej cesarzowej.
W okresie zaś 1726-1727 Piotr Sapieha został przez cesarzową obdarowany m.in. prestiżową rangą kapitana Pułku Siemionowskiego, domem w Petersburgu, futrem, 1200 czerwońcami, wekslem do Rygi na 6000 rubli.


Chlubnie się zapisali w dziejach wojskowości rosyjskiej pieczętujący się herbem Kierdeja Joachim Eufemi Czaplic (1766-1825), pochodzący z Mohylewszczyzny, generał lejtnant, jeden z najsławniejszych żołnierzy koalicji antynapoleońskiej, oraz Justyn Czaplic (1797-1873), zasłużony dowódca oddziałów rosyjskich na Kaukazie.
W książce Tajkury – wioska, która była miastem (Londyn 1997, s. 37-39) Romuald Wernik notuje: „Czaplicowie herbu Kierdeja zamieszkiwali województwa Kijowskie i Wołyńskie. Pierwsze wiadomości o nich mamy z początków XVI wieku. Z „Metryki Wołyńskiej” wiemy, np. że „Bazyli Czaplic Szpanowski, według ustawy sejmu wileńskiego powinien był wystawić dziesięć koni na ekspedycyą wojenną, z tych dóbr, które miał w ziemi wołyńskiej w roku 1528”. Piotr zaś i Kasyan Czaplicowie po pięć koni.
Czaplicowie byli założycielami wsi Kopytkowa, Zahoroszczy i Miatynia, leżących w pobliżu Tajkur. Główną ich posiadłością był Szpanów, stąd nazywali siebie Czaplicami Szpanowskimi. „Słownik Geograficzny” informuje, że Szpanów leżał nad rzeką Ujście, w powiecie rówieńskim, na południe od Równego. Posiadał kościół katolicki pod wezwaniem św. Piotra i Pawła, wzniesiony w 1727 roku przez podczaszego kijowskiego Piotra Pepłowskiego. W końcu XIX wieku parafia katolicka należała do dziekanatu rówieńskiego i liczyła 299 wiernych. Szpanów z czasem przeszedł w ręce Steckich, później Radziwiłłów, z których generał Michał wybudował tu wspaniałą rezydencję.
Małżeństwo Marii Kierdejówny Tajkurskiej z Iwanem Czaplicem miało miejsce pomiędzy rokiem 1570 a 1583. Z rejestru poborów powiatu łuckiego z 1570 roku wynika, że w tym roku pobory od Pozehwi, Klecza i Tajkur płaciła pani Ohrenka Zwierzowa (?), więc musiała w nich gospodarzyć. Wynosiły one po 4 grosze od 16 bojarów putnych (bojarzy putni mieli prawo pobierać opłaty drogowe), 42 dymów, 4 ogrodników oraz po 2 grosze od 3 kół młyńskich. Dopiero w 1583 roku pobory od Tajkur płaci Iwan Czaplic Szpanowski, mąż Marii Kierdejówny, która mu wniosła je jako wiano wraz z Nowym i Starym Mylskiem. Pobory od Tajkur wynosiły po 4 grosze od 8 dymów i 10 ogrodników. Data ślubu Marii i Iwana Czaplica zamknięta jest powyższymi dwiema datami.
Iwan Czaplic piastował urząd wojskiego wołyńskiego. Czaplicowie mieli córkę Teodorę, którą wydali za Jerzego Wiśniowieckiego, dając jej w posagu Tajkury. Tym małżeństwem rozpoczął się złoty okres tej wsi”...


Generał Dymitr Niewierowski (1771-1813) zasłynął przede wszystkim w wojnach Rosji przeciwko Napoleonowi I. W bitwach pod Smoleńskiem, Małojarosławcem, Borodinem, Tarutinem dowodził mężnie i umiejętnie dywizją. Zginął na polu walki w „bitwie narodów” pod Lipskiem. Niewierowscy zaś byli pierwotnie rodziną szlachecką z Podlasia, z Niewierowa istniejącego do dziś, a po rozgałęzieniu się na dalsze ziemie pieczętowali się zarówno herbem Lubicz, jak i Półkozic. Około lat 1640-1670 Jerzy Niewierowski był sekretarzem i rewizorem królewskim Władysława IV oraz referendarzem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Stanisław Niewierowski podpisał instrukcję sejmiku grodzieńskiego w sierpniu 1766 roku.
Wywód familii urodzonych Niewierowskich zatwierdzony 3 czerwca 1803 w Mińsku donosi: „że ta familia używająca herbu Pułkozic (...) od dawnych czasów w zaszczytach urodzenia szlacheckiego zostająca y prerogatywy przyzwoite piastując do dziś dnia trwa”... Wywodzili się z powiatu pińskiego, lecz rozgałęzili się też na województwo wileńskie, smoleńskie, witebskie. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi, f. 319, z. 2, nr 2218).
Niewierowscy z Ukrainy byli spokrewnieni z takimi m.in. domami jak Lewiccy, Musin-Puszkinowie, Daraganowie, Bieleccy.


Generał M. Kamieński zasłynął raczej z innych względów niż męstwo i inteligencja.
Gdy 16 października 1802 roku inżynier Czerny chciał urządzić pokazowy lot balonu, a zainteresowanie publiczności było ogromne, deszcz i burza zaś uniemożliwiły start, M. Kamieński, uchodzący w oczach mieszkańców za typowego „samodura”, rzeczywiście wystosował „dowcipny” list do szefa policji: „Rozkaz dzielnicowemu policmajstrowi Bykowowi: Powiedz profesorowi Czerny’emu, że jutro jeszcze jego balon może się tu znajdować, lecz pojutrze o godzinie 11 niech profesor pęknie lub urodzi dziecko, ale balon jego musi odlecieć”. Co prawda balon wystartował 17-go października, przeleciał Newę i wylądował na przedmieściach Petersburga. Był to zresztą pierwszy lot balonem w Rosji.


Wybitną osobistością w wojsku rosyjskim był swego czasu generał Aleksander Łukomski (1868-1939), od 1915 wiceminister spraw wojskowych Cesarstwa Rosyjskiego, szef sztabu i dowódca szeregu dywizji, korpusów i armii podczas I wojny światowej; w 1917 szef sztabu wszystkich sił zbrojnych Rosji. Później został współorganizatorem i jednym z dowódców Białej Gwardii. Od 1920 r. na emigracji; zmarł w Paryżu.
[Jan Bohdanowicz-Dworzecki w rękopiśmiennym opracowaniu „Herbarz szlachty litewskiej”, przechowywanym w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie (f. 391, z. 9, nr 2782) informuje o Łukomskich herbu „Pół Gozdawy, na niej krzyż, pod nią belka” i wspomina o Bohdanie Andrzejewiczu Łukomskim, sędzi ziemskim orszańskim roku 1586; w 1551 Maryna Iwanowna Łukomska wyszła za mąż za Mikołaja Olechnowicza; w 1595 Jarosław Konstantynowicz Łukomski był podsędkiem lidzkim itd. Byli też Łukomscy herbu Prawdzic.].
W 1922 roku w berlińskim wydawnictwie Otto Kirchner Verlag ukazało się dwutomowe dzieło pt. „Wospominanija generała A.S. Łukomskogo”, liczące 632 strony. Autor w następujący sposób streszczał w nim swą służbę w armii carskiej. „Odsłużyłem, będąc oficerem sztabu generalnego, 12 lat w Kijowskim Okręgu Wojskowym i przez moje ręce przechodziły wszystkie sprawy, dotyczące przygotowania wojsk tego okręgu do mobilizacji i do działań bojowych. Przez cztery lata stałem na czele działu mobilizacyjnego Głównego Zarządu Sztabu Generalnego i kierowałem przygotowaniem całej armii do mobilizacji.
Na początku wojny zostałem szefem kancelarii Ministerstwa Wojny, a od lata 1915 do kwietnia 1916 pełniłem funkcję pomocnika ministra wojny i przez moje ręce szły wszystkie sprawy dotyczące zaopatrzenia armii. W kwietniu 1916 roku otrzymałem nominacje na dowództwo 32 Dywizji Piechoty, przy czym miałem zaszczyt dowodzenia tą dywizją wówczas, gdy ona, po przerwaniu frontu Austriaków 22 maja 1916 roku składała się na jedną z awangard 9 Armii, zajęła Czerniowce i się posunęła w Karpaty.
Później byłem szefem sztabu 10 Armii oraz, od listopada 1916 po kwiecień 1917 generał-kwatermistrzem Dowódcy Naczelnego. Na tym stanowisku byłem świadkiem wszystkich wydarzeń z początkowego okresu rewolucji. W kwietniu 1917 roku przejąłem I Korpus Armijny, a od 3 czerwca 1917 byłem szefem sztabu przy dowódcach naczelnych Brusiłowie i Korniłowie.
Po tak zwanym „puczu Kornikowa” zostałem, razem z Kornilowem, Denikinem i innymi, aresztowany na rozkaz Kiereńskiego i przebywałem w Więzieniu Bychowskim.
19 listopada 1917 roku razem z innymi aresztowanymi uciekłem nad Don. W czasie wojny domowej przez pewien czas byłem szefem sztabu generała Kornikowa, a przy generale Denikinie pełniłem funkcję naczelnika Zarządu Wojskowego, pomocnika dowódcy naczelnego oraz, od lipca 1919 do stycznia 1920, byłem przedstawicielem Osobogo Sowieszczanija, które pełniło funkcje rządu. W okresie generała Wrangla byłem jego przedstawicielem przy dowództwie alianckim w Konstantynopolu”.


Z rodu szlacheckiego herbu Belina wywodził się zasłużony na polu walki o niepodległą Polskę generał Lucjan Mieczysław Rafał Żeligowski, urodzony 17 października 1865 roku w miasteczku Soły (inne źródła podają Oszmianę, a jeszcze inne – Żeligowo, miejscowości leżące około 40 km na wschód od Wilna). Jego matka wywodziła się z rodziny Tracewskich. Wywód familii urodzonych Żeligowskich herbu Belina z 20 czerwca 1802 roku donosi: „Familia ta w dawnych czasiech urodzeniem szlacheckim zaszczycona będąc, wszystkiemi według prawa ojczystego Kraju Polskiego cieszyła się prerogatywami, jakoż utworzywszy swe siedlisko w województwie nowogródzkim na dziedzicznych ziemi possessyach” – rozgałęziła się później także na powiat piński, oszmiański i inne. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 32a, s. 197-199).
Lucjan Żeligowski, zanim został bohaterem narodu polskiego, zrobił wcale imponującą karierę w wojsku Cesarstwa Rosyjskiego, osiągając w nim rangę generała. Zarówno w Rosji, jak też później w Polsce słynął z bezwzględnej przyzwoitości jako człowiek prawy, szczery, odważny i otwarty, a przy tym sprawiedliwy, uczynny i ofiarny patriota. Jak wielu wybitnych ludzi przeszedł drogę życia trudną i wyboistą.
Przyszły generał bardzo wcześnie został osierocony przez rodziców. Nie posiadając środków materialnych na kształcenie zgłosił się do wojska rosyjskiego (1885 r.). W stopniu kapitana, jako dowódca 288 pułku piechoty, brał udział w wojnie rosyjsko-japońskiej. W czasie rewolucji 1905 r. odmówił podpisania adresu do cara o odwołanie manifestu z 18.10. (30.10.) 1905 r., co spowodowało oskarżenie go o zamiar wywołania buntu w armii. Duma uwolniła go od tych zarzutów, lecz nadal ciążyła na nim zła opinia nieprawomyślnego oficera, który „ustosunkowuje się ujemnie do interesów państwa i o tyle jest niebezpieczny, że uchodzi za wybitnego oficera z dużą energią i siłą woli”.
Udział w I wojnie światowej rozpoczynał jako dowódca batalionu w 264 pułku piechoty. Po pierwszych bitwach na froncie południowym zostaje dowódcą 261 p.p., z którym walczy w latach 1914-1915. Owa jednostka staje się sławna, a kpt. Żeligowski za zasługi bojowe otrzymuje awans na podpułkownika, a następnie pułkownika oraz zostaje odznaczony najwyższym odznaczeniem wojskowym – Krzyżem św. Jerzego IV. kl. Pod koniec 1915 roku płk Żeligowski został przeniesiony na własną prośbę do tzw. Polskiej Brygady Strzelców, gdzie dowodził 2 batalionem na froncie północnym. Aby móc walczyć w polskich oddziałach, zrzekł się dowództwa pułku i brygady oraz rangi generała, która przysługiwała mu jako kawalerowi orderu św. Jerzego. Dowództwo rosyjskie jeszcze kilkakrotnie stawiało płk. Żeligowskiego na czele formacji rosyjskich. W latach 1916-1917 dowodził 216 p.p. W kwietniu 1918 roku powrócił do polskiej dywizji strzelców na stanowisko dowódcy 1 p.p. W I Korpusie polskim gen. Dowbór-Muśnickiego dowodził kolejno pułkiem, brygadą i dywizją. W sierpniu 1918 roku wziął udział w zjeździe wojskowych Polaków jako delegat 1 Dywizji, a następnie został wybrany do Naczpolu (Naczelny Polski Komitet Wojskowy). W wyniku nieporozumień z gen. Dowborem, przed rozwiązaniem I Korpusu, płk Żeligowski opuścił go i udał się jesienią 1918 roku na Kubań, gdzie przy Armii Ochotniczej gen. Denikina tworzyła się brygada polska. Żeligowski objął dowództwo wojsk polskich na Wschodzie i przewodnictwo Naczpolu. W październiku 1918 roku następuje formowanie się tzw. 4 dywizji strzelców polskich, przekształconej następnie w brygadę strzelców polskich, która w bardzo ciężkich warunkach przedziera się do Odessy, gdzie wchodzi w skład francuskiego korpusu gen. Anzelme i jako 4. dywizja strzelców polskich w ramach tego korpusu walczy z oddziałami ukraińskimi Petlury. W kwietniu 1919 roku, po opuszczeniu Odessy, dywizja zostaje podporządkowana dowództwu polskiemu i wcielona do 10 Dywizji, której dowództwo obejmuje Żeligowski.
Przejście z Kaukazu via Odessa do Polski było nieprawdopodobnym wręcz wyczynem dywizji Żeligowskiego, bowiem nastąpiło w nader ciężkich warunkach, przez obce, wrogie, zrewolucjonizowane terytorium, bez pieniędzy i uzbrojenia. Tylko dzięki moralnej powadze i autorytetowi Żeligowskiego oraz jego niezwykle zręcznej polityce lawirowania zarówno wobec „białych”, jak i „czerwonych”, polegającej na unikaniu konfliktów z którąkolwiek ze stron, udało mu się zakończyć marsz do Polski sukcesem.
Według Arthura Schopenhauera (Aforyzmy o mądrości życiowej) prawdziwy honor żołnierski polega na tym, „że kto podjął się obrony ojczyzny, musi też naprawdę mieć niezbędne po temu właściwości, przede wszystkim więc odwagę, waleczność i siły, i musi być na serio gotowy bronić ojczyzny aż do śmierci i nie odstąpić za nic w świecie raz zaprzysiężonego sztandaru”. Nasz waleczny kresowiak wszystkie te zalety posiadał.
11 września 1919 roku płk Żeligowski mianowany został generałem brygady. W roku 1920 znów dowodził 10 Dywizją Piechoty, a w kulminacyjnej fazie wojny polsko-radzieckiej, w dniach 14-17 sierpnia 1920 roku dowodził grupą operacyjną biorącą udział w walkach pod Radzyminem. 8 października 1920 podjął marsz na Wilno na czele swojej Żelaznej Dywizji Litewsko-Białoruskiej, nazajutrz miasto zdobył, nie napotykając oporu zawczasu uciekłych Litwinów. Józef Piłsudski tak oto, nie do końca trafnie, charakteryzował sylwetkę psychologiczną tego żołnierza: „Człowiek o silnym charakterze, lecz z powodu braku wykształcenia wojskowego i obycia się w bardziej samodzielnym dowodzeniu niepewny siebie. Ma zwyczaj pytania wszystkich o zdanie i radę. Jeśli świadczy to o nim dobrze jako o człowieku, to w dowodzeniu może łatwo zabić jego autorytet... W boju jest to generał pewny i dopóki trwa bój, nawet jego wady nie są niebezpieczne. W stosunku do podwładnych jest może trochę za względny i rozsądnie podzielić roboty nie potrafi. Jest dobrym honorowym żołnierzem, tak że nawet jego wady, jak pewna doza próżności i upór rasy wileńskiej, ustępują łatwo pod naciskiem dyscypliny wewnętrznej... Może dowodzić armią, żeby się czuł pewnym swego szefa sztabu w dziedzinie operacyjnej i zarządu tyłami”.
W zdobytym Wilnie Żeligowski proklamował utworzenie Litwy Środkowej i Tymczasowej Komisji Rządzącej jako jej organu wykonawczego. W grudniu 1921 roku, na skutek nacisków państw centralnych i życzenia rządu warszawskiego, gen. Żeligowski ustąpił ze stanowiska Naczelnego Dowódcy Wojsk Litwy Środkowej. Wyjechał z Wileńszczyzny, aby zagwarantować niezależność wyborów do Sejmu wileńskiego. Zwołany do Wilna Sejm przyłączył Wileńszczyznę do Polski. Gen. Żeligowski usunął się z widowni politycznej, poświęcając się sprawom wojska. 1 lutego 1922 roku został inspektorem 2. armii z siedzibą w Warszawie. 31 marca 1924 roku mianowano go generałem broni. W okresie 27.11.1925 – 5.5.1926 roku był ministrem spraw wojskowych. O planowanym przez Piłsudskiego zamachu nic nie wiedział i w przewrocie majowym udziału nie brał, a czynione przezeń próby pośredniczenia między konstytucyjnym rządem a Piłsudskim nie dały żadnych rezultatów.
31 sierpnia 1927 roku odszedł z czynnej służby wojskowej. W latach 1927-1935 gospodarował w Andrzejewie na Wileńszczyźnie. W 1935 roku wybrano go na posła do sejmu z listy opozycyjnej. W 1938 roku powtórnie został posłem Ziemi Wileńskiej. Po klęsce Polski w kampanii wrześniowej, w której ze względu na zaawansowany wiek nie mógł brać udziału, gen. Żeligowski przedostał się do Anglii, gdzie w latach 1942-1944 był członkiem parlamentu emigracji. Zmarł w Londynie 7 lipca 1947 roku.
Z pozostałych po nim listów i notatek widać, jak ciężko przeżył zdradę polskiej racji stanu przez Wielką Brytanię i USA; zaczął się też skłaniać pod koniec życia ku ideałom panslawistycznym.


Znani są w dziejach Państwa Rosyjskiego trzej generałowie Brusiłowowie, ojciec i dwóch synów, wywodzący się z białorusko-litewskich Kisielów Brusiłowskich. Najsłynniejszy z nich, drugi w ciągu pokoleń, Aleksy Aleksiejewicz Brusiłow (19.08.1853 – 17.03.1926) był synem generała armii rosyjskiej, zasłużonego organizatora wojskowości (matka z Niestojemskich herbu Ślepowron). Wcześnie osierocony wychowywał się u krewnych. 1872 ukończył Korpus Paziów w stolicy i rozpoczął karierę wojskową w 15 Twerskim Pułku Dragonów w Tyflisie. Brał udział w wojnie z Turcją 1877-1878; w 1883 ukończył wyższą szkołę kawalerii w Sankt Petersburgu, której przełożonym został 1902. Od 1904 dowódca 2 Gwardyjskiej Dywizji Kawalerii; od 1909 dowódca 14 Korpusu Armii w warszawskim Okręgu Wojskowym; od 1913 – 12-go Korpusu Armii w Kijowskim Okręgu Wojskowym.
Podczas I wojny światowej (1916) został mianowany głównodowodzącym Frontu Południowo-Zachodniego i zasłynął rozgromieniem w tymże roku silnej formacji armii austriackiej w Galicji. W 1917 roku nie poparł monarchii, przeszedł na stronę bolszewików i aż do 1926 pełnił wysokie funkcje w kierownictwie Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej.
Leon (Lew) Aleksiejewicz Brusiłow (27.02.1857 – 22.07.1909) był bratem poprzedniego, zasłużonym organizatorem rosyjskiej marynarki wojennej. Brał udział w wojnach z Turkami i Japończykami; dowodził krążownikiem „Gromoboj” podczas demonstracyjnego rajdu w pobliżu wysp japońskich. Pod koniec kariery w randze wiceadmirała pełnił funkcje jednego z dowódców Cesarskiej Floty Bałtyckiej.
Jego syn Jerzy (Georgij, 16.05.1884-1914) w charakterze oficera marynarki wojennej brał udział w hydrograficznym badaniu morza Beringa, Czukockiego i Wschodnio-Syberyjskiego. Dowodził szkunerem „Święta Anna”, który latem 1914 roku zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach niedaleko archipelagu Franciszka Józefa. Ponieważ przedtem dokonał szeregu odkryć geograficznych, ku jego czci nazwano pasmo górskie w Antarktydzie oraz lodowiec na wyspie Świętego Jerzego w składzie archipelagu Franciszka Józefa.


W czasach, gdy Rosja była socjalistyczna i nazywała się ZSRR, a władza w tym państwie nazywała się „ludową”, rej wodzili w niej nie tylko Żydzi, ale i potomkowie najlepszej szlachty polskiej. Tak np. Leon Haller (1883-1950) był zawodowym oficerem armii carskiej. Pochodził z dawnego polskiego rodu szlacheckiego, posiadał znakomite predyspozycje dowódcy wysokiej rangi: siłę woli, wszechstronne wykształcenie, wrodzoną inteligencję, umiejętność przekonywania podwładnych do swych racji, talent przywódczy. Podczas pierwszej wojny światowej i wojny domowej w Rosji dowodził kolejno niszczycielem, krążownikiem, liniowcem; następnie pełnił funkcje szefa sztabu grupy okrętów Floty Bałtyckiej. „Być panem mórz – powiadał Francis Bacon – to rdzeń wszelkiego władztwa”. Zdawały sobie z tego sprawę także władze Rosji socjalistycznej, dbały więc o rozwój i umocnienie swej marynarki wojennej, powierzając jej kierownictwo tak uzdolnionym oficerom jak m.in. Leon Haller. Od roku 1932 był dowódcą tejże floty; od 1937 zastępcą ministra marynarki wojennej ZSRR; od 1938 – szefem sztabu marynarki wojennej. Od 1940 roku w randze admirała kierował tworzeniem potęgi morskiej ZSRR na stanowisku zastępcy ministra obrony narodowej do spraw budowy okrętów i produkcji uzbrojenia. Przez pewien okres pełnił obowiązki kierownika Akademii Marynarki Wojennej im. A. K. Kryłowa w Leningradzie.
Przypomnijmy przy okazji, że Hallerowie w Małopolsce pisali się „z Hallenburga”, używali herbu własnego i byli tu spokrewnieni przez małżeństwa m.in. z Gorczyńskimi, Bartschami, Urbanowskimi. Ich rodowitość szlachecką kilkakrotnie potwierdzał w XIX wieku Wydział Krajowy Austro-Węgier. (Por. Roman Marcinek, Krzysztof Ślusarek, Materiały do genealogii szlachty galicyjskiej, t. 1, s. 125-126, Kraków 1996).


Byli w ZSRR także inni wpływowi wojskowi z polskim rodowodem. Oto jak o pochodzeniu i życiu jednego z nich, admirała Włodzimierza Rutkowskiego pisał na łamach wileńskiego „Czerwonego Sztandaru” (31 lipca 1988 roku) dziennikarz Michaił Korsunkij: „Jego rodzinnym miasteczkiem jest Jurbarkas. Tutaj uczęszczał do dwuoddziałowej szkoły parafialnej. W 1910 roku rodzice przenieśli się do Petersburga. Chłopiec uczył się w drugim gimnazjum państwowym. W grudniu 1917 roku 15-letni Włodzimierz wstępuje do oddziału ochotników floty. Na początku 1918 roku oddział ten został przemianowany na Pierwszy Morski Oddział Szkoleniowy. Marynarze (większość z nich wstąpiła wkrótce do komsomołu) na skonfiskowanych jachtach pełnili służbę patrolową na morzu w pobliżu Piotrogrodu. W dniach ofensywy Judenicza razem z robotnikami miasta na apel Lenina wyruszyli na front.
Młody Kraj Rad potrzebował kadr dowódczych. Marynarz Włodzimierz Rutkowski zostaje słuchaczem szkoły marynarki wojennej. Po jej ukończeniu otrzymuje skierowanie na Morze Czarne. Tu na krążowniku „Czerwona Ukraina” przesłużył 3 lata jako dowódca wachtowy, pomocnik dowódcy okrętu. W roku 1925 wstępuje do szeregów Partii Komunistycznej. W latach 1927-1930 jest słuchaczem Akademii Marynarki Wojennej. Potem była nominacja do Moskwy do operacyjnego zarządu sztabu generalnego Armii Czerwonej. Sektorem morskim kierował tu Iwan Isakow, przyszły admirał floty Związku Radzieckiego, z którym Rutkowskiego łączyła wieloletnia przyjaźń. W owych latach w sztabie generalnym pracowało wielu teoretyków radzieckiej myśli wojskowej. Zdobyte tu doświadczenia bardzo przydały się w latach Wielkiej Wojny Narodowej.
Przed wojną Rutkowski służył na Bałtyku jako szef sztabu oddziałów okrętów szkoleniowych, dowódca niszczyciela „Engels”, był docentem katedry strategii i sztuki operacyjnej Akademii Morskiej. W lipcu 1941 roku komandor Rutkowski jest szefem grupy morskiej w sztabie odcinka północno-zachodniego, a następnie Frontu Leningradzkiego.
W grudniu 1941 roku Rutkowski zostaje mianowany przedstawicielem ludowego komisarza marynarki wojennej przy dowódcy Frontu Krymskiego. W maju 1942 roku odwołano go i mianowano szefem grupy morskiej i zastępcą dowódcy Frontu Zakaukaskiego do spraw morskich.
Były to trudne dni. Nieprzyjaciel przeszedł do ofensywy na Froncie Krymskim. Wojska radzieckie rozpoczęły odwrót ku Kerczowi. Po ciężkich walkach i znacznych stratach opuściły one Półwysep Kerczeński i ewakuowały się na Tamań.
W kwietniu 1943 roku kontradmirał Rutkowski został mianowany dowódcą Kerczeńskiej Bazy Morskiej. Kercz był jeszcze w rękach faszystów.
W październiku 1943 roku wojska Frontu Północno-Kaukaskiego współdziałając z Flotą Czarnomorską całkowicie oczyściły Kaukaz z okupantów niemieckich.
Kwatera główna wodza naczelnego postanowiła przeprowadzić siłami wojsk frontu operacje opanowania Półwyspu Kerczeńskiego. Zasadniczym zadaniem Kerczeńskiej Bazy Morskiej było zapewnienie przeprawy, dostarczenie wojskom sprzętu, wszystkich rodzajów zaopatrzenia dla armii przymorskiej. W ciągu sześciu miesięcy na Krym przewieziono ponad 240 tysięcy żołnierzy i oficerów, 350 czołgów, 550 moździerzy, około 1700 dział, ogromne ilości amunicji, żywności, paliwa i innych ładunków.
Podczas Wielkiej Wojny Narodowej Rutkowski był dwukrotnie kontuzjowany. Ojczyzna wysoko oceniła jego zasługi, przyznając mu ordery Lenina, Czerwonej Gwiazdy, Wielkiej Wojny Narodowej, Czerwonego Sztandaru, wiele medali. Po 42 latach służby w marynarce wojennej, docent, kandydat nauk morskich, kontradmirał Włodzimierz Rutkowski w stanie spoczynku prowadził rozległą pracę wojskowo-patriotyczną. Wybierano go na honorowego przewodniczącego rady weteranów Kerczeńskiej Bazy Morskiej”.
Warto do tego szkicu dorzucić garść informacji genealogicznych. Siedzący na ziemiach Wielkiego Księstwa Litewskiego panowie Rutkowscy w większości pieczętowali się godłem rodowym Pobóg. Wywodzili się z Ziemi Dobrzyńskiej, a liczne pomniejsze dobra dziedziczyli w wiekach późniejszych na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 654-655).
18 grudnia 1841 roku heroldia wileńska zatwierdziła rodowód Rutkowskich herbu Pobóg, zamieszkałych w powiecie wileńskim. Kazimierz syn Jakuba Rutkowski od początku XVIII stulecia był właścicielem majątku Łujsze. W 1740 roku jego syn Stanisław zamienił ten majątek na Kozakiszki Jacka Żagiela. Syn Stanisława Rutkowskiego, Krzysztof, rotmistrz, pozostawił po sobie czterech potomków: Wawrzyńca, Michała, Józefa i Jana; wnuków: Jana, Karola Melchiora i Juliana oraz jedynego odnotowanego w 1841 roku prawnuka Adolfa Reinholda. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 567). Panowie Rutkowscy przez pewien czas posiadali też zaścianki Korzyść i Rakanie w powiecie wileńskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 2541, s. 32; f. 391, z. 1, nr 75, 1834).


Marszałek wojsk pancernych ZSRR (1945), dwukrotny kawaler tytułu honorowego Bohater Związku Radzieckiego (1943, 1945) Paweł Rybałko (1894-1948) także wywodził się z Wileńszczyzny. Brał udział w I wojnie światowej, następnie w ZSRR pełnił szereg funkcji dowódczych, jak też był (1937-1940) attache wojskowym tego kraju w Polsce i Chinach. Podczas drugiej wojny światowej dowodził kolejno 5-tą, 3-cią oraz 3 Gwardyjską Armią Pancerną, przyczyniając się znakomicie do rozgromienia wojsk hitlerowskich. Od 1947 był dowódcą wojsk pancernych i zmechanizowanych Armii Radzieckiej.


Z kolei Walenty Pieńkowski (1904-1969) rozpoczął służbę w siłach zbrojnych ZSRR w 1920 roku. Służył przede wszystkim w wojskach obrony przeciwlotniczej. W 1947 roku ukończył Wojskową Akademię Sztabu Generalnego ZSRR i służył jako szef sztabu szeregu okrętów wojskowych. Od 1956 roku dowodził kolejno wojskami Dalekowschodniego i Białoruskiego Okręgu Wojskowego. Od 1961 w randze generała broni; od 1964 pełnił obowiązki wiceministra obrony ZSRR do spraw przygotowania bojowego.


Andrzej Antonowicz Hreczko, którego przodkowie również wywodzili się z Ziemi Wileńskiej, urodził się 17 października 1903 roku w rodzinie o kresowo-szlacheckim rodowodzie. Jako szesnastoletni młodzieniec zgłosił się w 1919 roku na ochotnika do Armii Czerwonej, brał udział w wojnie domowej. Następnie odbywał zawodową służbę wojskową. W 1936 roku ukończył Akademię Wojskową im. M. F. Frunze, w 1941 Akademię Sztabu Generalnego. W tymże roku, po napaści Niemiec hitlerowskich na ZSRR objął dowództwo dywizji kawaleryjskiej, od stycznia 1942 – korpusu, a od kwietnia tegoż roku dowodził kolejno 12, 47, 18, 56 Armią.
Marszałek Jakubowski pisał: „Generał Hreczko miał za sobą niełatwą drogę życiową i otrzymał solidne przeszkolenie wojskowe. Hartował się jeszcze w ogniu wojny domowej. W 1919 roku ten szesnastoletni młodzieniec z naddońskiej wsi Gołdajewka (obecnie Kujbyszewo) został żołnierzem Pierwszej Armii Konnej, uczestniczył w walkach pod Rostowem i Batajskiem oraz pod Białą Gliną i Średnim Jegorłykiem.
Przed wojną ukończył Akademię Sztabu Generalnego i pracował w zarządzie operacyjnym Sztabu Generalnego. Na początku wojny był dowódcą 34 dywizji kawalerii. W kwietniu 1942 roku dowodził utworzoną ponownie 12 armią, która powstrzymywała wojska faszystowskie wdzierające się do Zagłębia Donieckiego. W różnych okresach dowodził 47, 18 i 56 armią oraz 1 armią gwardii. W minionej wojnie uczestniczył w wielu dużych operacjach...
Był znany jako jeden z organizatorów klęski wojsk faszystowskich w bitwie o Kaukaz, gdzie załamał się hitlerowski plan „Edelweiss”.”
Andrzej Hreczko był jednym z dowódców Frontu Woroneskiego i 1-go Ukraińskiego. Przez szereg lat pełnił funkcje pierwszego zastępcy ministra obrony ZSRR, dowódcy wojsk lądowych ZSRR, głównodowodzącego siłami zbrojnymi Układu Warszawskiego. W latach 1967-1976 był ministrem obrony ZSRR, sprawiając, że ten kraj został supermocarstwem militarnym. W latach 1958 i 1973 Andrzejowi Hreczce nadano honorowe miano Bohatera Związku Radzieckiego; w 1955 – rangę marszałka ZSRR. Ten wybitny organizator i dowódca zakończył życie 26 kwietnia 1976 roku.
Spod jego pióra wyszły cenione prace naukowe: „Bitwa o Kaukaz” (wyd. 1967, 1969, 1973); „Przez Karpaty” (1970); „Lata wojny 1941-1943” (1976). A. Hreczko był współautorem i współredaktorem także fundamentalnych opracowań „Sowietskaja Wojennaja Encyklopedia” (8 tomów) oraz „Istorija II Mirowoj Wojny” (12 tomów).
Z rodu Hreczków (Greczków) pochodził także Georgij Hreczko, lotnik-kosmonauta ZSRR, dwukrotny Bohater Związku Radzieckiego (1975, 1978), Bohater CSSR; pilotował statki kosmiczne „Salut-6”, „Progress”, „Sojuz-26”, „Sojuz-27”, „Sojuz-28”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz