JAN CIECHANOWICZ
Zdobywca Azji
(Mikołaj Przewalski)
WROCŁAW 2017
Wydanie
trzecie
Wydanie pierwsze: Mołodeczno
2001
Wydanie drugie: Warszawa 2016
Copyright
by Jan Ciechanowicz
Spis treści
Wstęp . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Rozdział I. Dzieje rodu Przewalskich na tle
historycznym . . . . . . . . . . . . .. . . . .
1. Skąd się wywodzili? . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. .
2.Pokrewieństwa i powinowactwa . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . ..
3.
Z ziemi polskiej do Rosji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . .. .
Rozdział II. .
.Zwycięzca Azji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . .
1. Jeden z największych . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2.
Dzieciństwo, młodość – rzeźbienie charakteru . . . . . . . . . . . . . . . . .
. .
3.
Pierwsza wyprawa – do Kraju Ussuryjskiego . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . .. . .
4.
Druga wyprawa – do Mongolii i Chin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
.. . . .
5.
Trzecia wyprawa – do Lobnooru i Dżungarii . . . . . . . . . . . . . . . . .. .
. . . .
6.
Czwarta wyprawa – do Tybetu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . .. . . . . .
7.
Piąta wyprawa – znów do Tybetu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . .. . . . .
8.
Szósta wyprawa, nieukończona . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . .. . . .
Rozdział III. Próba rekonstrukcji
psychologicznej . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .
1.
Przesłanki metodologiczne . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . .. . . . . .
2.
Cechy charakteru . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . .. . . . .
3.
Psychologiczne składniki transgresji . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . .. . . .
Zakończenie. Wielkość w dobie małości .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .. . . .
Bibliografia . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
.. . . . .
Od
AUTORA
***
Autor czuje się zobowiązany do
poinformowania czytelników niniejszej książki, że przedtem nieduże szkice,
poświęcone Mikołajowi Przewalskiemu, zostały przez niego opublikowane w
następujących wydaniach:
1. „Białe plamy” w stosunkach polsko-rosyjskich
i polsko-radzieckich, „Razem”
(San Francisco) nr 1, 1990.
2. O wkładzie Polaków do rozwoju kultury
rosyjskiej, „Magazyn Wileński”,
nr 23, 1990.
3. Polaki w rossijskoj kulturie (w języku
rosyjskim), „Jedinstwo” (Wilno), nr
18, 1990.
4. Polacy w kulturze rosyjskiej, „Ojczyzna” (Wilno), 3 kwietnia 1991.
5. Mikołaj Przewalski, „Magazyn Wileński”, nr 22, 1994.
6. „W bezkresach Eurazji” (Rzeszów 1997, s.
271-284).
***
wstęp
Zalążek etniczny przyszłego Państwa
Rosyjskiego stanowili lechiccy Wiatyczowie i Radymiczowie, którzy około VII
wieku przyszli znad Wisły nad wielką rzekę, której nadali miano: Moskwa, jakże
podobnie brzmiące do nazwy rzeki Moskiew w środkowo-wschodniej Polsce. Długi
szereg nazw geograficznych w Rosji, Bośni, Serbii, Słowenii, Chorwacji,
Czarnogórze, Białorusi, Ukrainie ma identyczny kształt, bowiem przodkowie
ludności wszystkich tych państw to – „emigranci” znad polskich nabrzeży Wisły,
którzy zostawili z nieznanych powodów około V-VIII wieku ojczystą krainę i
zasiedlili obszerne tereny na wschód od Bugu i Bałkany.
Profesor Oleg Trubaczew,
członek-korespondent Akademii Nauk Rosji, pisze: „Pierwotny nasz latopis, opowiadający o genealogii Radymiczów od
niejakiego Radyma, zasługuje na zaufanie. W tym osobistym imieniu byłego
przywódcy nie sposób nie zauważyć krótkiej formy pierwotnego pełnego imienia
dwuczłonowego „Radimir-Radomir” z przypuszczalnym statusem książęcym... To było
rzeczywiście plemię lackie (lechickie). Warto dać posłuch słowom dawnego
naszego historyka Tatiszczewa, który o Radymiczach pisze dosłownie co
następuje: „Radymicze. Ich gród Radom do dnieś w Małoj Polsze w Wojewodstwie
Sandomierskom znany. Lecz tych Radymiczów część przeprowadzono do Dniepru”...
Wiatyczowie zaś, jak się przypuszcza,
przyszli w VIII wieku nad górną Okę, na ziemie, gdzie już mieszkali Bałtowie.
Mimo to zachowali swe słowiańskie oblicze. Znalazło to wyraz m.in. i w tym, że
właśnie (przeważnie) na terenach nad Oką „lackie” plemię Wiatyczów
reprodukowało fragmenty krajobrazu toponimicznego swej dalekiej lechickiej
ojczyzny. Już w przeszłości badacze odkryli na wiatycko-radymickich terenach
odpowiedniki rdzennych nazw polskich, przeważnie z Mazowsza i Ziemi Chełmskiej.
Nazwy te mają charakter dość dawnych form słowiańskich i ich wkład do
toponimiki rosyjskiej, trzeba to przyznać, jest nader istotny, ponieważ wśród
nich jest i nazwa stolicy Rosji (a przede wszystkim – rzeki Moskwy; por.
archaiczne „Moskiew” na Mazowszu). (O. Trubaczow, „Gdzie była Wielikaja Ruś?”, w: „Sławianskij
Wiestnik”, Nr 1, wrzesień 1990). Starożytne podania o braterstwie dawnych
Słowian nie są bezpodstawne.
Podanie „O Lechu, Czechu i Rusie” – pisze naukowiec rosyjski W. Obolewicz w
swej „Historii literatury polskiej”
(Leningrad 1983) – opowiada o kształtowaniu się i osiedlaniu plemion polskich.
W nim się mówi, że w mrocznej gęstwinie leśnej żyło w jednej chacie trzech
młodych silnych braci – Lech, Czech i Rus. Wyszli oni pewnego dnia na rozstaje
trzech dróg i, szukając szczęścia, udali się w trzy różne strony. Rus skierował
kroki na wschód, Czech – na zachód, a Lech zagłębił się w ziemie polskie. I oto
Lech wychodząc na skraj lasu zobaczył na drzewie wyniosłym gniazdo orła
białego. „Zagnieździmy się tu!” –
zawołał. Dlatego początkowo osada, a potem miasto, które tu powstało, otrzymało
miano „Gniez(d)no”, a na herbie lechickim widnieje orzeł biały. Miasto Gniezno,
założone przez Lecha około roku 550 odegrało później rolę jednego z
najważniejszych ośrodków konsolidacji ziem polskich.
W legendzie „O Popielu i Piaście” – również nasyconej realiami historycznymi –
mówi się o tym, jak najsilniejsze plemię staropolskie obiera na przywódcę
niejakiego Leszka, który zostaje później księciem i łączy kilka pokrewnych
plemion w silny związek państwowy. Jego syn (także Leszek) jeszcze bardziej
zwiększa ten stan posiadania, a przed śmiercią dzieli swe ziemie między 21
synów, jeden z których ma na imię Popiel. Żaden z nich nie kontynuuje jednak
dzieła dziada i ojca. A to dlatego, że wszyscy zostają podstępnie sproszeni na
ucztę i otruci przez jednego ze swych bratanków – Popiela II. Potruwszy stryjów
wrzucił żądny władzy ich trupy do jeziora Gopła, aby i śladu po nich nie
pozostało. Lecz w zwłokach tych roić się zaczęły potworne ilości myszy, które
ostatecznie zagryzły Popiela w jego zamku. Wówczas obrano na księcia niejakiego
Ziemowita, syna zwykłego chłopa, bartnika Piastowego.
Pomijając barwne szczegóły, które bodaj są
najmniej wiarygodne, ale też najmniej ważne, legendy te odzwierciedlają
niewątpliwie wielowiekową walkę o władzę między poróżnionymi plemionami
polskimi w okresie przedchrześcijańskim. Walka ta zakończona została przejściem
władzy od Popielidów do Piastów, którzy stanęli, chyba już w IX wieku, na czele
zjednoczonego i silnego państwa.
Pierwszym polskim księciem, którego imię
znane jest nie tylko z podań ustnych, ale też ze źródeł pisanych, był Mieszko I
z dynastii piastowskiej (rządził w latach 960-992). Od samego początku Polska
Mieszka I występuje jako państwo silne i rządne, odgrywające istotną rolę w
polityce europejskiej, niewątpliwie mające za sobą długą, co najmniej
kilkowiekową tradycję. Duże kwitnące miasta polskie, jak Gniezno, Poznań,
Kraków, Gdańsk, Szczecin, Kraków, Kołobrzeg i inne, znane są z bardzo wczesnych
kronik niemieckich, ruskich, węgierskich. A takie miasta nie powstają przecież
na zawołanie.
Ruś przyjęła chrzest znacznie wcześniej
niż Polska, w roku 834. Stanowiło to tutaj, jak i wszędzie, dużą zmianę
kulturową i cywilizacyjną. Jak pisze profesor D. Lichaczow („Nowyj Mir”, nr 6, 1988, s. 249),
pogaństwo ruskie przedstawiało sobą dość chaotyczny zbiór rozmaitych wierzeń,
kultów, lecz nie naukę... „Przyjęcie zaś
chrześcijaństwa oderwało Ruś od mahometańskiej i pogańskiej Azji, zbliżając ją
z chrześcijańską Europą”.
I choć krzyż został przyjęty do Rusi ze
Wschodu, od greckiego Bizancjum, nie doprowadziło to do zaniku rasowego
pierwiastka lechickiego, tkwiącego u podstaw narodowości „ruskich”. Była przecież
Polska przysłowiową „matką” prawie wszystkich plemion i ludów słowiańskich, w
tym też Rusi, choć na temat tej ostatniej nadal prowadzi się dyskusje i
istnieje dość zasadnicza różnica zdań. Jeden z polskich autorów wywodził
(raczej niefortunnie): „Dość
rozpowszechnionym jest popularne mniemanie, że Wielkorosjanin ma w sobie dużo
krwi mongolskiej; mniemanie to jest jednak o tyle błędnym, że zewnętrzne cechy
typu rosyjskiego, tak często spotykane: szerokie kości policzkowe, włos prosty
itp., mają swoje źródło w fakcie, że Rosjanin jest mieszańcem Słowianina z
tubylcami dzisiejszej Wielkorosji, z plemionami turańskimi, rasowo leżącymi
pomiędzy Aryjczykami a Mongołami, ale bliżej tych ostatnich – plemionami
znanymi także pod nazwą uraloałtajskich.
Przy
kolosalnym rozroście państwa rosyjskiego w ostatnich paru wiekach przybyło
niewątpliwie i wsiąkło w naród wielkorosyjski bardzo dużo przeróżnych
elementów, ale główne jego podłoże stanowi do dzisiaj amalgamat
turańsko-słowiański z silną przewagą krwi turańskiej, a językowymi cechami
prawie wyłącznie słowiańskimi. Z punktu widzenia sposobu zmieszania jest w
amalgamacie wielkorosyjskim bardzo dużo podobieństwa z dzisiejszymi Niemcami;
jak ci bowiem, tak i tamci zdołali stosunkowo nieliczną kolonizacją, nielicznym
przenikaniem narzucić tubylczemu narodowi swój język, zmieniając go do
niepoznania. U Niemców ofiarą padły narody lechickie, a w Centralnej Rosji ludy
turańskie.
Tak
więc Rosjanin to tylko językowo całkowity Słowianin, rasowo zaś musi być w nim
bardzo mało duszy słowiańskiej, co zresztą nawet bez ścisłej analizy jest
widocznym na każdym niemal kroku. Że jednak język jest tak ważną cechą, iż
podług niego niemal zawsze segreguje się dzisiaj narody, więc musimy Rosję
traktować jako naród słowiański, starając się jedynie dopatrzeć różnic i dobrze
go zanalizować.
Ruś
naddnieprzańska, położona na kresach Słowiańszczyzny, nie napotykała od wschodu
na żaden dojrzały i mocny naród; kolonizacja więc i rusyfikacja krajów
nadwołżańskich szła niezmiernie łatwo i ona sama, być może, nie byłaby w stanie
bardzo gruntownie zmienić duszy słowiańskiej, szczepionej na spokojnym pniu
turańskim; dusza jednak ruska podpadała jednocześnie pod dwa wpływy
pierwszorzędnej natury jeszcze w zaraniu swojego formowania (nie tyle rasowe,
ile duchowe) – pod wpływ ducha bizantyjskiego przez przyjęcie stamtąd
chrystianizmu i, w dwa wieki później, pod wpływ polityczny mongolsko-tatarski,
który jej narzucił te pojęcia, jakie propagował islam, i te formy i sposoby
rządzenia, jakie islamowi były właściwe. [Niestety, Mongołowie nie byli
wyznawcami islamu. – J. C.].
Nic też dziwnego, że po wyrwaniu się spod jarzma tatarskiego już
Carstwo Moskiewskie miało wszystkie cechy państwa wschodniego, bardzo mało
mającego wspólności z postacią ducha Europy środkowej i zachodniej. Bezwzględny
despotyzm zapewniał temu państwu pewną siłę, a bezpieczne położenie od wschodu
po upadku tatarszczyzny siły tej pozwalało używać na ujarzmienie bardzo słabych
ludów, popychających duszę rosyjską w kierunku megalomanii, w kierunku
przekonania o swej potędze i mocy. Zaczęły się nieustanne podboje słabych
sąsiednich ludów i wyrabiała się coraz większa drapieżność, a niedojrzała
jeszcze dusza rosyjska znieprawiała się coraz więcej i więcej. I już w XVII
wieku stan był taki, że gdy w środkowej Europie silnie ugruntował się zaborczy
naród niemiecki, (...) – to na jej wschodzie coraz silniej zarysowywały się
kontury innego zaborczego narodu, zarysowały się złe instynkty i pożądania
tworzącej się na podstawie despotyzmu i fanatyzmu bizantyjskiego duszy
rosyjskiej.” (St. Majewski, „Duch
wśród materii”, s. 230-231).
Istnieją i inne ujęcia tego zagadnienia. „Moskwicini są mieszaniną Scytów i Tatarów”,
pisał w 1581 roku wysłannik Stolicy Apostolskiej do Moskwy Antonio Possevino („Moscovia”, Warszawa 1988, s. 26).
Według profesora Lwa Gumilewa (patrz jego:
„Geografia etnosu w okresie historycznym”,
s. 245) staroruski etnos wytworzył się na skutek zlania się scytyjskiego
plemienia Skolotów z Rosomanami i Antami na brzegach Dniepru. Później powstali
w ten sposób Rusiczowie na północy zmieszali się z Merą, Muromą, Wepsami i
Turkami Wielkiego Stepu, tworząc etnos Rosjan. Południowo-zachodni Rusiczowie
po zlaniu się z Bałtami i Połowcami ukształtowali dwa etnosy – Białorusinów i
Ukraińców. Jest to jednak punkt widzenia, który dziś nawet w Rosji ma niewielu
zwolenników. Choć np. czeski uczony Zdenek Vania w książce „Die Welt der alten Slawen” (Praha 1983,
s. 51) utrzymuje, iż narodowość wielkorosyjska powstała niewątpliwie nie jako
etnos słowiański, lecz jako słowianojęzyczny etnos ugrofiński z domieszką
elementu tureckiego i mongolskiego.
Co więcej, nadal trwa dyskusja nad
pochodzeniem i pierwotnym znaczeniem etnonimu „Ruś”, jedni uważają, że jest to
nazwa germańska, inni, że turecka, jeszcze inni, że jednak słowiańska.
6 września 1749 roku imperialny
historiograf rosyjski, Gerhardt Friedrich Müller (1705–1783) rozpoczął w
Cesarskiej Akademii Nauk w Sankt-Petersburgu wykład zatytułowany „Origines gentis et nominis Russorum” („Pochodzenie narodu i nazwy Rusi”). Chciał w nim przedstawić badania
swego starszego rodaka, Gottlieba Siegfrieda Bayera, który w oparciu o źródła
łacińskie i greckie twierdził, że Ruś Kijowską założyli Normanowie. Müller nie
skończył wykładu. Gdy tylko wypowiedział tę tezę, w auli powstał rwetes.
Astronom Nikita Popow zawołał: „Tu,
clarissime auctor, nostram gentem
infamia afficis!” („Przezacny
autorze, zniesławiasz nasz naród!”).
Sprawą zajęła się sama caryca Elżbieta, która powołała komitet, by orzekł, czy
teoria ta szkodzi interesom i chwale Imperium Rosyjskiego. Uczony Michał
Łomonosow do tego stopnia zdruzgotał Müllera, że ten wolał zająć się historią
Syberii.
Tak zaczął się spór między tzw.
normanistami i antynormanistami. Pierwsi głoszą, że to skandynawskie plemię
Rootsi podbiło Europę Wschodnią w IX wieku i narzuciło plemionom
wschodniosłowiańskim, ugro-fińskim i innym swe greckie miano Rhos.
Antynormaniści głoszą słowiańskie pochodzenie konfederacji plemion Rusi znad
rzeczki Roś pod Kijowem lub rzeki Rusa znad Jeziora Ilmen.
Niektórzy twierdzą, że wyraz „Ruś” (od
greckiego „Rhos”) początkowo, aż do wieku X, był nazwą licznych i różnorodnych
plemion wschodnioeuropejskich, mających swe siedziby na północ od Bizancjum.
Bizantyjska nazwa „Rhos” wywodzi się z greckich przekładów „Księgi Ezechiela” (38, 2; 39, 1), według
której Bóg chciał się posłużyć księciem północnych ludów (rosz-rhos), Meszekiem
przeciwko swemu wrogowi Gogowi z krainy Magog. Autor kijowskiej „Powieści minionych lat” wyprowadzał
nawet Ruś z „kolana Jafetowego”.
Bliższa w czasie do historycznej Rusi jest
wzmianka syryjskiej „Historii Kościoła” Zachariasza
Retora z 555 roku o mieszkającym na północ od Kaukazu narodzie Hros. Toteż
nader chętnie szafują nią zacięci antynormaniści, nie bacząc na koszmarny
wygląd tych sąsiadów Ammacartów, czyli karłów, i ludzi z psimi głowami,
sąsiadów wreszcie Amazonek, które co roku zlatują się do nich na miesiąc,
ponieważ, jak pisze Zachariasz, narod ten, sąsiadujący z nimi, czyli Hros, to
mężczyźni z długimi członkami; nie mają żadnej broni i nie mogą ich nosić
konie, ponieważ mają duże członki. Na tę bajkę rzucili się także normaniści,
dowodząc, że tu chodzi o germański szczep Herulów, lub też tłumacząc ich nazwę
przez „herosów”, czyli bohaterów.
Za polskimi „sarmatystami” tacy uczeni
rosyjscy jak B. Grekow i A. Sołowiew wywodzą Ruś z plemienia sarmackiego,
wzmiankowanego przez Strabona i Ptolemeusza, – Roksolanow. Ci zaś, według G.
Wernadskiego, mieli pochodzić od irańskich Jasnych Alanów, czyli Ruchs-Alanów,
których istnienia „dowodzi” podrobiony osetyński epos Iry Dada, oczywista
mistyfikacja.
Wyprowadzano też Ruś ze słowiańskiego
przymiotnika „rusy”, tj. jasny, rudawy, ciemny blond. Liutprand z Kremony mówi o „Nordmannach”: „gens... quam a qualitate corporis Graeci
vocant Russios” („lud, który z powodu wyglądu ciała Grecy zowią rudawymi”)
– świadczy o pochodzeniu nazwy z wyglądu. Wreszcie ukraiński historyk Serhij
Szełuchyn, dowodził w 1929 roku w Pradze, że Ruś wywodzi się niewątpliwie z
celtyckich Rutenów Juliusza Cezara spod francuskiego Rodezu, którego mieszkańcy
jeszcze dzisiaj nazywają się Ruthenois.
Źródła arabskie od połowy IX wieku
twierdzą, że ar-Rus są spośród as Saqualiba,
czyli Słowian. Ale najwybitniejszy orientalista ruski w Harvardzie, prof.
Omelian Pricak, wykazuje, że saqlab u
ówczesnych Arabów oznaczał jasnowłosego niewolnika, a za takich uchodziły
wszystkie ludy wschodnioeuropejskie znad rzeki niewolników, czyli Wołgi,
sprzedawane przez Arabów jako siła robocza dla imperium bizantyjskiego, gdzie
Słowianie (Slavi) to właśnie
niewolnicy (sclavi!).
W książce „The Origin of Russia” Henryk Paszkiewicz ustalił etnicznie
skandynawskie, politycznie kijowskie i religijnie bizantyńskie znaczenie
terminu Rus. Główną tezą tej pracy
było utożsamienie pojęcia Rus z
bizantyńską prowincją kościelną obrządku słowiańskiego Russkaja Ziemla. Dzieło H. Paszkiewicza spowodowało wszechświatową
nagonkę historyków wszelkiej maści. Po dziesięciu latach H. Paszkiewicz
rozprawił się ze wszystkimi gołosłownymi zarzutami, a po 25 latach od „The Origin of Russia”, ukraiński uczony
w Harvardzie O. Pricak twórczo powraca do argumentu H. Paszkiewicza i za nim
utożsamia terminy Rus rite (ruskyj jazyk).
Odkrycie religijnego znaczenia terminu
„Ruś” daje klucz do wyjaśnienia wielu zagadek Rusi, a przede wszystkim procesu
chrystianizacji narodów wschodnioeuropejskich. Ewolucję pojęcia Rus można
wiązać z kolejnymi etapami chrystianizacji. Wówczas okaże się, że jest to imię
chrzcielne wielu narodów Europy Wschodniej. Po raz pierwszy świat dowiedział się
o rzeczywistym narodzie Rusów w 839 roku. W „Annales Bertiniani” biskup Prudencjusz pod tym rokiem napisał o
posłach-szpiegach kaganatu ruskiego „qui
se, id est gentem suam, Rhos vocari dicebant”
(„którzy mówili, że ich naród nazywany
jest Rusami”), a w istocie byli oni gentis
Sveonum (rodu szwedzkiego). Użyty
tu bezokolicznik bierny vocari
dowodzi, że nazwa Rhos została im nadana z zewnątrz. Potwierdził to w X wieku
Liutprand z Kremony, mówiąc, że tak ich nazywają Grecy: „Graeci vocant Russios”. Sami zresztą Rusini do XVI wieku powtarzali
za swoją pierwszą kroniką: od Waręgow (tj. Skandynawów) została nazwana Ruś,
przedtem byli Słowianie.
Rhos
vocari biskupa Prudencjusza z 839 roku związane jest z najwcześniejszym dla
współczesnej historiografii Chrztem Rusi – nawróceniem księcia Kija za
panowania cesarza Teofila i obrazoburczego patriarchy Konstantynopola Jana
Gramatyka w latach trzydziestych IX wieku. Kyra Ericson uważa, że owi „Rhos” byli już chrześcijanami. Fakt tego
„heretyckiego” chrztu po najeździe Kija na Konstantynopol w zmowie z Saracenami
(834) miał zostać wymazany z kronik jako kompromitujący.
H. Paszkiewicz wykazał, że z Rusią w
znaczeniu politycznym utożsamiały się jedynie Kijów, Czernihów i Perejasław,
podczas gdy Halicz, Wołyń, Smoleńsk, Połock, Murom, Riazań, Rostow, Suzdal,
Włodzimierz nad Klaźmą i Nowogród nie uważały się za należące do Rusi, ani też
nie były uważane za Ruś. Z drugiej strony, te same ziemie i plemiona uważały
się za przynależne do Rusi w znaczeniu religijnym. W tym znaczeniu Ruś była
ruską metropolią obrządku słowiańskiego w Kijowie. Wraz z postępem
chrystianizacji w zbizantynizowanym obrządku cyrylometodiańskim religijne
znaczenie pojęcia Ruś obejmuje coraz to nowe plemiona.
Oprócz plemion wschodniosłowiańskich „Ruś”
stała się nazwą chrzcielną innych plemion wschodnioeuropejskich zamieszkałych
nad Wołgą, Oką, Klaźmą i Moskwą. Plemiona północnoeuropejskie stawały się Rusią
dzięki chrystianizacji przez Kościół ruski w języku słowiańskim. Na bazie
schrystianizowanych plemion fińskich powstała Wielka Ruś, Megala Rhossia jako nowa bizantyńska prowincja kościelna. Również
tej nowej formacji państwowej, Rusi Moskiewskiej, imię nadał kościół
bizantyński, zmuszony do podziału jednej całej (wsieja) Rusi na Megala Rhossia z siedzibą we
Włodzimierzu nad Klaźmą, a później w Moskwie, i na Mikra Rhossia z siedzibą w Haliczu.
Frank A. Kmietowicz („Ancient Slaves”, Stevens Point 1976, s. 202-203) pisze: „Imię „Ruś” jest pochodzenia
niesłowiańskiego. Dyskusja o jego pochodzeniu zaczęła się w ubiegłym stuleciu i
jeszcze jest żywa. Zgodnie z sugestią Nestora Waregowie nadali krajowi to imię.
Naukowcy skandynawscy to potwierdzają. Oni podkreślają, że część Waregów
nazywano „Rossmen”, „Rosskarlar” – żeglarze, „ludzie morza”, porównaj fińską
nazwę Szwedów – „Ruotsi”. Oni nie stanowili grupy plemion, lecz swego rodzaju
bractwo wojskowo-handlowe. Gdy się po 862 rozsiedlili między Słowianami, miano
„Ruś” stosowano względem związku wojskowego, złożonego z żołnierzy różnych
narodowości, włącznie ze słowiańskimi, pod komendą Waregów. Gdy Oleg zapanował
nad Kijowem, tę nazwę rozciągnięto na miasto Kijów i na wszystkie szczepy w
jego okolicy.
Teoria
skandynawska jest odrzucana przez naukowców rosyjskich. Oni wywodzą imię „Ruś”
od nazwy rzeki Roś. (...) Ta teoria bazuje raczej na dumie narodowej niż na
faktach. Nie tylko Nestor, ale też pisarze bizantyjscy i arabscy uwypuklają
skandynawskie pochodzenie słowa „Ruś”. Przed XII wiekiem pod „Rusią” rozumiano
skandynawski związek wojskowy. Od początku XII stulecia miano „Ruś” stosuje się
do wszystkich terenów zajętych przez Wschodnich Słowian”.
Niezależnie od tego, jaka jest etymologia
etnonimu „Ruś” warto pamiętać uwagę ogólniejszą, mającą duże znaczenie
metodologiczne, jednego z polskich historyków i etnologów: „Pierwotne nazwy ludów i plemion w ich
wiekowej historii nie świadczą jeszcze o ich pochodzeniu... Dawni kronikarze i
historycy często ignorowali pochodzenie, język i kulturę narodu, a nazywali go
po prostu nazwą wedle przynależności do tego lub innego państwa”. (J.
Talko-Hryncewicz, „Muślimowie”,
Kraków 1924, s. 5, 8-9).
Tak słowem „Tatar” starożytni Chińczycy
nazywali swych północnych sąsiadów; nie było to miano narodowości, lecz
pogardliwa zbiorowa nazwa „barbarzyńców”, niepokojących napadami i grabieżami
Państwo Środka. Dopiero o wiele później jedna z części składowych tych
„tatarów” stała się Tatarami w sensie etnicznym.
Jeśli zaś chodzi o etnos wielkorosyjski,
to współczesna akademicka nauka rosyjska jest raczej solidarna w twierdzeniu,
że przodkami jego - niezależnie od semantyki pojęcia „Ruś” – byli lechiccy
Wiatyczowie, którzy założyli fundamenty pierwszych miast Rusi Moskiewskiej i
stworzyli podstawy przyszłego potężnego państwa już w wieku VII.
***
W następnych wiekach wymiana etniczna na
polsko-rosyjskim pograniczu była nadal burzliwa i dynamiczna. Już od XII
stulecia ze szczególnym nasileniem w XV-XVI wieku, „klejnotna szlachta polska nie przestała ciągnąć w ziemie litewskie i ruskie,
i tam się zagnieżdżać” – pisze Kasper Niesiecki („Korona Polska”, t. 1, s. 551).
Minęło tysiąc lat od przewędrowania
Wiatyczów znad Wisły nad Okę, a ich odlegli potomkowie przyszli do starej
ojczyzny jako... zdobywcy i grabieżcy. Większa część rozszarpanej w trakcie
rozbiorów Polski przypadła Państwu Rosyjskiemu. Było z tego powodu trochę
smutku, trochę oporu, trochę chichotania, lecz najwięcej – poczucia własnej
bezsilności i agresywnego zakompleksienia. Trudno, ci, którzy nie potrafią
rządzić sobą i wciąż, jak psy, nawzajem się zagryzają, muszą być rządzeni przez
innych. Takie wydaje się być jedno z fundamentalnych i uniwersalnych praw
psychospołecznych. Ktoś opornie, ktoś obojętnie, ktoś chętnie i gorliwie, ale
włączyli się tedy miliony Polaków do życia Imperium Rosyjskiego. Z tym
skutkiem, że zaczęli niebawem w nim odgrywać jedną z ważniejszych ról w życiu
umysłowym, kulturalnym, naukowym, gospodarczym, jak i w politycznym.
Lecz ten proces współuczestniczenia
ludności polskiej w tworzeniu potęgi Rosji (podobny do procesu współtworzenia
potęgi Wielkiej Brytanii przez Szkotów, a szczególnie – Irlandczyków) zaczął
się o wiele wcześniej niż w latach 1772-1795, gdy odbyło się rozparcelowanie
Polski między Austrię, Rosję i Niemcy.
Od XVI wieku „kanałem” wprowadzającym
pierwiastek polski do organizmu rosyjskiego była Ziemia Smoleńska, piękna
kraina, zasiedlona od wielu stuleci (podobnie jak Witebszczyzna,
Mohylewszczyzna, Mińszczyzna) przez Radymiczów, wielkie plemię lechickie,
przybyłe tu około VIII wieku, które później stało się jądrem kilku państewek
starobiałoruskich. Co było zyskiem dla Rosji, stanowiło zgubę dla Państwa
Polskiego, i to nie tylko na skutek działania „prawa naczyń połączonych”.
***
Ogromne straty wynikły dla Polski już w
XVII wieku, gdy po pokoju w Andruszowie Smoleńszczyzna przeszła pod panowanie
Rosji, a szlachta polska, bardzo licznie tam zamieszkała, przyjęła oficjalną
wiarę prawosławną i stopniowo wynarodowiła się doszczętnie. Z owej to szlachty
pochodzą zupełnie już rosyjskie w następnych stuleciach rodziny Ostrowskich,
Kniaźninów, Kossakowskich, Przewalskich, Makowskich, Massalskich,
Chrapowickich, Czajkowskich, Lewickich, Glinków, Piaseckich, Biereśniewiczów,
Rodziańskich, Truchanowskich, Wojewódzkich, Wasilewskich, Czemerewskich,
Żebrowskich, Gudakowskich, Reutów, Ohryzków, Śledziewskich, Tuchaczewskich,
Stańczyńskich, Zimnickich, Żochowskich, Falęckich, Powała-Szwyjkowskich,
Ogoń-Dogonowskich, Gaswickich, Bogdanowiczów, Brzozowskich, Larskich,
Poletyków, Polańskich, Sokołowskich, Malinowskich, Majewskich, Biernackich,
Bazylewskich, Koszańskich, Żylińskich, Szupińskich, Łowienieckich, Kamieńskich,
Sołohubów, Szpakowskich, Raczyńskich.
Czuli się swojsko, u siebie w domu,
gnieżdżąc się na zaściankach, wsiach i innych dobrach o wyraziście brzmiących
nazwach: Miodowa Sianożęć, Ciecierka, Kopciele, Liche Błoto, Ciemna, Kopiec
Jarzębinowy, Kołyski, Hlinny Dół, Kozi Bród, Czarna Hraź, Warszawka,
Głuchoborze, Nieschodzone, Swinoje Ryło, Leszczowa Niwa, Czarna Góra, Głęboka
Dolina, Mała Leśnica, a nawet: Góra Granitowa od Wiatru Dzwoniąca.
30 września 1627 roku w Warszawie wydano
przywilej królewski, w którym m.in. czytamy: „Zygmont Trzeci, z Bożey łaski król Pollski, wielkie xże Ltt., Ruskie,
Pruskie, Żmóydskie... Oznaymuiemy tym listem naszym, komu to wiedzieć należy,
yż, za osobliwą łaską y opatrznością (Bożą) y odwagą naszą, sumptem niemałym
Rzeczy Pospolitey, zamek Smoleński, a potym za expeditią y odwagą
naiiaśnieyszego królewicza jego mści Władisława, syna naszego, pod stolicę
Moskiewską y insze różne miasta y włości, które różnymi czasy, za przodków naszych,
dziedziczny nieprzyiaciell Moskwicin, fortelnie pacta połamawszy, posiadłł y
oderwałł byłł, do państw naszych z rękuw nieprzyjacielskich rekuperowane y
przywrócone są. A na czas przyszły, zabiegaiąc forteliom nieprzyiacielskim, za
zdaniem panów rad naszych y wszystkich stanów, aby te od Moskwy rekuperowane
zamki y włości potengą narodów Polskiego y Litewskiego obwarowane zostały y na
potomne czasy od incursii nieprzyiacielskich snadnieyszą y doskonalszą obronę
mieć mogli, a ludzie, kturych pracą, dzielnością, krwią, za pomocą Bożą, te się
państwa rekuperowały, z nich że się nagrody cieszyli, poruczyliśmy commisarzom
naszym, na ordinarią tych włości naznaczonym, pewne boiarszczyzny między ludzie
zasłużone oddać.”
Dalsza część przywileju królewskiego dotyczy
konkretnego człowieka, ale jest bardzo charakterystyczna i podobna do wieluset
innych tego typu dokumentów, wydanych w Warszawie i Wilnie. Dlatego warto
przytoczyć kilka wymowniejszych – modelowych niejako – jego fragmentów. Chodzi
o niejakiego pana Samuela Legowicza Grabowskiego, szlachcica: „ktury, poczołwszy, przez tę wszytkę
expeditią przeszłą Moskiewską wiernie nam y Rzeczy Pospolitey życzliwie, z pola
nie zieżdżaiąc, oddawał; razy y podstrzały od nieprzyjaciela na ciele swym
odnosząc, wiele raz traciłł dostatki swe, ... męstwo y dzielność swą rycerską
oświadczałł... Mężnie, nieustraszonym sercem pod fortece nieprzyiacielskie
podpadaiąc, często więźnie wodziłł y wodzowi swemu oddawałł, y aż do skończenia
tey expeditii przy naiaśnieyszym synie naszym, pod urodzonego referendarza
chorągwią służąc, w bitwach y utarczkach mężnie sobie, iak się dobremu
żołnierzowi godziło, poczynałł, zaczym do straty dostatków swych przyszedłł”...
Dalej wyszczególnia król majętności w
powiecie Smoleńskim, które oddaje Legowiczowi Grabowskiemu, a które zabierane
są panom moskiewskim, którzy albo zginęli na wojnie, albo wycofali się na
wschód. Zaznaczał też monarcha, że dobra nadane stają się dziedziczne: „Żenie, dzieciom y potomkom iego męzkiego
rodzaiu, legitime et lumbis ipsius descententibus, póki ich stawać będzie,
prawem lennym, wieczystym w moc, w dzierżenie y spokoyne używanie, iako dobra
szlacheckie, pod prawem y wolnością szlachecką, dawamy. Które ma pomieniony ...
z grunty, ludźmi, lasy, borami, sianożęciami, ieziorami, rzekami, z łowy
zwierzynnemi, rybnemi, z gony bobrowemi, z drzewem bartnym y danią miodową, ze
wszystkiemi inszemi przynależnościami y pożytkami, którekolwiek na ten czas w
tych dobrach są y na potem wynalezione być mogą, trzymać y używać, wyiąwszy
saletry y towary leśne, które bez osobliwego pozwolenia naszego palone być nie
maią. Y będzie mógłł te dobra dać, darować, przedać, frymarczyć, nie bez
osobliwego jednak naszego na to pozwolenia”. (Cyt. wg Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 24, s. 356-359, Witebsk
1893).
Pomijając jedyne ograniczenie, że nie
można wypałać lasów, mające na celu ochronę przyrody, była to zapłata niemała,
godna tego, „aby się z nagrody za zasługi
swe cieszyłł” obdarowany żołnierz. Do
tego dochodził jeszcze obowiązek zbrojnej obrony swych dóbr i stawania w razie
potrzeby do walki z nieprzyjacielem, co było jednak, zwykłym obowiązkiem
rycersko-szlacheckim. Dodajmy, że nadane w ten sposób majątki na zawsze
zwalniane były od wszelkiego rodzaju podatków na rzecz skarbu, dawały wysoki
profit. Było więc wielu chętnych do nabycia tego rodzaju fortun, a ponieważ
jedyną ku nim drogą były zasługi wojenne, w ciągu paruset lat osadzono na
białoruskich ziemiach Witebszczyzny i Smoleńszczyzny tysiące najdzielniejszych,
najbitniejszych, najzdolniejszych i najofiarniejszych synów narodu polskiego.
Mijały lata, zmieniała się sytuacja
polityczna tych ziem i potomkowie polskich żołnierzy przysięgali na wierność
carom moskiewskim i służyli im równie gorliwie i owocnie, jak ich dziadowie
Rzeczypospolitej. Pamięć zaś o polskich korzeniach albo pozostawała tylko
pewnym kolorytem dziedzictwa duchowego, albo tonęła w Lecie i bywała niekiedy
zawzięcie negowana. A mimo to, ich polskość przerywała się często przez skorupę
nowych obyczajów i tradycji w nietypowych dla Rosjan postawach moralnych i
obywatelskich, w archetypach myślenia, reakcjach na te czy inne sytuacje
życiowe. Wówczas to zaskoczeni rosyjscy przyjaciele tych ludzi zdumiewali się i
– ktoś z przekąsem, a ktoś z szacunkiem – wskazywali na polskie brzmienie ich
nazwisk.
Polska szlachta kojarzyła często
małżeństwa z bojarstwem Wielkiego Księstwa Litewskiego, które w ten sposób
wchodziło chętnie jako część składowa do stanu rycerstwa zachodniego. I tak np.
żoną Jana Druckiego Sokolińskiego, marszałka orszańskiego, kniazia, była Zofia
Rejówna z Nagłowic (około 1640 roku), krewniaczka wielkiego poety Mikołaja
Reja. Nie była to żadna zamierzona, a tym bardziej nie przymusowa, polonizacja,
lecz naturalny proces kształtowania się nowożytnych etnosów na terenie
Wielkiego Księstwa Litewskiego, gdzie nie tylko polszczyło się, najczęściej nie
mające poczucia etnicznej przynależności bojarstwo miejscowe, ale też się
ruszczyło i litewszczyło niemało Polaków, szczególnie przybywających masowo z
Korony chłopów i mieszczan.
***
Sfrustrowana, zapijaczona,
zdemoralizowana, osłabiona Polska rychło o tych ziemiach i ich wiernej ludności
zapomniała, zrzekła się swego w stosunku do nich macierzyństwa i porzuciła na
pastwę losu. Nie może więc zaskakiwać, że potomkowie dawnej polskiej szlachty
herbowej w okresie późniejszym wykazywali się szczególnie zaciekłym
antypolonizmem. To przecież właśnie na nich spadał szczególnie masywny potok
wynaradawiającej wielkorosyjskiej i antypolskiej propagandy; to właśnie ich ze
szczególnym naciskiem wychowywano w określonym kierunku w ekskluzywnych,
zamkniętych zakładach szkolnych.
Podczas rozbiorów wyrwane zostały spod
wpływów kultury polskiej ziemie rusko-litewskie, a ponieważ w okresie tym
(1772-1831) szlachta polska w ogóle nie grzeszyła nadmiarem przywiązania do
rodzimej tradycji państwowo-kulturalnej, zruszczeniu uległy liczne rodziny
ongiś polskie, takie jak Bończa-Brujewicz, Doliwa-Dobrowolski, Dunin-Borkowski,
Korwin-Krukowski, Chomętowski, Dębowiecki, Karpiński, Lewandowski, Malczewski,
Dąbrowski, Jankowski, Mickiewicz, Teodorowicz, Józefowicz, Rzędkowski i in.
Wreszcie w całym okresie zaborów wielu
Polaków, kształconych w szkołach obcych, zarażało się systematycznie wbijanym
do głów antypolonizmem i przyjmując ideologię „ex Oriente lux” nie tylko się
ruszczyło, ale – podobnie jak publicyści Jasinskij i Glinka-Janczewskij
(rodzony brat tego drugiego, Zygmunt, znany przemysłowiec, był dobrym Polakiem)
– stawało się zajadłymi „teoretykami” polakożerstwa.
W wielu sytuacjach przejście na rosyjskość
i prawosławie było po prostu warunkiem fizycznego przetrwania. Alternatywą
pozostawało tylko zniszczenie, bo ani wyjazd, ani jakakolwiek ucieczka, ani
najszczersze deklaracje lojalności państwowej w grę nie wchodziły. Jedyną
właśnie przekonywającą deklaracją w tym względzie było chrzczenie dzieci w
cerkwiach i nadawanie im imion rosyjskich, no i – aby otoczenie nie żywiło
wątpliwości – głoszenie gromkie wszem i wobec nienawiści do wszystkiego, co
polskie. A ponieważ nieszczere przekonania wygłaszane są zazwyczaj głosem
donośniejszym, cóż się dziwić, że spośród Polaków rekrutowali się
najwstrętniejsi w Rosji polakożercy. Ich dzieci i wnukowie dziedziczyli tę
patologię zupełnie szczerze i chyba częstokroć sami nie rozumieli, skąd w nich
tyle antypolskiego zacietrzewienia.
W warunkach patologicznego antypolonizmu,
stanowiącego jądro politycznych nastrojów społeczności rosyjskiej, osoby
polskiego pochodzenia z reguły musiały nie tylko strzec swej tajemnicy, ale i
niekiedy udawać zaprzysięgłych patriotów Rosji, polakożerców, „istinno russkich
ludiej”. Szczególnie dotyczyło to tych, kto nie decydował się na istotne
wycofanie się z życia publicznego. Niejednemu z nich się też przydarzyło, że
maska zrastała mu się z twarzą, a rola – początkowo tylko odgrywana – stawała
się nałogiem. To oni brali za żony Rosjanki, nadawali dzieciom
wschodnio-chrześcijańskie imiona, wychowywali synów w pogardzie i nienawiści do
Polski. Wszystko to po to, by „być kimś”, coś znaczyć, utrzymać się na
„wysokim” poziomie. Rosyjskie otoczenie z wewnętrzną drwiną obserwowało te
bohaterskie wysiłki. I ciągle się domagało coraz to nowych dowodów
prawomyślności od „zamaskowanych Polaczków”...
Rosja była dla tych ludzi już nie tylko ojczyzną
w sensie etnicznym, lecz czymś o wiele większym: dziejową potęgą, ideą
przewodnią, mesjaszem zbiorowym ludzkości, niosącym na swym obliczu piętno
wielkiej tajemnicy i będącym narzędziem realizacji niezbadanych wyroków
opatrzności. Służbę tej nieodgadnionej mocy – w równym stopniu realnej, co
mistycznej, uważali za najświętszy swój obowiązek, dla którego bez wahań
poświęcali życie, szczęście, rodzinę, majątek, całą energię, wiedzę i talenty.
Etniczna czy narodowa przynależność kogokolwiek w ogóle jako problem dla nich
nie istniała, chyba że ktoś z wielkoruskich szowinistów nietaktownym
zachowaniem przypominał im, kim są. A i wówczas zazwyczaj szybko o wszystkim
zapominali. Prócz obowiązku. Rosja zresztą potrafiła dobrze wynagradzać wierną
służbę i starała się swym przybranym synom nie wytykać ich pochodzenia z „cudzego
łoża”. Atmosfera zaś moralna wokół panowała taka, że jakiekolwiek podkreślanie
czy chociażby publiczne przypomnienie swego polskiego pochodzenia było
niepodobieństwem, czymś w rodzaju zrzucania kożucha i reszty ubioru wśród
trzaskających mrozów w zaśnieżonej tajdze... Często więc ci polscy przybysze
żenili się z Rosjankami lub z rosyjskimi Żydówkami, przyjmowali prawosławie;
nie przywiązując zresztą do tych spraw większej uwagi... Ten sam los – być może
z pewnymi tylko modyfikacjami – spotykał też przebywających tu Niemców,
Szkotów, Francuzów, Włochów, nie mówiąc o Ukraińcach, Białorusinach czy
Litwinach. W urzędowych dokumentach osobowych Imperium Rosyjskiego nie było
rubryki „narodowość”, lecz tylko „wyznanie”.
Jakaś łagodność charakteru i chęć
niewyodrębniania się spośród innych także sprawiały, że wielu Polaków
przejmowało religię i świadomość etniczną swego otoczenia. Stawali się też
często dynamicznymi tychże nowo przyjętych wartości nie tylko obrońcami, ale i głosicielami.
Zaskakująco często najzwyklejsze
sąsiedzkie, towarzyskie, obywatelskie niesnaski i konflikty stawały się powodem
do odrzucenia polskości. Bezinteresowna polska zawiść, intrygi, lekkomyślność w
warunkach zohydzania wszystkiego, co polskie, przez kler prawosławny powodowały
odrzucenie własnej tożsamości narodowej i wybór rosyjskości, jako siły i
powagi, jako zaprzeczenia polskiego warcholstwa, swawoli i głupoty...
Sytuacja Polaków w Rosji carskiej była
wewnętrznie sprzeczna. I to pod wieloma względami, antypolonizm bowiem stanowił
jeden z filarów zarówno wewnętrznej, jak i zagranicznej polityki caratu... Z
drugiej strony – w celu zwalczania tegoż polonizmu, w szczególności jego
patriotycznej antyrosyjskiej odmiany – organizowano dla polskiej młodzieży
bezpłatne szkoły zawodowe różnego poziomu, w których uczyło się i wychowywało w
duchu prorosyjskim mnóstwo chłopców z biedniejszych rodzin szlacheckich. Często
z tych uczelni wychodzili młodzi ludzie szczerze oddani carowi, przekonani o
wielkiej misji historycznej Rosji. Z reguły przechodzili oni na prawosławie,
ofiarnie służyli Rosji, a polskości swej albo w ogóle się wypierali, albo
stanowiła ona dla nich fakt raczej mało istotny lub zgoła wstydliwy. Takich
Polaków carat dosłownie hołubił, nie czynił przeszkód w robieniu kariery,
szczodrze opłacał ich wysiłek, osypywał orderami, otaczał przywilejami. W
takiej sytuacji względy moralne odchodziły często na dalszy plan,
przedstawiciele biednej i średniej szlachty polskiej z Wileńszczyzny,
Grodzieńszczyzny, Witebszczyzny, Mińszczyzny, Kijowszczyzny – przy ich
wrodzonej inteligencji i wyniesionych z domu nawykach samodzielnego myślenia i
działania – w zawrotnym tempie wywindowywali się na generalskie i profesorskie
urzędy. Rząd rosyjski patrzał na to bardzo przychylnie, w jego bowiem interesie
było wykorzystanie energii, talentu, wiedzy tych ludzi dla dobra ogromnej
Rosji. Lecz, rzecz zaskakująca, to masowe robienie przez Polaków błyskotliwych
karier rodziło w urzędniczych, inteligenckich i innych sferach rdzennie
rosyjskich nastroje ostrego antypolonizmu, porównywalnego z antysemityzmem, bo
oto przed oczyma „prawdziwie rosyjskiego człowieka” wyłaniał się obraz iście
dla niego groźny: ogromna ilość urzędów w matuszce-Rosji okazywała się być
obsadzona przez znienawidzonych Polaków. Ta „wewnętrzna okupacja” potęgowała
antypolską działalność szowinistów rosyjskich, cerkwi prawosławnej, reakcyjnych
kół inteligencji. A to, z kolei, zmuszało Polaków skrycie nawzajem się
wspierać, sprzyjać jeden drugiemu, umacniać swe pozycje. Chociaż zdarzały się
przypadki zupełnego renegactwa, czynnego włączenia się osób polskiego
pochodzenia do polityki sensu stricte
antypolskiej. Innych znów zmuszał zoologiczny rosyjski antypolonizm do
niedeklarowania swej polskości, a znów kogoś do ostentacyjnego z nią się
obnoszenia. O postawie decydowały często okoliczności zewnętrzne, najbliższe
otoczenie oraz miejsce zamieszkania; jasne bowiem, że lżej było być Polakiem w
takim np. Wilnie niż w Smoleńsku, Moskwie czy Kazaniu. Chociaż tam, gdzie
powstały większe enklawy polskie, postawa rodaków najczęściej bywała
jednoznacznie i zdecydowanie propolska, choć nie przysparzało to im poczucia
bezpieczeństwa.
Można twierdzić, że ci zdolni, pracowici,
energiczni Polacy umacniali swym wysiłkiem zaborczą siłę Rosji carskiej i w ten
sposób przyczyniali się pośrednio do trzymania w niewoli swego i innych
narodów. I będzie w tym też pewne ziarenko smutnej prawdy. Lecz bodaj jeszcze
ważniejsze jest to, że wkładem swym w społeczny, cywilizacyjny, kulturalny
rozwój Rosji bezpośrednio przyśpieszali i pęd wzwyż, jej polityczne, duchowe i
moralne dojrzewanie, na określonym etapie którego nieuchronnie powinno było
zjawić się w narodzie rosyjskim zrozumienie tego, że rola ślepego narzędzia, „kata polskiej wolności” – jak mówił W.
Lenin – nie licuje z mianem wielkiego narodu, że naród zniewalający inne narody
nie może sam być wolny, że prawdziwa wielkość nieoddzielna jest od poszanowania
praw, godności i wolności innych. Wiemy, że uświadomienie sobie tych faktów
przez inteligencję rosyjską, przez jej postępową część, miało miejsce, że
Polska i jej walka o swe prawa znajdowały zrozumienie i poparcie ze strony
najlepszych synów Rosji. Że był w tym udział i „utraconych” synów naszej ziemi,
nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Wpływ jednak Rosji na polskie serca bywał
nierzadko zgubny. Przenikliwy i rozumny publicysta Wojciech Baranowski w jednym
z artykułów w roku 1912 wskazywał na „zróżniczkowanie
młodych umysłów i serc” polskich w Rosji. „Bowiem młodzież nasza i tam, na obcej ziemi, jak wszędzie, od lat
szeregu zresztą, żyje w oszańcowanych obozach... Jedni wierzą w „egoizm
narodowy” p. Balickiego, inni w liberalizm p. Świętochowskiego. P. Józef
Piłsudski też zwolenników pośród tych, rwących się do lepszego jutra mas,
oczywiście, posiada – ale nie jest ich wielu”... Jakże nieproste są to
sprawy, i jakże ostrożnym trzeba być w ich roztrząsaniu...
Polska „ksenokracja” w nauce, technice,
kulturze rosyjskiej budziła wściekłość lokalnych superpatriotów, choć przecież
znajdowała się w służbie interesów Rosji. Norman Davies („God’s Playground. A History of Poland”, t. 2, s. 290, Oxford 1988)
wskazuje, że Polacy, rozproszeni po całym świecie, zawdzięczali swe
niewspółmiernie znaczące osiągnięcia nie dzięki grupom poparcia i nacisku, lecz
tylko i wyłącznie dzięki swej niespożytej energii, talentom, pracowitości,
specyficznym cechom temperamentu i osobowości. Zaznacza też, że
nieproporcjonalnie duży wkład ci wędrowcy wnieśli właśnie w rozwój takich dziedzin
wiedzy, jak geografia, kartografia, etnografia, geologia, zoologia, botanika,
mineralogia. Ale nie tylko...
N. Bogojawlenskij pisze: „Zesłańcy z Litwy, Polski (...) wywarli
wielki wpływ kulturalny na narody syberyjskie w miejscach katorgi i zesłania.
Organizowali tu zakłady lecznicze, towarzystwa trzeźwości, opisywali miejscowe
choroby, źródła mineralne. Leczyli też lud (najczęściej nieodpłatnie),
zasługując z jego strony na miłość i szacunek. Znaczna część zesłańców
politycznych wkroczyła na drogę dobrowolnej naturalizacji w Syberii, co
niewątpliwie spowodowało dodatnie skutki etniczne.” („Nauka w Pribałtikie w XVIII – naczale XX wieka”, Ryga 1962, s. 22).
Osobna grupa uczonych to potomkowie rodzin
polskich osiadłych w Rosji w XVI–XVII stuleciu i po długim tu pobycie
zachowujących już nie poczucie polskiej przynależności etnicznej, lecz tylko
pamięć o swych polskich przodkach. Byli to już bez wyjątku szczerzy patrioci
Rosji, głęboko oddani tej drugiej ojczyźnie, służący jej „wiarą i prawdą”,
wszyscy prawosławni. Niekiedy tylko polskie nazwiska szlacheckie (Witkowski,
Sawicz, Przewalski itp.) wskazywały na ich pochodzenie, a i to tylko po mieczu.
Nie można ich uważać w pełni za Polaków we właściwym tego słowa znaczeniu, lecz
nie ma też powodu, by zapominać o ich polskim rodowodzie; wręcz przeciwnie,
należy poznawać ogromne dziedzictwo ich pracy, gigantyczny wkład w tworzenie,
kształtowanie i rozwój wielkiej cywilizacji rosyjskiej. „W guberniach zachodnich Rosji po ostatnim rozbiorze Polski znalazła się
ilość ogromna, prawie dwie trzecie części narodu szlacheckiego.” (Tadeusz
Korzon, „Wewnętrzne dzieje Polski za
Stanisława Augusta (1764-1794)”, Kraków – Warszawa 1897, t. 1, s. 115).
Wielu z nich podejmowało ryzyko udania się
w głąb Imperium. Jest zjawiskiem zadziwiającym, jak Polacy przebywający głęboko
w Rosji, lub osoby polskiego pochodzenia, czujący się bez reszty już Rosjanami,
gdy się stykali przypadkowo ze sobą w tym bezkresnym kraju, budzili w sobie
nawzajem nieuświadamianą wzajemną sympatię i przywiązanie. Przy tym obca im
była bardziej niż komukolwiek innemu źle rozumiana solidarność etniczna,
prowadząca do zawiązywania się szkodliwych klik i mafii. Nigdy nie wspierali
się nawzajem tylko dlatego, że byli Polakami oni sami lub ich dalecy
przodkowie. A jednak jakże często, mimo jakichkolwiek intencji, odczuwali
intuicyjnie swe pokrewieństwo, przypadali sobie do serca, odczuwali jakąś
niezrozumiałą nawet dla nich samych przychylność i chęć niesienia pomocy
wzajemnej. Instynktownie lgnęli do siebie, rozpoznając się bezbłędnie wśród
tysięcy innych ludzi, zawiązując wierne, bezinteresowne, nieraz dozgonne
przyjaźnie na dobre i na złe.
Rozmijało by się jednak z prawdą
uproszczone twierdzenie, że do Rosji ściągał tylko wartościowy element z Polski
i Litwy. Były tu też zastępy najróżnorodniejszego łajdactwa, które nie doznało
ze strony rodziców ani dobrego wpływu moralnego, ani minimalnej nawet wiedzy o
kulturze narodowej, i po przeniesieniu się w głąb Rosji stawało się mniej lub
bardziej prosperującymi aferzystami, których jedyną polską cechą były
odpowiednio brzmiące nazwiska: „Majorów Płutów” było w całej Rosji mnóstwo. W
sumie należy tedy w tych kwestiach unikać pochopnych uogólnień i błędnych
uproszczeń.
Jedno z pism polskich pisało w 1907 roku: „Na obszarach ziemi smoleńskiej, wśród
dwumilionowej ludności, gubi się garstka Polaków – zaledwie 8 tysięcy ludzi
wynosząca. Są to wychodźcy,
przeważnie z Litwy, z armii rozbitków po 63 roku. Szli oni gęsto i na wschód,
na służbę, karierę i zarobki. I tu wprawdzie, na obczyźnie, zdobywali
stanowiska i uznanie: na wsi, jako wzorowi gospodarze rolni, w miastach, jako
urzędnicy sprawni, sumienni kupcy i przemysłowcy, zdolni lekarze, inżynierowie,
adwokaci, wreszcie po całej guberni rozsiana szara, pracowita masa kolejarzy,
rzemieślników, ludu roboczego... Nie
dziw, że Polacy tutejsi, jako przybysze, którym przede wszystkim chodziło o
odzyskanie dobrobytu, utraconego w kraju, czuli się obco śród ludności
miejscowej i mały wskutek tego brali udział w życiu ogólnem, aczkolwiek i
względem spraw polskich, niestety, łatwo ulegali apatyi, zatracali cechy
polskości, spaczali a nawet zapominali języka ojczystego...”
***
Trwał zresztą przez wiele dziesięcioleci i
zwrotny proces: zaplanowanej i systematycznej migracji Rosjan na ziemie
litewskie, białoruskie, polskie, ukraińskie. W 1840 roku rząd Rosji podjął
uchwałę o swobodnym przesiedlaniu się ludności wszelkich stanów z guberni
rosyjskich do tzw. Kraju Zachodniego oraz do Guberni Mohylewskiej i Witebskiej.
„Najważniejsze jest zasianie w Kraju
pierwiastka rosyjskiego i zasiedlenie go przez ludność rosyjską, która
najbardziej może posłużyć, jeśli nie zlaniu się, to przynajmniej ściślejszemu
zbliżeniu Kraju Zachodniego z rdzenną Rosją”.
Posunięcie to obwarowano bardzo dogodnymi
gwarancjami finansowymi i innymi. Przy czym tajny dokument ostrzegał: „Wszelako żeby nie ujawnić zbyt jasno celów
tego posunięcia, trzeba jednocześnie stworzyć podobne dogodności obywatelom,
jednodworcom i wolnym ludziom guberni zachodnich, chcącym przenieść swój
handel, przemysł i rzemiosła do miast wielkorosyjskich...”
Runęła więc masa elementu rosyjskiego na
gubernie: Witebską, Mohylewską, Wileńską, Grodzieńską, Mińską, Kijowską,
Podolską, Wołyńską i na obwód Białostocki. Jednocześnie zbiedniała szlachta
polska z tych terenów, skuszona perspektywą zrobienia majątków i karier,
rozpływać się i zatracać zaczęła w guberniach: Petersburskiej, Moskiewskiej,
Pskowskiej, Nowgorodskiej, Twerskiej, Ołonieckiej, Archangielskiej,
Wołogodskiej, Smoleńskiej, Jarosławskiej, Władimirskiej, Kostromskiej,
Wiatskiej, Permskiej, Orenburskiej, Kazańskiej, Symbirskiej, Saratowskiej,
Astrachańskiej, Penzeńskiej, Tambowskiej, Woroneżskiej, Riazańskiej, Tulskiej,
Kałużskiej, Orłowskiej, Kurskiej, Czernihowskiej, Połtawskiej, Charkowskiej,
Jekatierinosławskiej, Tawryczeskiej i Chersońskiej.
Ruch i w jednym i w drugim kierunku był –
przynajmniej pod jednym względem – naprawdę opłacalny: Rosjanie, którzy
przybywali na ziemie polskie, otrzymywali duże zapomogi, lukratywne stanowiska,
liczne, dla nich tylko przeznaczone, przywileje i dogodności; bystry,
inteligentny, pracowity i energiczny element polski z reguły po przybyciu do
Rosji szybko się wzbijał w górę zarówno pod względem majątkowym, jak i
hierarchicznym, przyczyniał się znakomicie do rozwoju ekonomiki i kultury
rdzennej Rosji. A wszystko to jako całość służyło wzrostowi potęgi i siły
Cesarstwa. (Patrz: CPAH Litwy w Wilnie,
f. 378, z. 1840, nr 131).
W roku 1905 nastąpiło znaczne rozluźnienie
pęt, dławiących ziemie zamieszkałe również przez Polaków, z tym, by po pięciu
kolejnych latach znów się zacisnąć na gardle narodu polskiego. Jak tylko ucisk
malał, przymusowo i na pozór zruszczeni Polacy zaczynali znów deklarować się
jako katolicy. W 1912 roku „Tygodnik
Polski „(nr 27) zamieścił statystykę, która poglądowo ukazuje bezpośrednią
zależność przejścia na prawosławie od ucisku przez pryzmat zależności powrotu
do katolicyzmu w wyniku liberalizacji.
A więc w guberni lubelskiej przeszło z
prawosławia na katolicyzm w roku 1905 – 40.859 osób; 1906 – 6.688 osób; 1907 –
1.983 osoby; 1908 – 716 osób; 1909 – 442 osoby; razem 50.688 osób.
W guberni warszawskiej: 1905 – 365 osób;
1906 – 95 osób; 1907 – 32 osoby; 1908 – 60 osób; 1909 – 38 osób; ogółem – 590
osób.
W guberni podolskiej: 1905 – 2.431 osób;
1906 – 1.171 osób; 1907 – 802 osoby; 1908 – 404 osoby; 1909 – 266 osób; ogółem
– 5.074 osoby.
W guberni wołyńskiej: 1905 – 2.821 osób;
1906 – 1.245 osób; 1907 – 507 osób; 1908 – 469 osób; 1909 – 316 osób; ogółem –
5.358 osób.
Pewne zakłócenia w tendencji wynikają
najwidoczniej z tych czy innych wahań koniunkturalnych w polityce
ogólnopaństwowej i lokalnej. Najistotniejszy jest jednak fakt, że duże masy
ludności polskiej wcielone przemocą do systemu prawosławnego, czuły się jednak
nadal Polakami i przy pierwszych oznakach „wolności” wracały na łono narodu,
odrzucając wtłoczone na nich maski.
I wreszcie ostatnie spostrzeżenie, także
bardzo ważne z punktu widzenia polskiej racji stanu. W kierunku zachodnim
okazaliśmy się nie mniej „szczodrzy”. Wystarczy wspomnieć znane rodziny
„niemieckie”, wielce zasłużone dla kultury i wojskowości Prus, jak np. von
Rayski, von Leszczyński, von Podbielski, von Wilamowicz (Willamowitz), von
Brochwicz (Brauchitsch), von Gliszczyński, von Kunowski, von Boguslawski, von
Radziwill, von Grabowski, von Lewiński, von Tomaszewski, von Wiszniewski, von Zieliński, von dem Bach
Zelewski, von Ohm-Januszowski itp.
***
Kontakty ze Słowianami zamieszkałymi na
zachód od Państwa Rosyjskiego były w sumie korzystne dla Moskwy, choć przecież
nie pozbawione poważnych komplikacji. Ł. Sawiołow („Lekcii po russkoj genealogii”, Moskwa 1908, s. 79) pisze: „Wzmocnienie
znaczenia Państwa Moskiewskiego przyciągnęło na służbę do niego
zachodnio-ruskich i obcych wychodźców. W Moskwie zjawiają się książęta
Worotyńscy, Bielscy, Trubieccy, Mścisławscy, Miezieccy, Chociatowscy, Mosalscy,
Żyżemscy, Przemyślscy, Kurakinowie, Golicynowie, Chowańscy i inni. Razem z nimi
przechodzą do służby moskiewskiej ich drużyny i słudzy i wszystko to wlewa się
w rosyjskie bojarstwo i dworzaństwo”. Wlewa się – tak – ale jak trucizna. Choć
nie koniecznie.
Zaczęło się to dziać na szeroką skalę już
od początku XVI wieku, a nawet nieco wcześniej. Ale przecież nie chodziło w tym
przypadku tylko o książęta i ich dwory. Płynął tu też silny nurt elementu
kulturotwórczego.
Na duży wpływ przybyszów z
Rzeczypospolitej na rozwój sztuk i rzemiosł w Moskwie wskazywali tacy rosyjscy
historycy kultury jak S. Bezsonow, M. Iljin, S. Bogojawlenskij, I. Grabar, A.
Cziniakow, W. Troickij, N. Sobolew.
Naturalną bramą do napływu do Moskwy
służyła w sposób ewidentny Białoruś, najważniejszy i decydujący człon Wielkiego
Księstwa Litewskiego. Zresztą „w XV-XVI
w., przed Unią Lubelską, Białorusinów w Państwie Rosyjskim nazywano
„Litwinami”, a miasta białoruskie „litewskimi” miastami, co wskazywało na ich
przynależność do Wielkiego Księstwa Litewskiego”. (Laurenty Abecedarski, „Biełorusy w Moskwie XVII w”., Mińsk
1957, s. 4). Tenże autor dalej podkreśla, że: „niektóre z towarów, dostarczanych przez kupców białoruskich na rynki
miast rosyjskich, nazywane były przez celników jako „litewskie” („litewski”
aksamit, „litewskie” pasy, „litewskie” szable, „litewskie” czapraki,
„litewskie” szuby). Wiele wyrobów miało bardzo wysoką jakość. „Litewskimi”
nożami posługiwali się snycerze Mastierskoj Pałaty, „litewskie” szable były
wśród broni, należącej do rosyjskich wielmożów feudalnych. Nawet w opisie
skarbu carskiego wskazany był „kubek cynny litewski, biały, z daszkiem, z
pupyszki, nawożony złotem”... Nie ulega wątpliwości, że „litewskie” towary
wyrabiane były w miastach Wielkiego Księstwa Litwy, głównie we wschodnich
miastach białoruskich”... (L. Abecedarski, „Biełorussija i Rossija”, Mińsk 1978, s. 23). Według tegoż autora
sami tylko przybysze z Białorusi w XVII wieku stanowili około 10% mieszczan
Moskwy. Przypuszczalnie liczba Polaków i „Litwinów” mogła być nieco mniejsza w
niższych warstwach społecznych, ale wśród klasy panującej, biurokracji
rządowej, elity wykształconej z pewnością było ich procentowo znacznie więcej.
Żywe kontakty między Rzecząpospolitą a
Moskwą dały powód do aż przesadnej ich pozytywnej oceny. Tak według profesora
Władysława A. Serczyka: „Historia nie zna
zbyt wielu przykładów tak ścisłej łączności dwu narodów, łączności
wszechstronnej i wielopłaszczyznowej, jak związki między narodem polskim a
rosyjskim”. Wiele przecież czynników stało na przeszkodzie harmonijnym
stosunkom między sąsiednimi narodami i państwami, co nieraz uwypuklali nawet
historycy rosyjscy.
N. I. Kostomarow zauważył, że ani rząd moskiewski,
ani lud tego kraju nigdy nie mieli sympatii dla tych, kto przychodził do nich z
Polski i Litwy historycznej, (czyli też z obecnej Białorusi): „Kupcy, którzy przyjeżdżali z Polski i Litwy
nie byli życzliwie traktowani ani przez rząd, ani przez lud”. Dopiero w
1678 roku car podpisał ukaz, na mocy którego kupcy polscy mieli prawo zjawiać
się w Moskwie. Co więcej, tenże autor podkreślał, iż „handel Moskwy z Polską i Litwą w XVI i XVII wiekach ciągle był
naruszany przez wojny i stałą wrogość dwóch rządów”. Także P. P. Mielgunow
akcentował obecność „wrogich stosunków,
które stale istniały między Rosją a Polską”. Mimo to przecież kontakty
pokojowe, handlowe i inne, nigdy się nie urywały między tymi państwami. Już od
końca XVI stulecia „litewskie dwory gościnne” czyli, mówiąc językiem
współczesnym, hotele dla kupców z Wielkiego Księstwa Litwy, istniały w takich
miastach jak Moskwa, Toropiec, Wielkie Łuki, Rżew, Briańsk, Siewsk i in. (Por.:
L. S. Abecedarski, „Biełorussija i
Rossija”, Mińsk 1978, s. 13).
***
Jeśli chodzi o stosunki międzyludzkie, o
stosunek obywateli do monarchy, a panującego do poddanych, to w
Rzeczypospolitej a Wielkim Księstwie Moskiewskim były one tak odmienne, że
nawzajem raziły z jednej strony Rosjan, a z drugiej Polaków i Litwinów; co
więcej, ta odmienność w ciągu wieków budziła wzajemną odrazę a nawet wrogość.
Antonio Possevino (op. cit., s. 11) pisał: „Moskwicini
mają o swoim władcy tak wysokie wyobrażenie, przekazywane z ojca na syna, że
zapytani, często odpowiadają: „To wie tylko sam Bóg i Wielki Gosudar (tj.
książę). Nasz Pan wie wszystko. On jednym słowem potrafi usunąć wszystkie
trudności i przeszkody. Nie ma religii, której liturgii i dogmatów by nie znał.
Cokolwiek posiadamy, gdy się nam dobrze powodzi, gdy jesteśmy zdrowi – zawdzięczamy
to łaskawości Wielkiego Pana”. On to wyobrażenie o sobie u swoich poddanych z
nadzwyczajnym sprytem podtrzymuje, chcąc uchodzić za mającego najwyższą władzę
religijną, a zarazem za cesarza”.
Różnice psychologiczne pozostały i
później, mimo należenia przez ponad stulecie do tejże państwowości. Już w XX
wieku Witold Gombrowicz z nieukrywaną, choć niekoniecznie usprawiedliwioną, antypatią opisywał pewne strony charakteru
rosyjskiego („Dziennik”, t, 1. s.
229-230): „Znałem tę męskość, którą
fabrykowali sobie oni, mężczyźni, między sobą, podjudzając się do niej,
zmuszając się do niej wzajemnie w panicznym strachu przed kobietą w sobie,
znałem mężczyzn, wytężonych w dążeniu do Mężczyzny, samców kurczowych, dających
sobie szkołę męskości. Mężczyzna taki sztucznie potęgował swoje cechy: był
przesadny w ociężałości, brutalności, sile i powadze, był tym, który gwałci,
który zdobywa przemocą – więc bał się piękności i wdzięku, które są bronią
słabości, zapamiętywał się w samczej potworności, stawał się wyuzdany i
trywialny, albo tępy i niezdarny. Najwyższym urzeczywistnieniem tej „szkoły”
były chyba owe bankiety pijanych oficerów gwardii carskiej – na których
przywiązywano sobie sznurek do organu męskiego po czym, pod stołem, jeden
ciągnął drugiego za sznurek, a ten kto pierwszy nie wytrzymał i krzyknął,
płacił kolację. Ale duch tej męskości wzmożonej objawiał się we wszystkim, rzec
można – w historii. Widziałem, jak takim mężczyznom ich paniczna męskość
odbierała nie tylko poczucie miary, ale i wszelką intuicję w postępowaniu ze
światem: tam, gdzie należało być giętkim, on się rzucał, pchał, walił całym
sobą z wrzaskiem. Wszystko w nim stawało się nadmierne: bohaterstwo, heroizm,
surowość, moc, cnota. Całe narody w takich paroksyzmach rzucały się, jak byk na
szpadę torreadora – w obłędnym lęku iżby widownia nie przypisała im
najlżejszego związku z ewig weibliche”...
Te słowa pisarza polskiego, ciężkiego
alkoholika i pederasty, ukazują mimo
jego woli, być może, głęboką przepaść psychologiczną między narodem polskim a
rosyjskim, choć przecież są to etnosy nie tylko pokrewne, ale i pod pewnymi
względami podobne do siebie, należące, jak to wyraził dobitnie profesor Feliks
Koneczny w dziele „Rozwój moralności”,
do tej samej „bezetycznej cywilizacji”
środkowoeuropejskiej – bastarda, powstałego na skutek hybrydyzacji cywilizacji
łacińskiej z rosyjską. O tym aspekcie również warto nie zapominać.
***
Od początku XX wieku część szlachty
rdzennie polskiej, osiadłej ongiś na terenach byłego W. Ks. Litewskiego,
poczuła się znienacka częścią etnosów ukraińskiego, białoruskiego, litewskiego
i łotewskiego. Do niej często należały inicjatywy antypolskie i
narodowo-odrodzeniowe wśród młodych ludów wyżej wymienionych. Lipiński, Rylski,
Antonowicz, Iwiński, Hruszewski, Bohuszewicz, Pancerzyński – listę tę znanych
patriotów (ukraińskich, litewskich, białoruskich, ale „polskiego pochodzenia”)
można by co najmniej kilkunastokrotnie przedłużyć.
Polacy, trafiający na mocy wyroków fortuny
do krajów ościennych, nie koniecznie jednak zatracali swe cechy etniczne.
Niektóre z tych cech: ruchliwość, energia, pojętność, pracowitość, honor –
zyskiwały im wiele sympatii i poparcia. O tym też nie powinno się zapominać.
Jeszcze Marcel Mauss zwrócił uwagę na to,
że istnieje etnicznie określony styl poruszania się, chodzenia, biegania,
mówienia, gestykulowania. Słuchając piosenkarek różnych narodowości nie sposób
nie zauważyć, że wiele z nich ma narodowo określone zabarwienie głosu, co, być
może, wiąże się z tymi czy innymi modyfikacjami w budowie krtani i gardła, ale
też z naśladowaniem tradycyjnie istniejących w danej grupie socjalno-etnicznej
stereotypów działania. „Wychowanie ma
widoczny wpływ na wszystkie elementy sztuki posługiwania się ludzkim ciałem.
Pojęcie wychowania mogło nakładać się na pojęcie naśladownictwa... Proces
naśladowania przebiega na zasadzie prestiżu. Zarówno dziecko, jak i człowiek
dorosły naśladuje czyny uwieńczone powodzeniem, które powiodły się osobom
cieszącym się ich zaufaniem i mającym pewien autorytet. Nawet czyn wyłącznie
biologiczny, dotyczący własnego ciała, narzuca się z zewnątrz, z góry. Zespół
ruchów składających się na owe działania jednostka przejmuje z czynu
wykonywanego przed jej oczyma, albo przez nią razem z innymi osobami...”
Nawet „pozycja ramion i rąk podczas
chodzenia wyraża pewną swoistość społeczną, a nie jest po prostu wynikiem
jakichś nieokreślonych, czysto indywidualnych i prawie całkowicie psychicznych
mechanizmów”. (Marcel Mauss, „Socjologia
i antropologia”, s. 534-539). Przy tym wychowanie zawsze jest procesem
dokonywanym w konkretnym procesie kulturowo-historycznym.
Podobnie jak ruchy ciała, także poruszenia
duszy, umysłu i serca bywają rasowo i narodowo zdeterminowane, „dziedziczne”,
określone przez nieuchwytne, trudne bliżej do zdefiniowania, lecz przecież
niezaprzeczalnie istniejące czynniki. „Źródło
dziedziczenia społecznego nie ogranicza się do rodziców i rzeczywistych
przodków, ale obejmuje mnóstwo poszczególnych jednostek wzajemnie
spokrewnionych oraz niespokrewnionych, zmarłych i żywych, a czasem nawet
młodszych od tych, którzy dziedziczą, innymi słowy – obejmuje całość przeszłego
i teraźniejszego otoczenia danego osobnika. Możemy otrzymać i otrzymujemy w
dziedzictwie własność od wuja, język ojczysty od niańki, arytmetykę wypracowaną
przez poprzednie pokolenia od nauczyciela w szkole, nasze polityczne i moralne
przekonania od całej otaczającej nas opinii publicznej”. (Alfred Louis
Kroeber, „Istota kultury”, Warszawa
1989, s. 49).
Nawet gdy los wyrwie nas i uniesie daleko
z ojczystego środowiska, nieraz przez wiele pokoleń – jak świadczy przykład
Narodu Żydowskiego – zachowujemy swe cechy etniczne, pozostajemy, wbrew
wszystkiemu, sobą. Ale gdy Polacy „mieszali” swą krew z innymi narodowościami,
często dawało to wyniki nad wyraz godne uwagi, co jest zbieżne z obserwacjami
odnośnych nauk. „Domieszka obcej krwi
zdaje się działać fermentująco, wydobywając na powierzchnię specyficzne
uzdolnienia rasowe, podczas gdy rasy względnie czyste po dłuższej hodowli
endogamicznej ujawniają pewne zacieśnienia horyzontu umysłowego i popadają w
stan skostniałości... Strefy pomieszania ras wskazują bogatszą hodowlę
geniuszów, niż geograficzne strefy ras względnie czystych... Najgenialniejsze
jednostki na ogół nie reprezentują czystych typów rasowych i nie zawsze odpowiadają
przeciętnemu typowi rasowemu własnej strefy geniuszo-twórczej.” (Ernst
Kretschmer, „Ludzie genialni”,
Warszawa 1934, s. 107-108).
Według tegoż autora rasa nordycka jest
bardziej uzdolniona poetycko i filozoficznie, alpejska zaś – artystycznie
(szczególnie w sztukach plastycznych i muzyce). Ponieważ zaś naród polski w
ogromnej większości to właśnie mieszanka nordycko-laponoidalna, trudno się
dziwić, że jego członkowie wykazują – przede wszystkim na obczyźnie, bo na wewnątrz ich talenty są
wygaszane – tak wiele różnorodnych uzdolnień.
Witold Gombrowicz pisał w „Dzienniku”: „Słabość Polaka na tym polega, że jest zbyt jednoznaczny, także – zbyt
jednostronny... Historia zmusiła nas do hodowania w sobie pewnych tylko cech
naszej natury i jesteśmy nadmiernie tym czym jesteśmy – jesteśmy
przestylizowani. A to tym bardziej iż, wyczuwając w sobie obecność tamtych,
innych, możliwości, pragniemy je gwałtem unicestwić. Jak, na przykład,
przedstawia się sprawa naszej męskości? Polakowi (w przeciwieństwie do rasy łacińskiej)
nie wystarcza, iż do pewnego stopnia jest mężczyzną, chce on być mężczyzną
bardziej niż jest, rzec można – narzuca sobie mężczyznę, jest tępicielem
własnej kobiecości. I, jeśli się zważy, że historia zmuszała nas zawsze do
życia wojskowego i wojowniczego, ów gwałt psychiczny staje się zrozumiały. Tak
to lęk przed kobiecością sprawia, iż decyzje nasze stają się sztywne i zwracają
się przeciw nam, zaznacza się w nas niezręczność osób, które obawiają się, iż
nie będą na wysokości swego postulatu, zanadto „chcemy być” tacy, a nie inni,
wskutek czego za mało „jesteśmy”.
Jeśli
przyjrzymy się innym naszym cechom narodowym (jak miłość ojczyzny, wiara,
zacność, honor...) to w nich wszystkich dostrzeżemy ów przerost, wynikający
stąd, że typ Polaka, jaki sobie urobiliśmy, musi tłumić i niszczyć typ, jakim
moglibyśmy być, istniejący w nas jako antynomia. Ale stąd wynika, że Polak jest
zubożony ściśle o połowę siebie samego, przy czym nawet ta połowa, której
przyznaje się prawo głosu, nie może się ujawnić w sposób naturalny”. (W.
Gombrowicz, „Dziennik 1953-1953” , Kraków 1988, s.
172-173).
Wśród obcych ta jednostronność ulegała z
reguły wyrównaniu, a Polacy poza Polską stanowili przeważnie pierwiastek o
kilka stopni wyższy niż ten, który pozostawał w Kraju i dosłownie się „kisił”
we własnym sosie wśród powszechnego zmiernocenia, „megagłupizmu” (że użyjemy
języka Janusza Korczaka), umysłowej szarugi, zawiści i małości. To zabrzmi być
może paradoksalnie, lecz dla Polaków od kilku stuleci (podobnie jak dla Żydów
od tysiącleci, chociaż w inny sposób), obczyzna – to wielka szansa. Tak się
łączą niekiedy ze sobą konieczność z dogodnością...
***
Rozdział I
Dzieje
Rodu Przewalskich na tle historycznym
„They passed with their old-world
legends –
Their tales of wrong and dearth –
Our fathers held by purchase,
But we by the right of birth;
Our heart’s where they rocked our
cradle,
Our love where we spent our toil,
And our faith and our hope and our
honour
We pledge to our native soil!”
(Rudyard Kipling „The Native-Born”)
1. Skąd się wywodzili?
Przewalscy to starożytny ród rycerski, od
wieków używający herbu Łuk Napięty. Seweryn Uruski umie bardzo niewiele
powiedzieć o tej rodzinie: „Przewalscy
herbu Łuk. Na Białej Rusi. Leon podpisał pospolite ruszenie 1698 r. z
województwem witebskim. Grzegorz, syn Wiktora, urzędnik powiatu dynaburskiego
1858 r.” („Rodzina. Herbarz szlachty
polskiej”, t. 15, s. 27, Warszawa 1931).
W innym dziele genealogicznym czytamy: „Ród Przewalskich pochodzi od Onisima
Przewalskiego, którego synowi Kornile Onisimowiczowi, za okazane zasługi
wojenne król Stefan Batory przywilejem z roku 1581 nadał godność szlachecką i
herb „Łuk”. (N. Szaposznikow, „Heraldica”,
t. 1, Petersburg 1900, s. 162).
Herb Łuk – jak pisze Kasper Niesiecki –
wygląda w następujący sposób: „Ma być w
czerwonym polu łuk napięty, z strzałą do góry prosto wyrychtowaną, w hełmie
trzy pióra strusie”. Tymże herbem, niekiedy z pewnymi modyfikacjami,
posługiwali się ongiś Ejdziatowiczowie, Kamińscy, Kierszańscy, Kosarzewscy,
Narkiewiczowie, Piskarzewscy, Rodziewiczowie, Turowie, szereg innych rodzin
szlacheckich.
To godło wspólne było – twierdzi K.
Niesiecki – ośmiu różnym rodzinom. Zaznacza przy tym: „łuki i kusze są własnym heraldyki litewskiej przyborem czy wymysłem”
(„Herbarz Polski”, t. 1, s. 563). Uzupełniając
tę wypowiedź znakomitego uczonego dodajmy, że według naszych obliczeń herb Łuk
przysługiwał ponad 20 różnym rodzinom z Wielkiego Księstwa Litwy. Część z nich
ustalił już Chrząński. Według niego rozmaitymi odmianami herbu Łuk pieczętowali
się: Brzymieński, Derewiński, Eydziatowicz, Hulkiewicz, Kamiński, Kierszański,
Kosakowski, Kosarzewski, Koszycki, Krzakowicz, Łukaszewicz, Narkiewicz, Paszyc,
Piskarzewski, Podwiński, Przedrzymirski, Rodziewicz, Tatarowicz, Tur. (Por. S.
K. T. A. Chrząński, „Tablice odmian
herbowych”, Warszawa 1909, s. 32, tab. VII).
W Koronie herbu „Łuk Napięty” używali też Śnitowscy,
a „Łuk” – Pniewscy i Zabłoccy. Nie do utrzymania w świetle faktów
genealogicznych jest zbyt pochopne twierdzenie jednego z heraldyków polskich: „W Łuku napiętym jest wprawdzie cięciwa, ale
na ośm rodzin, które go mają używać, jedni tylko Piskorzewscy są Pomorzanie, a
wszystkich innych pochodzenie ruskie.” (Aleksander Weryha Darewski, „Znaki pieczętne ruskie”, Paryż 1862, s.
21).
Piotr Małachowski w „Zbiorze nazwisk szlachty” (Lublin 1805, s. 682) opisuje herb Łuk: „W polu czerwonem łuk napięty z strzałą do góry.
W hełmie trzy pióra strusie. Kamińscy łuku i strzały na dół obróconych używają.
Kosarzewscy nad strzałą i łukiem mają podkowę z krzyżem na jej barku
umieszczonym, niby opasującą łuk i strzałę”. Janusz hr. Ostrowski
zamieszcza herb „Łuk Napięty” pod numerem 1936 w swej „Księdze herbowej rodów polskich” (Warszawa 1897, s. 334). Opis
herbu jest następujący: „W polu czerwonem
– łuk napięty srebrny. Nad hełmem w koronie trzy pióra strusie. Herb stary na
Litwie i Rusi”. (tamże, t. 2, s. 195).
Z heraldyki litewskiej herb Łuk przejęty
został także przez wpływowe rody moskiewskie panów Wiengierskich,
Goleniszczewów, Piskariewów, Chripunowów, Czesnokowów. (Por. A. Lakier, „Russkaja gieraldika”, t. 2, s. 443,
Petersburg 1855).
***
„Polska Encyklopedia Szlachecka” (t. 10,
Warszawa 1938, s. 122) podaje lapidarnie, że Przewalscy herbu Łuk znani są od
1600 roku i że zamieszkiwali w powiecie kowelskim na Witebszczyźnie, jak też w
województwie wileńskim. Dane te są oczywiście słuszne, lecz bardzo
niekompletne. Zastanówmy się na początku nad etymologią nazwiska „Przewalski”.
N. O. Dubrowin w swej obszernej (620 stron) monografii życia M. Przewalskiego z
1890 roku podaje nader zabawną etymologię nazwiska polskiego szlachcica: „Przewalscy ród swój wiodą od kozaka
zaporoskiego Karniły Anisimowicza Parowalskiego (...) Nazwisko Parowalski
oznaczało odważnego człowieka – „parom walit”. W języku polskim „prze” znaczy
„przez”, a „walit’ ” – „wojować”. Stąd wynikła przeróbka nazwiska z
Parowalskiego na Przewalskiego, ponieważ Karniła Anisimowicz znany był ze swej
odwagi i przez wojaczkę zdobył godność szlachecką (dworzańską). W pokwitowaniu,
wydanym w Witebsku 10 kwietnia 1623 roku, żona Karniły Maria Mićkówna nazywa
siebie Prewalską. Dlaczego została tu opuszczona litera „ż” – nie wiadomo”.
Tyle znany historyk rosyjski, którego wywody świadczą tylko o tym, jak komiczne
bywają próby za wszelką cenę utwierdzić wielkość swej nacji.
To prawda, nazwisko Przewalski w aktach z
XVII stulecia często występuje w formie zbiałoruszczonej: Prewalski (Prawalski)
lub Perewalski (Pierawalski). Lecz faktyczna jego etymologia nie ma nic
wspólnego z „waleniem pary”... Na podstawie samego tylko brzmienia nazwiska Przewalski
(Prewalski) trudno byłoby definitywnie się wypowiedzieć o przynależności
etnicznej (polskiej lub białoruskiej) protoplasty rodu. Ponieważ jednak w
oddziałach tzw. kozaków petyhorskich funkcje oficerów bardzo często powierzane
były (ze względów merytorycznych) polskim szlachcicom (najczęściej od paru
pokoleń tu osiadłym i używającym na co dzień mieszanego narzecza
polsko-ruskiego), to polskiego pochodzenia Kornela Przewalskiego (Prewalskiego)
wykluczyć się nie da. A że był szlachcicem, to nie ulega wątpliwości.
Adam Boniecki uważał ród Przewalskich za
rdzennie polski i nie umieścił go nawet w fundamentalnym swym dziele,
poświęconym bojarstwu litewskiemu i ruskiemu pt. „Poczet rodów w Wielkiem Księstwie Litewskiem w XV i XVI wieku” (Warszawa
1883).
To, że Korniło (Kornel) Przewalski miał
ojca imieniem Onisim, również nie świadczy jednoznacznie ani o jego
prawosławnym wyznaniu, ani o ruskiej narodowości, gdyż w tamtych czasach i na
tamtych ziemiach nieraz w jednej rodzinie bracia rodzeni mieli tak różne imiona
jak Adam, Wojciech, Fiodor i Wasyl, z których pierwsze dwa – jak widzimy – są
polskie, ostatnie – ruskie. A przecież byli to (chodzi o rodzinę Olizarowiczów
z końca XVI stulecia) rodzeni bracia. Zresztą imiona te same nieraz w tymże
dokumencie używane są kolejno raz w jednej, raz w drugiej wersji: Fiodor –
Teodor; Ilja – Eliasz; Iwan – Jan; Jegor – Jerzy itd. Zdarzało się też, że
katolicy miewali imiona „wschodnie”, a prawosławni „zachodnie”. A i język
ówczesnych aktów ziemskich i grodzkich, pisanych częstokroć cyrylicą, to ani
ruski, ani polski, lecz jakiś syntetyczny „polsko-ruski” język ze słownictwem
przeważnie polskim, a fleksją przeważnie ruską...
Imię Onisim spotyka się często już w
połowie XIV wieku na Rusi Czerwonej, która w X wieku należała do Polski, a
następnie oderwana została od niej i wchodząc przez trzy stulecia w skład Rusi
Halickiej i Wielkiego Księstwa Litewskiego uległa zruszczeniu językowemu, co
powodowało zaskakujące metamorfozy nawet imion własnych. Na przykład, pan
wielkopolski Sędziwój, gdy pełnił w połowie XV wieku funkcję namiestnika
kowieńskiego, pisany był cyrylicą jako Sudiwoj. (Patrz: „Akty otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 1, s.
69).
Podobnej metamorfozie ulegały też inne
polskie nazwiska szlacheckie na Kresach: Kędzierzawski – Kiendierawskij,
Przesmycki – Presmyckij, Korzeniewski – Korieniewskij, Przesiecki –
Peresieckij, Ciechanowiecki – Tiechanowieckij, Mokrzycki – Mokryckij,
Zebrzydowski – Żabridowskij itp. Pełno tu było już w XVI wieku napływowej
szlachty polskiej. Akta grodzkie mohylewskie i witebskie wymieniają szereg
jednoznacznie brzmiących nazwisk, przed którymi stoją nieraz nieco dysonansowo
brzmiące imiona: Teodor Niedbalski, Jan i Illa Lubeccy, Waśka Junda, Jan
Kawecki, Demid Konewka, Jan Lach, Jurko Mokrycki, Gabryel Jaślikowski,
Krzysztof Sianorzęcki, Jerzy Poniatowski, Jerzy Bzicki, Stanisław Broniewski.
Natomiast w rosyjskich dokumentach
oficjalnych polskie nazwiska zawsze ulegały swoistemu zruszczeniu, by brzmiały
bardziej swojsko dla ucha wschodniosłowiańskiego. Nazwisko Dąbrowski cyrylicą
pisane było jako „Dubrowski”; kanclerz koronny Jerzy Ossoliński zwany w
rosyjskich źródłach jako „Jurij Osolinskoj”. Stefan Czarnecki zaś figuruje w
rosyjskich dokumentach połowy XVII wieku jako „Stiepan Cziernieckoj”,
Strzemiński jako „Strieminskoj” itp. Nazwisko hetmana wielkiego koronnego
Aleksandra Koniecpolskiego z Koniecpola w XVII-wiecznych źródłach rosyjskich
występuje w formie „Koniec Połskoj”, hrabiego Potockiego – „Potockoj”...
(Patrz: „Akty otnosiaszczijesia k istorii
Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 33, 154, 162 i in.). Hetman (później król)
Jan Sobieski figuruje w źródłach ruskich jako Iwan Sabiejskoj; Bohdan
Chmielnicki zaś w wielu ówczesnych źródłach rosyjskich to – „Chmielewskij” lub
„Chmielewskoj”! („Akty otnosiaszczijesia
k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 3 (suplement), s. 48; t. 6, s. 233 i
in.).
Zupełnie odmiennie brzmią w porównaniu z
powyżej wymienionymi nazwiskami polsko-szlacheckimi imiona kresowej
(białoruskiej) ludności, należącej do „niższych” warstw społecznych. Znajdujemy
więc w tutejszych księgach ziemskich i grodzkich tak barwne nazwiska mieszczan
i chłopów, jak: Marek Czartopołoch, Iwan Czarnozub, Michajło Sobacznik, Andrej
Świnogon, Steńka Pachołek, Mikita Pierdun, Andrej Suczka, Iwan Gołopuzo,
Kliszka Mamiaka, Jan Żerebiec, Miszka Piskun, Piotr Pirożnik, Symon Pastuch,
Klim Sieczka, Paweł Trus, Matys Ryży itp. Nie należy temu się dziwić. W
zapisach archiwalnych ziem koronnych spotykamy również tak barwne nazwiska
chłopskie, jak Pinda, Wychodek, Durak, Miamla, Wszawica itp.
***
Wydaje się pewne, że nazwisko „Przewalski”
należy do tzw. „odmiejscowych”: Przewalski to znaczy „z Przewał”, „de
Przewały”. W powiecie grodzieńskim, na północ od Grodna, na prawym brzegu
Niemna już w XV stuleciu istniało miasteczko Przewałki. Nie ono jednak było
źródłem nazwiska Przewalski, lecz istniejąca do dziś prastara miejscowość
Przewały w małopolskiej Chełmszczyźnie. Jest ona m.in. wspomniana jako jedna z
pogranicznych miejscowości koronnych w dokumencie z 1546 roku opisującym
rozgraniczenie między Koroną a W.Ks.L. Wydaje się, że wówczas należała ta wieś
do panów Święcickich. („Archeograficzeskij
Sbornik Dokumentow”..., t. 1, s. 81–85).
„Słownik
Geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich” (1888, t. 9,
s. 181) odnotowuje: „Przewały, wieś,
powiat włodzimierski, z parafialnym kościołem katolickim pod wezwaniem
Wniebowzięcia Matki Boskiej, zbudowanym w 1464 roku z drzewa przez obywatela
Górkę. (...) 644 dusze”.
***
W bardzo dawnych zapisach archiwalnych,
liczących sobie ponad 500 lat, można już spotkać wzmianki o reprezentantach
tego rodu rycerskiego. Nobilis Steczko de Przewali figuruje w zapisach do ksiąg
sądowych miasta Lwowa 30 sierpnia 1445 roku jako ławnik (inni to: Bistram de
Lopyenik, Raphael de Czeschaczicze) na procesie niejakiego Wańki przeciwko
Żydowi lwowskiemu o nazwisku Szachno („Akta
grodzkie i ziemskie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej”, t. 14, Lwów 1889, s. 187).
Jeden z zapisów w aktach chełmskiego sądu ziemskiego z 22 stycznia 1476
roku rozpoczyna się od zdania: „Acta sunt
hec in Chelm feria secunda ipso die sancti Vincencij martyris anno Domini
M°IIIILXX sexto coram generosis et nobilibus Gnyewosio de Mosczyska judice,
Petro de Trambaczow, subjudice Chelmensi, et praesentibus magnificis et
generosis Sigismundo de Pomorzany, capitaneo Crasznostaviensi, Martino de
Ostrow, succamerario Belzensi, Nicolao de Zyrnyky, tribuno Belzensi, Nicolao
Smok de Syedlcze venatore, Hurko de Przewaly, dapifero Chelmensibus, Paulo de
Syedlyscze, tribuno Chelmensi et quam pluribus fide dignis circa praemissa”...
(„Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 19, s. 7). Ponieważ chodziło o umowę
między władyką chełmskim o imieniu Harassimus oraz szlachcicem Andrzejem
Jakubowskim, naturalną jest rzeczą, że i na poręczycieli wybrały strony zacną
szlachtę polską, osiadłą i majętną.
Po ponad trzech latach, 22 listopada 1479 roku Hurko Przewalski
ponownie figuruje w zapisach sądu ziemskiego chełmskiego jako honorowy świadek
poręczyciel. Odnośny akapit brzmi: „Acta
sunt hec in Chelm feria secunda proxima ante festum sanctae Katherine virginis
anno Domini millesimo quadrigentesimo septuagesimo nono praesentibus generosis
et nobilibus, videlicet Petro de Trambaczow judice terrestri, Nicolao de
Syedlyszcze subjudice terrae Chelmensis, Hurkone de Przewaly dapifero
Chelmensi, Paulo Smoczek de Syedlyszcze tribuno Chelmensi, Andruszkone de
Mathycz subdapifero terre eiusdem Chelmensis et aliis quam pluribus fide dignis
testibus circa praemissa, Nicolao Slabosz, Marco de Olchowyecz gladifero terre
Chelmensis”. („Akty izdawajemyje”...,
t. 19, s. 9).
I wreszcie zachowała się jeszcze jedna wzmianka w aktach sądowych o
tymże Przewalskim, pochodząca z 18 września 1480 roku, a dotycząca, jak
poprzednia, umowy, której stronami byli „wladika Harassimus” oraz „nobilis
Jacubowsky de Lestzany”. „Acta sunt hec
in Chelm feria secunda proxima ante festum sancti Mathei apostoli et
evangeliste anno Domini millesimo quadringentesimo octuagesimo praesentibus
magnificis et generosis Paulo de Jaszenyecz castelano Sandomiriensi et
capitaneo Chelmensi, Johanne de Przythyk castelano Czarnoviensi et capitaneo
Crasznostaviensi, Jacobo Czarlina de Myedzygorze, Hurko de Przewaly dapifero,
Paulo de Syedlyscze tribuno Chelmensium, Johanne de Syennycza camerario, Rahoza
de Veremorycze, Petro Pszonka de Babin, Johanne Troyan de Orlowska Wolya.
Wladika
Lemiesowskym obligat”... („Akty
izdawajemyje”..., t. 19, s. 11-12).
Tutejsza szlachta miała niewątpliwie polski charakter. Przemysław
Dąbkowski („Wędrówki rodzin szlacheckich”,
s. 6-7, Lwów 1925) pisze o ziemi halickiej: „Ledwie Polska zajęła te kraje, popłynęły liczne fale nowych osadników,
ze wszystkich stron, z zachodu, północy, południa i wschodu. Napływali ci
osadnicy z Polski rdzennej, z Małopolski, Śląska, Wielkopolski, Kujaw,
Mazowsza, także z ziem czerwonoruskich, z Wołynia, przybywali ponadto z krajów
czeskich, Niemiec, Wołoszczyzny i Węgier. Osadnicy ci przybywali bądź to z
własnej inicjatywy, bądź to na wezwanie władców, przede wszystkim księcia
Władysława Opolczyka, króla Władysława Jagiełły, bądź wreszcie zwerbowani przez
niektóre rodziny magnackie, np. Buczackich, Chodeckich. Nowi osadnicy należeli
do wszystkich warstw społecznych, byli wśród nich magnaci, szlachta zamożna i
uboższa, słudzy szlacheccy, mieszczanie, chłopi... Wiele krwi, wiele
niezmiernych wysiłków, trudu, pracy włożyły starsze, zachodnie dzielnice
państwa polskiego w tę nową i młodszą jego dzielnicę. Ponieważ osadnicy ci
przybywali przeważnie z zachodu, mieli oni spełnić w tej krainie rolę czynnika
kulturalnego i rzeczywiście też swe zadanie należycie spełniali. Ponadto
chodziło o to, aby wśród niepewnej ludności ruskiej osadzać jednostki wierne i
zaufane, na któreby można było liczyć w każdej potrzebie. Wreszcie odgrywał tu
rolę i wzgląd wojskowy”. Na skutek tego procesu już w XV wieku ziemie te
zupełnie zmieniły swe oblicze etniczne, ponownie zyskując charakter polski.
***
W XVI wieku Przewalscy odgałęzili się z Małopolski na ziemie
białoruskie, otrzymując tu nadania ziemskie w powiecie witebskim, a protoplasta
tej gałęzi Korniło (Kornel) zmarł w drugiej połowie 1593 roku.
Przewalscy w różnych czasach i w różnych swych odgałęzieniach władali
dziedzicznie majątkami Skuratowo, Romanowo, Zamierzyno w Województwie
Witebskim, jak i Bobową Łuką we Włości Wieliżskiej (Por. Ałła Hołubowicz, „Korzenie jego na ziemi białoruskiej”, w:
„Wieczernij Minsk”, nr 93, 21
kwietnia 1989 r.).
W jednym z dokumentów na kupno-sprzedaż części gruntów majątku
Andronowicze powiatu orszańskiego na Witebszczyźnie z roku 1592 wymienia się
nazwiska szlachetnych panów Stanisława Święcickiego i Korniły Przewalskiego,
jako tych, z których posiadłościami owe grunta graniczą („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 31, cz. 2, s. 10, 12). 24
czerwca 1593 roku niejaki Żukowski, woźny, świadcząc w sądzie przeciwko
pisarzowi grodzkiemu Witebska Kuźmińskiemu, powołał się na „ludzi dobrych, dwóch szlachciców, pana Teodora Owdziejewskiego i pana
Kornela Przewalskiego”
(„Istoriko-juridiczeskije materiały”,
t. 20, s. 353-354). Kornel Onisimowicz Prewalski, rotmistrz, figuruje też w
innych tego typu dokumentach (cyt. wyd.,
t. 31, cz. 2, s. 26). Możemy już teraz stwierdzić, że słynny podróżnik Mikołaj
Przewalski był w prostej linii dziewiątym potomkiem dzielnego rotmistrza.
***
Ziemie białoruskie – wbrew pokutującym tu
i tam stereotypowym wyobrażeniom – wcale nie były zaniedbane pod względem
kulturalnym i nie stanowiły jakiegoś przejściowego terenu między Polską a
Rosją, lecz stworzona tu przez potomków nadwiślańskich Radymiczów kultura
posiadała charakter oryginalny i samoistny, a przy tym wcale głęboki i wyrafinowany.
Starożytne miasta białoruskie Połock,
Mohylew i Witebsk należały do szeregu co większych miast Rzeczypospolitej. O
ile – według danych J. J. Łappo – w połowie XVI wieku Grodno liczyło sobie 543
dwory, to Połock – 1515, Mohylew – 1261, Witebsk 1010. W samym Mohylewie było
około 400 sklepów, a obcy podróżnicy pisali, że „jest to miasto bogaczy, gdyż wszyscy jego mieszkańcy to zamożni kupcy”.
Połączenie z Polską spowodowało jeszcze
większą dynamizację życia społecznego, do wzrostu kultury i zamożności ludności,
do rozwoju miast, handlu i rzemiosł. Znalazło to odbicie m.in. w „Pramowie Mialeszki”, satyrycznym utworze
białoruskim, którego autor ze staroświeckich pozycji drwił z „nowinek”: „Kiedyś szlachcice w tak drogich świtach nie
chadzali. Drudzy bez nogowic, jak bernardyny hulali, a koszule aż do kostek, a
czapki aż do samego pasa nosili”. Teraz zaś wszystko się zmieniło: „To wielmi straszna szkoda, torty te
cynamonem, migdałami cukrować. A za mojej pamięci przysmaków tych nie bywało.
Wina węgierskiego nie zażywali przedtem. Malmazję skromnie piwali, miodek i
gorzałeczkę dziobali... I to nie do rzeczy: w bogatych sukniach panie chodzą.
Nie znano przedtem tych partugałek, ani fortugałek...”
Lecz ta sielanka, gdy można było sobie do
woli się dąsać i czynić kwasy z powodu takich farfałek, niebawem minęła. Ze
Wschodu nadciągała wielka pożoga. W ciągu XVI stulecia wzrastająca w potęgę
grabieżcza, dynamiczna i bezwzględna Moskwa stawała się coraz to bardziej
niebezpiecznym zagrożeniem dla Polski, Litwy i Białej Rusi, połączonych
związkiem sojuszniczym. Ludność tamtejszą od dawna już wychowywano w głębokiej
wrogości do zachodnich sąsiadów. Nienawiść do polskości i katolicyzmu głęboko
zakorzeniona była na Rusi Moskiewskiej. Michał Litwin (Wencław Mikołajewicz) w traktacie
„O zwyczajach Tatarów, Litwinów i
Moskwicinów” (1564) przytacza na dowód tej nienawiści moskiewskie
przekleństwo: „Obyś został człowiekiem
rzymskiej albo lackiej wiary”.
Rzeczpospolita szukała sprzymierzeńców na
Zachodzie, by wspólnie przeciwstawić się zagrożeniu moskiewskiemu, wszelako
zwycięstwa są odnoszone raczej na polach bitewnych, nie przy okrągłych stołach,
choć na ogół twierdzi się, że bitwy wygrywają żołnierze, a wojny – dyplomaci. Zygmunt
August, proponując w grudniu 1569 r. Elżbiecie angielskiej sojusz
antymoskiewski, powoływał się na wspólnotę interesów władców chrześcijańskich,
a Iwana Groźnego określał jako „barbarzyńskiego
i okrutnego przeciwnika wszystkich narodów i ludów” oraz „nieprzyjaciela wszelkiej wolności”.
Jeśli tylko uzyska on dostawy broni z Zachodu, „wszystko najedzie i rozgrabi i – Boże nas chroń – całe chrześcijaństwo
strasznymi klęskami rozgromi”...
W podobnych słowach wyraża się u schyłku
XVI wieku o walkach z Moskwą Krzysztof Warszewicki, określając jej władcę jako
tyrana, a zwycięskie wojny Batorego nazywając triumfem cywilizacji i wolności
nad despotyzmem oraz barbarzyństwem. Stąd też wszelkie porozumienie z Moskwą
tak królowie, jak i społeczeństwo szlacheckie uważało za niewskazane i
niemożliwe. (Por. Janusz Tazbir, „Polskie
przedmurze chrześcijańskiej Europy”, Warszawa 1987, s. 33-34). W XVI wieku
Polska miała jeszcze rozumnych polityków i nie gubiła się w dziecięcych
mrzonkach.
W roku 1575, wykorzystując trudności
bezkrólewia w Polsce, oddziały moskiewskie zdobyły porty Pernawę i Salis nad
Bałtykiem, a w 1577 krok po kroku zajęły całe Inflanty aż po Dźwinę, z
wyjątkiem Rygi i Rewla. W ten sposób została po raz pierwszy przełamana rubież
odseparowująca Moskwę od Bałtyku, a nad Litwą zawisło poważne zagrożenie także od
północy. W takiej sytuacji nie ma czasu na rozterki i wątpliwości. „Nie tylko kompromis z Gdańskiem, ale i różne
inne posunięcia Batorego świadczyły, że król wszystkie sprawy chce
podporządkować głównemu celowi, tj. zwycięskiej rozprawie z tym wrogiem, co w
ciągu XVI wieku przez Smoleńsk i Połock wbijał się w Wielkie Księstwo
Litewskie, a od Pskowa parł niepohamowanie do Bałtyku”. (Władysław
Konopczyński, „Dzieje Polski nowożytnej”,
t. 1, Warszawa 1986, s. 160).
Stefan Batory w jednej z instrukcji na sejmiki
szlacheckie województw Krakowskiego i Sandomierskiego w maju 1578 roku
dyktował: „Przyrodzona to jest rzecz
każdemu bronić się. Po Bogu ojczyźnieśmy najwięcej powinni. I zwierzęta pro vita, pro lustris et cubilibus catulisque suis pugnant. To
żebyś sobie, żebyś dziatkom, żebyś ojczyźnie obmyślił bezpieczeństwo, zaś nie
jest najwyższe prawo? Albo radniej zaś nie jest to anima legum wszystkich: jako
ciało, jako wszystkie członki jego, animo służyć mają, tak wszystkie prawa
służyć i ściągać się mają do tego, aby cives byli wcale, a naprzód ojczyzna,
która wszytko w sobie zamyka, była cała? Jest to prawo wieczne, nie uchwalone,
ale wrodzone, nie dopiero w statut wpisane, ale od Boga podane, każdemu
szlachcicowi ze krwią społem wlane, abyś dla ojczyzny i gardła odstąpił. Ten
jest fundament, na którym wokacya szlachecka zasiadła. Jeśliby kto inszego
rozumienia się najdował, ten może się szlachcicem zwać, mógł się z rodziców
szlachcicem narodzić – szlachcicem nie jest.” (Cyt. wg „Biblioteka Ordynacji Krasińskich”, t.
5–6, Warszawa 1881, s. 57–58, 73-74).
Król zdawał sobie sprawę z wojennych
przygotowań Moskwy i wiedział, że wróg tuż tuż uderzy. Nalegał więc na szybką
mobilizację i ostrzegał braci – szlachtę: „Połóżcie
Wasz Moście na jednę stronę sławę narodu swego, ćwiczenie dziatek swoich, sławę
pańską, sumnienie swe i pańskie, przed Panem Bogiem i przed ludźmi czyste, nie
tylko zadzierżaną, ale in suam amplitudinem, jaka za przodków Wasz Mościów
była, przywróconą Rzeczpospolitę, auctam dalibóg insigni provincia, co nas
inszym nieprzyjaciołom sroższe uczynić może, co nas może tak wesprzeć, że i o
kogo więtszego pokusić się będziem mogli, nieczekając per inertiam, jako
osądzeni, na śmierć kiedy nas wywiodą.
Połóżcie
Wasz Moście na drugą stronę obelżenie i niesławę wieczną narodu naszego,
chowanie dzieci swych w próżnowaniu, pod takowe niebezpieczeństwo
Rzeczypospolitej, na które się zewsząd zanosi, jako kur na zabicie, obelżenie i
wzgardę pańską i swoją u postronnych ludzi na wieczne czasy, obrazę sumnienia
swego za opuszczeniem braciej swej, przeciwko przysiędze swej, która tu wieczną
niesławę, tu i na onym świecie pomstę Boską i gniew na nas bez pochyby poruszy;
za naszem zaniedbaniem i niezgodą, przydanie serca i temu tyranowi i wszem
innym nieprzyjaciołom naszym, że się na nas wszyscy zaraz oburzą, zgubienie
naprzód Inflanckiej Ziemie z porty, potem Litwy z Prussy, potem wnet i ostatka,
i mordy i okrucieństwa nad bracią swą naprzód, potem nad sobą, dziatkami,
żonami swemi, albo pohańbienie i obelżenie ich wieczną niewolą gorszą od śmierci,
z wieczną niesławą i pośmiewiskiem u wszech narodów, że nakoniec i u
chrześcijan commiseratione indigni videbimur”. Tym razem słowa monarsze
znalazły oddźwięk w sercu narodu i środki na wojnę niebawem zgromadzono.
***
Car Moskwy Iwan Wasiljewicz, bezustannie
nękający pogranicze Rzeczypospolitej krwawymi łupieżczymi wypadami, do których
się nie przyznawał, jednocześnie pisał (12 marca 1579 roku) do króla Stefana
Batorego: „Chcemy bractwa i brackiey
przyjaźni i miłości”. Sugerował też kniaź moskiewski – podczas gdy oddziały
jego plądrowały polskie pogranicze – aby „wojny
nie wszczynać, spokoynie się zachować”...
Widocznie tak ten władca rozumiał „walkę o
pokój”, że on ma prawo grabić i uciskać inne państwa, te zaś nie mają prawa się
bronić. Miałoby to być „równowagą polityczną” w moskiewskim rozumieniu. Zresztą
Batory na te niechlujne przygrywki odpowiedział po męsku, odmawiając udziału w
bezsensownych rokowaniach. Znalazł też odtrutkę na rozbój Moskwy – grabież i
palenie jej grodów. Ulubioną maksymą Stefana Batorego i jego żołnierzy było: „Magna consilia non diu deliberanda, sed
exequenda sunt” – „Wielkie
postanowienia są nie do roztrząsania, lecz do wykonania”.
Trzeźwo i stanowczo usposobiony król
rozpoczął w odpowiedzi na przebiegłą politykę Moskowii zakrojone na szeroką
skalę przygotowania do walnej rozprawy z Kremlem. Walczące oddziały
Rzeczypospolitej otrzymały wsparcie w żywej sile i uzbrojeniu i w 1578 roku
odzyskały w Inflantach tereny nadmorskie oraz środkową część tego kraju. Na
następny rok zaplanowano zadać Moskwie cios, po którym przestałaby być
zagrożeniem dla sąsiadów, a jako pierwszy etap tej akcji umyślono odzyskanie
białoruskiego Połocka, który z kolei miał zostać punktem wyjściowym dalszych
działań operacyjnych zarówno w Inflantach, jak też w tzw. Bramie Smoleńskiej
oraz w kierunku północnym.
17 lipca 1579 roku w okolice Swira (około 60 km na wschód od Wilna)
wyruszyły ze stolicy Litwy silne oddziały sojusznicze. 40 tysięcy żołnierzy
ciągnęło drogą, która od tego pamiętnego lata aż do dziś jest zwana Traktem
Batorego. W Swirze nastąpiło przegrupowanie, następnie zaś wojsko ruszyło
wzdłuż rzeki Dzisny, przeprawiło się koło miasta o tejże nazwie przez Dźwinę do
obsadzonego przez silny garnizon moskiewski Połocka. Oblężenie twierdzy trwało
od 11 do 30 sierpnia, ponieważ szturm utrudniały ulewne deszcze
uniemożliwiające podpalenie drewnianych fortyfikacji. W końcu Rosjanie
skapitulowali.
Antonio Possevino pisał w „Moskovii” (s. 40): „W
Połocku Moskwicini zbudowali wieżę z samych belek, z której tak dokładnie
pilnowali obozu nieprzyjaciela i reszty terenu, że nikt nie był w stanie się
zbliżyć. Tymczasem jednak wieża tak mocno ucierpiała od pocisków królewskich,
że zdawało się, iż przechyliła się na bok, aż w końcu na skutek męstwa króla
Stefana i dzielności królewskich wojsk twierdza została zdobyta”.
W tym czasie kawaleria białorusko-litewska
grasowała po Ziemi Smoleńskiej i Czernihowskiej, wycinając w pień napotykane
tam oddziały moskiewskie oraz uniemożliwiając wymarsz na odsiecz załodze
Połocka silnemu ugrupowaniu, stacjonującemu koło Smoleńska, który był wówczas
potężną twierdzą rosyjską. „Wały Smoleńska, które z jednej strony oblewa
Dniepr, następnie potrójne umocnienia, wreszcie twierdza wraz z cerkwią
położoną na wzniesieniu, dałyby się mocno we znaki oblegającym. Sam wał pełen
jest niewielkich, umieszczonych w małych odstępach otworów, w których można
umieścić mniejsze armaty w razie jakiegoś napadu (...).
Załogi
twierdz chociaż ustępują Polakom w otwartym polu, za to lepiej bronią swych
warowni i miast. Często nawet kobiety biorą na siebie obowiązki żołnierzy – gdy
trzeba przynosić wodę do gaszenia ognia lub gromadzić i zrzucać z wałów wielkie
kamienie, lub ciskać zaostrzone drągi, które w tym celu trzymają w rękach – w
ten sposób bardzo pomagają swoim i działają na zgubę nieprzyjaciela. Dalej,
jeśli ktoś z załogi padnie od ciosu nieprzyjaciół lub w wyniku eksplozji wyleci
w powietrze, zaraz zajmuje jego miejsce inny, a często tego następny – jednym
słowem, nikt nie żałuje trudu ani życia. Zahartowani na zimno, często przed nim
oraz przed deszczem, śniegiem i wiatrem kryją się tylko pod wiązką gałęzi lub
płachtą rozpostartą na wbitych kijach. Także na głód są bardzo wytrzymali,
zadowalają się wodą zmieszaną z mąką owsianą, co smakuje prawie jak ocet, jako
napojem i chlebem, jako pożywieniem. Opowiedział mi król Polski, że w
twierdzach inflanckich napotykano takich, którzy dość długo odżywiali się w ten
sposób i że gdy już prawie wszyscy wyginęli, ci, którzy pozostali, ledwie żywi,
wciąż jeszcze obawiali się, czy przez oddanie się w niewolę nie łamią przysięgi
złożonej swemu księciu, że służyć mu będą aż do śmierci.
Na
tym właśnie polega ich siła, dzięki której są zdolni do największego
bohaterstwa. Z drugiej zaś strony hołdują zasadzie, aby nawet posiadając siłę,
ustępować licznym wrogom, albo w ogóle męczyć ich swą wytrwałością i
dokładnością”. (Antonio Possevino, „Moscovia”,
Warszawa 1988, s. 40-41).
Starcia wokół tej potężnej twierdzy
wyróżniały się niesłychanym nasileniem w ciągu dłuższego czasu. Podczas walk
pod Smoleńskiem, jak pisał Daniel Radwan do J. K. Chodkiewicza, była „strzelba (strzelanina – J.C.) tak gęsta, że się jej wróble po murzech nie
boją”...
W ciągu września wojska
polsko-litewsko-białoruskie opanowały wszystkie ważne twierdze strategiczne na
południowym brzegu Dźwiny: Nieszczerdę, Sokół, Suszę, Turowlę i inne. Na zimę
pospolite ruszenie zostało rozpuszczone do domu. Wielu dowódców i żołnierzy
Stefan Batory po królewsku wynagrodził za dzielność.
18 października 1579 roku w Wilnie monarcha
nadał staroście orszańskiemu Fiłonowi Kmicie Czarnobylskiemu tytuł senatora i
wojewody smoleńskiego, „jakoż on będąc od
nas przełożon nad wojski naszemi ziem i zamków Podnieprzańskich, w ziemi
nieprzyjacielskiej, zwłaszcza pod zamkiem Smoleńskim, znakomitą szkodę uczynił,
ogniem i mieczem dowodząc (przewagi) nad nieprzyjacielem”. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj
Rossii”, t. 3, s. 249).
W roku następnym – w obliczu zagrożenia ze
strony Szwecji – zrezygnowano, co prawda, z realizacji wielkiego marszu na
Moskwę, lecz opracowano plan wyprawy na Wielkie Łuki, słynną a potężną twierdzę
nad rzeką Łować. „Wielkie Łuki, tak od
rozłożystych łąk nazwane, miastem są przestronnym, położonym w kraju wesołym i
obfitym. Zamek postawiony jest na wzgórku prawie zewsząd jeziorem otoczonym, od
południa tylko i wschodu (gdzie jezioro jest przerwane), płynie Łowat rzeka,
między której brzegami i jeziorem szczupła tylko pozostaje ścieżka. Około niego
był wał osobliwszej wysokości, nie tylko mieszkańców domy, ale i Cerkwie,
których wielka tam liczba jest, zasłaniający” – opisywał Żegota Onacewicz
to miasto właśnie podczas wyprawy nań Stefana Batorego w dziele „Panowanie Henryka Walezyusza i Stefana
Batorego, królów polskich” (Warszawa 1823, t. I, s. 255).
Przygotowania do uderzenia i ponowna
koncentracja wojsk sojuszniczych, tym razem pod Czasznikami, zostały
zrealizowane w sposób skryty i wyjątkowo sprawny. Na Wielkie Łuki wymaszerowała
armia licząca w sumie 48 tysięcy żołnierzy, w tym oddziały litewskie miały 25
700 wojowników, koronne – 22 700. Jazda stanowiła 70% składu osobowego,
piechota 30%. Wśród oddziałów koronnych 13% stanowiła niezwykle bitna husaria
węgierska, zaś 3% – rajtaria niemiecka.
Dyscyplina w oddziałach Stefana Batorego
była żelazna. W jednej z instrukcji jego dla wojska m.in. czytamy: „Ktoby zwadę uczynił (...) jeśli kto rani,
tedy gardło; jeśli nie rani, ale broni dobędzie, albo do niej się targnie, tedy
rękę stracić ma”...
Jednym z oddziałów husarii litewskiej dowodził
Kornel Przewalski, jak można wnioskować z przekazów archiwalnych, oficer bitny,
odważny i utalentowany. Całość komendy nad oddziałami Wielkiego Księstwa
sprawował hetman Mikołaj Radziwiłł. Wojska polsko-litewsko-białoruskie miały
około 70 armat, zaś ich lekka broń palna była niekiedy lepsza niż będąca na
uzbrojeniu Moskwy, np. donośność polskich rusznic przekraczała 200 metrów , rosyjskich
zaś piszczeli zaledwie 60
metrów . W sumie jednak w dorzeczu Dźwiny latem 1580 roku
stanęli przeciwko sobie silni i godni siebie przeciwnicy, wojska rosyjskie
bowiem były świetnie wyszkolone i zaopatrzone, zahartowane w bojach,
przesiąknięte nienawiścią do Polski i Litwy, a mające przeświadczenie, że
walczą w słusznej sprawie przeciwko najeźdźcom. Jak wiadomo, w wojnie czynnik
psychologiczny bywa nie mniej ważny niż techniczny.
Armia Stefana Batorego wyruszyła z
Witebska w kierunku Wielkich Łuków 3 sierpnia przez lasy i błota, w okropnie
trudnych warunkach, holując sprzęt przez bagna i spławiając go wodą. 25
sierpnia już pod tą twierdzą oddziały główne połączyły się z oddziałami
kanclerza koronnego Jana Zamoyskiego, który dotarł tu inną trasą, przez Wieliż.
27 sierpnia król dokonał przeglądu wszystkich wojsk uszykowanych na przedpolach
Wielkich Łuków do bitwy. Jazda ciężka i średnia została zgrupowana w kilku
hufcach, stanowiących jądro uderzeniowe, chorągwie lekkie zaś ustawiono po
bokach i z tyłu w hufczykach posiłkowych. Piechota podzielona na pułki, liczące
po 300 do 700 osób (węgierska po 1000 osób) stanęła w pierwszej linii w
szachownicę na przemian z jazdą. Tutaj też umieszczono hakownice na kołach oraz
działka polowe. Pułk kanclerza Zamoyskiego zajął pozycję do szturmu od północy
i wschodu twierdzy, pułki litewsko-białoruskie, w jednym z których znajdował
się oddział Kornela Przewalskiego, stanęły z południa; oddziały węgierskie
gotowe były do ataku z kierunku zachodniego. Spieszące na odsiecz oblężonym
parotysięczne oddziały moskiewskie zostały, w międzyczasie, rozbite przez jazdę
polską. Oblężonymi oddziałami rosyjskimi w twierdzy Wielkie Łuki dowodzili
książęta Fiodor Łykow i Wasyl Wojejkow.
31 sierpnia rozpoczęto bombardowanie zamku
pociskami burzącymi i zapalającymi. Do ataku jako pierwsi ruszyli Węgrzy,
następnie Polacy. Kilkaset żołnierzy zostało rannych lub zabitych pod gradem
kamieni, strzał i pocisków, a nacierający musieli się cofnąć. Rosjanom znów
sprzyjały ulewne deszcze, gaszące zapalane fortyfikacje. Po kilkudniowych
krwawych walkach wręcz twierdza Wielkie Łuki 5 września padła. Rosjanie
skapitulowali na zasadach honorowych i mieli przez zwycięzców być puszczeni
wolno. Po złożeniu jednak przez nich broni doszło do tumultów i rzezi na
bezbronnych już żołnierzach, co rzuciło ciemny cień na honor rycerski Polaków.
W czasie chaotycznych zamieszek niegaszony ogień przedostał się do prochowni i
cała nieomal twierdza wyleciała w powietrze, grzebiąc pod gruzami ponad 4
tysiące Rosjan i kilkuset Polaków.
Po wzięciu Wielkich Łuków Stefan Batory
mianował jego burmistrzem Filona Kmitę, w składzie pułku którego szczególnym
męstwem wyróżnili się m.in. rotmistrzowie Kornel Przewalski i Dymitr
Ciechanowicz, którym król nadał za zasługi znaczne posiadłości ziemskie.
Natychmiast też zarządził Stefan Batory odbudowę twierdzy Wielkie Łuki według
planów architektów włoskich; to miasto miało się stać polską forpocztą w
dalszych działaniach przeciwko Moskwie.
Zdobycie Wielkich Łuków miało dla
Rzeczypospolitej duże znaczenie strategiczne, pozwoliło jej wojskom już w 1581
roku wyruszyć na Psków, i choć tej wielkiej twierdzy nie udało się opanować, to
jednak żołnierze sojuszniczy (w tym ponownie Kornel Przewalski) wykazali w
trakcie jej oblężenia cudów odwagi i poświęcenia. Praktycznie rzecz biorąc był
to ówcześnie jeden z najpotężniejszych grodów obronnych Europy, jego wzięcie było
niemalże nie do pomyślenia. Znany podróżnik Possevino pisał w dziele „Moscovia” (s. 39-40): „Psków ma mury z kamienia, którego dostarcza
koryto rzeki, i baszty, następnie przeprowadzony przez środek miasta drugi mur
mający kształt prawie trójkąta oraz trzy wznoszącego się przy tym murze
twierdze. Miasto zatem posiada wyjątkową siłę obronną. To właśnie dawało
oblężonym siły (widywałem to w tym czasie w obozie królewskim), zaś oblegającym
przysparzało troski i trudności. Bowiem, choć Polakom udało się zburzyć blanki
muru, nie udało im się podkopać za pomocą łopat i toporów pod fundamenty muru,
aby spowodować jego zawalenie się. Także wspinającym się odważnie po murach
wśród gradu pocisków moskiewskich nie pozostawało nic innego, jak się wycofać.
Jeśliby zaś próbowali zeskoczyć na drugą stronę, byliby odcięci murami miasta
od reszty wojska i skazani na niechybną zagładę. Lecz gdyby nawet udało się z
początku oblegającym wtargnąć do miasta, zostaliby tak zamknięci wśród
drewnianych domów, których jest w nim pełno, że po podłożeniu ognia musieliby
zostać spaleni. Zaś Moskwicini schroniliby się bezpiecznie w murowanych
twierdzach. Do tego jeszcze staraniem namiestnika umieszczono między murowanymi
wieżami także inne, drewniane, zdolne wyrzucać większe pociski, z których to
wież nieustannie strzelano”.
Twierdza Pskowska nie padła w sensie
fizycznym, lecz na skutek męstwa żołnierza polskiego została zmuszona do
kapitulacji moralnej. Wróg moskiewski bowiem został unieszkodliwiony i zmuszony
do pójścia na daleko posunięte ustępstwa wobec Polski i Litwy. Na mocy rozejmu
w Jamie Zapolskim z 1582 roku Rosja zrzekła się na rzecz Rzeczypospolitej Ziemi
Połockiej i Inflant, a tym samym Moskwa na pewien czas przestała być czynnikiem
zagrażającym bezpieczeństwu Litwy, Polski i Rusi. W Wilnie, mieście stołecznym
Wielkiego Księstwa Litewskiego, uroczyście obchodzono to doniosłe wydarzenie.
Szymon Starowolski w dziele „Polska albo opisanie Królestwa Polskiego”,
napisanym w roku 1632, odnotowywał to wydarzenie: „Król Zygmunt III kazał niedawno wykonać srebrną trumnę, mającą trzy
tysiące funtów wagi, oraz srebrny ołtarz, kaplicę z najszlachetniejszego
marmuru, ogromny dzwon jako wotum po zdobyciu Smoleńska. Do uruchomienia dzwonu
potrzeba 24 silnych mężczyzn. Jest on podobny do dzwonu, jaki w Krakowie został
ufundowany przez Zygmunta Starego i nosi jego imię. Pod imieniem i patronatem
świętego Kazimierza wzniósł na wzór architektury włoskiej bazylikę Księży
jezuitów w środku miejskiego rynku. Jezuici posiadają kolegium naukowe, ufundowane
przez króla Stefana, które wspaniale wyrosło na ulicy Zamkowej przy kościele
parafialnym Św. Jana. Nowicjat zaś mają oni w innej części miasta. Wspomniane
kolegium podniósł do rangi uniwersytetu papież Grzegorz XIII w roku 1579 pod
wpływem gorących próśb fundatorów, Waleriana, biskupa wileńskiego, króla
Stefana oraz innych czcigodnych mężów, o czym zobacz: Wojciech Kojałowicz,
teolog Towarzystwa Jezusowego, prokanclerz tego uniwersytetu, w Rozmaitościach
dotyczących stanu Kościoła w Wielkim Księstwie Litewskim. Teologię wykłada tam
sześciu profesorów, siódmy – liturgikę, pięciu – filozofię, czterech – prawo
świeckie i kościelne, siedmiu – nauki humanistyczne.
W
mieście tym znajdują się dwa zamki – Górny o starej zabudowie, już niemal
całkowicie zdewastowany, i Dolny, o harmonijnych kształtach oraz wspaniałości
stosownej do wymogów dworu królewskiego. Pałace pozostałych dygnitarzy są
mniejsze, ale pięknie zbudowane, tak zresztą jak i domy osób prywatnych, którzy
zaczęli je wznosić okazalej z kamieni i cegieł po owej zagładzie całego miasta
w wielkim pożarze w 1610 roku podczas wojny moskiewskiej. Znajdują się tu
liczne klasztory tak greckie, jak i łacińskie. Istniał też zbór należący do
kalwinów, którzy posiadali również własne gimnazjum i z Niemiec sprowadzali do
niego nauczycieli swojej niecnej wiary. Miasto to bowiem posiada rzesze
rzemieślników i kupców: Niemców, Szkotów i Anglików. Lecz zbór ich na mocy tego
samego dekretu sejmu Królestwa co zbór arian w Rakowie uległ całkowitej
kasacji.
W
Wilnie produkuje się znakomite mosiężne bombardy i działa mniejszego kalibru
oraz inny sprzęt i broń wojenną. Cztery mile od miasta, w lasach rudnickich,
znajduje się pałac królewski, wspaniale przyozdobiony, z uroczym ogrodem,
dzikimi terenami łowieckimi i ogromnymi zwierzyńcami.”
W dokumentach archiwalnych z tego okresu
również nieraz spotykamy wzmianki o panach Przewalskich.
***
Od końca XVI wieku zaczęli się panowie „z Przewał”
małopolskich rozkrzewiać na ziemiach białoruskich w okolicach Witebska,
Połocka, Mohylewa, Mińska. Były to tereny nader swoiste pod względem
etnograficznym. Ludność w większości była białoruska i prawosławna, po miastach
i miasteczkach często Żydzi stanowili większość, ale też już wówczas istniała
tu gęsta sieć szlacheckich zaścianków, będących ostoją polskości i katolicyzmu.
W 1510 roku Zygmunt I potwierdzając
nadanie Połockowi prawa magdeburskiego zastrzegał, że połowę magistratu
wybierają wyznawcy wiary greckiej (prawosławia), a połowę rzymskiej
(katolicyzmu). Wynikałoby z tego, że liczba katolików, a więc przeważnie
Polaków i Litwinów, miałaby w tamtych stronach już wówczas być znaczna. („Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj
Rossii”, t. 2, s. 75-79, Petersburg 1848). Także według uchwał sejmu
wileńskiego z października 1551 roku zobowiązywał się Zygmunt August do obsady
urzędów dworskich wielkoksiążęcych mając na względzie przede wszystkim „tubylców tutejszego państwa swojego
wielikoho kniazstwa Litowskaho”. Niekiedy oczywiście dobro urzędu wymagało
obsadzenia go przez tego czy innego koroniarza o odpowiednim przygotowaniu do
zawodu, ale w zasadzie funkcje państwowe powierzano osobom urodzonym w Wielkim
Księstwie, wśród których byli obok Rusinów i Litwinów, także Polacy, Żydzi,
Niemcy, Włosi, Tatarzy.
Granica podziału etnicznego między
Litwinami, Białorusinami, Polakami ulegała niekiedy istotnemu rozmyciu. Wielu
katolików, rdzennych Polaków czy Litwinów, przechodziło na obrządek wschodni,
czynili to często zwłaszcza księża katoliccy, chcąc uniknąć celibatu. Tak w
połowie XVIII wieku spotykamy w Mohylewie np. Aleksandra Januszkiewicza,
prezbitera Cerkwi Wozniesieńskiej (Wniebowstąpienia Pańskiego), oraz Michała
Wąsowicza, prezbitera Cerkwi Św. Mikołaja.
Wracając do wieku XVI, kiedy to dopiero
kształtowała się na tych ziemiach względnie jednolita społeczność państwowa
Rzeczypospolitej, widzimy, jak liczne przeszkody natury społecznej, prawnej,
wyznaniowej, psychologicznej trzeba było pokonać, by coś z tej różnorodności
kulturowej stworzyć.
W roku 1503 Aleksander Jagiellończyk nadał
Witebskowi przywilej, składający się z 29 punktów, z których jeden głosił: „Kiedy złodziej nie ma czym wynagrodzić
kradzieży, sam będzie wydany żałującemu, który uczyni z nim, co zechce”
(15)
29-ty zaś punkt gwarantował: „Kto z Litwinów lub Lachów zostanie w
Witebsku ochrzczony na ruską wiarę i tam przebywa, ten ruszany nie będzie”. Dan
w Wilnie roku 7011 /1503) lipca 16” .
7 grudnia 1548 król Zygmunt August wydał w
Piotrkowie edykt, skierowany do mieszkańców W. Ks. L., a grożący karami tym,
którzy wyłamują się z nakazów etyki chrześcijańskiej, „w dni swiatyje robiat, ... niedzieli i nikotoroho święta w poczciwości
nie majut”. Konstatował ze zgorszeniem monarcha, iż „po miesciech i dworech naszych i imienjach naszych... mnogie niewiasty
mużow swoich opuskajuczy swojej woli używajut, i nie w zakonie nieszkajut, i,
będąc chrześcijanki, z Żydy, z Turki, z Tatary żyją, cudzołóstwa i insze zbytki
czynią”, a dzieci swe z sobą zabierając, do porzucenia przez nie religii
katolickiej doprowadzają. Nakazywał król, by niewiasty takie „imano i do kazni i karania dawano”.
Mimo procesów integracyjnych społeczność
katolicka a prawosławna na ziemiach w szczególności białoruskich zachowywały własny,
odrębny styl życia. Znakomity historyk białoruski XIX wieku M. Wieriowkin
bardzo barwnie opisuje byt mnichów – Bazylianów (mniejsza o to, że
nieżyczliwie, gdyż czegoś innego cenzura by nie puściła do druku). W tomie 23 „Istoriko-juridiczeskich materiałów”...,
(s. 237-239) zauważa: „Jakże jaskrawie
różniło się życie zakonników prawosławnych od życia klechów katolickich!
Wiadomo, że np. w klasztorze bazyliańskim w Berezweczu, będącym ongiś
rezydencją unickich prowincjałów, nawet w czasach późniejszych, do zjednoczenia
jego w 1839 roku z prawosławiem, każdego dnia mnisi przed obiadem zbierali się
u przeora na tzw. konsolację, gdzie proponowano im wódkę i przyzwoite
przekąski, podawano też mięsne i inne trefne dania, podczas obiadu cztery, przy
kolacji trzy z sytnym chlebem, sałatą i dowolnymi ilościami piwa. Prócz tego
każdemu mnichowi dawano do celi po garncu piwa codziennie i po garncu
100-procentowego spirytusu comiesięcznie.
Po
obiedzie Bazylianie spoczywali, spędzali czas na przechadzkach i wizytach poza
klasztorem, wędkowali i uprawiali tytoń na własne potrzeby. Na ubiór
otrzymywali tzw. „pieniądze habitowe”. A jeszcze odważali się narzekać na swego
uczonego i prowadzącego poważny (względnie) żywot, przeora, Tadeusza
Majewskiego, jeśli przyhamowywał w tym czy innym przypadku ich nieumiarkowane
lub naganne zachowanie się.
Mścili
się też na nim w niestosowny sposób: wszystkim klasztornym psom, na przykład,
nadali nazwy według żydowskich imion jego byłych krewniaków i krewniaczek
(czyniąc aluzję do żydowskiego pochodzenia jego przodków); urządzali kocie
koncerty z grzmiącym żydowskim refrenem: „bejzer, klejner Maefis” (zły mały
Majewski) itp. ...
Słodko
się żyło Bazylianom w tym klasztorze, a dlatego nie przypadło im do gustu
przyłączenie do prawosławia... Prawie 100-letni mnich January Baburko nierzadko
uganiał się za uczniami (szkoły prawosławnej, założonej przez Rosjan przy
klasztorze) uzbrojony w byle co, widelec, kij itp., wołając: „A wy, popowicze,
dziakowicze, objadacie nas!”... Inny, nazwiskiem Wojewódzki, wysoki i gruby,
lat około 50 mnich pomagał mu... Pewnego razu wieczorem gdzieś daleko wybuchł
pożar, co, naturalnie, sprowadziło na (wysoki monasterski) krużganek także i
uczniów. Wojewódzki patrzał na daleki pożar przez lornetkę, gdy zwrócił się do
niego jeden z chłopaków z prośbą: „Pozwólcie mi popatrzeć w podzornuju trubu”.
I cóż? Wojewódzki rozpłomienił się gniewem: „Ach ty – zawołał – Moskalu,
schizmatyku! Jaka ci to podzornaja truba? To lornetka, lornetka! Oto ci
podzornaja truba!” I bez ceregieli chwycił nieszczęśnika za włosy.
Niewątpliwie,
Bazylianie nie ograniczyli by się podobnymi przejawami swej złości, gdyby nie
uśmierzał ich w miarę możliwości poważny przeor Majewski, doktor teologii i
filozofii, który połączył się (po uprzednim uzgodnieniu) bez najmniejszego
sprzeciwu z prawosławiem, poza wszelką wątpliwością, powodowany głębokim
przekonaniem o dogmatycznej prawdzie wiary prawosławnej. On też był rektorem
szkoły; uczniów trzymał dobrze, traktował ich po ojcowsku i chronił przed okrucieństwem
mnichów – wykładowców. Zmarł na przewlekłą chorobę gardła we wrześniu 1838 roku”...
W innym miejscu („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 23, s. 211-212) tenże
historyk pisał: „Litwa i Białoruś od
samego początku niechcianego i niewolnego ich zjednoczenia z Polską bez przerwy
dążyły ku temu, by zrzucić z siebie nienawistne jarzmo łacino-polonizmu i
powrócić pod scypetr przyrodnich swych prawosławnych Hosudarów Rosyjskich i
takie dążenie swe energicznie starały się zrealizować przy każdej mniej lub
bardziej sprzyjającej okazji (mianowicie: przy wiel. ks. lit. Witoldzie, a
także za carów Iwana IV, Fiedora Iwanowicza, Aleksego Michajłowicza i in. i
in.)”...
Natomiast przeczące tej myśli, publikowane
tuż konstytucje białoruskich i litewskich sejmików szlacheckich, świadczące o
czymś diametralnie innym niż jego teza, to – według niego – „nie więcej niż same tylko gromkie frazesy”...
W ten sposób tworzono dla cenzorów zasłonę dymną.
28 października 1716 roku sejmik
szlachecki w Witebsku przyjął następującą uchwałę: „Żałosny widok ściśnioney oyczyzny oboyga narodów korony Polskiey y wo
xa Litto, po nieprzebranym miłosierdziu Boskim, w którym istotna y skuteczna
sperania obrony, ochrony y juwaty od wszystkich niezliczonych ucisków y ruin
teyże oyczyzny y w niey świątnic Pańskich, oraz praw, swobód, wolności naszych,
sangvine majorum nostrorum poreowanych y utwierdzonych, nieprzestannie kołace
do serc naszych”, etc. etc. Mieszkańcy Witebszczyzny „szczerym wylanym sercem winszowali chwalebney dyspozity, pomyślney
vindycaty ze wszelkiego uciśnienia y reindukowania ad integrittem teyże miłey
oyczyzny”, ofiarowali się – mimo zrujnowanej gospodarki – płacenia nowych
podatków oraz – mimo wyginięcia masy ludności – dostarczania żołnierzy dla
wojsk Rzeczy Pospolitej (Cyt. wyd.,
t. 23, s. 211-217).
Coś jednak powoli, w ciągu wieków, z tego
amalgamatu wyrastało. Benedykt Dybowski opisywał stan Kresów w pierwszym
ćwierćwieczu XIX stulecia: „Każdy
mieszkaniec zabranego kraju nazywał siebie Polakiem danego województwa, nigdy
wtedy separatyzm, propagowany następnie przez władze, a który znalazł grunt tak
podatny w późniejszych pokoleniach – nie kalał umysłu i serca ludności. Było
tak nie tylko w Mińskiem i Nowogródzkiem, lecz mieszkańcy całej ziemi
Mohylewskiej i Smoleńskiej mienili się Polakami. Nawet i dzisiaj, gdy się
spotka w Nowogródzkiem „siciarzy” z ziemi Smoleńskiej i zapyta się ich, kto oni
tacy?, to odpowiadają zawsze, że są Polakami; tak też nazywają ich i Rosjanie w
Moskwie, gdy podczas zimy przybywają Smoleńszczanie tam dla zarobków... Tylko
część szlachty smoleńskiej, idąc na lep łask rządowych, wyparła się swej
narodowości. Duch jedności plemiennej i jedności państwowej obejmował wtedy i
łączył w jedną całość wszystkich mieszkańców byłej Polski. Litwa, Żmudź,
Białolechia, Czarnolechia i Czerwonolechia, wszystko to było wówczas szczerze
polskie. Dopiero pod hasłem rządowem „divide et impera” rwać się poczęły szmaty
oddzielne do rzekomego bytu samodzielnego, a występując wrogo względem Polaków,
miały nadzieję zaskarbić w ten sposób prawo do samodzielności marzonej.
Nadziejom takim uległa u nas młodzież uniwersytecka, kierując się najczęściej
wybujałą ambicją wytworzenia jakiejś partii... Ale nie tylko u nas odbywało się
to przeobrażenie; taki sam separatyzm objawił się na Pomorzu bałtyckim: Byliśmy
świadkami, jak sobie radzono w Liwlandii, Estlandii i Kurlandii, a następnie w
Finlandii. Taką samą bronią walczono nad Bajkałem, a nawet na Kamczatce. Dziś
widzimy podobną metodę działania, stosowaną i w Galicji. A gdy gdzie nie ma
podłoża do walk plemiennych, gdy nie ma materiału do borby rasowej, tam się
podżega do wojny klasowej, społecznej. Więc uzbraja się lud przeciw szlachcie,
tę przeciw mieszczaństwu, socjalistów wyprowadza się do boju przeciw wszystkim;
słowem, sieje się wszędzie nienawiść, a z nią razem niemoralność i
znikczemnienie”. (B. Dybowski, „Pamięci
Józefata Ogryzki”, w: „Biblioteka
Warszawska”, nr 5, 1907, s. 216-217).
Była tu jednak także inna rzeczywistość. Kazimiera
Iłłakowiczówna wspominała o swym dzieciństwie na Witebszczyźnie, gdzieś aż z
końca XIX wieku, że jeden z jej krewnych, niejaki pan Gustaw, zmuszał wioski,
leżące w zasięgu jego posiadłości, „do
wykupywania kartek na zbieranie grzybów, jagód i chrustu, „aresztował” konie i
bydło, co wchodziło w „szkodę”, a nawet zabraniał kąpać się w jeziorach”.
Fama nawet głosiła, że „kąpiącej się
kobiecie zabrał raz leżące na brzegu odzienie, że biedna ze wstydu
przesiedziała dzień cały w wodzie, po nocy dopiero przybiegła po cichu do domu
i z tego strachu i wstydu – umarła”. Jeśli umarła, to już chyba nie tyle ze
wstydu, bo z tego powodu mógł i powinien byłby umrzeć, gdyby był człowiekiem,
dziedzic, a nie biedna niewiasta, okrutnie wystygnięta w wodzie... Tacy to też bywali
„dobrzy” polscy panowie.
Nie tylko zresztą szlachta znęcała się nad
chłopami, ale i chłopi organizowali się nieraz w celach siania ognia i trwogi
po dworach szlacheckich, o czym świadczy np. skarga Michała Przesmyckiego
(1680) do magistratu witebskiego o napadach i grabieżach popełnionych w jego
wsiach przez grasującą tam szajkę, działającą „z urodzoney swey chłopskiey nienawiści przeciwko narodowi
szlacheckiemu, na zgubę szlachecką”...
Samowolę i głupotę polskich panów i
podpanków zręcznie podsycał rząd rosyjski, wykorzystując je następnie jako
„materiał dowodowy” w propagandzie antypolskiej i jako pretekst do represji
skierowanych przeciwko kulturalnemu elementowi polskiemu na Kresach oraz
przeciwko kościołowi katolickiemu. Zawsze zresztą Moskwa była przebiegłym i
bezwzględnym wrogiem narodów zamieszkałych w Rzeczypospolitej Obojga Narodów.
W księgach grodzkich witebskich,
mohylewskich, połockich na przełomie XVII-XVIII wieku wspomina się o ciągle
wyłapywanych „rozbóynikach Moskiewskich”,
„szyszach” grasujących na tych
terenach; z pewnością nie bez wiedzy władz carskich. Sianie zamętu, anarchii,
niepewności organizowano i w ten sposób. Granica z Rosją była rubieżą wciąż
gorejącą, wciąż krwawiącą. Dla przykładu, w aktach sądu ziemskiego połockiego
XVII-XVIII wieku raz po raz przewijają się sformułowania, a to, że komuś „ojca Rossyiscy podstrzelili”, a to, że „Moskwa od tych dóbr wiele pozabierała
gruntów”, a to „jak te grunta
ziechawszy się dla umierkowania, a powadziwszy się potym rossyiscy ludzie,
pchnąwszy bagnetem, zabili poddanego leszniańskiego Leona Cieliszonka... y
grunta paszne, nad tym błotem z lewa leżące, im pozabierali, a sianożęci
ieszcze używać y kosić one dopuszczali, ale po tym lat temu z kilka iak od tych
sianożęci ich odbili, nie dopuszczaiąc onych daley kosić” itp.
Albo znowuż w innym dokumencie czytamy: „Rossyiscy obywatele tak pod czas
poslednieyszey ze Szwedem woyny, iako y pod czas bezkrólewiów w Polszcze
będących, różnemi czasami zasieki podług upodobania swego uczyniwszy, walaiąc
wzdłuż drzewo, na znak granicy, y forposty przy tych postawiwszy, a nakoniec
drogi forpostowe coraz w stronę polską y z forpostami pomykaiąc, po te mieysca,
mimo nawet possesyi polskich obywatelów, bez żadnych w niektórych mieyscach
znaków, oprócz tych czynionych zasieków, grunta y lasy sobie przywłaszczyli y
zupełnie z possesyi powybijali, iednych od lat kilkudziesiąt, drugim od
kilkunastu, a innym od kilku one pozabierawszy”... („Istoriko-juridiczeskije materiały”..., t. 4, s. 385-386).
Piotr I umierając zostawił słynny
„Testament” polityczny, w którym skreślił program, którego realizacja
doprowadziłaby Rosję do panowania nad światem, a który spadkobiercy wielkiego
cara konsekwentnie z reguły urzeczywistniali. Oto kilka wymownych zaleceń z
tego testamentu, tak jak je podaje A. Mickiewicz w swych wykładach paryskich: „Nic nie zaniedbywać, aby narodowi
rosyjskiemu nadać formy i zwyczaje europejskie. – Rozszerzać się wszelkimi
sposobami: ku północy poza Bałtyk, ku południowi brzegiem Morza Czarnego,
środkiem zaś przez Polskę... – Podniecać anarchię w Polsce i nakoniec zagarnąć
tę rzeczpospolitę. – Mieszać się, jak tylko można, bądź siłą, bądź podstępem we
wszystkie kłótnie krajów europejskich... – Użyć wpływu religii na Greków i
Słowian w Turcji, w Austrii, w Polsce i w Prusach. – Nakoniec zapalić wojnę
mocarstw europejskich, wspierać po kolei jedne przeciw drugim, a kiedy
wycieńczą się wzajemnie, korzystając z osłabienia powszechnego, podbić
wszystkie”.
Sami zaś Polacy, szczególnie od początku
XVIII wieku po prostu uniemożliwiali sami sobie samoobronę przed złowieszczą
nawałą moskiewską. „A wiele to mamy przed
oczyma przypadków, że dziad nie pozwalał na sejmach, aby ustanowiono podatki i
pomnażano wojsko, aby się oprzeć Moskwie, a teraz taż sama Moskwa cały majątek
zabrała, z którego małej cząstki nie chciał poświęcić, a wnuki na całe życie są
skazani flintę dźwigać w szeregach moskiewskich za to, że dziad nie chciał
pozwolić, aby kilka jego poddanych lat kilka służyli Rzeczypospolitej. Tak to
za zbrodnie dziadów i ojców niewinne syny i wnuki pokutują” – snuje
niewczesne rozmyślania bohater powieści „Bogiń”
Tadeusza Konwickiego.
***
W takiej to bardzo skomplikowanej pod
każdym względem społeczności, w takim miejscu i w takich czasach przyszło żyć
panom „de Przewały” od XVI stulecia. Ale jakoś dawano sobie radę, często wcale
niezgorzej, choć nie bez pokonywania przeciwności losu.
25 maja 1598 roku do ziemskiego sądu
witebskiego wpłynęła zapisana cyrylicą przez pisarza skarga ziemianina Teodora
(Fiodora) Korniłowicza Przewalskiego, który w imieniu swym i dwóch braci,
Gabryela (Hawryły) i Waska, zarzucał rodzonemu bratu starszemu Janowi
(Iwanowi), że ów, podczas nieobecności młodszego rodzeństwa we wspólnym domu w
Tumiszczowiczach, zawłaszczył całym ich ruchomym majątkiem, który „nie wiadomo gdzie i na jaką potrzebę bez mej
wiedzy potracił”. Także i grunty,
przez zmarłego niedawno ojca między dzieci podzielone, częściowo zagarnął, a
ludzie donoszą, że przechwałki czynił i nadal w ten sposób postępować, o czym
brat Teodor „zachowując sobie wszystkie
postępki wcale” – prosił tę
skargę do ksiąg grodzkich wnieść. („Istoriko-juridiczeskije
matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”,
t. 21, s. 396-397).
Mija zaledwie jeden dzień, a w księgach
magistratu witebskiego zjawia się kolejny zapis, dotyczący rodziny
Przewalskich. Sędziowie Starosielski, Osipowski i Kossów, rozpatrywali skargę
pani Korniłowej Przewalskiej (urodzonej Marii Mićkówny) na pasierbów swych,
synów męża z pierwszego małżeństwa, na Teodora i Bohdana, za to, iż najechali i
pograbili majątek jej Tumiszczowski, więziąc przytym dwóch jej synów Waska i
Wawrzyńca Korniłowiczów Przewalskich oraz córkę Krystynę. W dokumencie tym
czytamy: „Lata od Narodzenia Syna Bożego
1595, msca Maja 25, w Piątek... Od Mikołaja Pawłowicza Sapiehy, wojewody
Witebskiego, starosty Wieliżskiego, dzierżawcy Surażskiego ziemianom grodzkim
województwa Witebskiego Teodorowi a Bohdanowi Korniłowiczom Przewalskim.
Skarżyła się na was w sądzie moim grodzkim witebskim ziemianka grodzka w-wa
Witebskiego Korniłowa Oniskowicza Przewalska, Maria Mićkówna o to, że roku
teraz będącego 1595, mca Januaryi 23 dnia, wy, Teodor a Bohdan Korniłowicze
Przewalscy, mając przy sobie do pomocy przyjaciół swych Jura Zacharczyńskiego a
Illę Czaplica, najechawszy mocno, gwałtem na majątek jej, położony w w-wie
Witebskim, nazywamy Tumiszczowiczami, tamże ją z tego majątku jej i z domu
Tumiszczowskiego gwałtem a upornie ze spokojnego dzierżania wybili i ją
wygnali, a dzieci jej, synów dwóch, Waska i Ławryna, Korniłowiczów
Przewalskich, oraz córkę jej Krystynę Korniłównę, braci i siostrę swą,
uwięziwszy i teraz jeszcze u siebie trzymacie; a majętność jej leżącą i
ruchomą, wszytką od mała do wielka, a to mianowicie, co w kleciech i stajniach,
futro niedźwiedzie, łoszyny, serwet dziesięć, słoniny połeć, latarnię z żelaza
białego, lichtarzy miedzianych dwa, kufer z rzeczami ruchomemi, rusznicę
ptasią, szablę prostą, siodło, kwartę cynową, talerz cynowany, miednicę. ...
koc jeden, pierzyny wezgłowie trzy duże, poduszki dwie małe, kołdrę jedną,
żupan sukna morawskiego szary, skórę jałowiczą, baranich skór trzy, koni
pocztowych dwa, krów dojnych cztery, owiec pięcioro, świń sześcioro, żyta
ćwierci trzydzieści, pszenicy ćwierci trzy, jączmienia ćwierci dwadzieści, owsa
ćwierci czterdzieści, hryki ćwierci dwanaście, kurów dwudziestu siedmiu...
także ludzi osiadłych z ich majętnościami zabrali, majątek jej ze wszystkim tym
sobie przywrócili, a ją z tego majątku, ze spokojnego dzierżania wybili i
wygnali.
W
tym mieni ta ziemianka grodzka województwa Witebskiego mieć od was szkodę
wielką i żal, i chce o tym z wami wszytkimi w sądzie mym grodzkim mówić i tego
na was prawnie dowodzić.”
Tyle mówi pozew. Z dalszego biegu narracji
dowiadujemy się, że bracia – rozbójnicy zwrócili matce po kilku miesiącach
córkę, swą siostrę Krystynę. „Umocowamy” Marii (Maryny) Przewalskiej, Jan
Balcerowicz, domagał się stawienia braci przed sądem, ci jednak nie raczyli
przyjść.
Na dowód swych racji przedstawiła pani
Przewalska sądowi dokument z 4 lutego 1588 roku, z pieczęciami urzędowymi i
podpisami burmistrza Stefana Łuskiny i kniazia Andrzeja Żylińskiego,
potwierdzający jej wyłączne prawo po zgonie męża na majątek Tumiszczowicze. Po
złożeniu przysięgi przez skarżycielkę, że wszystkie jej słowa są prawdziwe sąd
przychylił się do jej żądania, przywracając do „dzierżania i spokojnego
używania” dwór tumiszczowski oraz zarządził uiszczenie wysokiego odszkodowania
przez Teodora i Bohdana Korniłowiczów za zadane straty, jak też za więzienie
dzieci macochy swej Marii Przewalskiej. („Istoriko-juridiczeskije
materiały”..., t. 21, s. 398-406).
20 maja 1598 roku Andrzej Jaroszewicz
Osipowski, pisarz grodzki witebski, wpisał do ksiąg magistratu skargę sądową
ziemianki grodzkiej województwa Witebskiego, pani Zofii Kuzmińskiej, która „żałowała y opowiadała na ziemianina
grodskoho w-wa Witebskoho, Iwana Korniłowicza Perewalskoho, o tom, sztoż dej
wziawszy pered soboj nieprystojnyj umysł, pod czasom rokow sądowych ziemskich,
roku 1598 mca Maja 18 dnia i pered tym roznymi dniami, sam czerez siebia,
zaocznie, pered mnohimi ludźmi dobrymi, szlachtoju odpowiedź i pochwałku na
zdorowie mojo, biełoje gołowy, uczynił, pofalajuczy się, gdzież kolwiek mene
potkawszy i potrafiwszy, bić i na śmierć zabić. Dla kotorych dej takowych
pofałok jego nie jestem bezpieczna zdrowia swojego. Kotoroje dej pofałki gotowa
na jego prawnie dowieść i pokazać...”.
***
Syn Marii i Kornela Przewalskich, Gabryel
pojął za żonę Annę Hozjuszankę, prócz Tomiszczowicz posiadali oni też grunta w
miejscowościach Stajki i Kniażczyn, które zresztą później na okres 10-letni
odsprzedali (1623) mieszczanom, mając najwidoczniej jakieś kłopoty majątkowe.
W dawnym prawie polskim, rozciągającym się także na W. Ks. L., istniał
przepis zabraniający bić nawet własnego sługę. Lecz mało kto zważał na takie
przepisy, duszono się i mordowano nawzajem zawzięcie, a sądy królewskie
pozostawały z reguły zbyt wyrozumiałe w stosunku do anarchizujących warchołów.
(„Akty izdawajemyje”..., t. 1, s. 258-265). O stosunkach, między bracią
szlachtą panujących, może świadczyć zdanie z jednej ze skarg, wniesionych do
magistratu witebskiego. Oto podczas jednego z sąsiedzkich przyjęć „jmść pan Antoni Iwaszkiewicz panią Leonową
Osipowską pierwiey kilka razy pięścią w gembę dał, aż zemby się pokruszyli, a
potym ze wszystkiey mocy jak trącił, aż przez próg do komory wleciała y tam
zemdlała... I tak naczyniwszy hałasu y burdy, z odpowiedzią y pochwałkami, nie
dziękując za ucztę, precz odjechał”. A wszystko dlatego, iż nie przystała
młoda szlachcianka ani na natarczywe prośby, ani na nalegania podochoconego
sąsiada, który nawet, by dopiąć swego w pewnym momencie „porwawszy za obie ręce, poczoł palcy kręcić i łamać”, aż białogłowa
swoją koleją „poczęła gwałtu wołać y
ratunku prosić”...
Mało tego, w tymże dniu młody pan Iwaszkiewicz urządził zasadzkę na
męża Konstancji Osiowskiej, Leona, którego, powracającego do domu z uczty u
sąsiada, „kołem dembowym z tyłu w głowę ze wszystkiey
mocy, okrutnie y niemiłosiernie uderzył, od którego uderzenia od razu na ziemię
upaść musiał”...
A potem już leżącego „różnie bił, tłukł,
mordował; naostatek, gdy tamten ręką się zasłaniał, samą dłoń rozciął, trzy
palcy uciął y wiecznym kaleką uczynił”... Byłby w ogóle zabił, gdyby chłopi
okoliczni nie uratowali. Ojciec zaś Iwaszkiewicza, Mikołaj, zamiast w domu
zganić durnego syna za napad, jeszcze mu wytknął, iż źle zrobił, że nie
pozabijał sąsiadów, gdyż przyjdzie teraz po sądach się włóczyć...
Wydaje się, że przykład zepsucia - jak zawsze – szedł z góry. W lipcu
1589 roku Jeremiasz, patryarcha Konstantynopola, wystosował do Wilna specjalne
pismo, w którym odłączał od cerkwi dwóch biskupów prawosławnych oraz groził
karami innym kapłanom za to, że mają po 2 lub 3 żony i zachowaniem swym sieją
zepsucie i niewiarę wśród ludności. („Akty
otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 21, Petersburg
1851).
Jak w 1592 roku zanotowano w księgach ziemskich województwa brzeskiego,
Mikołaj Sapieha, wojewoda witebski, przez 42 tygodnie (w 1586 roku) więził
szlachcica Mikołaja Oleńskiego, a przy tym kazał go od czasu do czasu „na wzgardę i zelżywość szlachecką” wozić
„w łańcuchach i okowach” z Witebska
do majątku Dobratycze i z powrotem. Sprawa obijała się po sądach (w tym w
Warszawie) ponad 10 lat, a samowola wojewody nie została nawet potępiona. Brali
więc chudopachołki przykład z księży i wielkich panów, demoralizowali się i
rozwydrzali na całego, przybliżając tym upadek własnego państwa. Musiała ta
powszechna zaraza dotknąć i rodzinę zacnych rycerzy Przewalskich. Zło tak się
rozkrzewiło w różnych postaciach, że kraj stanął w obliczu chaosu, a najwyższe
władze usiłowały ostrymi środkami złemu zaradzić.
W 1621 roku hetman W. Ks. Litwy podpisał list o zwalczaniu watah
bandyckich: „Jan Carol Chodkiewicz,
hrabia ze Szkłowa y Myszy na Bychowie, woiewoda Wileński i x-twa Litewskiego, a
... iego kr. mości koronnego, do expedyciey Tureckiey, hetman, comisarz
generalny ziemi Inflantskiey, Derpskiey, Lubeszowski, Wieloński y innych
starosta. Wszem wobec rycerstwu iego kr. mości w-go x-twa Lit., przeciwko
nawalności poganskiey pod regiment moy na Ukrainie zaciągnionym chęci swe y
towarzyskie zaleciwszy. Że się hultaystwo te, którem ia owdzie rozproszył,
idące na łup, hultajów zebrawszy się niemało kopą, swowolnie po państwie iego
kr. mości pana mego miłościwego plondrować zamyślają: przeto, za rozkazaniem
króla pana moiego miłościwego z władzą urzędu swoiego hetmańskiego rozkazuię
koniecznie, abyście wm. ludzy tych swowolnych, którzy się Brukinczykami ozywać
będą, iako na stanowiskach, tak y na każdym miescu, gdzie się iedno z niemi
spotka się, bili, y iako głównego oyczyzny-pospolitey nieprzyiaciela znosili,
inaczey nie czyniąc. Pisan we Lwowie, dwudziestego wtórego Aprila, anno tisiąc
sześćset dwudziestego pierwszego. Jan Karol Chodkiewicz, hetman wielkiego
xięstwa Litewskiego”. („Akty
izdawajemyje”..., t. 3, s. 324-325). W innym liście, wysłanym miesiąc
później, do swych ludzi, stwierdzał hetman, że „nie na to rzecz pospolita żołnierza zaciąga, aby po państwie iego kr.
mości, od kąta do kąta chodząc, statią takową y wydzierki czynili”...
(tamże, s. 326)...
Wydaje się, że w tym czasie jedna z gałęzi rodu Przewalskich
zamieszkała także w okolicach Kraśnego Sioła w województwie mińskim, o czym
świadczy zapis w księgach grodzkich mińskich z 25 kwietnia 1600 roku („Akty izdawajemyje”..., t. 33, s. 151).
***
Nadeszło wreszcie stulecie siedemnaste, świetne, trudne i już tragiczne
dla coraz to bardziej wykrwawiającej się Rzeczypospolitej. Życie powszednie
ludzi wszelako i w dramatycznych czasach biegnie swą zwykłą koleją. W lipcu
1639 roku pani Hanna Przewalska (po mężu Mikityniczowa) napisała list: „Miłościwi panowie burmistrzowie mohilewscy y
wszystka rada. W niebytności małżonka mego, teraz w Wilnie będącego, dano mi na
Paszkowie innotestentia strony zastawy pana małżąka mego, łancużków dwóch
złotych y kowsza srebrnego, przy tym y insze rzeczy; a że sprawa ta
dzisieyszego dnia przed sądem mych mściwych panów, xięcia iegomości przypada,
tedy iako z razu małżonek móy do swey się zastawy przypowiadał y teraz, w
niebytności onego, za małżąka swego przypowiadam się y wszmc one zastawe pod
pierwszą zaręką aresztuię, aby nikomu nie była wydana do okupna y bycia małżąka
mego u sądu głównego trybunalnego, czego ni na kim inszym requirować nie
przydzie, tylko na samych wszmciach, mych msciwych panach. Oddawam się za tym w
łaskę wszmc mych msciwych panów. Za Paszkowa, dnia 26 Julii Anno 1639. Wszmsc
mych msciwych panów życzliwa y rada służyć Hanna Przewalska Mikitiniczowa”
(cyt. według: „Istoriko-juridiczeskije
marieriały”..., t. 9, s. 379-380, Witebsk, 1878).
Chodziło pannie Przewalskiej o to, by zdobyć na powrót należące do niej
rzeczy, które wcześniej jej mąż wypożyczył (lub podarował) Tymoteuszowi
Kozłowi, burmistrzowi mohylewskiemu, nagle a bezpotomnie zmarłemu. Kozieł był
człowiekiem bogatym, po jego śmierci bardzo wiele osób domagało się zwrotu tych
czy innych kosztowności, widocznie złożonych ongiś burmistrzowi na przechowanie
w skarbcu miejskim (jedną z nich była Hanna Przewalska). Sprawa nabrała takich
rumieńców, że musiał się nią zająć sam Władysław IV, który z Wilna wystosował w
tej sprawie specjalny list do magistratu Mohylewa podpisując się osobiście: „Władysław IV, z łaski Bożey, król polski,
wielkie książę litewskie, ruskie, pruskie, żmudzkie, mazowieckie, inflantskie,
a szwedski, gotski, wandalski dziedziczny król, obrany wielki car moskiewski”...
Król kazał nikogo z pośród licznie ex
nihilo powstałych „krewnych” i „wierzycieli” do spadku burmistrzowego nie dopuszczać,
lecz przekazać go do dyspozycji skarbu Rzeczypospolitej. Przeciwko decyzji
królewskiej nie wahała się protestować dzielna pani Przewalska Mikityniczowa...
***
Tymczasem wiele spraw o charakterze
ogólniejszym wydawało się nieźle rozwijać, wpływy cywilizacji łacińskiej na Kresach
Wschodnich umacniał się, postępował rozwój kultury i gospodarki. W połowie XVII
stulecia powołano nową diecezję smoleńską liczącą 12 parafii, która – razem z
żmudzką, łucką i wileńską – stała się przedsionkiem do Wielkiego Księstwa
Moskiewskiego, przez który kolejno zamierzał Rzym sięgnąć „przez Tartarię do Chin”. W szybkim czasie na ruskich terenach W.
Ks. Litewskiego powstało ponad 300 wspaniałych kościołów, 8 kolegiów jezuickich
(w tym – w 1628 – w Smoleńsku), prawie 130 klasztorów. W samym tylko Wilnie (12
tysięcy mieszkańców) funkcjonowały 24 kościoły katolickie i 9 unickich.
Nieoczekiwanie ten konstruktywny proces
rozwojowy został w sposób drastyczny przerwany, a wszystkie jego zdobycze i
osiągnięcia zniweczone. W 1654 roku silne wojsko cara wkroczyło do województwa
połockiego i wzięło szturmem zamek w Newlu. Następnie padła i stolica
województwa. Oddziały polskie, ustępujące ilościowo, mężnie walczyły przeciwko
najeźdźcy. Ale część rozswawolonej szlachty miejscowej – mimo złożonej
przysięgi, nie zważając na uniwersał Janusza Radziwiłła, hetmana W. Ks. L. –
unikała wzięcia udziału w wojnie, powodując się, oczywiście, interesem czysto
merkantylnym. W defetyzmie pogrążone były też inne klasy społeczne. Jeden z
polskich raportów ówczesnych donosił do Warszawy, że miasta grożą jawnym
buntem, inne zaś zdają się na imię carskie... Chłopi zaś modlą się do Boga, by
przyszła Moskwa. (Patrz: „Witebskaja starina”, t. 4, s. 61). Wielu nie
zdawało sobie sprawy z tego, że tyrania moskiewska jest znacznie gorsza niż
swawola polska.
Miasto Bychów pod dowództwem Pawła Sapiehy
przez cały rok broniło się przed wojskami kniazia Łobanowa i Zmiejewa. Dopiero
zdrada kilku osób wewnątrz twierdzy (Ilinicz, Schulz i in.) otworzyła bramy
wynędzniałego, ale bohaterskiego miasta, które zostało natychmiast spalone, a
jego mieszkańcy i obrońcy prawie wszyscy „wyrąbani
mieczem”, jak podaje źródło rosyjskie. W jednym z wymownych zapisów
ówczesnych znajdujemy słowa: „Gdy w roku
1655, msca Augusta 7 dnia, gdy pani Suszczewska, za odbieżeniem mieszkania
swoiego, w woiewódstwie Połockim leżącym, nazywaiące Bielinowszczyznę, uniosszy
zdrowie swoię od nieprzyiaciela,
wiarołomcy Moskala, a zostawszy w pobiegu u pana Dawida Iwaszkiewicza gospodą,
tamże czaty Moskiewskie z różnych mieysc w wielkim xięstwie Litewskim
plądruiący, z zawoiowaniem swym napadszy, ze wszytkiego a wszytkiego,
zmęczywszy i zmordowawszy, obrali, zaledwo tylko, z obrony Pana Naywyższego,
przy zdrowiu części zostawili...” („Istoriko-juridiczeskije
materiały”, t. 25, s. 350).
Działania wojenne, prowadzone z
niesłychanym okrucieństwem i przelewem krwi, ściągnęły ogromne cierpienia i
biedę na ludność cywilną. Jak donosi dokument z 1657 roku: „Ludzie tułali się od tego nieprzyjaciela,
tak od Moskwicina, jako y od Szweda ... iako y od swoich żołnierskich
naiezdników, rabowników y szyszów”...
Po pewnym czasie Rzeczpospolita ponownie
zajęła miasto Bychów, a uczyniły to oddziały ukraińskie, wierne królowi
polskiemu. 17 maja 1659 roku pod Stary Bychów przybył ponownie książę
Łobanow-Rostowskij z dużą ilością wojska. Do miasta wysłano propozycję złożenia
broni. Ale Nieczaj i Wyhowski odrzucili ją, motywując, iż są poddanymi króla
polskiego. Szlachta i kozacy mężnie odpierali krwawe natarcia wroga, który zablokował
miasto, otaczając je ze wszystkich stron wojskiem.
W sytuacji wyjątkowo kłopotliwej znaleźli
się w tym czasie politycy i żołnierze Ukrainy. Jedni z nich pozostali wierni
Rzeczypospolitej, drudzy łudzili się, że znajdą sojusznika w Moskwie. Bohdan
Chmielnicki 8 stycznia 1654 roku poprzysiągł poddaństwo carowi Aleksemu
Michajłowiczowie. Także jego otoczenie w imieniu Ukrainy stwierdzało: „wolim pod cara moskiewskiego”.
W maju 1654 roku car uderzył na
Rzeczpospolitą, ideologicznie motywując swe działania, iż idzie: „na dosaditielej i razoritielej swiatyja
wostocznyja cerkwi greczeskogo zakona, na Polakow”... Wasyli Szeremietiew
(200 tysięcy żołnierzy) palił miasta polsko-białoruskie nad Dźwiną, Aleksy
Trubeckoj (200 tysięcy) pustoszył Województwo Mścisławskie. Obaj mieli do
pomocy 200 tysięcy kozaków pod wodzą Zołotarenki. 1 czerwca padł Newel, 17-go
Połock, 20 lipca wzięto Mścisławl, wkrótce też Dzisnę i Druję. 24 sierpnia
kozacy spustoszyli Mohylew. Na początku września padły Uświaty, Szkłów. Po bohaterskiej
obronie 23 września wyrżnięty został Smoleńsk. Najdłużej trwała obrona
Witebska, najsilniejszego punktu oporu oddziałów polsko-litewsko-białoruskich.
Lecz i on padł wykrwawiony 22 listopada 1654 roku. Wówczas to Aleksy
Michajłowicz dopisał sobie tytuł „hosudara” nie tylko „wsieja Welikija i
Małyja”, ale też i „Biełyja Rusi”. (Tego ostatniego tytułu użyto po raz
pierwszy w aktach rządowych 7 września 1655 roku). Jednym z pierwszych rozkazów
„Najcichszego” cara było: „kościołam nie
być, unitam nie być, żydom nie być i życia żadnego nie mieć”...
Zresztą już od 1641 roku i aż do
pierwszego rozbioru województwa białoruskie były nieustannie pustoszone przez
Moskwę, tak iż ludność ich nie tylko nie wzrastała, lecz ciągle się
zmniejszała. (Patrz: „Trudy Witebskoj
Uczonoj Archiwnoj Komissii”, Witebsk 1910, s. 1-31). Powoli też traciły moc
słowa z „Volumina legum” (t. 4, s.
218): „Siła Rzeczy Pospolitey na zamku
Witebskim należy”.
[Przypomnijmy, że po raz pierwszy Witebsk
wymieniany jest w latopisie z 1021 roku, w ciągu następnych 300 lat ulegał
wpływom potężniejszych książąt połockich. Od 1318 roku ścisłe powiązania z
Litwą, następnie – w składzie Rzeczypospolitej].
Moskwa ciągle wykazywała zakusy na te
ziemie, jak i w ogóle na wszystkie ziemie sąsiadów. Ale łatwo jej tu nie
poszło. Ani arystokracja, ani lud białoruski (używający wówczas samookreślenia:
litewski) nie kwapiły się przejść pod panowanie cara, wręcz odwrotnie, były
zdeklarowanymi panów na Kremlu przeciwnikami. Mimo to, w wyniku działań
wojennych ziemie te przez pewien czas – na swe nieszczęście – trafiały do rąk
carów: Iwana Groźnego (1562-1580) i Alekseja Michajłowicza (1654-1667). Były to
okresy zupełnego prawie wyniszczenia województw połockiego i witebskiego oraz
ich miast.
Liczni Polacy trafiali w trakcie działań
bojowych do niewoli i byli na zawsze odsyłani w głąb Rosji, ogromnie już
wówczas rozszerzonej w kierunku wschodnim. Na przykład wśród „języków”, czyli
jeńców, wziętych do niewoli przez oddziały moskiewskie i kozackie na Ukrainie w
1665 roku znajdowali się: „krakowskiego
powiatu szlachcic Jan Kosciński”, dragoni Pułku Krakowskiego, mieszczanie
miasta Miechowa Andriuszko Włoszewski i Łukaszko Stanisławów. Marcin Kozłowski
zaś sam przeszedł na stronę Moskwy. („Akty
otnosiaszczijesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii,” t. 6, s. 37, 76).
W roku 1665 sejm szlachecki w Grodnie
podjął ważne uchwały mające na celu umocnienie skarbu i obronności
Rzeczypospolitej. Wśród delegatów, których podpis widnieje pod tym dokumentem,
znajduje się również Trojan Strawiński, „podsędek
y poseł powiatu Oszmianskiego”; „Przewalski,
starosta”; Stanisław Ciechanowicz, „łowczy
smoleński, poseł powiatu pińskiego”; Samuel Izydor Suchodolski, „stolnik y poseł woiewództwa Mścisławskiego”;
Andrzej Odlanicki Poczobut, pisarz ziemski, poseł powiatu oszmiańskiego;
Aleksander Sielski, kasztelan gnieźnieński. („Akty izdawajemyje”..., t.
4, Wilno 1870, s. 19-20).
***
2. pokrewieństwa i powinowactwa
Na podstawie danych archiwalnych można
stwierdzić, że w żyłach Mikołaja Przewalskiego płynęła po przodkach m.in. krew
polskich szlachciców: Hościłowiczów (Hościłowskich), Mikityniczów, Mokrzyckich,
Tołpyhów, Wojewódzkich. Z tego względu wydaje się być wskazane skrótowe
przypomnienie niektórych faktów, dotyczących historii tych starożytnych rodzin,
jak też klimatu kulturowego tych miejsc i czasów.
A więc w 1612 roku sąd mohylewski skazał
na śmierć psalmistę cerkwi Przemienienia Pańskiego niejakiego Dziemida
Arciuchowicza, który miast strzec miejsca świętego: „propomniewszy bojaźni bożoje i srogości prawnoje, nabrawszy sie złoje
woli swojeje i złogo umysłu, majuczy od nas, parafian, do toje cerkwi kluczy i
posługujuczy w toj cerkwi czas niemały, w roku tiepieriewniem 1612 mca Aprela z
szostogo na siedmy dzień, to jest z piatnicy na subotu, w toj cerkwi swiatogo
Woskresienja, od nas jemu powieriennoj, złodziejskim obyczajem okno cerkwi
otomknuwszy z toje cerkwi wziął i ukrał ewangeliju, sierebrom oprawnuju,
kielich sriebrenyj zołotistyj, misku srebrnuju, kryż sieriebrom oprawlenyj,
bludcy sieriebrienyje” (ze skargi mieszkańców Mohylewa). Nazajutrz próbował
złodziej rzeczy te sprzedać na rynku miejskim Żydom. Po kilku dniach też został
powieszony na placu ratuszowym.
Przez dłuższy czas w roku 1623 wadził się
ze swymi parafianami o profanację świątyni ojciec Herwazy Hosciłowski, ihumen
mohylewski; wierni zarzucali swemu pasterzowi dokładnie to, co on im: kradzież
i wyprzedaż wyposażenia cerkwi.
Jan Hościłowicz, szlachcic herbowy w 1636
w Witebsku potwierdza „ręką swą” testament Teodora Woyny. („Matieriały i dokumienty izwleczionnyje iz
aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”,
t. 25, s. 164).
W aktach Głównego Trybunału Litewskiego
(rok 1700, nr 329, k. 2240) znajduje się zapis, dotyczący Eleonory
Hościłowskiey. „Przed nami, sędziami
głównemi na trybunał w wielkim xięstwie Litewskim (...) przypadła sprawa
jeymości pani Eleonory Szumiecianki Theodorowey Hościłowskiey, z niewiernemi
żydami starszemi synagog Białoruskich Abrahamem Morduchajewiczem Powzerem –
szkłowskim, Markiem Majerowiczem – mohilewskim, Hirszem Izraelewiczem –
białynickim, Abrahamem Szmoyłowiczem – dombrowieńskim, Chaimem Leybowiczem –
witebskim y wszystkimi żydami bożnic żydowskich Białoruskich” etc.
Szło o niezwrócenie przez Żydów ponad 8
tysięcy złotych długu, mimo osobnego wyroku sądowego w tej sprawie. Żydzi nie
tylko nie zwracali długu, ale i „czynić
odprawy urzędowi bronili i niepostąpili, tak ani summy pomienioney żałującey
aktorce jeymości pani Hościłowskiey (...) nie oddali y niewypłacili. Zaczym
jeymość pani Hościłowska o zniewagę dekretu y sądu głównego trybunalnego, o
sprzeciwięstwo onemu ... obżałowanych zapozwała”...
Były to już czasy, gdy powaga prawa
została istotnie zachwiana, i mało kto traktował je poważnie. Nic dziwnego,
skoro dochodziło do dwu – a nawet trzykrotnych skazań kogoś – powiedzmy - na
śmierć (nie mówiąc o grzywnach), a przestępca wesoło hulał na wolności,
publicznie naigrawając się z dekretów trybunalskich, a nawet decyzji
królewskich. Podobnież było i tym razem, Żydów – dłużników skazano (powtórnie!)
na śmierć, oczywiście, bez żadnych dla nich konsekwencji praktycznych. Ale
odnośny fragment wyroku z 30 czerwca 1700 roku brzmi jednak groźnie: „A tak my, sąd, w tey sprawie jeymości pani
Eleonory Szumacianki Theodorowey Hościłowskiey, bacząc to: iż niewierni żydzi
starsi synagogi Białoruskiey, imionami y przezwiskami zwysz specyfikowani,
będąc o rzecz zwysz wyrażoną przed nas, sąd, zapozwanemi, za pokilkakrotnym
przywoływaniem przed nami do prawa nie stawali, przeto my, sąd, onych, jako
prawu nieposłusznych, na upad w rzeczy wzdajemy, a zatym dekret sądu głównego
trybunalnego w dacie roku przeszłego 1699 (...) ze wszystkim wskazem, w nim
wyrażonym, nienaruszenie przy mocy zachowujemy y utwierdzamy, wskazaney tym
dekretem summy 8890 złotych polskich, przy tym za szkody, nakłady prawne,
noviter specdowane, sześćset zł. (...) na pozwanych niewiernych żydach
starszych y wszytkich żydach synagogi Białoruskiey y na dobrach onych
wszelkich, kamienicach, domach, kramach, handlach, towarach, spławach,
arendach, z wolnym onych aresztowaniem, szkół pieczętowaniem, samych ich y
towarów braniem (...)” Dziewięciu Żydów „za sprzeciwieństwo pomienionemu sądu głównego trybunalnego dekretowi
... na powtórną infamią na gardło, a że się do prawa nie stanowią, na łapanie
żałującey jeymości pani Hościłowskiey wskazujemy”... Wątpliwe wszelako, czy owdowiała szlachcianka potrafiła
„wyłapać” swych niewdzięcznych dłużników, chronionych przez żelazną organizację
kahałów. („Akty izdawajemyje”..., t. 29, s. 256-259).
Gojom tak łatwo zbrodnie nie uchodziły
płazem, sądy królewskie były twarde i bezwzględne, a kara nieuchronna, o ile
przestępca nie potrafił w jakiś sposób ze szponów „justitii” się wyśliznąć. W
jednym z zapisów sądowych czytamy: „1751,
msca Sbra (październik) 14 dnia. W sprawie Iwana Jałowika z Hawryło Buracikiem,
zabóycą y kryminalistą, ponieważ dobrowolnie sam zeznałł się Hawryło Buracik,
że Atroszkę Jałowika, na którego przez tydzień czyhałł, okrutnie siekierą w łeb
ciołł, potym kamieniem dobiłł, – zaczym my, sąd, nie potrzebuiąc dalszych
dowodów, jako in casu evidenti et palpabili, proprioque ore zabóycy confirmato,
inherendo prawu pospolitemu, pomienionego Hawryłę Buracika w rynku Witebskim,
przez mistrza, ściowszy, ściętego czwiertowawszy, czwiercie na palach
rozwieszać nakazuiemy... Termin executji na dzień 18 praesentis determinuiemy”
(„Istoriko-juridiczeskije materiały”,
t. 18, s. 390).
Gdy niejaki Jan Kamiński, mieszczanin
witebski, ukradł bawiąc w Wilnie 100 talarów pewnej Żydówce, skazany został na
100 plag pod pręgierzem i na wieczne wygnanie z Witebska, mimo iż zwrócił już
przedtem pieniądze. Wkrótce zresztą tenże Jan Kazimierz Kamiński ponownie w
Witebsku się zjawił – i to razem z konkubiną – zdążył też okraść niejakiego
pana Daniela Nożyńskiego, za co został wreszcie powieszony, a jego przyjaciółka
otrzymała sto rózeg na placu ratuszowym.
24 marca 1752 roku instygator Witebska
Antoni Pawłowski został na zawsze zwolniony z urzędu, za to, że ludzi
niewinnych obwiniał i oczerniał, „znieważywszy
własne sumnienie swoje y sam urząd”. W sierpniu 1752 roku w Witebsku został
powieszony notoryczny złodziej Aleksy Machanionek, a jego własność oddana Ulfowi
Mendelewiczowi, jednemu z ucierpiałych.
Znowuż wymowny jest następujący wyrok: „1752, msca Augusta 25 dnia. W sprawie Zofij
Pancerney o kazirodstwo y zabóystwo płodu, bez kszttu świętego. ... Ponieważ
ten grzech nieszczęśliwy jestt popełniony z bratem jey stryjecznym rodzonym
Janem Pancernym, y dziewczynę urodzoną bez ksztu świętego samaż Zofia Pancerna
udawiła, - zaczym my, sąd, lub prawo pospolite takowych excessantów żywo
spaleniem karać każe, ex clemęcia jednak judicij pomienioną Zofią Pancerną na
sciencie przód przez mistrza, potym na spalenie wskazuiemy. Jana zaś
Pancernego... bez żadney clemęcij żywo spalić nakazuiemy”. Wyrok wykonano,
przy tym nakazano, że „ciało spalone ma
być za miastem, opodall, dla bezpieczęstwa ognia”. („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 18, s. 390, 405-406).
W tymże roku skazano na ucięcie głowy za
kazirodztwo Fiodora Chodulonka i jego pasierbicę Natalię, którzy zresztą
również udusili spłodzone w ten sposób dziecko.
***
E. A. Kuropatnicki w „Wiadomościach o kleynocie szlacheckim”... (Warszawa 1789, t. I, s.
25-26) podaje, że z „linii Dowszprungowskiey” pochodzą książęta Holszańscy,
Dombrowieccy (z ruska Dubrowieccy), Radziwiłłowie, Gasztołdowie, Ostykowie,
Jałgołdowie, Wiażewscy, Zdanowiczowie, Mieczkowiczowie, Tuszowscy, Komajewscy,
Mikityniczowie. Także rodziny Hreczynów, Woynów, Kierdejów, Siesickich,
Świrskich, Dowmontów, Rukiewiczów, Giedroyciów, Pietkiewiczów, Narbuttów,
Dziewałtowskich, Jurewiczów, Ginwildów, Gimbutów pochodzić mają od tych
brytyjskich przybyszów, którzy, odkąd wylądowali na Żmudzi w XI stuleciu,
zdynamizowali powolnych Bałtów i obojętnych Rusów używając ich jako narzędzia
do wzniesienia rozległego i potężnego Wielkiego Ksiąstwa Litewskiego. A więc z
tych informacji wynikałoby, iż w żyłach M. Przewalskiego płynęła – po
Mikityniczach – krew najstarszego rodu książęcego Litwy, którego losy zresztą
układały się w ciągu wieków bardzo różnie.
Zachował się tekst przywileju królewskiego
z października 1509 roku, wydanego w Wilnie, w którym jednemu z książąt
Mikityniczów, administratorowi dóbr królewskich w Mohylewie i Onikszcie, oraz
jego żonie Teodorze nadano posiadłość Wodwa w powiecie orszańskim („Matieriały i dokumienty izwleczionnyje iz
aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”, t. 24, s. 390-391).
Kniaź oniksztański i birsztański Maciej
Mikitynicz figuruje w jednym z przywilejów królowej polskiej Heleny około roku
1510. („Akty izdawajemyje”..., t. 24,
s. 17). „Kniaź Matfiej Mikitynicz majet
stawić siemdziesiąt diewiać koniej” – postanawiał 1 maja 1528 roku, w
przededniu rozprawy z Moskwą, sejm wileński. („Akty izdawajemyje”..., t. 24, s. 41). O bogactwie tej rodziny
świadczy ilość zbrojnych ludzi, których miał wyekwipować na pospolite ruszenie
pan Matfiej, bo np. kniaź Żyliński wystawiał tylko dwa konie, kniaź Sokoliński
– 23, a
i to wspólnie z bratem, a kniaziowie Iwan i Teodor Druccy razem – cztery konie.
W Mohylewie w roku 1589 niejaki Michał
Mikitynicz, „złoczyńca”, z cerkwi Świętego Spasa „obłupił krzyż, panageę ukradł i sprzedał Żydu Moszejku z Mścisławia”,
a resztę zakopał do piasku. Złodzieja złapano, część zagrabionego dobra
cerkiewnego znaleziono w jego domu. „A za
taki zły uczynek, według prawa Bożego, skazaliśmo go na śmierć, aby był
obwieszon; a nim jeszcze gardło da, skazali jego, aby był męczon... Która
sprawa do ksiąg mieskich mohylewskich sądowych prawa majdeburskiego zapisana
jest”... Dodajmy, że
Mikityniczowie pieczętowali się herbem rodowym Łabędź.
***
Jeśli chodzi o Mokrzyckich herbu Sas, to
byli oni starożytną rodziną polską. Jej protoplasta Jakub Mokrzycki „za zasługi woyskowe, a szczególnie podczas
oblężenia Smoleńska od Nayjaśnieyszego Króla Polskiego Zygmunta III otrzymał w
powiecie Sierpieyskim dobra ziemskie Derewnia Zabrodzka” i inne. W ciągu
XIX wieku szlacheckość tego rodu kilkakrotnie oficjalnie potwierdzana była
przez heroldię wileńską, która wpisała Mokrzyckich do VI klasy Ksiąg
szlacheckich. (CPAH Litwy w Wilnie,
f. 391, z. 1, nr 1299, s. 1–124).
Aleksander i Anna z Żyłków Mokrzyccy w
połowie XVIII wieku byli właścicielami wiosek Małyżyn i Chodce województwa
witebskiego, które nabyli od Bartłomieja i Johanny Bohomolców. Eliasz
Mokrzycki, oszmiański dziekan i kanonik, asessor i konwiktu brzeskiego
sekretarz, w 1799 roku mianowany został prokuratorem duchownym prowincji
brzeskiej. Biskup Jozafat Bułhak pisał: „Za
sekretarza konsystorskiego przewielebnego imści xiędza Eliasza Mokrzyckiego
wybieram, przeznaczam y postanawiam, któren po odbyciu spraw w przypadku
oddalenia się obowiązany jest przez protokolistę wszystkie ułatwiać interessa”.
(„Akty izdawajemyje”..., t. 16,
s.584-586) Jeden z Mokrzyckich był podkomisarzem policji polsko-napoleońskiej w
powiecie borysowskim w 1812 roku (Akty
izdawajemyje..., t. 37, s. 489).
Wywód
Familii Urodzonych Mokrzyckich herbu Sas z 1835 roku podaje, że: „z tej familii pochodzący Jakub Mokrzycki za
zasługi wojskowe, a szczególnie podczas oblężenia Smoleńska od najjaśniejszego
króla polskiego Zygmunta III otrzymał w powiecie sierpiejskim dobra ziemskie Derewnię
Zabrodzką, Koszczycowo, Koniewo i Kuporek zwane z ludźmi i wszelkiemi
przynależnościami, czego (...) dowiódł przywilej tegoż króla 1621 roku.” Tenże
Jakub Mokrzycki miał syna Jakuba, który, ożeniony z Marianną Gromnicką, dał
początek dalszym odgałęzieniom rodu, m.in. na Wileńszczyznę. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
1045, s. 176-177).
Zachowała się prośba do cara o pomoc
materialną Edwarda Mokrzyckiego, asesora kolegialnego w stanie spoczynku, z 27
lipca 1894 roku (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 1, o. 18, z. 29, nr 294, s.
304-307). Dowiadujemy się z dokumentu policyjnego, dołączonego do tej prośby,
że Mokrzycki ma 57 lat; jest urodzony w guberni wileńskiej, zachowanie i styl
życia ma dobre, w godnych potępienia postępkach zauważony nie był. Zajmuje się
hodowlą pszczół w majątku książąt Lubienieckich. Był na służbie państwowej jako
pomocnik nadzorcy zarządu akcyzy Lubelskiej, Radomskiej i Krzemienieckiej
guberni. Ma żonę Kamillę 47 lat, dzieci Władysława 29 lat, córki Helenę i
Zofię, 20 i 16 lat. Mokrzycki miał cierpieć na „zawężenie traktu trawiennego”... I to ostatnie było powodem
zwrócenia się o pomoc materialną do rządu.
***
Wydaje się, że starożytny
białorusko-litewsko-polski ród rycerski Tołpyhów pieczętował się godłem
Jezierza. Jest pewne, że Tołpyhowie (nazwisko od nazwy ryby „tołpycha”) to
starodawna szlachta Wielkiego Księstwa Litewskiego. E. A. Kuropatnicki (1789)
wymienia nazwisko Tołpyhów wśród szlachty polskiej (t. 2, s. 110), ale też nie
nazywa ich herbu. „Tołpycha w
Mścisławskiem” – oto jedyna informacja o tej rodzinie, jaką podaje P.
Małachowski w „Zbiorze nazwisk szlachty”
(Lublin 1805, s. 482).
Pan Niemira Tołpyżyński figuruje w zapisie
z 24 kwietnia 1481 roku jako świadek jednej z transakcji handlowych kniaziów
Michała i Konstantyna Ostrogskich. („Archiwum
Sanguszków”, t. 1, s. 77). Inny Niemira Tołpyżyński, szlachcic wołyński
spod Krzemieńca, wspominany jest przez archiwalia około roku 1549 („Archiwum Sanguszków”, t. 4, s. 97).
Tołpyhowie byli rodziną od dawna znaną na
Witebszczyźnie i Smoleńszczyźnie, jedne gałęzie jej były prawosławne, inne
katolickie. Zachował się testament z 1663 roku, w którym się wspomina niejaką
Katarzynę Tołpyżynę „razem z dziećmi od
Moskwy zabitą”. („Dokumienty i
matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig gubernij Witebskoj i Mogilewskoj”,
t. 24, s. 421). Iwaszko i Hrehor Tołpyhowie, mieszczanie krewscy, figurują w
dekretach królów Zygmunta III, Władysława IV i Jana III w latach 1609-1679. („Akty izdawajemyje”..., t. 13, s. 76-83).
Jan Kocioł, ziemianin z województwa
mścisławskiego, tak opisywał wydarzenia 1654 roku: „Car moskiewski Alexyj Michayłowicz, następując na państwa Jego
królewskiey mości, sam pod Smoleńsk ciągnął, a pode Mścisławl ordynował hetmana
swego kniazia Alexieja Trubeckiego z wielu pułkownikami y woyska do sta
dwudziestu tysięcy, z armatą potężną, z działy, burzącemi granatami... Trubecki
pode Mscisławl podstąpiwszy z woyskiem, ciężkim oblężeniem dokoła otoczywszy,
przez dni cztyry y nocy cztyry tak do zamku jako y do parkanu szturmy
odprawowali, z dział bili, kule wielkie, granaty zawieszając puszczali, gdzie
wielką szkodę w zabiciu w parkanie y w zamku ludzi czynili, szturmy ogniste
dokoła co nocy podprowadzali. Potym miesiąca Julij 22 dnia, na rozswitaniu
zamek y parkan mscisławski przez szturmy y ogień dobywszy, naród wszelaki
szlachecki, mieszczan y żydów, także pospólstwo, wszystkich w pień wyscinali.
Potym odtrąbiwszy, z trupów wywlekając, żywych nalazszy, w połon na Moskwę
zabrali, a skarby wszelakie zabrawszy, zamek y parkan mscisławski y wszytko
miasto ogniem spalili y funditus spustoszyli”... („Akty izdawajemyje”..., t. 34, s. 348-349).
Źródła rosyjskie podają, że w nocy 22
kwietnia 1662 roku oddziały moskiewskie otoczyły majątek Kruta na
Smoleńszczyźnie oraz wzięli do niewoli jego właściciela szlachcica polskiego Piotra
Tołpyhę z synem (tamże, t. 25, s. 438). W jednym z zapisów archiwalnych z
następnego roku czytamy: „1663 Jullja 10
dnia. Na urzędzie grodzkim
mścisławskim (...) Żałował y opowiadał ziemianin jego królewskiey mości
województwa Mscisławskiego, pan Alexander Tołpyha takowym sposobem, iż co w
roku przeszłym 1654 miesiąca Jullja 18 dnia, nieprzyjaciel moskal z wielką
potęgą wojska Moskiewskiego podeszedszy zpod Pskowa pod zamek mscisławski,
ciężkim oblężeniem dokoła otoczywszy, bez przestania szturmy odprawowali, co
dzień y co noc. Jakoż tegoż roku m-ca Jullja 22 dnia, przez szturm y ogień
parkan y zamek mścisławski przez miecz dostawszy, w nim naród wszelaki,
szlachecki, mieszczan y pospólstwa wyścinali a innych w połon na Moskwę
pobrali. A zamek y parkan mscisławski ogniem spalili y do gruntu funditus
spustoszyli. Do którego to Mscisławia na on czas żałujący pan Alexander Tołpyha
jeszcze przed oblężeniem majętność swą ruchomą do Mscisławia sprowadził był,
przy którey majętności tamże były do Mscisławia sprowadzone sprawy w szkatule
wieczyste, na różne majętności przodkom żałującego (nadane), a po nich mu
służące; przywileje książąt ichmościów dziedzicznych mscisławskich nadające
przodkom żałującego majętności Kondratowskie y Krucie za rzeką Wiechrą w w-wie
Mscisławskim leżące y przywileje potwierdzające te dobra od królów ichmościów
polskich; tamże byli sprawy żałującemu służące (...), kwity poborowe, dekrety
wszelakie grodzkie, ziemskie, trybunalskie, assessorskie, a drugich nie
wspomnieć, jak wiele na ten czas we Mścisławiu pod czas tego wysieczenia
poginęło; co dla przyszłego czasu o zginienie tych spraw dał tę protestacyę do
ksiąg grodzkich mścisławskich po ruinie teraźnieyszey Moskiewskiey prosząc, aby
była przyjęta y zapisana, co jest zapisano”...
W 1664 roku po wypędzeniu oddziałów
moskiewskich z województwa mścisławskiego zwrócił się do magistratu jwpan Paweł
Michałowski, który się skarżył na to, że podczas okupacji zginęła nie tylko
jego majętność, ale i „niebożczyca
rodzicielka moja, pani Tołpeżanka Pawłowa Michałowska” („Istoriko-juridiczeskije materiały”...,
t. 25, s. 477).
Spędziwszy dwa lata w więzieniu wrócił
Piotr Tołpyha do domu. Ale się tu dowiedział, że podczas jego nieobecności
rodzony brat jego Janusz, wraz z trzema swymi synami, a z poduszczenia żony
Anny, zagarnął cały jego majątek, nawet chłopów poddanych spędził do swej w
sąsiedztwie będącej posiadłości. (tamże, t. 25, s. 471). Musiał się w końcu tą
sprawą zająć magistrat m. Mścisławia. W odnośnym przekazie archiwalnym czytamy:
„1664, Apryla 12. Żałował y opowiadał ziemianin króla
jegomości województwa Mscisławskiego pan Piotr Tołpyha na ziemian jego
królewskiey mości tegoż w-wa Mscisławskiego pana Jarosza Tołpyhę y małżonkę
onego panię Annę Woroncównę Jaroszową Tołpyżynę y synów ich Filimona y
Tymoteusza Tołpyhów, y pana Aleksandra Tołpyhę y małżonkę onego panię Annę
Szenienickównę Aleksandrową Tołpyżynę o to y takim sposobem, iż gdy w roku
przeszłym 1662, m-ca Apryla 23 dnia, nieprzyjaciel moskiewski, napawszy w nocy
na majętność żałującego, nazwaną Kruta, w województwie Mscisławskim leżącą,
samego pana Tołpyhę z jednym synem wziowszy, do Smoleńska do turmy
zaprowadzili, tedy pan Jarosz y pan Aleksander Tołpyhowie, za spólną radą y
namową małżonek y synów swoich, uczyniwszy się opiekunami pozostałego drugiego
syna żałującego, dziecięcia małego, nazwanego Kuzmy, zboże różne żałującego, w
jamach na Krutey w schowaniu będące, mianowicie żyta ćwierci dwadzieścia z
plewami (...), w drugiey jamie było pszenicy y owsa pospołu pomieszanego
ćwierci trzydzieścia (...), w trzeciey jamie jęczmieniu ćwierci dziesięć (...),
w czwartey grochu ćwierć jedna (...), żyta znowu w polu posianego było ćwierci
sześć (...). To całe zboże między sobą rozebrali a od dziecięcia pomienionego
babę odegnawszy, która jego pilnowała, z głodu pod płotem w niedziel sześć
umorzyli. Półstawek spuściwszy, rybę wyłowili y naczynia różnego, co było w nim
od Moskwy pochowanego, lemieszów troje (...), kos cztery, świdry dwa wielkie y
barć kupioną wybrali; ulów samych bez pszczół dwadzieścia do domów swoich
poprzewozili. Poddanych żałującego dwóch, w siole Kruta mieszkających, zboże im
odebrawszy, wygnali y izby ich do swych dworów w siole Kondratowskim, w w-wie
Mscisławskim leżącym, stojących przewieźli. A dworną izbę nową, która
żałującego kosztowała złotych dwadzieścia półtrzecia, sprzedali y inszych szkód
nie mało poczynili. Które zboże, naczynie gospodarskie y insze rzeczy wysz
pomienione między sobą podzieliwszy, na pożytek swój obrócili.
O to
wszystko, jako o umorzenie syna, zabranie zboża y inszych rzeczy a spustoszenie
majętności przed należnym sądem chcąc żałujący z pany Tołpyhami prawnie czynić
i szkód sobie od nich poczynionych prawnie dochodzić, te opowiadanie swoje, jak
Bóg z turmy smoleńskiey w roku teraźnieyszym 1664 wyniósł, do xiąg grodzkich
mscisławskich dał, co jest zapisane”... („Akty izdawajemyje”..., t. 34, s. 337-338)
W tymże dniu tenże pan Piotr Tołpyha
złożył inne podanie do sądu grodzkiego mscisławskiego, w którym pisał: „Gdy w roku 1654 nieprzyjaciel moskiewski w
granice wielkiego xięstwa Litewskiego wtargnął, obywatele województwa
Mscisławskiego, dość czyniąc uchwale braterskiey, aby wszyscy jednostaynie przy
zamku mścisławskim zostawali, a do tego chcąc zdrowie swe od nieprzyjaciela
wcale zachować, ze wszystką majętnością ruchomą y z sprawami do zamku zjeżdżali
się, gdzie y żałujący, też dość czyniąc powinności, z majętnością swą ruchomą
do zamku wjechał. Który gdy kniaź Trubieckij woyski wielkiemi oblegszy,
szturmem dobył y w nim będącą szlachtę y różnych ludzi nie mało posiekł y
majętności ruchome do zamku wwiezione rozszarpał, tamże y sprawy żałującego w
skrzyni będące, nie wiadomo jeżeli ich spalono, abo zewszystkim wzięto”... Zawiadamiał
pan Tołpyha sąd o różnych papierach i obligach, mających charakter zobowiązań
gospodarczych, mając na celu odzyskanie zrujnowanych przez najeźdźców
posiadłości. („Akty izdawajemyje”...,
t. 34, s. 338-339).
W następnym stuleciu wzmianki w zapisach
urzędowych o reprezentantach tego rodu były sporadyczne, dowiadujemy się z tych
skąpych danych np. że Józef Tołpyha był szlachcicem spod Mścisławia około 1786
roku („Akty izdawajemyje”..., t. 11,
s. 77). Być może oszczędność tych wzmianek wynika m.in. stąd, że Tołpyhowie
rzadko wchodzili w konflikt z prawem.
***
I wreszcie Wojewódzcy, herbu Abdank, to
starodawny ród polski z Podlasia, dość wcześnie, bo w pierwszej połowie XVII
wieku, zadomowiony już także na Mińszczyźnie, Smoleńszczyźnie, Wileńszczyźnie i
Grodzieńszczyźnie.
Na Cmentarzu Bernardyńskim w Wilnie
zbiorowy grób rodu Wojewódzkich kryje prochy Chryzostoma, Amelii, Maksymiliana,
Julii, Zygmunta i Wandy, których imiona wybite są na pomniku z granitu.
Bartłomiej Wojewódzki (Bartholomeo de
Voyevotky), notariusz mielnicki, figuruje w zapisie do ksiąg ziemskiego sądu
drohiczyńskiego z dnia 27 maja 1553 roku („Akty
izdawajemyje”..., t. 33, s. 32). „Stanisłaus
Woyewodzky, nobilis”, figuruje w styczniu 1569 roku w aktach ziemskich
chełmskich jako świadek w sprawie sądowej o najazd na dom władyki w Białympolu.
(„Akty izdawajemyje”..., t. 19, s.
142).
Jesienią 1654 roku załoga miasta Smoleńska
pod dowództwem Filipa Kazimierza Obuchowicza mężnie broniła się przed
kilkunastokrotnie liczniejszym oddziałem rosyjskim, zadając nieprzyjacielowi
dotkliwe straty. Dopiero po tym, gdy wznieciony pożar strawił miasto, a mury
obronne wysadzono w powietrze eksplozjami beczek z prochem, „gotowi będąc do ostatniey krwi bronić się,
musielichmy tandem volentes nolentes deserere arcem oppugnatori, który
tormentis totaliter menia nostra zrujnował”... Wśród obrońców miasta
wymieniają źródła ówczesne Jana Wojewódzkiego, sędziego ziemskiego
smoleńskiego; Jakuba Stanisława Wojewódzkiego, kanonika smoleńskiego,
proboszcza bielskiego; Władysława Wiktoryna Glinkę; Wojciecha Trębickiego i
innych.
Jedna z gałęzi Wojewódzkich w 1668 roku
przeszła na prawosławie i przyjęła poddaństwo rosyjskie. (Por. Bobrinskij, cz.
2, s. 83). W fundamentalnym dziele genealogicznym „Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskoj Impierii” (t.
7, s. 50) czytamy: „Familia Wojewódzkich
(Wojewodskich); Jan Wojewódzki w 1621 roku od Króla Polskiego Zygmunta
obdarzony wsiami. Potomkowie tego rodu Wojewódzcy, po przyłączeniu miasta
Smoleńska pod Państwo Rossyjskie, znajdowali się na różnych rangach (...)”.
Jan Wojewódzki był sędzią ziemskim
smoleńskim około 1667 („Akty izdawajemyje”...,
t. 34, s. 436). Paweł Jan Wojewódzki był w swoim czasie znanym filozofem i
teologiem, w latach 1669 i 1682 wydał w Krakowie parę ksiąg uczonych. Jeremi
Kazimierz Wojewódzki, podczaszy czernihowski, był komisarzem królewskim do
ustalenia granic z Turcją i Moskwą.
W 1721 roku w Rzeczycy pracował ksiądz Jan
Antoni Wojewódzki. („Akty izdawajemyje”...,
t. 2, s. 90-91). Od 1743 roku Wojewódzcy byli spokrewnieni m.in. z zacnym
starożytnym rodem rycerskim, od XIII stulecia gnieżdżącym się na Podlasiu panów
z Jaruzel Jaruzelskich herbu Ślepowron. (Por. A. Włodarczyk, „Ród Jaruzelskich herbu Ślepowron”,
Warszawa 1926, s. 29).
Według „Regestru szlachty czynszowej i okolicznej powiatu Borysowskiego” z
roku 1812 we wsi Łykowce mieszkał pan Stefan Wojewódzki. („Akty izdawajemyje”..., t. 37, s. 309). Także w wielu innych
dzielnicach dawnej Rzeczypospolitej spotykano odgałęzienia tego prężnego rodu
rycerskiego. Piotr Wojewódzki był nauczycielem języka niemieckiego w Gimnazjum
Podolskim w Winnicy w roku szkolnym 1822/23. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z.
1, nr 26, s. 19).
9 grudnia 1831 roku senat i rektor
Wszechnicy Wileńskiej wydali dyplom, w którym czytamy: „Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum
Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Hilarius Petri
filius Wojewódzki, studiorum curriculo in Gymnasio Vinnicensi emenso, in Civium
hujus Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in
Ordine Professorum Ethico-politicarum Juri tum Romano, tum Criminali veterum et
recentiorum gentium, tum Patrio, tum Ecclesiastico, Oeconomiae publicae,
Historiae universali et Statisticae generali, Statisticae Rossici Imperii et
Diplomatiae, nec non Rhetoricae et Poesi, Litteraturae Rossicae et Linguae
Latinae, spatio trium annorum multam et assiduam operam dederit, atque in
examinibus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit,
(...)
Nos proinde, ea, qua pollemus,
auctoritate, eumdem Hilarium Wojewódzki Candidatum in Facultate Juridica
renuntiamus et declaramus, atque X-ae Civium Classi adscriptum, cunctis juribus
atque commodis huic loco et ordini propriis, eumdem gaudere testamur. In cujus
rei fidem Litteras has Patentes Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis
sigillo munitas subscripsimus”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 838, s. 123).
„Genealogia
rodu Wojewódzkich” z roku 1834 wyprowadza tę rodzinę od Stanisława
Wojewódzkiego, który w 1672 roku od króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego
otrzymał nadania ziemskie, a z żony Heleny Nowickiej miał synów Andrzeja,
Jakuba, Bogusława i Michała. Wnukowie jego Bonifacy i Dominik w sumie spłodzili
siedmiu dalszych potomków: Ryszarda, Juliana, Marcelego, Dominika, Tadeusza,
Antoniego i Leona. Z tych zaś tylko Marceli i Dominik mieli potomków; pierwszy
– sześciu, drugi trzech. (CPAH Litwy w
Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1172, s. 1-155).
„Wywód
Familii Urodzonych Woyewódzkich vel Wojewódzkich herbu Abdank” z 1835 roku podaje, że: „ta familia od dawnych wieków, szczycąc się
dostojnością dworzańską, używała wszelkich praw i przywilejów temu stanowi
właściwych, posiadała dobra ziemskie dworzańskie i piastowała rozmaite urzęda.
Przodek tej familii Wojciech Pawłowicz Wojewódzki jako aktualny szlachcic
posiadał sukcesyjne dobra ziemne dworzańskie Okmiany w powiecie wiłkomierskim
położone i one zamienił na podobneż dobra Jagminy i Piadele w powiecie
kowieńskim położone” (około roku 1632). „(...) Jakowe dobra Jagminy Piadele prawem naturalnej sukcesji dostały
się we władanie synom jego Stanisławowi, Jerzemu i Aleksandrowi Wojewódzkim.
(...) Aleksander Wojewódzki zostawił po sobie syna Rafała, który oprócz dóbr
wieczystych Jagmin i Piadel posiadał inne dobra, Darwidyszki zwane, a zawarłszy
szlubne związki z urodzoną Konstancyą Satkiewiczówną z nią wydał na świat synów
siedmiu: Zygmunta, Macieja, Józefa, Stanisława, Stefana i Jana” (około lat
1750-1770). (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 1, nr 1051, s. 109-112).
W 1841 roku Donat Bazyli Wojewódzki,
zamieszkały w majątku Engelhardtów Girwiszkach powiatu dyneburskiego, prosił heroldię
wileńską o potwierdzenie swego szlachectwa. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1627, s. 101).
„Księga
szlachty klasy 2 powiatu oszmiańskiego” z roku 1844 wymienia między innymi
Marcelego Bonifacego Wojewódzkiego, guberńskiego sekretarza, jego żonę
Małgorzatę z Kuncewiczów oraz synów Herkuliana, Hilarego, Władysława,
Tertuliana, Antoniego, jak też córki Hortenzję, Malwinę, Amelię, Konstancję.
Byli oni posiadaczami dóbr Karłowszczyzna. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 427, s. 5).
Siedząca na Wileńszczyźnie gałąź
Wojewódzkich (CPAH Litwy w Wilnie, f.
391, z. 5, nr 748) także używała herbu Abdank, wywodziła się z powiatu
lidzkiego, gdzie miała w posiadaniu majątek Dejnarowszczyznę (wsie
Kochanowszczyznę i Płotki) oraz wsie Kapłuny i Glinkowicze. Za protoplastę
gałęzi uważano również wymienionego powyżej Stanisława Wojewódzkiego, który
otrzymał od króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego Dejnarowszczyznę za zasługi
wojenne. Miał on czterech synów (Andrzej, Michał, Bogusław, Jakub), a z nich
trzech wnuków (Antoni, Dominik, Bonifacy). I kolejno, o ile Antoni zmarł
bezdzietnie, to Dominik miał dwóch synów (Antoni, Leoncjusz), a Bonifacy pięciu
(Julian, Marceli, Ryszard, Dominik, Tadeusz). W XIX stuleciu heroldia
odnotowała jako szlachciców Ignacego, Herkulana, Hilarego, Władysława, Rafała i
Agatona Wojewódzkich. Należała ta rodzina do dość zamożnej szlachty polskiej,
jej przedstawiciele zajmowali nieraz eksponowane posady w wojskowości,
skarbowości, administracji na ziemiach dzisiejszej Białorusi. Za małżonki
miewali m.in. przedstawicielki takich rodzin jak Kuncewiczowie, Nowiccy.
„Herbarz
rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego” (cz. II, s. 119-120, Warszawa
1853) podaje: „Wojewódzcy, Kazimierz w
roku 1719 sprawował urząd burgrabiego ziemskiego poznańskiego. Piotr w roku
1731 nominacyę na urząd podstolego smoleńskiego pozyskał. Tenże sam Piotr w
roku 1750 dobra Wojewódki-Panki i Nagórne, w Ziemi Drohickiej położone, ustąpił
synowi swemu Pawłowi. Andrzej w roku 1769 urząd komornika ziemskiego liwskiego
sprawował. Antoni Franciszek, burgrabia grodzki drohicki, w roku 1792 wieś
dziedziczną Sosnowę w Ziemi Liwskiej leżącą sprzedawał”.
Akta grodzieńskiego zarządu gubernialnego
w dniu 2 sierpnia 1866 roku wymieniają nazwisko Wojewódzkiego, kolegialnego
asesora, skarbnika tegoż zarządu. (CPAH
Białorusi w Grodnie, f. 2, z. 38, nr 650, s. 124-127).
Gdy w 1875 roku wileńska heroldia po raz
któryś z rzędu sprawdzała na rozkaz z Petersburga prawdziwość szlacheckości
rodu Wojewódzkich, rodzina ta przedstawiła do jej dyspozycji aż 43 dokumenty tę
autentyczność potwierdzające. Najstarszym był „list zaręczny” z 1672 roku „Michała z Bożey łaski Króla Polskiego”
etc. nadany urodzonej Helenie Nowickiej Stanisławowej Wojewódzkiej i synom jej
Andrzejowi, Jakubowi, Bogusławowi i Michałowi Wojewódzkim, w którym monarcha
deklarował m.in.: „pomienioną Wojewódzką
y synów jey w protectią Naszą bierzemy y tym listem zaręcznym zdrowie ich
warujemy y ubezpieczamy”... Dokument ten musiał być wydany w obliczu faktu,
że Stanisław Karol Abramowicz, starosta butlakowski oraz Stefan Abramowicz,
jego krewny, najeżdżali na dom Wojewódzkich po śmierci gospodarza i
terroryzowali tę rodzinę.
Oczywiście, pochodzenie tego rodu jest o
wiele dawniejsze, lecz, jak się wydaje, jednym z ich gniazd ojczystych był
powiat lidzki, m.in. wieś Dejnarowo. (CPAH
Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr
240). 11 lutego 1860 roku do części pierwszej ksiąg szlacheckich Guberni
Podolskiej wpisano Ignacego Jakuba Wojewódzkiego z synami: Maciejem
Aureliuszem, Kajetanem; wnukami: Piotrem Pawłem, Janem, Markiem Ludwikiem. („Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju
rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii”, Kamieniec-Podolsk 1897, s. 20).
Jedna z gałęzi Wojewódzkich zrobiła wielką
karierę. Pod koniec XIX wieku Mikołaj Wojewódzki (żonaty z baronówną Steinheil)
był tajnym radcą dworu, jegermajstrem Jego Cesarskiej Mości, kierownikiem
osobistej Kancelarii Cesarza Rosji. (N. Szaposznikow, „Heraldica”, t. 1, Petersburg 1900, s. 194).
***
Na podstawie przytoczonych powyżej
informacji zaczerpniętych z dawnych przekazów archiwalnych można przypuszczać,
że Mikołaj Przewalski, człowiek obdarzony wybitną inteligencją i niepospolitymi
cechami charakteru, w dużym stopniu odziedziczył swe „predyspozycje do
wielkości” po zacnych przodkach, zarówno po mieczu, jak i po kądzieli.
Philippe Meyer („Złudzenie konieczne”, Warszawa 1998, s. 53-80) na podstawie analizy
licznych badań dochodzi bowiem do wniosku, że inteligencja oraz stereotypy
zachowań są „z całą pewnością
przekazywane genetycznie”, choć ważną rolę w rozwoju i ujawnianiu
skłonności dziedzicznych odgrywają warunki środowiskowe. Takie jednak cechy jak
inteligencja, alkoholizm, homoseksualizm, agresywność, emocjonalność,
pobudliwość, skłonność do depresji, pesymizm lub optymizm, skłonność do wyboru
określonego zawodu lub określonej formy spędzania wolnego czasu – są w dwóch
trzecich determinowane biologicznie na drodze dziedziczenia, a tylko w jednej
trzeciej zależą od uwarunkowań środowiskowych i wychowawczych.
Oczywiście, ma też rację profesor Luxenburger, gdy pisze, iż „Vererbung ist nicht „Schicksal”, sondern
„drohendes Schicksal” – „Dziedziczenie
nie jest „losem”, lecz „grożącym losem”. Wszelako potencjał „losu
grożącego” bardzo często się „wyładowuje” w postaci konkretnych cech
osobowościowych, zarówno negatywnych, jak i pozytywnych.
***
Początek XVIII stulecia, podobnie zresztą
jak koniec, był dla Rzeczypospolitej fatalny. Państwo było zgniłe,
zdemoralizowane, pogrążone w niemocy. Kto chciał, bez żadnej przeszkody mógł tu
przyjść, narozrabiać i pójść sobie. Szczególnie dostawało się Kresom. We
wrześniu 1708 roku kapitan Sołowjow na czele 500 Kozaków i Kałmuków spalił
doszczętnie Witebsk. Wówczas też zgorzało wiele ksiąg grodzkich,
przechowywanych w Cerkwi Błagowieszczeńskiej.
Szlachcic tameczny Włodzimierz Czarnowski
skarżył się w magistracie witebskim: „W
roku 1708 msca Septembra 28 snia incursia Moskiewska nastąpiła; zamki, miasta
poboczne, niektóre dwory szlacheckie popaliła y bez żadney folgi, na kogo mogli
napaść, rabowali. Co całemu woiewództwu wiadomo, jak wielkie uciemiężenie od
Moskwy ubodzy ludzie ponieśli. Żałuiącemu nie przepuścili (...),
niespodziewanie napadszy, co mogli we dworze z fant, zboża, srebra, cyny,
skrzynie poodbijali y wszystko zabrali; gumno ze zbożem spalili”. etc.
Zaiste prawdą jest, że dobry sąsiad to
błogosławieństwo, zły zaś – kara Boża. Niestety, sąsiadów się nie wybiera, ich
się po prostu ma, jak rodziców, jak dzieci, jak rodaków, jak samego siebie,
wreszcie. Na takim to więc niespokojnym pograniczu bytowali w XVIII wieku nadal
panowie Przewalscy. Z tamtego okresu zachowało się o nich niemało danych, które
udało się nam wyłapać z przekazów archiwalnych. Na przykład, zachował się odpis
testamentu Teodory Janowej Przewalskiej, jednej z antenatek wielkiego
podróżnika, pochodzącej z rodziny Bujewiczów (Bujewskich) z roku 1713. Nazwisko
Przewalskich użyte jest w tym dokumencie w formie miejscowej, (biało)ruskiej:
Perewalski. Oto dokument te w całości:
„Roku 1713, msca Augusta 3 dnia.
Na urzędzie jego królewskiey mości Witebskim etc. comparens
personaliter, jm pan Jan Perewalski ten testament z rzeczą, w nim wyrażoną, ad
acta grodu Witebskiego podał, w te słowa pisany: W imię Oyca y Syna y Ducha
Świętego. Niech się stanie wola Jego święta ku wieczney pamięci. Amen. Za to
Panu Bogu y Matce Przenayświętszey dzięki czynię, że mię Pan Bóg zachował w
wierze świętey Rzymskiey katholickiey aż do ostatniego punktu życia moiego.
Ciało moie grzeszne z ziemi stworzone y ziemi oddane być ma. Dusza moia
grzeszna Bogu Oycu y Synowi Jego, Matce Przenayświętszey w ręce polecam. Nie
pamiętając na moje wszelkie występki na tym świecie, z ułomności kiedym kolwiek
Majestat Boski obraziła, jako miłosierdzia pełen y łaski nieprzebraney, aby do
chwały Swojey Świętey duszę moją grzeszną przyjąć raczył, o to Majestat Boga
mego błagam. Przeto ja, Theodora Bujewiczówna Wyżłacińska Janowa Perewalska,
ziemianka jego królewskiey mości województwa Witebskiego, leżąca, czynię
wiadomo y jawnie zeznawam tę ostatnią wolą moją testamentową, komu by o tym
teraznieyszego y napotym będącego wieku ludziom wiedzieć należało, iż ja, będąc
przy zmysłach y reflexij należytey, z dobrey woli mojey, a nie z przymusu
żadnego, idąc na tamten świat z okazyji zbicia, morderstwa, ciężarną, będąca z
rąk pana Michała Dederki y samey jeymości pani Anny Bujewiczówny Wyżłacińskiey
Michałowey Dederczyney, małżonków, siostry mojey rodzoney, tak też szwagra
mojego, z których rąk z tym światem pożegnałam się, miłego małżonka mego o to
proszę, aby ciało moje grzeszne do cerkwi Bujewa Wyżłacina, gdzie rodzice moje
leżą, tamże y mnie położyłł, miłego małżonka o to proszę, tak też y złotych
dziesięć do tey cerkwi, nic nie odwlekając, oddał. Po dobrodziejach rodzicach
moich, nam czterem siostrom successive majętność spadłą, nic nie winną y nie
pienną y ni pierwszym, ani poślednieyszym prawem nikomu nie zawiedzioną,
długami żadnemi nie obciążoną, my, jako aktorki successorki tey to majętności,
nazywającey Bujewo, w w-wie Witebskim leżącey, działł między sobą uczynili
zgodnie.
Na moją osobę czwarta część tey to majętności, wysz mianowaney, od tey
majętności Kliszew z poddanym y ze wszystkiemi przynależnościami, jako w prawie
wyrażono, mnie się dostało. Z miłości mojey ku miłemu małżąkowi, uznawając
wszelkie poszanowanie, na czwartey części złotych dwieście zapisuję y dożywocie
sobie ma mieć spokoyne na tey czwartey części, nikt a nikt o to turbować nie
powinien małżonka mego; y syn móy Michał, spłodzony z małżonkiem moim, jeśliby
go Pan Bóg zachował na tym świecie, nie ma czynić praepedyctij oycu swemu, a małżonkowi
memu, aż do śmierci, którego y oyciec, będąc rodzony, krzywdy nie zachce.
Ruchomość moja wszelka, którakolwiek zostanie, y pościel, z bydła rogatego y
nierogatego, z zboża różnego, wszytko a wszytko miłemu małżonkowie memu
wiecznemi czasy zapisuję. A jeśliby Pan Bóg syna mego Michała z tego świata
zabrał po śmierci męża mego, za oddaniem złotych dwieście komu będzie legował,
mają dwieście złotych oddać siostry dwie, jeymć pani Jędrzejowa Pachcińska y
jmć pani Marcyanowa Szlachcina, possessorkami y aktorkami zostawać mają, a jmć
pani Michałowa Dederczyna do tego interessować się nie powinna czwartey części
mojey, wysz namienioney. A jeśliby ktokolwiek chciał być sprzeczny ostatniey
woli mojey testamentowey, na sąd straszny Pański zapozywam.
Żegnam miłego małżonka mego, w czymkolwiek naprzykrzyła się od pożycia
naszego, aby mnie wybaczyć raczył, a samego w opiekę Panu Bogu y Matce
Przenayświętszey oddaję. Żegnam syna mego Michała, którego Panu Bogu polecam y
moje błogosławieństwo macierzyńskie wlewam. Proszę o to miłego małżonka mego,
aby onego należycie prowidował. Żegnam siostrę moją Macyannę Pachcińską y Zophą
Szlachcinę, tak też y szwagrów obudwuch moich; jeśliby w czym uraziła, proszę,
aby wybaczyć raczyli. Żegnam panią Dederczynę y pana Dederkę, z których rąk na
tamten świat idę, odpuszczam według powinności chrześcijańskiey, a na dobrey
woli męża mego zostawać ma. Żegnam wszystkich krewnych, przyjaciół, sąsiadów
bliskich y dalekich, jeśli kiedykolwiek uraziła, aby mnie odpuścić raczyli,
usilnie o to proszę. Do ostatniey woli mojey testamentowey ichmw panów
przyjaciół ustnie y oczewisto za pieczętarzów uprosiłam.
Pisan w Kliszewie, roku 1713, mca Julij 20 dnia. U tego testamentu,
przy pieczęci, podpisy rąk temi słowy: ...Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz
od osoby, wysz mianowaney, od jmści pani Teodory Bujewiczówny Janowey
Perewalskiey, jako pisma nieumiejętney, ręką mą podpisuję Mikołay Falkowski do
tego testamentu. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz do tego testamentu od
osoby, wyż wyrażoney, podpisuję się Adam Strzemeski. Ustnie y oczewisto
proszony pieczętarz od osoby, wysz wyrażoney, podpisuję się do tego testamentu
Piotr Budkiewicz. Ustnie y oczewisto proszony pieczętarz od osoby, wysz
wyrażoney, podpisuję się Bazyli Zdan Puszkin. Będąc przytomnym, do tego
testamentu rękę swoję podpisuję Jozeph Szydłowski, jenerał jego królewskiey
mości województwa Witebskiego. Który to testament, za podaniem oczewistym do
act przez osobę, wysz wyrażoną, jest do xiąg grodzkich Witebskich przyjęty y
wpisany”. („Istoriko-juridiczeskije materiały”...,
t. 21, Witebsk 1891, s. 144-147).
Sąsiadami Przewalskich w tym czasie byli
Tchórzewscy, Łuskinowie, Szczurowie, Osipowscy, szlachta polska, z którymi siłą
rzeczy często kojarzono dobrosąsiedzkie małżeństwa, spokrewniano się i
spowinowacano.
12 lutego 1716 roku spisany został
testament ziemianina witebskiego Hrehorego (syna Stanisława) Januszkowskiego, w
którym odchodzący z tego świata wspomina m.in. „Dziatki moie miłe, to iest, panną Dorotę, bywszą Jakubową Osipowską,
która teraz za jegomością panem Janem Przewalskim”... („Istoriko-juridiczeskije matieriały.”..,
t. 23, s. 134).
W księgach aktykacyjnych witebskiego sądu
ziemskiego za lata 1753-1756 (nr 60/125) znajduje się „Aktt inwentarza ichmościom panom Przewalskim małłżonkom służącego od
ichmościów panów Słuszyńskiey y Bohomolca daneg”o. Jest to poświadczony
przez świadków opis majątku Krasynie (z 15 stycznia 1754 roku) należącego do
Franciszka y Marianny z Mokrzyckich Przewalskich. Głosi on:
„Inwentarz
przy prawie zastawnym od nas niżey wyrażonych ichmościom panom Franciszkowi y
Maryannie z Mokrzyckich Przewalskim, małżąkom, w roku 1753, miesiąca Apryla 23
dany”.
Andrey
Maciuszow pryhonu męskiego w każdy tydzień dni sześć, białygłowskiego dni pięć,
czynszu płaci talarów bitych sześć.
Pilip takoż
męskiego dni sześć, białygłowskiego dni pięć, czynszu płaci talarów bitych
sześć.
Fiecko
męskiego dni sześć, białygłowskiego dni pięć, płaci talarów sześć.
Karpusza
służy pryhonu męskiego dni sześć, białygłowskiego pięć, czynszu talarów sześć.
Dawyd służy
pryhonu męskiego dni sześć, białygłowskiego pięć, płaci czynszu talarów bitych
cztery.
Waśka służy
pryhonu męskiego dni cztyry, białygłowskiego dni trzy, płaci czynszu talarów
bitych dwa.”
I to wszystko. Majątek składał się tylko z
sześciu dymów, lecz pańszczyzna wynosiła 5-6 dni tygodniowo. Pewnych szczegółów
o stosunkach wzajemnych dworu z chłopami dostarcza dalszy fragment inwentarza.
„Powinności tych poddanych gotowemi pieniędzmi mają poddani wnieść
ichmościom panom Przewalskim złotych trzysta, pryhonu tak zasłużyć, jako się w
tabeli wyraża, ale takową porą jak do Krasyn wychodzili y teraz mają chodzić.
Uroki mają tymże zwyczajem zarabiać jak y w Krasynach, także y zhony, ale za te
dni, których zhony y uroki będą, pryhonu nie mają odsługiwać. Mężczyzna z czym
potrzeba będzie kazała, z koniem czy piechotą, ma służyć według postanowionych
dni, a białogłowa także z czym dwór każe. Na bronowanie który ma jednego konia,
ten z jednym ma jeździć, a który więcey ma koni, ten z parą ma bronować.
Budynki, które ichmościom upodobają się, w tym mają mieszkać y według
upodobania swego opatrywać, a których ichmościowie niechcą opatrywać, te do nas
aktorów rezerwują się.”
Te wymowne przepisy komentarza nie
wymagają. Dokument kończy się fragmentem: „U
tego inwentarza podpisy rąk tak samych aktorów, jako y ichmościów panów
pieczętarzów his expressis: Krystyna Głuszyńska, podstolina wołkowyska, Xawery
Bohomolec, pisarz grodzki województwa Witebskiego. Ustnie y oczewisto proszony
pieczętarz do tego inwentarza podług prawa danego od jeymości pani Krystyny
Głuszyńskiey, podstoliny wołkowyskiey, także od jegomości pana Xawerego
Bohomolca ichmościom panom Franciszkowi y Maryannie Przewalskim małżonkom
podług prawa danego podpisuję się Antoni Przegaliński. Ustnie y oczewisto
proszony pieczętarz do tego inwentarza danego podług prawa podpisuję się
Tadeusz Januszkowski. Który to takowy inwentarz za podaniem onego przez wyż
wyrażonego patrona ad acta jestt do xiąg ziemskich spraw wieczystych w-wa Witebskiego
przyjęty y wpisany”. („Akty
izdawajemyje”..., t. 35, s. 78).
W innym dokumencie z tejże epoki zawarte
są również liczne interesujące dane, dotyczące dawniejszych pokoleń rodu
Przewalskich.
„Akt inwentarza od ichmościów panów Rożanowiczów ichmościom panom
Przewalskim, małżonkom”.
Roku 1759, miesiąca Junij dwudziestego wtórego dnia.
Na rokach sądowych ziemskich wo-wa Witebskiego, podług prawa po Świętey
Tróycy, święcie Rzymskim w roku supra na dacie specyfikowanym, in loco solito,
w zamku Jego królewskiey mości Witebskim odprawowanych, przed nami Antonim
Zaranowskim Łuskiną, sędzią, Benedyktem Horbowskim Zarankiem, podsędkiem, a
Ignacym Kaczanowskim, pisarzem, urzędnikami sądowymi ziemi województwa
Witebskiego, comparendo personaliter u sądu patron jaśniewielmożny pan Wincenty
Budzko inwentarz majętności Pohosciszcz przy prawie arędownym od ichnościów
panów Rożanowiczów, małżonków, jaśniewielnożnym panom Franciszkowi y Maryannie
z Mokrzyckich Przewalskim małżonkom dany, służący y należący, z rzeczą w nim
wyrażoną ad acta xiąg ziemskich w-wa Witebskiego podał, sequenti thenore
pisany.
Inwentarz majętności Pohosciszcz przy prawie arędownym od nas Józefa y
Ludowiki z Pohoskich Rożanowiczów ichmościom panom Franciszkowi y Maryannie z
Mokrzyckich Przewalskim, małżonkom, w trzyletnią possessyą, zaczynającą w roku
teraźnieyszym 1759 od Świętegp Jerzego, do roku 1762 do takowegoż terminu
Świętego Jerzego do wybrania summy przez nas Rożanowiczów wziętey dwuchset
czterdziestu talarów y z prowizyą arędowną od tych dwuchset czterdziestu
talarów należącą podany.
Poddaństwo. Jakusz ma płacić czynszu talarów bitych dwa; Wasil
Jaryżynak ma płacić czynszu talarów dwa; Siomka Pocztarzonek talar jeden;
Łukjan Jakuszow talar jeden; Nikiper Rałow talar jeden; Dzianis Wawczok talar
jeden; Swirid Wawczok talar jeden.
Krescencya żytna: solanek trzydzieście, rachując po talaru każdą
solankę, facit talarów trzydzieście, a jeżeli by tyle nie położyło się, tedy na
każdy rok ma dopłacić za niedobór.
Jarzynna krescencya: z sadami y ogrodami ogółem talarów trzydzieście,
owsa solanek znayduje się ośmnaście, a resztę mamy dodać; gryki żeby zupełnie
zmiany zasiać; pszenicy beczkę pół kufer zostaje, też samą y odsypie;
jęczmieniu solanek trzy, konopi połowinka, siemienia lnianego połowinka jedna.
Obora. Krów doynych siedm – talarów trzy; owiec siedmioro starych –
talarów jeden; świń (...); pszczół kłód dwanaście – talarów sześć.
Sianożęci do zaprzedania talarów dziesięć. Wywóz od chłopów soli
corocznie po beczek dwie – talarów sześć. In summa efficit intraty roczney
talarów dziewięćdziesiąt pięć.
Pryhon poddaństwa: Jakusz i Wasil po trzy dni białogłowa y po trzy dni
mężczyzna, inni po dwa dni mężczyzna y po dwa dni białogłowa. Zhony do orania
jarzyny uzmiotu drugi; do orania poraniny trzeci, do bronowania teyże poraniny
czwarty; do mieszania jarzyny piąty, do mieszania poraniny szósty, do
zapachania jarzyny siódmy, do zapachania żyta ósmy; do zdjęcia żyta zhon
białogłowski, do zdjęcia jarzyny zhon białogłowski. Co wszystko uczyni zhonów
dziesięć.
Młódźba według dawnych zwyczajów koleyno na dzień po jednemu. Sieci,
podwody do Witebska tylko do sprowadzenia tey krescencyi ma być bez pryhonu, co
się ma poczytać za rumacyą. Stróża tylko zimą ma być koleyna, okrom pryhonu.
Pastuch y gospodynia ode mnie mają być, to jest od nas wieczników zmówiono y
odziano y zapłacono, a karmić jaśniewielmożni panowie Przewalscy mają.
Który inwentarz podpisem rąk naszych stwierdzamy. Datt ut supra.
U tego inwentarza podpisy rąk tak samych aktorów, jako też jaśniewielmożnych
panów pieczętarzów temi słowy: Józef Różanowicz +++. Ustnie y oczewisto
proszony pieczętarz od p. Józefa Różanowicza y Ludowiki Różanowiczowey pisma
nie umiejętney trzema krzyżykami podpisany. Franciszkowi y Maryannie z
Mokrzyckich Przewalskim, małżonkom, podług prawa podpisuję się Alexander
Pohoski manu propria. Ustnie y oczewisto proszony od osób wzwyż wyrażonych do
tego inwentarza jako pieczętarz podpisuję się Alexander Mokrzycki manu propria.
Który to takowy inwentarz za podaniem onego przez wyż wyrażonego patrona ad
acta, jest do xiąg ziemskich spraw wieczystych województwa Witebskiego przyjęty
a wpisany”. („Akty izdawajemyje”...,
t. 35, s. 84-85).
Przytoczenie w niniejszej edycji tych
oryginalnych dokumentów archiwalnych jest celowe nie tylko dlatego, że zawarte
w nich informacje dokładnie ilustrują byt rodziny Przewalskich w określonym
okresie, ale też stanowią interesującą dokumentację epoki, jej kultury,
obyczajów, poziomu i charakteru cywilizacji.
W testamencie np. niejakiej „szlachetney pani Eufrozyny Mikołajowey
Czernobrowkowey” z 23 października 1760 roku wymieniany jest jeden z
przedstawicieli interesującej nas rodziny: „Ciało
zaś moje grzeszne aby było deponowane w ziemi, przy cerkwi kathedralney
Witebskiey, na świętey górze soborney u ichmc xięży Bazylianów, przy mszach
świętych, według obrządku chrześciańskiego. U jmc pana Przewalskiego summy,
należącey za obligiem, tallarów cztyrysta pięćdziesiąt; z teyże samey summy
jaśniewielmożnym xiężom Bazylianom na pochowanie, jako przy pogrzebie, tak na
trzeciny y na sześciny y na wroszczyzny tallarów sto; ... na pozwonienie
powinne być dane jak po cerkwiach, tak też y kościołach”... etc. („Istoriko-juridiczeskije materiały”...,
t. 19, s. 62).
W spisie szlachty, oficerów i ich rodzin,
zamieszkałych w 1796 roku w guberni Witebskiej znajdujemy długi szereg
przedstawicieli rodziny Przewalskich: Kazimierza, Benedykta, Tadeusza,
Ignacego, Mikołaja, Stanisława, Andrzeja i in. (Narodowe Archiwum Historyczne
Białorusi w Mińsku, f. 2636, z. 1, nr 111).
***
Także w XIX wieku nie brakuje wzmianek
archiwalnych o członkach tego rodu. W czerwcu 1817 roku Mikołaj Przewalski
zaskarżył w sądzie witebskim Feliksa Przewalskiego o stałe czynienie szkód, jak
np. o zapędzanie krów do owsa czy znów zamknięcie krów do chlewa. Skarga,
spisana niewprawną do pióra ręką w języku polskim kończy się stwierdzeniem
faktu, iż: „tenże Felix Przewalski
posyłał wypędzać swoich koni dziewkę swoją z owsa Mikołaja Przewalskiego, co
widzieli sąsiedzi, jeden Paweł Przewalski, Symon Przewalski, (...) y Piotr
Przewalski”... Trudno było licznie rozrodzonej rodzinie gospodarować w
jednej wsi, dusić się na wąskich poletkach. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 3309, z. 1, nr
1263).
Jednak Mohylewskie Zgromadzenie
Szlacheckie potwierdziło rodowitość Przewalskich 8 marca 1818 roku oraz 17 maja
1838 roku i wpisało ich do szóstej części (szlachta starożytna) ksiąg
genealogicznych tejże guberni.
W zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego
Białorusi w Mińsku (f. 2512, z. 1, nr 99, s. 108-114) znajduje się księga
szlachty guberni witebskiej, w której m.in. czytamy: „Roku 1818, Miesiąca Marca 8 dnia. Wedle Ukazu Jego Imperatorskiej Mości
Białorusko-Witebskiey Gubernij gubernski marszałek Orderu św. Anny 2-iey klassy
kawaler, y z powiatów do ułożenia genealogiczney szlacheckiey Księgi wybrani
deputaci, na mocy Naywyższey Hramoty w roku 1785 miesiąca Apryla 21 dnia
dworzaństwu Rossyjskiemu na prawo wolności y prerogatywy nadaney, a 1801 r.
Apryla 2 dnia naymiłościwszym Manifestem Nayjaśnieyszego Monarchy Alexandra
Pierwszego szczęśliwie nam panującego w całey Swey sile y mocy potwierdzoney,
rozważali wywodową sprawę starożytney familii Ichmościów Panów Przewalskich,
rozpoczętą za prośbą witebskiego powiatu szlachcica Franciszka Janowicza Przewalskiego
w dniu 18 Decembra przeszłego jeszcze 1800 roku w imieniu własnym y całey
familii swoiey podaną, w jakowey sprawie z ciągu i odbycia oney daje się
wiedzieć, iż Witebskie Dworzańskie Deputackie Zebranie przeyrzawszy w dniu 14
maja minionego 1817 roku pokładane przez prosiciela dowody, lubo dostatecznie
przekonało się o dostojeństwie szlacheckim przodków tego imienia, lecz o
pomieszczonych na linii w dalszych stopniach osobach nie znalazło dowodu
próbującego pochodzistość od onych, a nayszczególniey gdy w samym Dekrecie
Witebskich prowincjonalnych sądów żadney nie uczyniono wzmianki o rodzonych i
stryjecznych braciach Samuela y Dymitrego Przewalskich, od których cała
progeneracya oparta tylko na objawieniu prosiciela. I nadto, gdy żadnym tranzaktem
dowiedziono nie było, iż stawający do wywodu Ichmościowie Panowie Przewalscy
posiadają dotychczas te majętności y grunta, jakie ich przodkom za zasługi były
nadane, z takowych przeto powodów rezolucyą w wymienioney dacie zapadłą
przeznaczono zawiesić ostateczną decyzyą, do wsparcia dostatecznemi dowodami
caley procedencyi, jak na linii, tak też y na spisku pokazaney: W uległość
jakowemu przeznaczeniu z liczby tychże Ichmościów Panów Przewalskich Jan,
Tadeusza syn, Przewalski, przy powtórney swey prośbie składając wnów dokumenta,
z onych dowodząc pochodzistość całey familii swoiey od Karniły Anisimowicza
Przewalskiego, uprzywilejowanego przez Nayjaśnieyszych Królów Polskich tytułem
szlachectwa polskiego, y wieczystych dóbr ziemskich nadaniem, rzecz następnie
objaśnił: Wspomniony Karniło Anisimowicz Przewalski czując się z daru natury
być zdolnym do okazania zasług w Oyczyźnie, y duchem męstwa będąc zagrzany,
jeszcze za Króla Stefana do wojenney zaciągnął się służby, gdzie szczególną
pracą y gorliwością dowodząc męstwa swojego, dosłużył się rangi rotmistrza
woysk kozackich, i w tym już stopniu, gdy na wyprawie wojenney pod Połockiem y
Wielkiemi Łukami licznemi siebie zasługami oznaczył; wówczas pomieniony Król
Polski Stefan powodowany sprawiedliwym przeświadczeniem się o dzielności tego
Rycerza, przywilejem swoim w dacie 1581 roku Nowembra dnia 28 nadanym, udarował
onego tytułem szlachectwa polskiego i herbem Łuk zowiącym się, którego kształt
wedle opisania kronikarza polskiego hrabiego Kuropatnickiego (...) y rysunek na
autentycznym przywileju jest taki: „Ma być w polu czerwonym Łuk napięty z
strzałą do góry, w hełmie trzy pióra strusie”. Jakową otrzymawszy godność tenże
Karniło Przewalski i przedłużając przed się wziętą służbę coraz większe dawał
dowody swey gorliwości, i tym do chwały prowadzącym postępując krokiem w
późniejszym czasie, to jest: w roku 1589 miał sobie nadane od witebskiego
wojewody, starosty wieliżskiego y surażskiego Mikołaja Sapiehi pięć służeb
ludzi, to jest: w województwie witebskim trzy, Szyszczynkę Juduniewską y
Ostrowską, a we włości wieliżskiey dwie, Pusłowską Bobową Łukę y w Syczowie ze
wszystkim co tylko do tych służeb należało, które król Zygmunt Trzeci
przywilejem swym w tymże roku 1589 Januaryi 30 nastałym rzecz w wieczność temuż
Przewalskiemu y jego żenie potwierdził. Ten zatem przodek familii Ichmościów
Panów Przewalskich zasługami y męstwem nabywszy przyzwoitey rangi a oraz
tytułem y prawa obywatelstwa, odtąd owoców prac swoich umyślił zażywać, y
udaliwszy się od służby prowadził życie obywatelskie, w ciągu którego wydał na
świat dwuch synów, Gabryela y Bohdana, a z tych Gabryel zostawił po sobie
sukcessorem jednego syna Hrehorego, który powołany do stanu małżeństwa przy
zaślubieniu ichmości panney Krystyny Hościłowiczówney wziął po niey w posagu
połowę majętności Skuratowa Romanowa Zamieszyna y sianożęci Podciereba w
powiecie witebskim leżące, jak o tem przekonywa autentyczny wieczysty zapis w
1666 roku Decembra 19 dnia od Jaśniewielmożnych Państwa Jana y Luby
Hościłowiczów, małżonków, wydany. Y z nią przyżył trzech synów: Leona, Jana i
Wawrzyńca. Leon Hrehorowicz miał synów pięciu: Jakuba, Józefa, Jana, Samuela y
Tomasza; Jan Hrehorowicz takoż pięciu synów: Jana, Michała, Samuela, Piotra y
Franciszka; a Wawszyniec Hrehorowicz trzech tylko synów: Marcina, Dymitrego y
Antoniego, z których Samuel Janowicz i Dymitr Wawrzynowicz, czyniąc wywód
rodowitości szlacheckiey w Witebskim prowincyonalnym ziemskim sądzie, dekretem
tegoż sądu dnia 25 stycznia 1773 roku zapadłym, potwierdzeni zostali w
dostojeństwie szlacheckim wespół z całą familią swoją, która w dalszym
rozrodzie następnie się rozkrzewiła. Józef Leonowicz Przewalski wydał na świat
Andrzeja y Antoniego, a bracia jego rodzeni Jakub, Jan, Samuel i Tomasz
bezpotomnie dni życia skończyli.
Jan
Janowicz miał synów dwóch: Franciszka y Teodora, a Michał Janowicz jednego
Dominika, który nie zostawiwszy potomstwa zszedł z tego świata. Samuel
Janowicz, będąc za prawem naturalney sukcessyi wspólnym z swym bratem rodzonym
Franciszkiem possessorem majętności Skuratowo w roku 1794 Apryla dnia 23
odstąpił oną wiecznością stryjecznemu bratu swojemu Tomaszowi Leonowiczowi
Przewalskiemu za summę talarów bitych ośmdziesiąt, sam zaś zostawiwszy dwóch
synów, Tomasza y Jerzego, y onych dokumentem w dacie 1788 roku dnia 13 Januaryi
uczynionym podzieliwszy wedle swey woli całym pożytkiem, sam do wieczności
przeniósł się.
Piotr
Janowicz przyżył synów czterech: Mateusza, bezpotomnego, Macieja, Bartłomieja y
Sylwestra, którym Antoni y Petronella małżonkowie Stzemeccy część wieczystey
majętności swojey Skuratowo zowiącey się, nabytey od Dominika, Michała syna,
Przewalskiego, prawem przedażnym w 1762 roku Apryla dnia 25 wydanym (...) na
zawsze odstąpili i wyprzedali.
Franciszek
Janowicz progenuit syna jednego Kazimierza; Marcin Wawrzynowicz Antoniego y
Tomasza, a brat jego Dymitry sześciu synów: Franciszka, Tadeusza, Marcina,
Józefa, Macieja y Jana, którym, czując się być blizkim dokończenia kresu życia
swojego, ostatnią dyspozycyą swoją w testamencie 1778 roku 30 Decembra
uczynionym pojaśnioną, część swoją teyże majętności Skuratowa y wszelką
ruchomość przeznaczył y podzielił.
Antoni
Wawrzynowicz miał trzech synów: Wincentego, Franciszka y Józefa. I ci trzey
bracia mieszkając dotąd w Mohilewskiey Gubernij w babinowieckim powiecie
trzymają wspólnie za assekuracyjnym dokumentem roku 1812 od Piotra Monkiewicza
wydanym w zastawney possessyi folwark Ostrowiszcze zwany y nadto jeszcze Józef
y Franciszek Antoniewiczowie Przewalscy w tym powiecie trzy włoki gruntu prawem
wieczystym od Anny Kondraszowey, nadworney sowietnikowny w tymże 1812 roku
marca dnia 9 nabyte mają.
Z
których brat starszy Wincenty połączony dożywotnią przyjaźnią z Jeymością panią
Krystyną z familii Dzierżyńskich, ma synów Macieja y Kazimierza; Franciszek,
średni, żenny z jeymością panią Agatą Suchowską nie ma żadnego potomstwa; a
Józef naymłodszy zostając w związku małżeńskim z jeymością Reginą de Domo
Charkowską przyżył syna Gabryela oraz córek Agnieszkę, Leonorę, Annę y
Mariannę.
Z
kolei Andrzey Józefowicz Przewalski wydał na świat trzech synów: Mikołaja, Jana
i Mateusza, sam zaś uczyniwszy w roku 1798 Decembra 23 dnia testamentem swoim
podział części majętności Skuratowa między pomienionymi synami, dług
śmiertelności wypłacił. A brat jego rodzony Antoni Józefowicz w ciągu wieku
swojego przyżył trzech synów: Jana, drugiego Jana y Macieja. Od Franciszka
Janowicza poszło takoż trzech synów: Wincenty, Michał y Ignacy, z których
Wincenty w pożyciu małżeńskim z jaśniewielmożną panią Domicelą Baranowską
będący, ma jedną córkę Wiktorę, a Michał y Ignacy w kawalerskim zostają stanie.
Teodor
Janowicz, w Witebskim mieszkający powiecie żadnego niema potomstwa.
Tomasz
Samuelowicz zostawił po sobie trzech synów: Symona, Benedykta y Leona, a Jerzy,
brat jego, bezpotomnym żyć przestał. U Mateusza Piotrowicza takoż żadnego nie
pokazano potomstwa; Maciey zaś Piotrowicz, wydawszy na świat Franciszka,
Symona, Piotra y Pawła sam do wieczności przeniósł się. Bartłomiey Piotrowicz
zostawił jednego syna Piotra, y Sylwester Piotrowicz – Wiktorego y Zacharyasza.
Od
Kazimierza Franciszkowicza, mieszkającego w powiecie witebskim na gruncie
małoletnich Baranowskich za kontraktem w roku 1814 Apryla 23 z ich opiekunem
Jpanem Chaszkowskim zawartym, trzey synowie na świat wydani, to jest Maciey i
Hieronim w kawalerskim zostający stanie, a Józef, mający syna Waleryana.
Od
Antoniego Marcinowicza pozostał syn Symon, od Tomasza Marcinowicza Kazimierz,
Mikołay y dwóch Franciszków.
Franciszek
Dymitrowicz zostawił syna Antoniego, Tadeusz Dymitrowicz takoż syna jednego
Jana; Marcin Dymitrowicz – Andrzeya y Józefa; Józef Dymitrowicz, wdowiec w
podeszłym zostający wieku ma syna Zacharyasza, a córek Apolonię y Jadwigę.
Od
Macieja Dymitrowicza zrodzony syn Wincenty, a od Jana Dymitrowicza Feliks y
Leon.
Na
ostatek Mikołaj Andrzejowicz zaprzysięgły dozgonną przyjaźń JPani Helenie
Bujewiczównie ma z nią synów Feliksa, Franciszka, Alojzego i Pawła oraz córkę
Małgorzatę. Jan Andrzejowicz, zaślubiwszy JPanią Franciszkę Chaszkowską dożył
synów Azyasza, Teodora y Stanisława. Mateusz Andrzejowicz skojarzony węzłem
małżeńskim z JPanią Urszulą Zienkiewiczówną prolificarit synów dwóch, Stefana y
Stanisława.
Jan
Antoniewicz zostawił po sobie syna Augustyna w małoletności, a drugi Jan
Antoniewicz, ożeniwszy się z JPanią Franciszką Kotowiczówną ma syna Ignacego y
córek Dorotę y Maryannę. Maciej zaś Antoniewicz połączony szlubnemi związki z
JPanią Dorotą Przewalską wydał na świat dwóch synów, Franciszka y Stefana.
Symon Tomaszewicz nie ma płci męskiey potomstwa, a tylko jedną córkę Julię.
Brat zaś jego Benedykt Tomaszewicz, chorąży woysk Rossyjskich, w kawalerskim
jest stanie; a Leon Tomaszewicz, zostawiwszy dwóch synów, Józefa y Antoniego, w
woyskowey będącego służbie, sam do wieczności przeniósł się.
U
Franciszka Maciejowicza y u brata jego Symona Maciejowicza żadnego nie pokazano
potomstwa. A Piotr Maciejowicz, żenny z JPanią Anną Borowską, ma syna Andrzeja,
Paweł zaś Maciejowicz, który prawem wieczysto kupnym od Teodora Janowicza
Przewalskiego w roku 1817 wydanym i podobnymże prawem od Wiktorego i
Zacharyasza Sylwestrowiczów Przewalskich w tymże roku Februaryj 28 ferowanym,
nabył część gruntu majętności Skuratowa, z porządku naturalney sukcessyi na
małe części podzieloney i w rozmaite już ręce przeszłey, w pożyciu małżeńskim z
JPanią Krystyną Chaszkowską ma synów dwóch Józefa y Michała oraz córek Małgorzatę
y Annę.
Piotr
Bartołomiejowicz oraz Wiktor Sylwestrowicz, trzymający za kontraktem od JPana
Bazylego Chaniewskiego (...) siedzibę we wsi Horowielce w Witebskim powiecie
sytuowaney, małoletnim Kaczanowskim przynależney, a także y Zacharyasz
Sylwestrowicz żadnego nie mają potomstwa.
Maciey
y Hieronim Kazimierzowiczowie w kawalerskim zostają stanie, a Józef, brat ich
rodzony, ma jednego syna Waleryana. Od Symona Antoniewicza pochodzi syn
Floryan. Kazimierz Tomaszewicz ma syna Michała y córkę Agnieszkę; Mikołay
Tomaszewicz syna Jana y córek Annę y Apolonię, a Franciszek Tomaszewicz,
kapitan woysk Rossyjskich, i brat jego takoż Franciszek żadnego nie mają
potomstwa. Antoni Franciszkowicz bezpotomnie świat ten opuścił. Jan
Tadeuszowicz, mający w possessyi swojey wiecznością nabyty za prawem kupnym od
Leona Fettnera (...) w 1806 r. folwark Chrzanowszczyznę w powiecie witebskim
położony, oraz za takowymiże prawami od Jakóba Sztokmana w 1814 y od byłego
sędziego Wincentego Reutta w 1815 latach posiadający dokupione grunta w tymże
powiecie, zaprzysięgłszy dozgonną przyjaźń JPani Zofii Przewalskiey ma z nią
trzech synów: Izydora, Tomasza i Leona, oraz córek Elżbietę y Maryannę.
Andrzey
Marcinowicz, żenny z JPanią Anną Domaracką, dożył podobnież trzech synów –
Grzegorza, Franciszka y Jana y córkę Franciszkę, a brat jego Józef Marcinowicz,
mając w zamęściu JPanią Franciszkę Krajewską wydał na świat synów Marcina,
Dominika y Adama y córek Dorotę y Maryannę. Zacharyasz Józefowicz bezżennie
życie prowadzi, a Wincenty Marcinowicz, zaślubiony z JPanią Anną z familii
Krajewskich żadnego nie ma potomstwa.
Feliks
zaś Janowicz, mający w związku małżeńskim Elżbietę Albertównę dożył syna
Antoniego, a brat jego Leon Janowicz w nieletności zostaje.
I na
tym stopniu kończąc prosiciel całą procedencyą familii swojey Przewalskich, y
onę pojaśniwszy dokładnie oraz dokumentami wyżey poszczególnymi dowiodszy; dla
gruntownieyszego jeszcze przekonania złożył świadectwo obywateli, urzędników y
szlachty Biało-Rusko Witebskiey Guberni dobrze świadomych o całey progeneracyi
teyże familii w roku 1817 marca dnia 20 na imiona wszystkich dopiero żyjących
osób wydane, którym jak o pochodzistości familii JWPanów Przewalskich od
przodka Karniły Przewalskiego, tak równie o aktualney starożytney y niewątpliwey
rodowitości szlacheckiey nayuroczyściey zapewnili y przeświadczyli.
Co
wszystko, gdy po ścisłym przeyrzeniu naydokładniey całą rzecz wyświetliło i
stosownie do nastałey po przodkach rezolucyi nie tylko o pochodzeniu całey
familii JWPanów Przewalskich od przodka Karniły Anisimowicza Przewalskiego,
uprzywilejowanego tytułem szlachectwa Królestwa Polskiego za okazane w byłey
Rzeczy Pospolitey Polskiey zasługi przelaniem krwi własney y poświęceniem życia
samego na obronę Oyczyzny dowiedzione, lecz nawet o possydowaniu przez tę
familię aż do tego czasu po różnych mieyscach dóbr ziemskich y wieczystych,
jako też równie y o naydywaniu się dopiero niektórych osób w woyskowey Jego
Cesarskiey Mości służbie, w przyzwoitey zasługom randze, naygruntowniey przekonało
y zapewniło, przeto na mocy Naywyższey o Dworzaństwie Hramoty (...), mając z
wyżey poszczególnionych obszernie dowodów zupełne przekonanie o starożytności
Domu JPanów Przewalskich y o szlachetnym onego pochodzeniu, całą familię tychże
Ichmościów Panów Przewalskich za aktualną rodowitą starożytną szlachtę uznajemy
i na wieczne czasy utwierdzamy (...), do szóstey części szlachetney Rodosłowney
księgi wnieść (...) postanawiamy.” Podpisali: gubernski marszałek i kawaler
Romuald Bohomolec, Jakub z Manteyfflów, Bazyli Łukaszewicz, Marcin Rypiński,
Seweryn Podwiński, Jan Buynicki i inni.
***
Oczywiście, lektura „suchych” materiałów
archiwalnych nie jest ani łatwa, ani specjalnie zachęcająca. Wręcz przeciwnie,
jest trudna, męcząca i na pozór mało dająca czytelnikowi wrażeń estetycznych i
poznawczych. Nic jednak nie jest w stanie zastąpić autentycznych dokumentów tej
czy innej epoki – stąd obfitość w niniejszym tekście przekazów archiwalnych.
A więc 12 października 1831 roku
Zacharyasz i Feliks Przewalscy, bracia stryjeczni, nie mogąc podzielić między
sobą dóbr Skuratowa, odziedziczonych po ojcu Józefie (wszyscy wyznania
rzymsko-katolickiego) zwrócili się do witebskiego sądu ziemskiego, a następnie
grodzkiego, by rozstrzygnął o ich interesach. Jako świadkowie wystąpili przed
sądem liczni członkowie tej rodziny, krewni sądzących się, Przewalscy: Mikołaj,
syn Tomasza (lat 64), Jelisiej, syna Jana (39 lat), Feliks, syn Mikołaja (43
lata), Piotr, syn Bartłomieja (37 lat), Józef, syn Tomasza (40 lat), Teodor,
syn Jana (26 lat), Aleksy, syn Mikołaja (31 lat), (Narodowe Archiwum Historyczne
Białorusi w Mińsku, f. 2634, z. 1, nr 128).
Z testamentu Jana (syna Tadeusza)
Przewalskiego, ziemianina guberni witebskiej, spisanego w 1831 roku wynika, że
miał on kilkoro dzieci, z których w momencie spisywania testamentu żyli tylko
Izydor „od dawna mający pomieszane zmysły” oraz córki Elżbieta (żona
porucznika Jana Żyżniewskiego) i Marianna (żona ziemianina Kazimierza Szczuki).
Prosił umierający pochować go w kaplicy w pobliżu Skuratowa, w której przez
sześć tygodni miano co niedzielę odprawiać mszę świętą.
Folwarki Chrapowszczyzna, Łapino i inne
oddziedziczyły po nim córki. (Narodowe Archiwum
Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2636, z. 1, nr 458).
3 lipca 1836 roku Paweł syn Macieja Przewalski
napisał skargę na imię cara Mikołaja I, w której opowiadał, jak to jego krewny
Filip Przewalski (nazywa go zresztą nie krewnym, lecz „odnofamilcem” czyli
imiennikiem) razem z sześcioma innymi krewnymi, „wszedłszy w hazard”, pobili go dotkliwie i zadali „ranę niemałą na ręce prawej”. Chodziło o to, że krewni,
będący już na krawędzi nędzy, nie mogli podzielić tegoż majątku Skuratowa.
Ciekawe, że petent podpisał – widać z charakteru pisma, iż z niemałym trudem –
rosyjskojęzyczną, napisaną przez pisarczyka skargę, własnoręcznie i w języku
polskim: „Do tej prozby szlachciec Paweł
Przewalski ręka przyłożył”... (Narodowe
Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2636, z. 1, nr 616).
„Rodosłownaja
i dokazatielstwa o dworianstwie roda Przewalskich”, umieszczona w części
szóstej „Dworianskoj rodosłownoj knigi
Witebskoj Gubernii 1838”
przedstawia m.in. drzewo genealogiczne tej rodziny, składające się z dziewięciu
pokoleń i 46 osób. (Narodowe Archiwum Historyczne
Białorusi w Mińsku, f. 2512, z. 1, nr 248, s. 99-100).
W 1838 roku Przewalscy zostali
potwierdzeni w rodowitości przez heroldię witebską. Sporządzone wówczas drzewo
genealogiczne przedstawia dziewięć pokoleń, 43 osoby płci męskiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr
609, s. 302, 303).
W 1847 roku Senat Rządzący w Petersburgu
potwierdził rodowitość Józefa, syna Marcina, Przewalskiego, szlachcica powiatu
orszańskiego guberni mohylewskiej, a w 1857 roku jego wnuka Karola, syna
Józefa, (urodzonego przez matkę z domu Styrykowicz). (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 1816, s. 186-187).
W tymże 1857 roku potwierdzeni w
rodowitości zostali także Franciszek (Franc), Antoni (Anton) i Jerzy (Jegor),
synowie Kazimierza a wnukowie Wincentego Przewalscy (tamże, s. 221-222).
Wszyscy – wyznania rzymsko-katolickiego.
Stefan Przewalski, szlachcic powiatu
surażskiego guberni witebskiej, katolik, w roku 1863 miał żonę Agnieszkę z domu
Puszkin (herbu Szeliga), a z niej dwie córeczki: Ewę i Annę (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w
Mińsku, f. 2512, z. 1, nr 527).
Większość Przewalskich zostawała przy
polskości i katolicyzmie i była szykanowana przez carat w XIX wieku. „Lista zamieszkałych w Guberni Witebskiej
urzędników wyznania rzymsko-katolickiego, zwolnionych ze służby po 1863 roku”
(CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z.
1866, nr 181) donosi m.in., że prześladowaniu poddani zostali – „radca tytularny Jan Przewalski, który
zajmuje się służbą prywatną” oraz „były
pomocnik nadzorcy akcyznego powiatu dyneburskiego, koleżski asessor Grzegorz
(Grigorij) Przewalski, który pracuje na gospodarstwie”...
***
Kolejne wzmianki dokumentalne dotyczą
rosyjskiej gałęzi tego rodu. Co można powiedzieć o pierwszym rosyjskim
reprezentancie tej rodziny? Źródła archiwalne nie są w tej mierze zbyt hojne na
informację.
Kazimierz (syn Tomasza) Przewalski
porzucił studia w jezuickiej Akademii Połockiej, uciekł do Rosji i przeszedł na
prawosławie. Jego brat Franciszek również zaciągnął się do służby w armii
rosyjskiej, walczył mężnie jako oficer w jej szeregach w kampanii 1812/13 roku,
za co odznaczony został orderami, a do dymisji podał się w randze majora.
Syn Kazimierza (Kuźmy) Przewalskiego,
Michał, także był wojskowym, lecz ze względu na słabe zdrowie został po 15
latach służby zdymisjonowany w randze sztabs-kapitana. Nie znamy dokładnie
powodów i motywów, którymi kierował się Kazimierz Przewalski, porzucając kraj
ojczysty, zrywając więzi rodzinne, sprzeniewierzając się wierze przodków.
Widocznie chodziło o jakieś ostre nieporozumienie w gronie rodzinnym lub
sąsiedzkim. Z przekazów archiwalnych wynika, że do Moskwy uciekali często ci,
którzy weszli w kolizję z prawem, złodzieje, mordercy, niewierne żony itp., jak
to np. miało miejsce latem 1758 roku, gdy w Mohylewie trwał proces nad
złodziejami Jankiem Kozłowskim i Ullaną Stoszynową, którzy porzuciwszy własnych
małżonków i dzieci, zawiązali złodziejski konkubinat, okradli skarb miasta,
kilku obywateli i złapani zostali wraz z nieprawnie zdobytym majątkiem już
podczas ucieczki do Wiatki. Za całokształt „wyczynów” zostali też ukarani: on
powieszony, ona utopiona; na mocy decyzji sądowej.
Kryminaliści, którzy uchodzili za granicę,
uciekając nieraz z więzienia dosłownie w przededniu kary, zazwyczaj udawali
tam, iż są ofiarami religijnych prześladowań, za co ich przygarniali nieraz
tamtejsze władze i mieszkańcy.
Nie należały do rzadkości przypadki, gdy
któryś drobny szlachcic zagarniał część mienia swych sąsiadów lub krewnych i
zmykał za moskiewską granicę, znajdując tu z reguły życzliwe przyjęcie, gdyż
poddanym cara zawsze sprawiało radość wszystko, co Polsce przykrość. I tak np.
Paweł Michał Kołłątaj, dworzanin jego królewskiej mości i podstarości bielski,
pisał 10 kwietnia 1648 roku do wojewody rżewskiego Iwana Streszniewa: „Donoszę ja ci, że w roku sim, wpośród
teraźniejszego postu wielkiego czeladnik jego mości księcia Massalskiego,
wojewody brzeskiego, na imię Jan Berezowski, człowiek wzrostu średniego lat
trzydziestu, obliczem jasnowłosy o brodzie małej rudej, huba po prawej stronie
wzdłuż perecięta, sam z przyjacielem swym czeladnikiem uciekł. A ma ze sobą
cztery konie, dwa gniadosze, jeden łysy, a drugi cały gniady, oraz dwa wałachy,
kary i myszaty, wierzchem biegnie i nawjuczone z worami konie wiedzie,
pobrawszy ze sobą w złocie i klejnotach na trzydzieści tysięcy złotych Polskich
i zabiwszy szlachcica dobrego i szafarza jego mości pana wojewody brzeskiego w
majątku Bolniki. Całe to dobro pańskie i pieniądze pobrawszy, uciekł. I
spodziewając się złapać go jego mość pan Massalski, wojewoda brzeski, aż do
Smoleńska z Litwy gonić kazał (...) Nie dogonili... A tu do mnie z Białej
wiadomość przyszła, że za rubież w ziemię jego mości carskiej uszli. Ino by
tobie, wojewodo, o tym wiedząc kazać tego złodzieja i zbójcę z jego
czeladnikiem i ze wszystkim tym dobrem i czterema końmi we Rżewszczyźnie mocno
zakazać, a jak się taki człek sam z przyjacielem się zjawi, zrazu znaleźć i dać
mi o nim znać i takowego ubójcę wydać, żeby złodzieje a zbóje zamętu a
hultajstwa między wielkich hospodarów naszych na obydwie strony nie wnosili.
Takoż i waszym naprzeciw robione będzie”...
Prośba ta, jak i wiele podobnych,
pozostała bez odpowiedzi, a zuchwałego pana Jana spotkał zwykły tego gatunku
zbiegów los: albo urządził się na służbę carską, albo został po drodze przez
ludzi moskiewskich odarty ze wszystkiego i posiekany na kawałki. Źródła
ówczesne dostarczają pod dostatkiem przykładów pierwszego i drugiego. („Akty otnosiaszczijesia k istorii
Jugo-Zapadnoj Rossii”, t. 3, s. 179, 193 i in.).
Zdarzało się również, iż żona, której
zbrzydł mąż ślubny, uciekała do Moskwy z nowym wybrańcem serca. Tak np. w
kwietniu 1648 roku podstarości nowogrodzki Tomasz Małachowski pisał do wojewody
Briańska Aleksego Zwienigorodskiego o tym, że z sioła Jurkowa, co to w powiecie
nowogrodzkim, uciekła do ziemi moskiewskiej Halszka Polikszanka, żona dobrego
szlachcica Wojciecha Skrodzkiego. A uciekła z pachołkiem Waskiem Stefanowym,
zabierając z sobą małego synka Piotra...
Po paru tygodniach zbiegłą wraz z jej
dzieckiem i przyjacielem rzeczywiście odnaleziono w majątku Jefima Potriesowa
niedaleko Briańska. Ale prośbie Małachowskiego nie uczyniono zadość, ponieważ
zbiegowie – rzecz zrozumiała – panicznie bojąc się powrotu i kary zasłużonej,
natychmiast przyjęli prawosławie, całowali krzyż na wierność carowi i nijak nie
chcieli wracać do domu. Zamknięto więc ich na pewien czas do ciupy, a sprawa
cała trafiła prosto w ręce cara Aleksego Michajłowicza. Nie wiadomo, co car
postanowił, ale przypuszczalnie mógł wziąć w swą opiekę zrozpaczonych
kochanków; chociaż i innego rozstrzygnięcia wykluczyć nie można. (Cyt. wyd., t. 3, s. 187-188).
Ale były inne, bardziej poważne i szersze
podstawy uchodzenia wielu mieszkańców Litwy i Białej Rusi do Państwa
Rosyjskiego. Można te powody ująć w krótkim pojęciu: bezprawie, nierząd, chaos.
Przejmujący obraz swawoli pańskiej i
chłopskiej wyłania się już z samych suchych relacji sądowych, zachowanych w
ówczesnych archiwach. Wystarczy przytoczyć fragmenty jednego z nich. „Żałował y soleniter protestował się jw pan
Konstanty Brzostowski, pisarz wielki W.Ks.L., starosta Dawgowski, Orański,
Perłoyski etc. etc., y sama jeymość pani Teresa Woynianka, pisarzowa W.Ks. L.,
na jeymość panio Zofio Michałowo Bronisławowo Wasilewsko y na synów jeymości,
ichmmw panów Kazimierza y Samuela Wasilewskich ... W roku ninieyszym 1712, msca
Maia dnia 20, subordynowawszy chłopów swych, imionami y nazwiskami samym lepiey
wiadomych y znaiomych, więcey trzydziestu, którym rozkazawszy na wieś
żałuiącego protestanta nayść, nazwane Chotce, w w-wie Witebskim leżąco; którzy
chłopi, pełniąc rozkaz panów swych a będąc zufali w swey zawziętości, napadszy
na karczmę, bez dania żadney przyczyny, z krzykiem, hałasem, poczeli chłopów
żałuiącego protestanta bić, zabiiać, kaleczyć, mordować, których niemało pobili
y pokaleczyli; żyda, arendarza tey karczmy, na imię Ulfa Leybowicza, zbili,
zmordowali, zekrwawili, pieniądze, korale, fanty żydowskie pozabierali, a
naostatek trunki różne iako to: piwa, gorzałki, miody powytaczali y beczki
porozsiekali.
I na
tym mało maiąc, ale daley coraz sobie absolute postępuiąc, powtórnie naszedszy
na wieś ... ciż chłopi, z rozkazania obżałowanych ichmościów, z różnym orenżem,
do boiu należytym, armata manu et tumultuaria, chłopów y boiar pancernych
żałuiącego protestanta bić, zabiiać poczeli, niewiast, także w ciężaru
zostaiących, z yzb powywlekawszy, bili, mordowali y mało na śmierć nie
pozabiiali, innych zaś pobili, pokaleczyli...
Tym
nie kontentuiąc się, lecz cale godząc na zgubę żałuiącego protestanta,
zasadziwszy się, ciż chłopi ... na drodze przeciwko administratora żałujiącego,
jm pana Kazimierza Zelbrechta Petrusewicza, stolnika Inflanskiego, cale
usiłuiąc na zabicie, wyskoczywszy ieden z zasadzki, z muszkietu, iak we pnia,
do administratora kulo ugodził, a że w tym snać Boska ordinacya była, że, mimo
intentu subordinowanego, kula w burkę poszła. A potym, wyskoczywszy z zasadzki
na drogę z cepami, z kosami, z kołami poczęli bić, zabiiać”.
Dopiero żołnierze regimentu dragońskiego
hetmana polnego Denhofa z trudem rozproszyli rozjuszoną tłuszczę. Nie na długo
wszelako... „Jednak tedy – głosi
skarga sądowa – widząc obżałowany jm pan
Samuel Wasilewski takową niezdolność swych chłopów do takowego popełnionego
uczynku, sam naiachawszy w nocy z czeladzio, z chłopami na wieś, nazwano
Wasilewo, w województwie Witebskim leżąco, chłopów nic niewinnych bił,
mordował...
I na
tym niedość maiąc, obżałowany jegomość pan Samuel Wasilewski, uprzątnowszy
sobie fantazio, wznaszaiąc pokóy pospolity, prawo statutowe za nic
pozostawiaiąc y lekce sobie stan szlachecki poważaiąc, zbuntowawszy się, z
niemało gromado ludzi, na dniu siódmym mca Junij roku ninieyszego 1712, w
Witebsku, podczas seymiku relacyinego panów posłów, przybyłych z seymu
Warszawskiego, zaraz poczoł żałuiącego i jego administratora słowy
uszczypliwemi, honorowi szkodzącemi, lżyć, sromocić, a zelżywszy srogo,
pochwałkę zabiciem na śmierć uczynił, mówiąc te słowa: „Zabiliśmy pana Woynę,
starostę Brasławskiego, zabiliśmy brata twego, pana Petrusewicza, zabiiemy y
ciebie pospołu z panem Brzostowskim, pisarzem wielkim W. Ks. Litewskiego”...
Jan Władysław Bobrzański, jenerał jego królewskiej mości województwa
witebskiego, osobiście sprawdził zasadność tych skarg i oto co w swej relacji
odnotował: „Widziałem jm pana
Petrusewicza, stolnika Inflanskiego... na pościeli leżącego, bardzo kołami
zbitego, zkrwawionego, rękę prawo niemiłosiernie przebito, na któro niechybnie
wiecznym kaleko być może. Widziałem także chłopów we dworze pomienionym niemało
zbitych y ranionych, to iest, na imie Hryszka Sachna, bardzo zbitego,
wszystkiego zekrwawionego, ręce, nogi poprzebiiane y bok kołem uderzono, aż
kiszki widać. Drugiemy zaś Makieiu Sachnu, bratu onegoż, głowę kołem
niemiłosiernie przebito aż do samego mózgu; na ciele zaś razów więcey 30
kiiowych... Którzy ludzi od tak tyrańskiego a prawie niemiłosiernego bicia, Bóg
wie, ieżeli będo żywi, albo nie.
Białychgłów zaś ciężarnych
widziałem trzech bardzo zbitych, zekrwawionych, znaki sinie, krwio nabiegłe, y
o tych lepiey sam Bóg wie, ieżeli płodu nie zrzuco; kturzy niewiasty uskarżali
się, iż cale płód od takiego tyrańskiego bicia poronić musiemy”.
Od chłopów też dowiedział się generał, że Samuel i Kazimierz Wasilewscy
„od niemałego czasu iuż używaio takiego
morderstwa y tyraństwa”... Nic dziwnego, że po latach dzikiej swawoli
niektórzy mieszkańcy wschodnich kresów Rzeczypospolitej – i to niezależnie od
wyznania i języka – dziękowali losowi za to, że car wreszcie (1772) zaprowadził
pod tym względem porządek. W każdym bądź razie oficjalny rozbój carskich
urzędników odbywał się nie tylko w majestacie prawa, ale też w ramach pewnych
przepisów prawnych. Rzeczpospolita natomiast w ostatnim wieku swego życia była
bezsilna wobec własnych obywateli. Jeśli nawet sąd ferował surowy wyrok, rzadko
był on egzekwowany. Niekiedy winowajcy kryli się za wschodnią granicą (podobnie
zresztą jak przedtem czyniły to niektóre z ich ofiar), by po czasie wrócić tu w
składzie oddziałów rosyjskich i srogo się zemścić na „Polaczkach” za urojone
lub rzeczywiste cierpienia... („Istoriko-juridiczeskije
materiały”..., t. 20, s. 176-179).
Zdemoralizowanie i znikczemnienie w XVIII wieku były tak powszechne i
głębokie, że już wówczas, podobnie jak w XX wieku, „słynęła” Rzeczpospolita z
częstego okradania i grabieży kościołów oraz posiadłości świątynnych, jak też
samych kapłanów. Przykładowo, w grudniu 1717 roku napad na posiadłość kościelną
urządził niejaki Jan Szulborski, podczaszy mścisławski, sędzia głównego
trybunału W. Ks. Litewskiego, tj. człowiek, który nawet z urzędu musiałby stać
na straży prawa. Otóż ten pan i jego podwładni – jak donosi ówczesny dokument –
„śmieli y ważyli się... na maiętność
Ryzyn, własność jmci xdza Izydora Kornilewskiego, w województwie witebskim
leżącą, armata et tumultuaria manu, z ludźmi żołnierskimi komputowemi,
gwałtownie naiachać. W którey to maiętności... naprzód odebrawszy klucze od
swirnów, gumna y innych zamków, poddanym posłuszeństwo wypowiedziawszy, a potym
uszczypliwemi słowy lżyli, hańbili, dysgustowali y ludziom żołnierskim za wrota
wypędzić kazali. Którzy to ludzie żołnierscy, dość czyniąc rozkazowi, porwawszy
z izby pomienionego jmci xdza Izydora Kornilewskiego, prokuratora klasztoru
Witebskiego, sztursami muszkietowemi pod bok co raz zadaiąc y różnie
okrucieństwem narągaiąc się z charakteru kapłańskiego, w kark pięściami biiąc,
tłukąc, za wrota wielkie wypchneli y wypędzili; pomienioną maiętność Ryzyn ze
wszystkim bydłem rogatym y nierogatym, końmi iezdnemi i roboczemi, z zbożem y
wszelką ową zgoła ruchomością, violenter zaiachali. Przez który gwałtowny
naiazd żałuiące delatores ponoszą szkody na 15.000 złotych polskich. A nadto
czeladnika, pana Jana Zaniewskiego, tamże we dworze będącego, okrutnie a
niemiłosiernie bili, tłukli, wiązali y w prywatnym więzieniu o chłodzie y
głodzie, w piwnicy, przez kilkanaście dni trzymali”. („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t. 24, s. 198-201).
Nie trzeba się dziwić, że po takich doświadczeniach niejeden ksiądz pod
naciskiem władz zaborczych po rozbiorach, przechodził na prawosławie, żenił się
i stawał się prześladowcą polskości. Co prawda władze polskie próbowały –
aczkolwiek bez większego skutku – zaprowadzić w kraju porządek.
August III, król polski i wielki książę litewski, w 1735 roku
postanawiał: „Lubo warowano y surowo jest
zakazano konstytucyami dawnieyszemi y swieżemi, osobliwie 1699, 1710 et 1717,
aby się nikt nie ważył, bez listow przypowiednich y wyraznego na seymie rzpltey
pozwolenia chorągwi polskiego y cudzoziemskiego authoramentu podnosić y
zaciągac, niektore iednak po woiewodztwach, ziemiach y powiatach w Koronie y w
wielkim xięstwie litewskim osoby na to się, przeciwko pomienionym prawom,
dyspensowawszy, kupy swawolnych, sub titulo wypraw, zgromadziwszy, miasta,
miasteczka y wszystkie bez dystynkcyi wsie ruinuią, z nich podatki, które na
samych tylko seymach stanowione y uchwalone bydz powinny, arbitrarie et despotice
nałożone, wyciągaią y ciężkiemi exekucyami aggrawuią, kray oyczysty w niwecz
obracają, po domach szlacheckich y drogach wielkie violencye y rabunki czynią y
inne niezliczone grawamina patrant; więc powagą teraznieyszey rady tym
woiewodztwom, ziemiom y powiatom, z których te kupy swawolne wyszły, serio
zalecamy, aby ie zaraz y publicatione modemorum sanctiorum rewokowały; ieżeli
zas ciż swawolni ludzi do woiewodztw, ziem y powiatow swoich w skromności y nie
gromadnie powraćać, y w domach swoich spokoynie osiadac nie chcieli, tedy ich
ex nunc pro hostibus patriae, infamibus invindicabilibus capitibus deklaruiemy,
regimentarzom woysk oboyga narodow, tudzież starostom naszym sądowym ad mota
nobilitate znosić, łapać, criminaliter sądzić y karać za powszechną zgodą
rozkazuiemy, iuxta mentem konstytucyi 1588, titulo i processus contra rebellus
et sit nadgroda ukrzywdzonym, tudzież iuxta tenorem reassumpcyi krakowskiey.”
Na niewiele jednak zdawały się akty i nakazy prawne, gdy ludność
utraciła poczucie praworządności. „W roku
tymże 1735 – skarżył się mieszkaniec jednego z miast białoruskich – dywizya iw. imc pana Ogińskiego, starosty
przewalskiego, niedaleko Krzyczewa słychać była y tu do miasta Krzyczewa
przybyć miała. Pod ten czas miasto Krzyczew spodziewaiąc się takowych gości,
chleb sól ku potykaniu gotowało. Z którey dywizyi, za ordynansem czyli bez
ordynansu iw. imc pana Ogińskiego, ich msc panowie Czarniawski y Poczobut,
mianuiące się rotmistrzami, we trzechset koni y daley, do miasta Krzyczewa
przybyli. Tandem mieszczanie Krzyczewscy, przeciwko przybywaiącym gościom, z
chlebem solą potykać w końcu miasta wyszli. Obżałowani tedy ichm. panowie
żołnierze, nic na to nie zważaiąc y chleba soli nie akceptuiąc, zaraz ze
strzelby ognistey ludzi zabiiać poczeli, gdzie człowiek ośmnastu zaraz, na
tymże mieyscu, na śmierć zabili, między któremi y żałuiącego brata rodzonego,
Waska Szyrkiewicza, zabili y onego zewszystkim spalili”... („Istoriko-juridiczeskije materiały”, t.
17, s. 240).
Kupiec żydowski z Kryczewa w piśmie z tegoż roku na te postępowanie
dodawał: „Potym wielkim tumultem wpadszy
do miasta, poczeli zaraz domy y kramy palić, a inne domy rabować”... (tamże, s. 260).
W tego typu ekscesach nie chodziło o względy narodowościowe czy tym
podobne, po prostu, rozbestwiona masa żołdaków, czując swą bezkarność,
swawoliła i grasowała, rabowała nie tylko wsie i pomniejsze osiedla, ale też
majątki wielkich panów i dygnitarzy (np. skarga Władysława Swadkowskiego,
koniuszego mścisławskiego, i jego żony Klary), oraz miasta królewskie. Akcje te
ogromnie szkodziły nie tylko skarbowi państwa, ale i majestatowi
Rzeczypospolitej.
Postępując jak z wrogami z własnymi poddanymi, „poddając wójtów, ciwunów, arędarzy różnym bez serca wyszukanym torturom”,
jako rozbójnicy odbierali ludziom nieraz ostatni grosz i ostatni worek ziarna.
Nagrabione bogactwa przywłaszczano przeważnie, tylko małą część przekazując na
potrzeby skarbu i wojska. Nieraz w ten sposób sprawiano porachunki sąsiedzkie,
gdy napadano po nocach z oddziałami wojskowymi na siebie nawzajem, palono się,
wyrzynano, mordowano niemiłosiernie. Żadna idea moralna nie łączyła już
mieszkańców Rzeczypospolitej, żaden nie przyświecał wspólny wielki cel.
Podział, zawiść, złość, nienawiść rozbiły kraj zanim został jeszcze rozszarpany
przez zaborczych sąsiadów. Nie zabrakło zresztą i takich, którzy po 1772 roku
dziękowali Bogu, że wreszcie car rosyjski czy król niemiecki zaprowadzi na tej
nieszczęśliwej ziemi porządek...
***
Kazimierz (Kuźma) Przewalski żył widocznie
bardzo długo, bowiem w 1826 roku wniesiony został do spisów twerskich dworian.
Pozostawił po sobie synów Michała i Aleksego oraz córki Helenę i Agrafenę.
(Por. Czerniawskij, „Gienieałogija gospod
dworian Twerskoj Gubernii”, s. 154-155, nr 956. Rękopis w Centralnej
Państwowej Bibliotece im. W. Lenina w Moskwie).
Maciej Przewalski, pisarz 1 klasy
wałdajskiego sądu powiatowego w guberni Nowgorodskiej, został w 1846 roku na
własną prośbę przeniesiony na posadę do Witebska, by móc opiekować się starszą
już matką, na której utrzymaniu było troje małoletnich dzieci. (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w
Mińsku, f. 1297, z. 1, nr 17325).
E. Przewalski był wykładowcą matematyki 2
Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej w Moskwie w 70. latach wieku XIX, autorem „Zbioru zadań algebraicznych” (1881, wyd.
3-cie). W środowisku polonijnym Rosji był uważany za Polaka.
W XIX wieku panowie Przewalscy siedzieli
też na drobnych posiadłościach na Wołyniu. Ich rodowitość została potwierdzona
przez Wołyńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 4 maja 1893, zaś przez
Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu 12 listopada 1893 roku. (Państwowe Archiwum Obwodowe w Żytomierzu, f. 146, z. 1, nr 4816). W tymże czasie
Włodzimierz Przewalski, rodzony brat podróżnika Mikołaja, był wziętym adwokatem
w Moskwie.
19 grudnia 1888 roku gubernator witebski
nakazał isprawnikom wieliżskiemu i witebskiemu zebrać wszystkie dane o rodzie i
przodkach Mikołaja Przewalskiego, przy czym sugerował, że władzom bardzo zależy
na wykazaniu „iskonno russkogo i prawosławnogo” pochodzenia tej rodziny.
W tym też kierunku prowadzono badania w archiwach, rozmowy z żyjącymi
reprezentantami domu Przewalskich. Ustalono, że rodzony brat wielkiego
podróżnika, Włodzimierz, mieszka w Moskwie, przy Arbacie we własnym domu i
znajduje się w służbie wojskowej; inny zaś, Eugeniusz, zamieszkuje własny
majątek w powiecie duchowszczyńskim Guberni Smoleńskiej. Archiwarius M.
Wieriowkim ustalił też prawie całą genealogię rodu.
Wypada stwierdzić, że także niektóre
źródła rosyjskie obiektywnie traktują sprawę pochodzenia tej rodziny. W jednym
z tamtejszych wydań znajdujemy zdania: „Przewalscy
– ród szlachecki, pochodzący od rotmistrza wojsk kozackich Kornela
Przewalskiego (Parowalskiego), z wyróżnieniem służącego Stefanowi Batoremu i
wyniesionego przezeń do polskich godności szlacheckich. Z rodu tego wywodził
się znany podróżnik Mikołaj Michajłowicz Przewalski. Ród Przewalskich
wciągnięty jest do Vi i II części ksiąg szlacheckich guberni Witebskiej,
Jekatierinosławskiej, Smoleńskiej i Twerskiej”. („Encikłopiediczeskij Słowar” F. Brockhausa i I. Efrona, t. 25, Petersburg
1898).
***
Rozdział II
Zwycięzca Azji
„The earth is full of anger,
The seas are dark with wrath,
The Nations in their harness
Go up against our path:
Ere yet we loose the legions
Ere yet we draw the blade,
Jehorah of the Thunders,
Lord God of Battles, aid!”
(Rudyard Kipling, Hymn
before action)
1. Jeden z największych
Nam, mieszkańcom XXI wieku, wydaje się, iż
Ziemia została ostatecznie zbadana i opisana bardzo dawno i że eksplorować
można już tylko Kosmos. Stereotyp ten jest jednak mylący. Przecież wielkich
odkryć geograficznych dokonywano nie tylko w ciągu XV–XVII stulecia, ale i w
XIX i XX. Wiek XIX charakteryzuje pod tym względem nadzwyczaj wysoka liczba
wypraw naukowych do najróżniejszych zakątków świata, jak również przejście od
odkrywania nowych obiektów do ich naukowego badania i opisu. Jednym z
największych twórców tego przełomu w dziejach nauk o Ziemi był Mikołaj
Przewalski.
Niestety, nawet wśród polskich naukowców
przyjęte jest zdanie, że ten wielki badacz Azji nie był Polakiem z pochodzenia.
(Por. np. Zygmunt Łukawski, „Polscy
badacze i odkrywcy w Rosji w drugiej połowie XIX w”., w: „Słowiańszczyzna i
dzieje powszechne”, Warszawa 1985, s. 278). W świetle zaś danych
archiwalnych przekonanie to – jak wykazaliśmy w poprzednich rozdziałach – na
tak pewne nie wygląda. Wręcz odwrotnie – jest bezpodstawne. Zresztą, ze znanych
względów „geopolitycznych” ta, jak też wiele innych wybitnych osobistości
pochodzących z ziem byłej Rzeczypospolitej, a działających w Rosji, rzadko
stawała się przedmiotem badań naukowych, a jeśli już – to z przemilczeniem
określonych istotnych aspektów ich pochodzenia, postawy, poglądów. (Por. W.
Hryckiewicz, „Ot Niemana k bieriegam
Tichogo okienna”, s. 6-7).
Jako swego rodzaju wyjątek zresztą można
podać, że „Wielka Ilustrowana Encyklopedia
Powszechna” Wyd. „Gutenberg” (Kraków, t. 14, s. 172) podawała jednak
informację rzetelną: „Przewalski Mikołaj,
rosyjski generał i najwybitniejszy podróżnik pochodzenia polskiego (1839–1888).
W 1867–69 badał obszar Ussuri, w 1870-73 objeżdżał Mongolię i Chiny, dotarł
przez prowincję Kantsu do górnego Jangtsekiangu, a stąd przez pustynię Gobi do
Irkucka. W 1876-77 badał Lob Nor i Ałtyn Tag, w 1879-80 źródłowy obszar rzeki
Huangho aż do Jangtsekiang. Wyniki swych podróży opublikował w wielu pracach, pisanych
po rosyjsku. Podróże Przewalskiego posunęły daleko naprzód znajomość Azji
środkowej i stały się wzorem dla późniejszych badaczy tych krajów. Śmierć
zaskoczyła Przewalskiego w Karakole, który na jego cześć został nazwany
Przewalskiem”.
Jest to jednak, jeśli nie jedyna, to jedna
z bardzo niewielu informacji w źródłach krajowych, wskazująca incydentalnie na
polskie pochodzenie tego wielkiego podróżnika.
***
Imię Przewalskiego stoi w szeregu wielkich podróżników XIX wieku obok
imion Dawida Livingstona, Henry’ego Stanley’a, Teodora Bellingshausena,
Charlesa Sterta, Aleksandra Humboldta, Jegora Kowalewskiego.
Bardziej niż ktokolwiek spośród uczonych rosyjskich potrafił zwrócić
uwagę Zachodu na osiągnięcia nauk w Rosji. Nieraz porównywano go z Marco Polo, a
przecież on stał niewspółmiernie wyżej od swego poprzednika zarówno jeśli
chodzi o wykształcenie, dar obserwacji i zdolności opisywania przyrody. Także
Livingstona i Stanley’a, słynnych badaczy Afryki, przewyższał Przewalski swym
poziomem, a nie ustępował im energią i siłą moralną. Rozproszył gęstą mgłę
niewiedzy pokrywającą dotychczas ogromne połacie Azji. „Rzućcie okiem na wszystko, czego dokonał M. Przewalski – pisał
pierwszy prezydent Towarzystwa Geograficznego ZSRR Juliusz Szokalski – a wstanie on przed wami w całej swej
gigantycznej okazałości, wstrząśnie i zafascynuje nieogarniętym całokształtem
swego szczerego dążenia do odkrycia przed nauką przyrody Azji Środkowej...”
Istotne znaczenie miała bodaj także
okoliczność, że ta potężna osobowość urodziła się i działała w Rosji,
gigantycznym państwie o swoistej, oryginalnej cywilizacji.
Max Scheler zapytywał w dziele Problemy socjologii wiedzy: Czy
postępowi wiedzy lepiej służą wielkie państwa i mocarstwa światowe czy państwa
małe? Udzielona przezeń odpowiedź na to pytanie nie była prosta. „Kultura wiedzy, a dotyczy to zwłaszcza
kultury wiedzy w obrębie nauki pozytywnej, zależna jest w znacznej mierze od
takich terytoriów i narodów, którym właściwy jest szybki różnokierunkowy
przepływ różnorakich sił i które także w aspekcie politycznym prezentują się
jako indywidualności plemienne i narodowe.”
Rozmaitość Europy – w zestawieniu z
względnie jednorodnymi państwami, np. gigantami Azji – była przyczyną jej względnego
liberalizmu i aktywnego ducha wolności. Należy przy tym także uwzględnić
umiarkowany klimat, który na Północy zmusza do ciężkiej pracy, ale na Południu
pozostawia więcej możliwości kontemplacyjnego rozkoszowania się światem, jak
również geopolityczne rozczłonkowanie Europy. „Liczne odrębne kultury greckich polis – w przeciwieństwie do Rzymu,
którego dokonania w dziedzinie wiedzy bynajmniej nie wzrastały w miarę
rozrastania się obszaru Imperium..., – liczne indywidualności plemienne oraz
wielorakie sprzeczności polityczne w Niemczech – w przeciwieństwie do coraz to
bardziej od czasów Richelieu unitarystycznie rozwijającej się Francji i do
angielskiego „empire”, gdzie sfera praktyki wysysała nazbyt wielką część
duchowej energii – stanowią każdorazowo względnie korzystne okazje do rozwoju
nauk, a szczególnie także rozmaitych rodzajów wiedzy. Sprzeczności wyznaniowe
rozszerzają przy tym swobodę nauki... Liczne zróżnicowania klasowe, rozmaitość
stanów w mieście i na wsi oraz ich nieustanne walki – nie osiągające wszelako
nasilenia, które musiałoby zdławić wszelką spokojną pracę badawczą – sprzyjają
również rozwojowi nauk – ale nie są zbyt korzystne dla rozwoju metafizyki,
która wymaga więcej spokoju i możliwości rozprzestrzeniania się w obszarze
względnie zuniformizowanej ludzkości. Również wojna, jeśli tylko nie jest wojną
mającą na celu zniweczenie i wytrzebienie bądź zepchnięcie całych narodów do
podrzędnej rangi proletariatu, już ze względu na same tylko potrzeby techniki
wojennej dostarcza nieustannie naukom pozytywnym potężnych bodźców rozwoju. Dla
ducha metafizyki natomiast, podobnie jak i dla ducha religii, jest wojna
niekorzystna, stąd też olbrzymie spacyfikowane państwa azjatyckie stwarzają
bardziej płodny grunt dla rozwoju wiedzy religijnej i metafizycznej. Te
zuniformizowane gigantyczne państwa łatwiej uzmysławiają człowiekowi treści
wieczności, budzą poczucie trwania, ożywiają predyspozycje do aktu ideacji
istoty w obliczu wszelkiego przypadkowego bytowania”...
Dotyczy to w całej rozciągłości i Rosji,
którą cechowała świadomość własnego ogromu, potęgi i „nieobjętości”; i trzeba
przyznać, że ten duch wielkiego słowiańskiego mocarstwa bardzo często
przyciągał też Polaków, czyniąc z nich nie tylko nosicieli, ale nawet
teoretyków rosyjskiego mesjanizmu i nacjonalizmu.
Jak twierdzi Scheler, ogromne terytorium
państw azjatyckich, ich stałość skłania ludność do niezwracania uwagi na
konkrety, szczegóły, na „teraz – tu – tak – oto” (stąd, być może, osławiona
rosyjska „niechlujność”), a powoduje bardziej zajmowanie się zagadnieniami
esencjalnymi, istotowymi, w rodzaju: czym jest „w ogóle” życie, prawda, śmierć,
młodość, miłość, szczęście itd. „Państwa
małe, w dosłownym znaczeniu, zwłaszcza zaś tzw. państwa „neutralne” – jeśli
tylko są dostatecznie bogate i silnie zróżnicowane klasowo – są (przynajmniej w
epoce wielkich państw imperialistycznych o światowym zasięgu) w ogóle znacznie
lepiej predysponowane do rozwijania kultury wiedzy ściśle teoretycznej aniżeli
wielkie mocarstwa, szczególnie zaś te o zasięgu światowym. A dzieje się tak z
dwu przede wszystkim powodów: Obywatele państw neutralnych mają, po pierwsze,
bardziej obiektywny stosunek do wszystkich narodów; od wszystkich przejmują one
to, co w filozofii i nauce dobre, toteż daleko mniejsze jest w ich przypadku
niebezpieczeństwo izolacji narodowej i mitotwórstwa. Są oni, po wtóre,
usposobieni bardziej kontemplatywnie i teoretycznie, ponieważ walka i
przyśpieszone tempo życia są im bardziej obce... Wiadomo, że wielkie metropole
(Paryż, Berlin, Londyn) wydały nader nielicznych znaczących badaczy, nawet jeśli
takowych można odnaleźć w wielkich miastach, często w późniejszym okresie ich
życia i na ogół bez korzyści dla ich prac. Właśnie dlatego w imperialistycznej
epoce rozwoju Europy takie państwa, jak Holandia, Dania, Szwajcaria, Szwecja,
Hiszpania tak niesłychanie wiele wniosły w dziedzinie nauki. Ponieważ jednak, z
drugiej strony, w państwach tych brak technicznych inicjatyw na wielką skalę,
obfitości środków materialnych, a także bogactwa, jakimi dysponują wielkie
światowe mocarstwa, stąd też nauka pozytywna rozwinęła się u nich stosunkowo
słabiej, stosunkowo silniej natomiast zmysł metafizyczno-filozoficzny”.
Rozważaniom tym nie sposób odmówić
spostrzegawczości, chociaż nie są im też obce pewne sprzeczności wewnętrzne –
jak i samemu życiu zresztą – widocznie wszelkie trafne osądzanie rzeczywistości
musi być – jak ona sama – niejednolite i zawierające tezy sobie nawzajem
przeciwstawne. Wszystko bowiem złożone jest z przeciwieństw. Jeśli chodzi o
Rosję to, z jednej strony, cechowała jej ducha skłonność do rozważania
wiecznych „przeklętych” zagadnień bytu i ludzkiej egzystencji; z drugiej zaś
strony, było to zawsze państwo ekspansywne, zaborcze, którego władcy bez
przerwy dążyli nie tylko do poszerzania swej władzy i stanu posiadania, lecz i
do rozciągnięcia ich na cały świat. Chcieli też mieć stosowne do swych celów
środki techniczne, które mogła dać tylko nauka pozytywna. Stąd też nieustająca
„opieka” władców Rosji roztaczana nad naukami i uczonymi, stąd ich tak
charakterystyczne czuwanie nad tym, by nauka służyła „ojczyźnie”, „narodowi”,
by była „pożyteczna” i dawała praktycznie stosowalne wyniki.
Rząd rosyjski także od M. Przewalskiego
domagał się odkryć i ustaleń, które miałyby charakter praktyczny pod względem
gospodarczym, wojskowym i politycznym.
Profesor G. Stasiuk pisze: „Mikołaj Przewalski – to jedna z najbardziej
jaskrawych gwiazd na firmamencie światowej nauki o geografii. Duma ogarnia
duszę, gdy w sędziwym gmachu Brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa
Geograficznego z jego uroczystymi salami i cichymi korytarzami, na ścianach
których znajdują się portrety wielkich geografów świata, widzi się podobiznę
ziomka – M. Przewalskiego. Jego wkład do światowej skarbnicy wiedzy został
doceniony przez wszystkie czołowe organizacje geograficzne świata. Lecz przede
wszystkim był on synem swej Ojczyzny i reprezentantem Rosyjskiego Towarzystwa
Geograficznego. (Cyt. wg zbioru „N.
M. Przewalski a geografia współczesna”, Moskwa 1989, s. 37).
Bardzo wysoko są cenione prace
topograficzno-geodezyjne M. Przewalskiego, które dosłownie uczyniły przewrót w
XIX-wiecznej nauce geograficznej o Mongolii, Tybecie, Turkiestanie, o rzece
Żółtej i Błękitnej w Chinach.
***
Swą pierwszą wyprawę naukową rozpoczął
Przewalski mając 28 lat, kolejne 21 poświęcił podróżom i badaniom naukowym. Od
1867 do 1888 stał on na czele pięciu długich wypraw. Przeszedł w sumie 31 500 km , przy czym „w
drodze” znajdował się ponad dziesięć lat. Reszta wykorzystana została na
przygotowanie do wypraw i na opracowywanie i systematyzację ich wyników. W
trakcie podróży zostały przeprowadzone liczne pomiary triangulacyjne, określono
dokładną wysokość 231 punktów geograficznych oraz 63 punktów astronomicznych.
Oto lista podróży M. Przewalskiego:
1. Ussuryjska
(1867-1869).
2. Mongolska, czyli
pierwsza przez Azję Środkową, najdłuższa, bo licząca 12 tysięcy km (1870-1873).
3. Lobnorska i
Dżungarska, liczące razem 4 tysiące km (1876-1877).
4. Pierwsza Tybetańska
(1879-1880).
5. Druga Tybetańska
(1883-1885).
6. Dochodzi do tego
trwająca tylko od 24 sierpnia do 5 października 1888, nieukończona piąta
wyprawa do Azji Środkowej, przerwana na skutek nieoczekiwanej śmierci
podróżnika.
Znany badacz P. Siemionow–Tian–Szanskij,
podkreślał, że badania Przewalskiego stanowią całą osobną epokę w rozwoju nauki
geografii.
Ten wielki uczony sprecyzował lokalizację
wielu pasm i jezior górskich (Lob-nor, Kuku-nor, Jarin-nur, Orin-nur), podał
opis Tarymu, największej rzeki Azji Środkowej. Odkrył szereg gigantycznych pasm
górskich, takich jak pasma Ałtyn Tag, Humboldta, Rittera, Przewalskiego i wiele
innych. Szczegółowo opisał wielką pustynię Gobi.
Klimatolodzy cenią wysoko dzieła
Przewalskiego ze względu na obfitość w nich opisów zjawisk atmosferycznych,
pogody, burz piaskowych i śnieżnych. Nie bez znaczenia są też jego relacje
geologiczne.
Nieocenioną wartość mają skompletowane
przezeń zbiory botaniczne. Herbarium Przewalskiego zawierało ponad 15 tysięcy
roślin, należących do 1700 gatunków. Spośród nich aż 218 stanowiły nieznane
dotychczas nauce europejskiej gatunki i siedem nowych rodzin. Istotne, że do
każdej rośliny Przewalski napisał komentarz naukowy: w jakiej miejscowości, na
jakiej wysokości, na jakiej glebie itp. została ona odnaleziona, tj. wskazał na
warunki jej istnienia.
Najwyższą wartość mają zbiory zoologiczne
Przewalskiego, zawierające ponad 7,5 tysiąca okazów, w tym 702 ssaków, 5010
ptaków, 1200 płazów i amfibii, 643 ryby. W ogromnej tej kolekcji znalazło się
10 gatunków fauny nieznanych dotąd nauce, a wśród nich dziki koń, dziki
wielbłąd, niedźwiedź tybetański. Zbiór zoologiczny Przewalskiego do dziś
stanowi przedmiot dumy Muzeum Zoologicznego Akademii Nauk w Petersburgu. Wielką
wartość naukową mają pozostawione przez Przewalskiego fascynujące opisy
obserwacji zachowań ssaków i ptaków, czyli pionierskie ustalenia w dziedzinie
etologii zwierząt.
Wyprawy tego odważnego uczonego,
opublikowane przezeń materiały znamionowały sobą przewrót w poglądach na
przyrodę Azji Centralnej. Według określenia profesora N. Obruczewa M.
Przewalski „otworzył przed współczesną
nauką drogę do Azji Środkowej i Tybetu”.
Oczywiście, jeśli zastosować skalę
globalną, to można twierdzić, że opisane przez niego gatunki fauny i flory
stanowią tylko drobną część świata ożywionego naszej planety. I będzie to
częściowo słuszne. Na Ziemi żyje obecnie około 1,5 mln zbadanych gatunków istot
żywych (w tym 4 tysiące bakterii, 70 tysięcy grzybów, 250 tysięcy roślin, 950
tysięcy owadów). Według obliczeń jednak niektórych biologów (np. P. Ravena)
faktyczna ilość gatunków waha się w skali między 15 a 200 milionami gatunków.
Żaden z ludzi, a nawet żadna z akademii nauk nie byłaby w stanie opisać i
usystematyzować tego ogromnego bogactwa natury. Ale nauka usiłuje uczynić
przynajmniej to, co może.
Przewalski był naukowcem o szerokim
wachlarzu zainteresowań, w pięknych pod względem literackim tekstach dawał
opisy nie tylko obiektów geograficznych, czy okazów flory i fauny, lecz również
kreślił niezwykle sugestywny i klarowny obraz stosunków politycznych,
moralnych, gospodarczych wielu społeczności azjatyckich, z którymi się w czasie
podróży stykał.
A. Czechow, wielki pisarz rosyjski, pisał:
„Takich ludzi jak Przewalski kocham
bezgranicznie... Ich ideowość, szlachetna ambicja, mająca za podstawę cześć ojczyzny
i nauki, ich upór, niezmożony żadnymi wyrzeczeniami, niebezpieczeństwami i
pokusami szczęścia osobistego; dążenie do raz nakreślonego celu, bogactwo ich
wiedzy i pracowitość, ich fanatyczna wiara w cywilizację i naukę – czynią z
nich w oczach narodu bohaterów, uosabiających najwyższą siłę moralną. Jeśli typy pozytywne tworzone przez
literaturę stanowią wartościowy materiał poznawczy, to te same typy, dawane
przez samo życie, stoją ponad wszelką oceną”.
Ilość wydrukowanych książek i artykułów
naukowych M. Przewalskiego (w językach: rosyjskim, niemieckim, francuskim i
angielskim) liczyła pierwotnie, za jego życia 99 pozycji. W okresie późniejszym
wiele z tych tekstów niejednokrotnie w całości lub we fragmentach wznawiano. Tłumaczką
dzieł M. Przewalskiego na język francuski, która zadbała też o ich wydanie
przez oficynę Hachette et C° w Paryżu była Polka, pani Żardecka.
Wiele roślin i zwierząt (wśród nich słynny
koń – Equus przewalskii) w swej
naukowej nomenklaturze nosi imię M. Przewalskiego. Gigantyczne pasmo górskie na
Tybecie Północnym, duże lodowce na Ałtaju i w masywie Mustag-ata, półwysep na
Kurylach, miasto w Kirgizji – oto tylko największe obiekty geograficzne, którym
nadano imię wielkiego podróżnika. Cesarz Aleksander II kilkakrotnie osobiście
wyrażał najwyższe uznanie dla postawy i prac M. Przewalskiego.
Po śmierci podróżnika miasto Karakol, w
którym nastąpił zgon słynnego uczonego, przemianowane zostało na Przewalsk. W
roku 1891 Cesarskie Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne za zgodą najwyższych
władz państwa rozpoczęło zbieranie datków na ufundowanie medalu i premii
imienia Mikołaja Przewalskiego (Por. Narodowe
Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 2001, z. 1, nr 1256).
Ciekawe, że pierwszym laureatem dużego
srebrnego medalu im. M. Przewalskiego, ustanowionego przez Rosyjskie
Towarzystwo Geograficzne, został wybitny rosyjski geolog, Polak z pochodzenia
Karol Bohdanowicz, drugim i trzecim zaś P. Kozłow i W. Roborowski, przyjaciele
i poplecznicy wielkiego badacza Azji. Ta honorowa i prestiżowa nagroda jest do
dziś nadawana przez Rosyjską Akademię Nauk za wybitne osiągnięcia w dziedzinie
geografiii.
***
Gdybyśmy chcieli pojąć mechanizm
psychologiczny, umożliwiający tak wytrwałą postawę twórczą, wydaje się, że nie
moglibyśmy pominąć motywacji poznawczej, która często bywa potężnym czynnikiem
mobilizującym i koncentrującym osobowość na określonym celu. „Pragnienie poznania jest tak wielkie i
rozbudza takie energie, że ludzkie serce, choć natrafia nieprzekraczalną
granicę, tęskni za nieskończonym bogactwem ukrytym poza nią, przeczuwa bowiem,
że w nim zawarta jest wyczerpująca odpowiedź na każde dotąd nie rozstrzygnięte pytanie”.
(Jan Paweł II, „Fides et Ratio”, II,
17).
Wydaje się też, że przeżycia poznawcze posiadają również niebagatelne
aspekty estetyczne i etyczne, dodatkowo wzmacniające motywację odkrywczą. Arystoteles
rozpoczyna swą Metafizykę zdaniem: „Wszyscy ludzie pragną wiedzieć”. Prawie
2,5 tysiąca lat po nim Karol Wojtyła napisze: „Nawet w życiu codziennym obserwujemy, jak bardzo każdy człowiek stara
się poznać obiektywny stan rzeczy, nie zadowalając się informacjami z drugiej
ręki. Człowiek to jedyna istota w całym widzialnym świecie stworzonym, która
nie tylko zdolna jest wiedzieć, ale także zdaje sobie sprawę z tego, że wie, i
dlatego pragnie poznać istotną prawdę tego, co postrzega. Nikomu nie może być
naprawdę obojętne, czy jego wiedza jest prawdziwa. Jeśli człowiek odkryje, że
jest fałszywa, odrzuca ją; jeśli natomiast może się upewnić o jej prawdziwości,
doznaje satysfakcji. O tym właśnie mówi św. Augustyn: „Wielu spotkałem takich
ludzi, którzy chcieliby oszukiwać, ale takiego, który by chciał być oszukiwany,
nie spotkałem”. Słusznie uważa się, że człowiek osiągnął wiek dojrzały, jeśli
potrafi o własnych siłach odróżnić prawdę od fałszu i wyrobić sobie własny osąd
o obiektywnym stanie rzeczy. Tu właśnie znajduje się motywacja wielorakich
poszukiwań, zwłaszcza w dziedzinie nauk przyrodniczych, które w ostatnich
stuleciach przyniosły tak znaczne rezultaty, przyczyniając się do autentycznego
postępu całej ludzkości”. („Fides et
Ratio”, II, 25).
Ludzi tego formatu i tego pokroju nie da się zmierzyć zwykłą miarką codzienności.
Bruno Bettelheim („Cudowne i pożyteczne”,
t. 2, s. 204) pisze: „Człowiek wtedy
przemienia się w pełną istotę ludzką i urzeczywistnia wszystkie swoje
możliwości, gdy nie tylko staje się sobą, ale nadto zdolny jest pozostać sobą i
być szczęśliwy w więzi z drugim człowiekiem”.
Są jednak ludzie, być może wypada ich
nazywać „nadludźmi”, którym nie odpowiada ta „banalna” wersja zarówno „pełni”
człowieczeństwa, jak i „szczęśliwości”. Pierwszą osiągają dokonując czynów
przekraczających zwykłą miarę ludzką, o drugą nie dbają w ogóle, pozostawiając
gadanie o szczęściu wierszokletom i innym damskim pisarczykom. Są to ludzie,
którym przyświeca manichejska wizja świata, oni nie szukają w nim własnej niszy
życiowej czy przytułku, oni z nim walczą i usiłują zmieniać na własną modłę...
Parafrazując jedno ze zdań B. Bettelheima
możemy powiedzieć, iż niektórzy z nich „byli
tak nieszczęśliwi, iż sprawiali wrażenie bestii”. Są to ludzie
przerażający, jeśli się patrzy na nich z przysłowiowej „żabiej perspektywy”, a ich
„szczęściem” jest jedynie spełnienie w świecie tej roli – jednocześnie
bezosobowej i osobowej, – do której przeznaczyły ich nieodgadnione wyroki
opatrzności. Jednym z takich gigantów ludzkości był Mikołaj Przewalski.
***
2. Dzieciństwo, młodość – rzeźbienie charakteru
Większość źródeł biograficznych podaje, że
Mikołaj Przewalski urodził się 31 marca 1839 roku we wsi Kimborowo guberni
smoleńskiej w rodzinie ekskapitana armii rosyjskiej. Jednak W. Gawrilenko w
książce „Russkij putieszestwiennik N. M.
Przewalskij” (Moskwa 1989) podaje, że prawdziwą datą jest 1 kwietnia tegoż
roku. Ponieważ jednak pierwszy kwietnia jest dniem w jakimś sensie „niepewnym”,
rodzice zdecydowali się na zapisanie do metryk kościelnych jako dnia urodzin 31
marca. [Gdy św. papież Jan Paweł II zmarł wieczorem 1 kwietnia, jako datę jego
zgonu podano 2 kwietnia!].
Liczne rosyjskie biografie Przewalskiego
podkreślają, nie bez perfidii, że ojciec uczonego Michał „poskramiał polskich buntowników w 1832 roku”. Realnie to
„poskramianie” jednak wyglądało dość dziwnie. W 1824 roku został Michał
Przewalski mianowany podoficerem Pułku Estlandzkiego, który w 1831 roku
skierowano rzeczywiście do walki z powstańcami polskimi. Szkopuł jednak w tym,
że cały okres bezpośrednich starć oddziałów carskich (w których rzeczywiście
znajdowało się mnóstwo „wiernych” Polaków) z insurgentami 30-letni pan Michał
spędził... w szpitalu i w tej brudnej wojnie faktycznie nie uczestniczył. Przez
osiem miesięcy kurował się z choroby oczu, następnie płuc, dalej z kołtunu w
klinice Wileńskiej Akademii Medyko-Chirurgicznej. Kto wie, czy ten Polak z krwi
nie symulował świadomie rozmaitych schorzeń, by nie trafić na front i nie
walczyć przeciw rodakom...
W 1838 roku, już po dymisji, Michał
Przewalski ożenił się z niejaką Jeleną Karetnikową, córką drobnego szlachcica
białoruskiego, właściciela niedużego majątku Kimborowo na Smoleńszczyźnie. Ze
stadła tego urodził się syn Mikołaj, przyszły badacz Azji Środkowej.
Dzieciństwo chłopca i jego rodzeństwa
(dwaj dalsi bracia i siostra) upływało w drobnej posiadłości Otradnoje, w
środowisku dalece nie sprzyjającym ani kulturalnemu, ani moralnemu, ani
intelektualnemu rozwojowi. Chyba że tylko fizycznemu. Rodzice jego nie manifestowali
żadnych zainteresowań umysłowych. Ojciec „był
człowiekiem praktycznym i zdecydowanym”, o kilkanaście lat młodsza matka –
„kobietą z twardym i gniewliwym
charakterem, która sama mocno trzymała dom i gospodarstwo”.
Posiadłość, licząca 1000 dziesięcin ziemi
i 105 „dusz” kmiecich, gwarantowała syte, aczkolwiek dość skromne życie.
Stosunek gospodarzy do chłopów był tradycyjny, „staroświecki”. Najczęściej
stosowany środek perswazji stanowiły rózgi, a gdy np. zauważono, że któraś z
wiejskich dziewczyn popełniła „grzech”, natychmiast wydawano ją za mąż,
oczywiście, za zupełnie innego chłopa niż jej wybraniec. Miała być biedaczyna w
ten sposób przez całą resztę życia „wychowywana” przez narzuconego męża,
któremu zresztą też za karę ofiarowano „jawnogrzesznicę”...
Niemiękkie środki wychowawcze stosowano w
Otradnoje także w stosunku do dzieci pańskich. Rózgi odgrywały wybitną rolę w
pedagogii domowej i przyszły podróżnik – człowiek niesterotypowych zachowań już
w dzieciństwie – zakosztował do woli wszystkich ich odmian i gatunków. Po każdej
poważniejszej psocie chłopca rozlegał się w Otradnoje poświst rózeg. Matka była
bardzo surowa i ostro karała synów za dziecięce przewinienia. „Niemało dostałem rózeg we wczesnej młodości
– wspominał później M. Przewalski. –
Rosłem na wsi jak dzikus, wychowanie otrzymałem spartańskie, mogłem o każdej
pogodzie pójść na ulicę”.
Gdy chłopak miał zaledwie siedem lat,
zmarł mu ojciec. Matka powtórnie wyszła za mąż i urodziła także drugiemu mężowi
troje dzieci. Ojczym nie był okrutnikiem, a nawet zdobywał się na gesty
opiekuńcze w stosunku do dzieci swego poprzednika, lecz, siłą rzeczy, więcej
uwagi poświęcano w rodzinie nowo narodzonym latoroślom. Starsze zaś korzystały
z pełnej nieomal wolności: mokły pod deszczem, biegały po śniegu, wałęsały się
po lesie, gdzie spotykano nawet niedźwiedzie, łaziły po drzewach, hasały po
łąkach.
Każda, nawet najdłuższa, wędrówka zaczyna
się od pierwszego kroku. Dla Mikołaja Przewalskiego tym przysłowiowym pierwszym
krokiem w obserwowaniu i badaniu przyrody były właśnie młodzieńcze wyprawy do
lasów i na łąki Smoleńszczyzny. Chłopiec nauczył się w ten sposób nie tylko
kochać, ale i obserwować przyrodę, a na dodatek nabrał krzepy fizycznej,
uodpornił się na chłód i spiekotę, deszcze i posuchy, głód i pragnienie, na
zmęczenie fizyczne i psychiczne. Był jak ów młody dąbek, który stojąc samotnie
w polu, od młodości nabiera odporności na wszelkie wichry i burze. „Drzewa, które rosną w miejscach cienistych i
osłoniętych przed wiatrem, wprawdzie z pozoru rozwijają się pomyślnie, ale w rzeczy
samej butwieją i okrywają się grzybami, a za lada uderzeniem łatwo się kruszą;
te zaś, które wyrosły na wysokich wierzchołkach górskich, smagane srogimi
wichurami i chłostane śnieżycą, stają się twardsze od żelaza. Podobnie i dusze,
wiodące żywot bez nieszczęść, opływające w dostatki (...), stawiające ów żywot
beztroski wyżej ponad te przykrości, jakie obyczajem świętych należy znosić dla
uzyskania Królestwa niebieskiego, stają się podatniejsze i słabsze od wosku i
padają pastwą ognia wiekuistego, te zaś, które wystawione są na
niebezpieczeństwa, trudy i przeciwności (...) i w nich się zaprawiły, stają się
silniejsze i szlachetniejsze od żelaza i diamentu, a wskutek ciągłej próby
bywają odporne i niezdobyte dla wrogów, osiągając jakby stały stan niezwyciężonego
męstwa i cierpliwości.” (Św. Jan Chryzostom).
Nie od dziś wiadomo, że psychologiczny
klimat, w którym znajduje się dziecko, ma kapitalne znaczenie dla kształtowania
jego postawy życiowej. Ktoś łatwiej, ktoś oporniej – ale każdy jednak
wychowawczym wpływom środowiska ulega. Jakież było to środowisko czyli
społeczeństwo prowincjonalne rosyjskie w połowie XIX wieku? Jak żył, myślał,
czuł ten lud? Otóż arcybiskup Feliński tak opisywał jego moralność: „Prawda, że zbrodnie zdarzają się we
wszystkich krajach i we wszystkich klasach społeczeństwa, nigdzie jednak nie
mają tak mieszanego charakteru lekceważenia moralności obok fanatycznego
przywiązania do religijnych form i obrzędów. Ten sam raskolnik, co woli pójść
do ciężkich robót niż przeżegnać się trzema, a nie dwoma palcami, zabije bez
wyrzutu człowieka choćby dla kilku kopiejek, utrzymując, że post złamać lub
opuścić jakiś obrządek jest to pokalać duszę, zabójstwem zaś ręce się tylko
kalają: „Umyj ręce i znów będziesz czysty”. W Sakramentach nawet formę tylko
cenią, warunki zaś, od których istota Sakramentu zależy, lekceważą. Pop jeden,
nie mogąc dostać w głuchej wioszczynie pszennej mąki i wina, używał do mszy
hreczanego chleba i wódki. Rad niezmiernie z wynalazku, zapytał przy spotkaniu
dziekana, czy można konsekrować na hreczce i gorzałce. Otrzymawszy zaś
przeczącą odpowiedź, zawołał tryumfującym głosem: „A ot ja próbowałem i można!”
W
innym znów miejscu podpity już paroch błogosławił ślub wiejski w cerkwi. Po
ukończonej ceremonii zwrócił się do gromady z wyrzutem, że dla jednej pary tyle
podjęto zachodu. Potem połączył ręce trzech par, należących do weselnego
orszaku, i korzystając z tego, że w cerkwi opierać się księdzu nie śmieli, dał
im ślub formalny, wiara zaś ludu tak silna, że pomimo żalów i narzekań, żadna
para rozwodu się nie domagała.
Nie
można nawet powiedzieć, że sami popi wiary nie mają; posuwają oni ją owszem
nieraz do przesądów i zabobonów, ale jest straszna ciemnota i straszniejsza
jeszcze grubość obyczajów. Nie znana im wcale praca nad uśmierzeniem
namiętności, a tym mniej nad opanowaniem przyrodzonych popędów. Po dokonanej
zbrodni gotów korzyć się i żałować aż do rozpaczy, ale powstrzymać się od jej
spełnienia nie ma siły, zwłaszcza kiedy chodzi o pieniądze. (...) Mimowolne
nawet złamanie postu w pojęciu ludu cięższym jest grzechem niż pijaństwo,
kradzież lub rozpusta (...). Cały stosunek ich z Bogiem zależy na zewnętrznych
obrzędach: obrazy, dzwony, śpiewy i pokłony – oto główna, jeśli nie jedyna
treść ich nabożeństwa. Do obrazów mają oni tak zabobonne przywiązanie, że z
bałwochwalstwem niemal graniczy. W ich przekonaniu sprawcą łask, o które się
modlą przed swymi ikonami, jest nie Pan Bóg, ale ta właśnie malowana ikona”.
Może jednak szkoła, jako placówka
kulturotwórcza, mogła tu coś zdziałać? Niestety, nauczyciele rosyjscy, po
większej części popowicze, „z powodu
nieokrzesanego grubiaństwa swego i niedostatecznego wykształcenia naukowego nie
mieli żadnego moralnego wpływu, a raczej wpływ ich był calkiem ujemny,
pobudzający z jednej strony do nienawiści przeciwko obcym żywiołom, z drugiej
zaś zachęcający młodzież do płatania coraz to nowych a najczęściej złośliwych
figlów nielubionym przybyszom”...
Znakomity uczony francuski, laureat
Nagrody Nobla, doktor Alexis Carrel pisał: „Charakter
środowiska społeczno-psychologicznego określa w znacznej mierze liczbę, jakość
i natężenie przejawów świadomości każdej jednostki. Inteligencja i zmysł
moralny nie rozwijają się, jeśli środowisko jest zbyt ubogie. Jeśli jest złe,
to i działania stają się występne. Jesteśmy zanurzeni w środowisku społecznym
jak komórki ciała w środowisku wewnętrznym. Jak one, nie potrafimy się bronić
przed wpływem tego, co nas otacza”. Ciało ochrania się lepiej przed światem
kosmicznym niż świadomość przed światem psychologicznym. Ma ona granice
całkowicie otwarte. Jest narażona na wszystkie najazdy intelektualne i duchowe
środowiska społecznego i zależnie od ich natury rozwija się normalnie lub
wadliwie...
Środowisko społeczne wczesnego kapitalizmu
lub, jak kto woli, późnego feudalizmu ówczesnej Rosji nie sprzyjało
intelektualnemu i moralnemu rozwojowi obywateli. Jak pisał pewien uczony, „przebywając od dzieciństwa w towarzystwie
przestępców i nieuków, człowiek sam staje się przestępcą i nieukiem”. A już
szczególnie wówczas, gdy amoralizm i ciemnota stają się „opłacalne”; gdy
łapówkarstwo i złodziejstwo są półlegalnym źródłem dochodów, gdy podsuwanie
własnej żony do łóżka wysokiego dygnitarza pozwala przekroczyć kolejny stopień
drabiny służbowej, gdy wiedza języków obcych i czytanie „nierosyjskich” lektur
nie tylko uchodzi za oznakę „niebłagonadieżnosti”, ale nagminne staje się
przechwalanie się ignorancją, umotywowaną jako pełne intelektualne oddanie
tronowi i cerkwi urzędowej. Czegoż można było oczekiwać w państwie, w którym przepisy
urzędowe zabraniały wwozu do kraju gazet, czasopism i książek zza granicy,
nawet jeśli były to książki z dziedziny astronomii, a za czytanie „obcych”
lektur filozoficznych wtrącano do więzień?...
I czym oprócz grabieżczych podbojów i
przelewu krwi ościennych narodów mogło poszczycić się państwo, które do minimum
ograniczyło wyjazdy własnych obywateli poza granice kraju, aby tym łatwiej
utrzymywać ich w przyjemnym złudzeniu co do dobroci i mądrości cara, wiodącego
swój naród ku „wielkim dokonaniom”? Zresztą wielu z niewielu, którym udawało
się chociaż raz wyjechać na „gnijący Zachód” i porównać go z „kwitnącą Rosją”
carsko-prawosławną, wolało nie wracać do ojczyzny.
***
Najważnieszym mikrośrodowiskiem dla
każdego dziecka jest jego własna rodzina, tutaj nabiera ono nieświadomie i
niepostrzeżenie rozmaitych nawyków moralnych i praktycznych, uczy się być
człowiekiem w ten właśnie, a nie inny sposób. Profesor John Rawls w dziele „Teoria sprawiedliwości” trafnie wywodzi: „Następstwo pokoleń i konieczność uczenia dzieci postaw moralnych
(choćby najprostszych) to jeden z elementów ludzkiego życia (...). Charakterystyczną cechą sytuacji dziecka
jest to, że nie jest ono w stanie ocenić słuszności nakazów i zaleceń
kierowanych pod jego adresem przez osoby mające nad nim władzę, w tym przypadku
– przez rodziców. Brak mu zarówno wiedzy, jak i zdolności pojmowania, która
mogłaby być podstawą zakwestionowania autorytetu rodziców. W istocie dziecko
nie posiada w ogóle pojęcia uzasadnienia i uczy się tego pojęcia później...
Dziecko nie ma własnych kryteriów
krytyki, nie jest bowiem w stanie odrzucać nakazów na podstawie racjonalnych
przesłanek. Jeśli kocha rodziców i ufa im, będzie skłonne akceptować ich
zalecenia. Będzie próbowało naśladować rodziców, przyjmując, że rzeczywiście są
oni godni szacunku, a także będzie stosowało się do ich nakazów. Egzemplifikują
oni – załóżmy – najwyższą wiedzę i potęgę i stanowią atrakcyjny przykład
właściwego postępowania. Dziecko w takiej sytuacji przyjmuje ocenę swej osoby
wydaną przez rodziców i będzie skłonne oceniać się tak, jak oceniliby je
rodzice. Rzecz jasna, pragnienia dziecka wykraczają poza okowy tego, co
dozwolone, w przeciwnym bowiem razie, nakazy byłyby niepotrzebne. Normy
rodziców odczuwane są więc jako ograniczenia i dziecko może się przeciwko nim
zbuntować. Poza wszystkim, dziecko może nie widzieć powodu, dla którego miałoby
ich przestrzegać; same w sobie są one arbitralnymi zakazami, dziecko zaś nie ma
pierwotnie skłonności do wykonywania tego, co mu się poleca. Jeśli jednak kocha
rodziców i ufa im, to gdy ulegnie pokusie zbuntowania się przeciw zakazom,
będzie skłonne podzielać ich ocenę swego postępku. Będzie też skłonne przyznać
się do winy i szukać wybaczenia. We wszystkich tych skłonnościach ujawnia się
poczucie winy wobec autorytetu. Bez tych i podobnych skłonności poczucie winy
nie mogłoby istnieć. Ale prawdą jest też, że brak tych uczuć stanowi oznakę
braku miłości i zaufania. Ze względu bowiem na naturę instytucji autorytetu i
zgodnie z zasadami psychologii moralnej łączącymi ze sobą postawy etyczne i
naturalne, gdy zalecenia rodziców zostaną naruszone, miłość i zaufanie prowadzą
do poczucia winy”...
A ono z kolei jest bardzo ważnym
czynnikiem wychowawczym, czymś w rodzaju wewnętrznej kary, skierowywanej przez
dziecko na samo siebie. Charakter człowieka najczęściej jest nie tylko
wrodzony, ale i kształtowany przez wczesne życiowe doświadczenia. „Przystosowanie się do pierwszego otoczenia w
okresie dzieciństwa wymaga, w zależności od tego, jakich posiada się rodziców i
jakie są okoliczności, więcej powściągliwości i rozwagi lub więcej empatii.
Przez to automatycznie wykształca się pewna priorytetowa postawa, z której
wywodzą się różne psychologiczne typy.” (Carl Gustav Jung, „Rebis czyli kamień filozofów”, Warszawa
1989, s. 23).
Wpływ rodziny na dziecko jest ogromny, po
pierwsze, dlatego, że dziedziczą one po rodzicach konstytucję fizyczną i
predyspozycje psychiczne oraz, po drugie, dlatego, że dzieci naśladują
zachowanie się rodziców, pod których wpływem stale się znajdują. Rodzina – jak pisze Robert K. Merton – jest
„najważniejszym pasem transmisyjnym,
który służy przekazywaniu wzorców kulturowych następnemu pokoleniu. Do bardzo
niedawna pomijano jednak fakt, że rodzina przekazuje przeważnie część kultury,
dostępną warstwie społecznej i grupom, w których się znajdują sami rodzice.
Jest to więc mechanizm socjalizowania dziecka w kategoriach celów kulturowych i
obyczajów charakterystycznych dla tego wąskiego kręgu grup społecznych.
Socjalizacja nie jest też bynajmniej ograniczona do bezpośredniego treningu i
podporządkowywania. Proces ten jest przynajmniej w części mimowolny. Obok
bezpośrednich zaleceń, nagród i kar, dziecko – obserwując codzienne zachowania
i luźne rozmowy rodziców – wystawione jest na oddziaływanie społecznych
prototypów. Dzieci nierzadko odkrywają i internalizują standardy kulturowe,
jeśli nawet nie zostały one sformułowane explicite i nie sprowadzone do
przepisów. (...) Można założyć, że dziecko jest równie żywo zajęte
wynajdywaniem i postępowaniem wedle ukrytych paradygmatów ocen kulturowych,
klasyfikowania ludzi i rzeczy oraz kształtowania godnych szacunku celów, jak i
przyswajaniem orientacji kulturowej prezentowanej w ciągłym strumieniu nakazów,
wyjaśnień i napomnień ze strony rodziców. (...) Niewykluczone, że dziecko
zachowuje w sobie ukryty paradygmat wartości kulturowych, który odkryło w
codziennych zachowaniach swoich rodziców, nawet jeśli jest on sprzeczny z
zaleceniami i napomnieniami formułowanymi przez nich explicite.” (Robert K.
Merton, „Teoria socjologiczna i struktura
społeczna”, Warszawa 1982, s. 221-222).
Trudno, oczywiście, jednoznacznie wyjaśnić
styl życia człowieka analizując różne fakty z jego dzieciństwa, a próby takie z
góry są skazane na snucie hipotez, czyli mniej lub bardziej uzasadnionych
przypuszczeń. Wszelako i te przypuszczenia mogą być pomocne w zrozumieniu
konkretnej duszy i losu człowieka. Los bowiem zaprogramowany jest w
usposobieniu danej osoby: jaki charakter, takie postępowanie, – jakie
postępowanie, takie skutki, – jakie skutki, taki los.
Jak już wspomnieliśmy, duży wpływ na
wychowanie Mikołaja Przewalskiego wywarła jego matka. Taka jak ona kobieta,
silna, i „męska”, jest z reguły twarda i despotyczna, wychowuje dzieci „po
spartańsku”, tyranizuje je, nadużywa kar cielesnych, co chwila wrzeszczy.
Dzieci pod jej kierunkiem, póki małe, są zahukane, zastraszone, nie lubią matki
(chociaż później zjawia się do niej pewien rodzaj „miłości autorytarnej”,
jakiegoś ślepego oddania). Ponieważ dzieci na ogół skłonne są do naśladowania
rodziców, przeto w rodzinie, w której króluje „męska” matka, córki przejmują
jej styl życia, a w synach kształtuje się często niechęć do kobiet w ogóle,
obawa przed nimi, a nawet swego rodzaju wstręt, co zazwyczaj obciąża ich własny
los. Wydaje się więc, że już w dzieciństwie M. Przewalski nabył kilka niezbyt
miłych cech usposobienia. „Wady jego
charakteru – pisze Engelhardt – krewkość,
pewna doza nietolerancji i despotyzmu, na skutek których człowiekowi
niezależnemu trudno było utrzymywać z nim stosunki, – typowe są dla większości
ludzi silnych, jakby przez samą naturę predysponowanych do panowania nad
innymi. Surowa szkoła, którą on przeszedł, uparta walka, którą musiał
wytrzymać, nieokrzesane, pijane środowisko, w którym spędził swą młodość – rzecz
jasna, mogły tylko umocnić te wady”.
„Silne fizyczne zachęty”, takie jak pięść,
nahajka, a nierzadko i strzelba, które odgrywały tak wielką rolę w jego
podróżach, wywoływały niekiedy zarzuty pod jego adresem. Lecz podróżnik sięgał
po te „środki perswazji” nie na skutek okrucieństwa, lecz tylko z konieczności,
by móc dalej prowadzić prace. Prawie wszystkim wielkim podróżnikom zarzucano
okrucieństwa, lub, co najmniej, zbytnią twardość. Nie stanowi wyjątku i
Przewalski, ale jest rzeczą bodaj ewidentną, że żadna z jego wypraw, licząca
tysiące kilometrów, wśród wrogiego, podejrzliwego, a często i rozbójniczego
otoczenia, nie zostałaby doprowadzona do końca, gdyby garstka podróżników –
według określenia Przewalskiego – nie stawała się podobna do nastroszonego jeża,
który potrafi nakłuć łapy i dużemu zwierzęciu.
***
Filozof amerykański John Rawls w dziele „Teoria sprawiedliwości” (wyd. pierwsze,
Harward 1971) rozwija teorię o trzech stadiach moralnego rozwoju człowieka lub
trzech prawach psychologicznych rozwoju moralnego. Pierwsze stadium nazywa
okresem moralności władzy, gdy dziecko przejmuje nakazy od rodziców, ulegając
władzy ich autorytetu. Okres drugi to stadium moralności zrzeszenia, gdy treść
moralności wyznaczana jest przez standardy moralne właściwe w odniesieniu do
roli jednostki w różnych, do których ona należy. I okres trzeci to moralność
zasad, gdy na mocy dwu poprzednich praw psychologicznych doszło do powstania
postaw miłości i lojalności oraz innych przyjaznych uczuć i wzajemnego
zaufania; wówczas świadomość tego, że zarówno my sami, jak i osoby nam bliskie,
jesteśmy beneficjantami ustanowionych i trwałych sprawiedliwych instytucji,
wywołuje w nas stosowne poczucie sprawiedliwości. Gdy zaczniemy zdawać sobie
sprawę z tego, w jaki sposób porządek społeczny odpowiadający tym zasadom
przyczynia się do naszego dobra i dobra osób z nami związanych, rodzi się w nas
pragnienie stosowania zasad i opierania na nich naszych dążeń. Z czasem
zaczynamy cenić ideał ludzkiej współpracy.
O pierwszym okresie profesor z Harwardu
pisze jak następuje: „Dziecko zaczyna
kochać rodziców tylko wówczas, gdy najpierw w widoczny sposób jest kochane
przez nich. Tak więc, poczynania dziecka są motywowane początkowo przez pewne
instynkty i pragnienia, zaś jego cechami rządzi (jeśli w ogóle coś nimi rządzi)
racjonalny interes własny (w odpowiednio ograniczonym znaczeniu tego terminu).
Choć dziecko posiada zdolność kochania, jego miłość do rodziców jest nowym
pragnieniem, biorącym się z dostrzeżenia ich ewidentnej miłości do niego i tego,
że działania będące wyrazem tej miłości są dla niego korzystne.
Miłość
rodziców do dziecka wyraża się w widocznym zamiarze troszczenia się o nie oraz
robienia tego, czego wymagałaby racjonalna miłość własna dziecka, oraz we
wprowadzeniu tych zamiarów w życie. Miłość ta uwidacznia się w tym, że rodzice
lubią przebywać z dzieckiem i że wspierają jego wiarę w siebie i jego poczucie
własnej wartości. Rodzice dodają dziecku odwagi do opanowywania odpowiednich
zadań i pozwalają mu na podejmowanie jego własnych obowiązków. Ogólnie rzecz
biorąc, kochać kogoś – to nie tylko troszczyć się o oczekiwania i potrzeby tej
osoby, ale również potwierdzać jej poczucie własnej wartości. Tak więc w końcu
miłość rodziców do dziecka sprawia, że dziecko zaczyna ich kochać. Miłość
dziecka nie ma racjonalnego, instrumentalnego wyjaśnienia: dziecko kocha
rodziców nie dlatego, że są oni środkiem do osiągnięcia jego początkowych
interesownych celów. Mając taki zamiar, dziecko mogłoby działać tak, jak gdyby
kochało rodziców, ale działanie takie nie doprowadziłoby do transformacji
początkowych pragnień. Według przedstawionej zasady psychologicznej, nowe
uczucie rodzi się z czasem w dziecku w odpowiedzi na niewątpliwą miłość
rodziców.”
Jest to, zdaniem Rawlsa, jedno z
najważniejszych praw psychologicznych, którego przejawy mogą być spostrzegane i
analizowane z różnych punktów widzenia i w różnych aspektach. – „I tak, nie wydaje się prawdopodobne, by
spostrzeżenie przez dziecko miłości rodziców wywoływało bezpośrednie
odwzajemnienie. Możemy przypuszczać, że odbywa się to w kilku krokach: gdy
dziecko, na podstawie widocznych intencji rodziców, zauważa ich miłość do
siebie, upewnia się co do swojej wartości jako osoby. Staje się świadome tego,
że jest bezinteresownie cenione przez osoby, które w jego odbiorze są wspaniałe
i potężne. Odbiera miłość rodziców jako bezinteresowną; rodzice przywiązują
wagę do jego obecności i spontanicznych zachowań, a ich sympatia dla niego nie
jest zależna od jego zdyscyplinowanego zachowania, które przyczynia się do
pomyślności innych. Z czasem dziecko nabiera zaufania do rodziców i zaczyna
czuć się pewnie w swoim otoczeniu; to dodaje mu śmiałości i każe, przy stałym
wsparciu uczuciowym i zachęcie ze strony rodziców, wypróbowywać swoje
dojrzewające możliwości. Stopniowo dziecko przyswaja sobie różne umiejętności,
zyskuje poczucie, że coś potrafi, i w ten sposób zdobywa poczucie własnej
wartości. Miłość dziecka do rodziców kształtuje się w trakcie całego tego
procesu. Rodzice kojarzą mu się z powodzeniem i zadowoleniem, jakie dało mu
budowanie własnego świata, a także z poczuciem własnej wartości. To właśnie
jest przyczyną jego miłośc.” (John Rawls, „Teoria sprawiedliwości”, s. 629-630).
A więc nie ma tu miejsca na jakieś
prymitywne odruchy, stosunki są nader skomplikowane i delikatne. Gros
odpowiedzialności za właściwy rozwój dziecka spoczywa na rodzicach. „Rodzice muszą kochać dziecko i zasługiwać na
jego podziw. Dają przez to dziecku poczucie własnej wartości i wzbudzają w nim
pragnienie upodobnienia się do nich... Muszą formułować jasne i zrozumiałe (i,
rzecz jasna, uzasadnione) reguły, dostosowane do poziomu rozumienia dziecka...
Rodzice winni być przykładem moralności, którą zalecają i przedstawiać
sukcesywnie zasady leżące u jej podstaw. Jest to niezbędne nie tylko dla
wzbudzenia w dziecku gotowości do przyjęcia z czasem tych zasad, ale i do
pokazania mu, w jaki sposób mają one być interpretowane w poszczególnych
przypadkach. Przypuszczalnie bez spełnienia tych warunków rozwój moralny nie
jest możliwy, zwłaszcza jeśli nakazy rodziców są nie tylko surowe i bezzasadne,
ale w dodatku narzucane przymusem, w tym przy użyciu siły fizycznej... Bez
miłości, przykładu i przewodnictwa procesy te nie zajdą, gdy związek z
rodzicami pozbawiony jest miłości i opiera się na groźbach i represjach.”
(John Rawls, „Teoria sprawiedliwości,”
s. 631-632).
Następują na skutek tego znaczne
deformacje charakterologiczne u dorastającego dziecka. O okresie moralności
zrzeszenia w tymże tekście czytamy: „W
skład tych standardów wchodzą: zdrowy rozsądek, zasady moralności, wraz z
poprawkami dostosowującymi owe zasady do określonego miejsca zajmowanego przez
daną osobę w społeczeństwie; do wpojenia tych zasad przyczynia się aprobata i
dezaprobata osób posiadających władzę, a także innych członków grupy. Tak więc,
na omawianym etapie także rodzina jest traktowana jako małe stowarzyszenie,
posiadające zwykle określoną strukturę hierarchiczną, w której każdy członek ma
pewne prawa i obowiązki. Gdy dziecko rośnie, uczy się standardów zachowania odpowiadających
jego statusowi. Cnoty dobrego syna czy dobrej córki albo się dziecku objaśnia,
albo przekazuje poprzez przejawiające się w aprobacie lub dezaprobacie
oczekiwania rodziców. Stowarzyszeniem jest też szkoła czy grupa sąsiedzka, a
także krótkotrwałe, choć nie mniej ważne formy współpracy, takie jak gry i
zabawy z równymi sobie. W zależności od sytuacji możemy przyswoić sobie cnoty
dobrego studenta, czy kolegi szkolnego, albo wzorce porządnego faceta czy
dobrego towarzysza. Tego rodzaju stanowisko moralne rozszerza się na wzorce
przyjmowane w dalszym życiu, na status czy pozycję zajmowaną przez dorosłego,
na rolę w rodzinie, a nawet na rolę, jaką jest bycie członkiem społeczeństwa.
Treść tych wzorców przedstawiają rozmaite koncepcje dobrej żony czy męża,
dobrego przyjaciela czy obywatela itd. Tak więc moralność stowarzyszenia
obejmuje dużą liczbę wzorców, z których każdy zdefiniowany jest stosownie do
właściwego statusu czy roli. Nasza wiedza moralna poszerza się wraz z
podejmowaniem coraz to nowych ról. Odpowiadające im wzorce wymagają coraz
lepszej oceny intelektualnej i coraz dokładniejszych rozróżnień moralnych.
Rzecz jasna, niektóre z tych wzorców są szersze od innych i formułują wobec
jednostki zupełnie inne wymagania”.
Każdy konkretny wzorzec i każda konkretna
norma mogą być objaśnione przez odwołanie się do dążeń i celów zrzeszenia, w
którym pojawia się odpowiednia rola czy stanowisko. Narodowość, przynależność
klasowa, zawodowa, wiekowa, biologiczna, wyznaniowa, polityczna etc. nie są
obojętne dla ukierunkowania i poziomu etycznego osoby. Z biegiem czasu dana
jednostka ludzka ustala koncepcję całego systemu współpracy, który wyznacza
stowarzyszenie, a także cele, którym służy. Ktoś ten wie, że pozostałe osoby mają do wykonania inne zadania, zależnie od
miejsca, jakie zajmują w systemie współpracy. W rezultacie uczy się przyjmować
ich punkt widzenia. Wydaje się więc prawdopodobne, że przyswojenie sobie
moralności stowarzyszenia (reprezentowanej przez pewien układ wzorców) polega
na wykształceniu w sobie umiejętności intelektualnych niezbędnych do
przyjmowania różnych punktów widzenia i traktowania ich jako aspektów jednego
systemu kooperacji. Przy dokładniejszej analizie okazuje się, że w grę wchodzą
tu dość złożone umiejętności. Po pierwsze, musimy spostrzec, że te inne punkty
widzenia istnieją, że punkt widzenia innej osoby różni się od naszego. Musimy
nauczyć się nie tylko tego, że inni patrzą na świat inaczej, ale i tego, że
mają inne potrzeby i cele, inne plany i motywy działania; musimy nauczyć się
odczytywać pod tym kątem ich słowa, zachowania i mimikę. Następnie musimy
określić podstawowe elementy tych punktów widzenia: to, czego inni zazwyczaj
chcą czy pragną, jakie są ich podstawowe przekonania i poglądy. Tylko w ten
sposób możemy zrozumieć i ocenić ich działania, zamierzenia i motywy. Jeśli nie
potrafimy wskazać tych podstawowych elementów, nie możemy postawić się na
miejscu innej osoby i zobaczyć, jakie my podjęlibyśmy wówczas działania. By to
ustalić, musimy niewątpliwie wiedzieć, jak wygląda punkt widzenia kogoś innego.
I wreszcie, znając już punkt widzenia innej osoby, musimy na tej podstawie
ustalić, jak we właściwy sposób pokierować swymi własnymi działaniami.
Amerykański filozof kontynuuje: „Treść tej moralności wyznaczają cnoty współpracy:
sprawiedliwość i uczciwość, wierność i zaufanie, prawość i bezstronność.
Typowymi wadami są tu zachłanność i nielojalność, nieuczciwość i podstępność,
skłonności do uprzedzeń i stronniczość. Występki tego rodzaju prowadzą, z
jednej strony, do poczucia winy (wobec zrzeszenia), z drugiej zaś, rodzą
oburzenie i złość. Tego rodzaju postawy są następstwem przywiązania do osób, z
którymi współpracujemy w ramach sprawiedliwego (czy uczciwego) systemu”. (Cyt. wyd.,
s. 640).
A więc, gdy zdolność danej osoby do
współodczuwania została urzeczywistniona poprzez przyswojenie sobie zgodnie z
pierwszym prawem psychologicznym poczucia więzi z innymi i gdy osoby, z którymi
jest ona związana, wypełniają swoje obowiązki i zobowiązania, osoba ta zaczyna
żywić do swych towarzyszy przyjazne uczucia i nabiera do nich zaufania. Ta
zasada to drugie prawo psychologiczne. Osoby działają wówczas zgodnie z
wzorcami zajmowanego stanowiska. „Gdy
więzi te zostaną ustanowione, jednostka, która nie robi tego, co do niej
należy, czuje się winna wobec stowarzyszenia. Uczucie to może się przejawiać na
różne sposoby, np. w skłonności do naprawiania szkód wyrządzonych przez innych
(odszkodowanie), jeśli szkody takie zaistniały, czy w gotowości do przyznania,
że to, co się uczyniło, było nieuczciwe (złe) i do przeproszenia za to. Uczucie
winy jest też widoczne w uznaniu zasadności kary i krytyki i w tłumieniu w
sobie złości i oburzenia na tych, którzy też nie wywiązali się ze swej roli.
Brak takich skłonności byłby oznaką nieistnienia więzi przyjaźni i wzajemnego
zaufania. Wskazywałby na gotowość wiązania się z innymi bez względu na
standardy i kryteria uzasadnionych oczekiwań, publicznie uznanych i stosowanych
przez wszystkich jako środek rozstrzygania sporów. Osoba pozbawiona poczucia
winy nie ma wyrzutów sumienia z powodu ciężarów, które spadają na innych, nie
niepokoi jej też nadużycie zaufania, które towarzyszyło oszustwu. Jeśli
natomiast istnieją więzi zaufania i przyjaźni, tego rodzaju zakazy i reakcje są
skutkiem niewypełnienia swoich obowiązków i zobowiązań. Gdy brak takich
uczuciowych zastrzeżeń, mamy do czynienia co najwyżej z pozorami
współodczuwania i wzajemnego zrozumienia. Tak więc, jak w pierwszym stadium
powstaje pewien naturalny stosunek do rodziców, tak tu wśród związanych ze sobą
ludzi powstają więzi przyjaźni i zaufania. W każdym z tych przypadków u podstaw
odpowiednich uczuć moralnych leży pewna naturalna postawa; brak tych uczuć jest
objawem braku tej postawy”. (Cyt.
wyd., s. 638).
A brak tych uczuć i tej postawy znamionuje
sobą pewien brak także w prospołecznej orientacji i równowadze psychosocjalnej
dziecka.
O trzecim prawie psychologicznym John
Rawls pisze: „Prawo to stwierdza, że gdy
na mocy dwu poprzednich praw psychologicznych doszło do powstania postaw
miłości i lojalności oraz innych przyjaznych uczuć i wzajemnego zaufania,
wówczas świadomość tego, że zarówno my sami, jak i osoby nam bliskie, jesteśmy
beneficjantami ustanowionych i trwałych sprawiedliwych instytucji, wywołuje w
nas stosowne poczucie sprawiedliwości. Gdy zaczniemy zdawać dobie sprawę z
tego, w jaki sposób porządek społeczny odpowiadający tym zasadom przyczynia się
do naszego dobra i dobra osób z nami związanych, rodzi się w nas pragnienie
stosowania zasad i opierania na nich naszych działań. Z czasem zaczynamy cenić
ideał ludzkiej współpracy.” (Cyt.
wyd., s. 642).
A to z kolei stanowi psychomoralną
podstawę życia społecznego. Tak czy owak, ciało obywatelskie jako całość nie jest
spajane więzami sympatii, lecz uznaniem publicznych zasad sprawiedliwości. Choć
każdy obywatel przyjaźni się z jakimiś innymi obywatelami, żaden nie przyjaźni
się ze wszystkimi. Ale łączące ich przywiązanie do sprawiedliwości stanowi
wspólny punkt widzenia pozwalający na rozstrzyganie sporów. Po drugie, poczucie
sprawiedliwości rodzi chęć pracy na rzecz ustanowienia sprawiedliwych
instytucji (a przynajmniej niesprzeciwiania się temu) oraz reformowania
istniejących, gdy wymaga tego sprawiedliwość. Pragniemy działać zgodnie z
naturalnymi obowiązkami, by wspierać sprawiedliwy porządek. Skłonność ta
wykracza poza wspieranie konkretnych układów służących naszemu dobru. Wymaga
ona, by koncepcja leżąca u ich podstaw dała się rozszerzyć na dalsze sytuacje,
służąc dobru większej społeczności.
Gdy działamy niezgodnie z naszym poczuciem
sprawiedliwości, objaśniamy swoje poczucie winy przez odwołanie się do zasad
sprawiedliwości. Uczucie to objaśniamy więc w zupełnie inny sposób niż poczucie
winy wobec władzy czy w stosunku do stowarzyszenia. Przeszliśmy pełny rozwój
moralny i po raz pierwszy mamy poczucie winy we właściwym sensie tego słowa. To
samo odnosi się do innych uczuć moralnych. W przypadku dziecka mamy do
czynienia z niezrozumieniem wzorca moralnego oraz doniosłości zamiarów i
motywów, a więc z brakiem podstawy odpowiedniej po temu, by móc odczuwać winę
(z powodu naruszenia zasad). W przypadku zaś moralności stowarzyszenia uczucia
moralne w istotny sposób zależą od więzi przyjaźni i zaufania łączących
jednostkę z innymi jednostkami czy grupami, zaś postępowanie moralne bierze się
w dużej mierze z potrzeby aprobaty ze strony współpracowników. Może się także
odnosić nawet do bardziej zaawansowanych faz tej moralności. Jednostki
występujące w roli obywateli i w pełni rozumiejące treść zasad sprawiedliwości
mogą postanowić działać na ich podstawie z tej głównie przyczyny, że są
związane z konkretnymi osobami i przywiązane do swego własnego społeczeństwa. Z
chwilą jednak gdy przyjmie się moralność zasad, postawy moralne przestają być
związane jedynie z pomyślnością określonych jednostek czy grup i z okazywaną
przez nie aprobatą, a zaczyna je kształtować koncepcja słuszności wybrana
niezależnie od tych przypadłości. Nasze uczucia moralne zaczynają wykazywać
niezależność od przypadkowych elementów naszego świata...
Mimo jednak, że uczucia moralne są w tym
właśnie sensie niezależne od przypadkowych okoliczności, nasze naturalne
przywiązanie do osób i grup zachowuje należne mu miejsce. W ramach bowiem
moralności zasad występki, które poprzednio prowadziły do poczucia winy w
stosunku do stowarzyszenia oraz do oburzenia, a także innych uczuć moralnych,
teraz wywołują te uczucia w ścisłym sensie. Wyjaśniając uczucia danej osoby,
odwołujemy się do odpowiedniej zasady. Jednakże, gdy istnieją naturalne więzi
przyjaźni i zaufania, wymienione uczucia moralne są silniejsze. Przywiązanie
wzmaga poczucie winy, oburzenie oraz wszelkie inne stosowne odczucia, i to
nawet na poziomie moralności zasad. Przy założeniu, że wzmocnienie takie jest
właściwe, okazuje się, że naruszenie tych naturalnych więzi jest złem. Jeśli
bowiem przyjmiemy, że racjonalne poczucie winy (tj. poczucie winy będące
rezultatem zastosowania poprawnych zasad moralnych, opartych na prawidłowej i
uzasadnionej wiedzy) oznacza, że popełniliśmy błąd, i że im większe poczucie
winy, tym większy był nasz błąd – to istotnie okazuje się, że naruszenia
zaufania i przyjaźni należy zabronić w sposób szczególnie mocny. Naruszenie
owych więzi łączących nas z konkretnymi jednostkami czy grupami zwiększa siłę
uczuć moralnych i sprawia, że występek staje się większy. To prawda, że
oszustwo i nielojalność są zawsze złe, bowiem są niezgodne z naturalnymi
obowiązkami i zobowiązaniami, nie zawsze jednak są one złe w tym samym stopniu.
Są większym złem, gdy istnieją więzi miłości i zaufania; wzgląd ten jest
istotny przy ustalaniu właściwych reguł priorytetu.
Ta trzecia forma moralności jest
wewnętrznie najbardziej skomplikowana. Moralność zasad bowiem przybiera dwie
formy, z których jedna odpowiada poczuciu słuszności i sprawiedliwości, a druga
– miłości rodzaju ludzkiego i panowania nad samym sobą... Ta druga, w
przeciwieństwie do pierwszej, jest nadobowiązkowa. (...) Moralność
nadobowiązkowości ma dwa aspekty wyznaczane przez kierunek, w którym wymagania
moralności zasad są świadomie przezwyciężane. Z drugiej strony, mamy miłość
człowieka przejawiającą się we wspieraniu wspólnego dobra w sposób, który
znacznie wykracza poza naturalne obowiązki i zobowiązania. Nie jest to
moralność dla zwykłych ludzi, a jej cnotami swoistymi są życzliwość, większa
wrażliwość na uczucia i potrzeby innych, a także właściwa pokora i
nieprzywiązanie do samego siebie. Z drugiej strony, mamy moralność panowania
nad samym sobą, która w swej najprostszej postaci przejawia się w spełnianiu z
całkowitą łatwością i elegancją wymagań słuszności i sprawiedliwości. Moralność
ta staje się prawdziwie nadobowiązkowa, gdy jednostka objawia charakteryzujące
ją cnoty odwagi, wspaniałomyślności oraz samokontrolę w działaniach
wymagających wielkiej dyscypliny i świetnego wyszkolenia. Jednostka taka może
okazać swe cnoty albo dobrowolnie przyjmując urzędy i stanowiska wymagające
tych cnót, jeśli tylko potrafi dobrze wypełniać obowiązki nakładane przez te
stanowiska, albo szukając nadrzędnych celów zgodnych ze sprawiedliwością, które
jednak wykraczają poza wymagania obowiązku... Tak więc moralność
nadobowiązkowości, moralność świętych i bohaterów, nie przeczy normom
słuszności i sprawiedliwości; charakteryzuje się ona świadomym przyjęciem celów
zbieżnych z zasadami słuszności i sprawiedliwości, ale wykraczających poza to,
co zasady te nakazują.
Właściwe wychowanie ma polegać na
rozwijaniu nastawień prospołecznych. One się same rozwiną, jeśli dziecko będzie
wzrastało w atmosferze miłości, dobroci i poszanowania także jego ludzkiej
godności. Nauczy się odwzajemniać dobroć dobrocią, będzie odczuwało świat jako
przyjazny, a nie wrogi. Jeśli chłód i poniżenie ominą dziecko, w zasadzie
powinno ono mieć także całe życie spokojne i zrównoważone.
Przeszkodą w rozwoju uczuć prospołecznych
jest dążenie do przewagi nad otoczeniem, która to tendencja zjawia się jako
reakcja na silne poczucie niższości, kiedy celem staje się nie tylko wyrównanie
własnej niższości, lecz i górowanie nad innymi. A ten „plan życia” jest już
fałszywy, w którym osiąganie celu nie daje ani spokoju, ani pewności, lecz
przeciwnie, wprowadza wielki i nieustanny niepokój do duszy. Stąd wyrasta idea,
iż istotnym celem opieki nad dzieckiem jest chronienie go przed poczuciem
niższości. Jest to postulat do pewnego stopnia niewykonalny, gdyż już sama
naturalna słabość dziecka stanowi źródło poczucia niższości. Zadanie polegałoby
więc na maksymalnym łagodzeniu tego poczucia. Jeśli to się nie udaje i kompleks
niepełnowartościowości staje się zbyt silny, jednostka traci zaufanie do
własnych sił, nie wierzy w to, że mogłaby dokonać czegoś pożytecznego,
rezygnuje ze wszelkich usiłowań, wpada w stan zastoju i marazmu.
Podobne trudności powstają, gdy reakcją
dziecka na przeżycie niepełnej wartości własnej staje się wrogi, destrukcyjny
stosunek do świata, żądza zemsty i próby zwiększenia własnej mocy kosztem
innych. Taki młodzieniec również rezygnuje z powodzenia w konstruktywnej
działalności, szuka mocy w poniżaniu innych, nie wierzy, że mógłby być ceniony,
szanowany i lubiany.
Trzeba więc dzieciom dodawać odwagi, tak
aby powstała równowaga między dążeniem do własnej mocy a uczuciami
prospołecznymi. Obie te tendencje nie powinny pozostawać ze sobą w kolizji,
przecież poczucie mocy można czerpać także z owocnej współpracy z innymi
ludźmi, z poczucia dobrze spełnionego obowiązku, ze świadomości, że się pomaga
ludziom i żyje według reguł prawego sumienia. Realizacja woli mocy nie powinna
polegać na spychaniu innych ludzi na dalszy plan. Ale tak się niestety często
zdarza.
***
Być może pewną rolę w ukształtowaniu
takiego, a nie innego usposobienia Mikołaja Przewalskiego odegrała okoliczność,
że był on pierworodnym synem w stadle rodzinnym. Najstarsze dziecko często
przyzwyczaja się do tego, aby wszędzie być pierwszym, zazdrośnie strzeże swoich
przywilejów, w życiu często objawia skłonność do despotyzmu, nie lubi
podporządkowywać się innym. Oczywiście, trudno w tej sprawie o uogólnienia, bo
bywa np., że i najmłodsze dziecko szuka poczucia mocy w tyranizowaniu
otoczenia, chociaż ono z reguły jest bardziej serdeczne i miękkie.
A. Adler w książce „Sens życia” pisał: „Przy
większej liczbie dzieci pierworodne ma jedyną w swym rodzaju sytuację, jakiej
nie przeżywa żadne inne. Jest ono przez pewien czas jedynym dzieckiem i jako
takie zaznaje odpowiednich wrażeń. W jakiś czas później zostaje
„zdetronizowane”. (...) Łatwo też
zrozumieć, że protest pierworodnego dziecka przeciw swej detronizacji przejawia
się dość często w skłonności do uznawania jakiejkolwiek władzy za uprawnioną
lub do popierania jej. Ta skłonność nadaje czasem pierworodnemu wybitnie
„konserwatywny charakter”, mający znaczenie nie polityczne, lecz rzeczowe...
Kto nie zabawia się rozszczepianiem włosa na czworo, nie może też nie dostrzec
w osobowości Robespierre’a rysu władczego, mimo jego wybitnego udziału w
rewolucji.”
Zresztą to może właśnie żądza władzy zmusza wielu do wszczynania
rewolucji, na skutek których sięgają po laury z cudzej głowy... Pan Mikołaj
stanowił pod względem psychologicznym typ twardy, mało elastyczny, uparty. Już
zresztą w młodych latach wykazywał godną zastanowienia samodzielność i
tendencję do trzymania się ze wszystkimi (prócz matki i opiekunki) na dystans.
Lecz nawet najbardziej silne natury nie mogą nie ulegać wpływom zewnętrznym. M.
Engelhardt, jeden z pierwszych biografów M. Przewalskiego, pisał o swym
bohaterze: „Spartańskie wychowanie” nie
minęło dlań bez śladu: pewna gburowatość charakteru i grubiańskość pojęć, które
raziły wielu, kto z nim się stykał później, rozwinęły się pod wpływem
nieokrzesanego środowiska.”
Ale z drugiej strony te surowe cechy pomagały nieraz w pokonaniu takich
życiowych trudności, których łagodnie usposobiony człowiek pokonać nigdy nie
byłby w stanie. „Agresywność jest
neurotyczną tendencją jedynie wtedy, gdy poczucie bezpieczeństwa neurotyka
opiera się na byciu agresywnym” (K. Horney). Niekiedy wrogość osoby
narcystycznej jest jej reakcją na fakt, że inni nie akceptują jej zawyżonego
mniemania o sobie samej. Wrogość osoby masochistycznej jest jej reakcją na
uczucie bycia znieważonym lub na jej pragnienie mściwego triumfu z powodu bycia
obrażonym. Nie zawsze więc zachowanie ostre stanowi jakąś dewiację czy jest
społecznie szkodliwe. A z drugiej strony, przecież nawet nie każde dewiacyjne
zachowanie się jest społecznie naganne. Dotyczy to m.in. tak zwanych
„hiperuzdolnień”, np. w dziedzinie matematyki, spotykanych bardzo rzadko, czy
innych tego typu wrodzonych cech. (Por. K. K. Płatonow, „Struktura i razwitije licznosti”, Moskwa 1986, s. 11-17).
Nawet sama wybitność jest „nienormalna” przez sam fakt przewyższania
poziomu przeciętnego, który stanowi tzw. „normę”. Trudno takiego człowieka
mierzyć zwykłą miarką, gdyż nie sposób go wtłoczyć do ram przeciętności. Jak to
wyrażają proste, a jednocześnie zagadkowe i głębokie słowa starochińskiej „Księgi Przemian” (I-Cing): „Człowiek szlachetny
jest w pełni zdecydowany. On chadza samotnie i zaskakuje go deszcz. Jest
ochlapany i szemrają przeciw niemu. Nie ma ujmy”...
Prawdopodobnie pewną rolę w powstaniu takich cech jak szorstkość i
autorytarność odegrały na pozór nieraz drobne okoliczności z dzieciństwa pana
Mikołaja. Na przykład, urojona czy faktyczna brzydota bywa jednym z częstych
źródeł bolesnego poczucia niższości, przy tym wcale nie tylko u kobiet.
Najmniejsza nawet skaza w urodzie wywołać może złośliwą uwagę ze strony jakiejś
mniej delikatnej osoby z naszego otoczenia, co z kolei stanie się odskocznią
dla całego pasma udręk, niewspółmiernych z rzeczywistym znaczeniem naszej wady.
A jeśli zważyć, że im niższa kultura danego środowiska, tym mniejsza w nim
tolerancja na odmienność i tym większa złośliwość, łatwo da się zrozumieć, że
pasemko białych włosów wśród ciemnej czupryny dorastającego chłopaka ze wsi
smoleńskiej stać się mogło powodem wielu brzydkich docinków i niesympatycznych
interpretacji. W Rosji zresztą zawsze nie lubiano tych, którzy chociażby w
najmniejszym stopniu są nie tacy „jak wszyscy”...
Jest to wszelako zjawisko uniwersalne, że się „odmieńców” nie lubi.
Ileż to razy nawet nie szpetota, ale sam fakt, że się nie jest tak urodziwym,
jak ktoś z rodzeństwa czy z przyjaciół, staje się źródłem przytłaczającego
przeżycia niższości. Usterki tego typu łatwo wywołują kpiny w otoczeniu i są
bardzo dotkliwie odczuwane. Brzydsze dzieci dowiadują się o swej szpetocie
nawet wtedy, gdy nikt im tego nie wytyka; po prostu słyszą, jak dorośli się
zachwycają ich bardziej szczęśliwymi rywalami. Czują się wtedy pominięte,
upośledzone i z reguły wyrabiają sobie przesadnie ujemne wyobrażenie o własnym
wyglądzie. Poczucie niezasłużonej krzywdy wytwarza wyostrzony stan upośledzenia
oraz wzbudza nienawiść i pogardę do głupiego i niedobrego świata. Jednocześnie
z tym rodzi się nieprzeparta chęć udowodnienia światu i sobie, że się ma nie
tylko wartość, ale i wyższość nad lichym otoczeniem.
Trzeba też zaznaczyć, że poczucie niższości cechuje również dzieci z
rodzin skłóconych, w których trwają nieprzerwane swary, kłótnie, pełne goryczy
„porachunki”. Dziecku z takiej rodziny świat się jawi również jako
nieprzyjazny.
Również zbyt wczesna utrata jednego z rodziców nie tylko stanowi
wstrząs psychiczny dla dziecka, ale i jest przeszkodą dla jego dalszego
harmonijnego rozwoju. „Dziecko zaczyna
czuć się osobą, ważnym i pełnomocnym partnerem międzyludzkiej więzi, gdy
nawiązuje bliższe stosunki z ojcem. Osobą stać się możemy tylko wtedy, kiedy
określamy się wobec innej osoby. Ponieważ pierwszą i przez pewien czas jedyną
osobą w życiu dziecka jest matka, pewne pierwiastki samookreślenia pojawiają
się z jego strony w ramach relacji łączących je z matką. Jednak głęboka
zależność dziecka od matki powoduje, że nie zdoła ono dokonać pełniejszego
samookreślenia, jeśli nie znajdzie oparcia w osobie trzeciej. Proces
stopniowego zdobywania przez dziecko niezależności wymaga, aby najpierw miało
ono możność powiedzieć sobie: „mogę oprzeć się także na kimś innym niż matka” –
zanim zdoła uwierzyć, iż da sobie radę nie opierając się na nikim. Wówczas gdy
między dzieckiem i osobą inną niż matka wytworzy się bliska więź, dziecko
będzie mogło mieć poczucie, że jeśli nadal matka jest dla niego najważniejsza,
dzieje się tak mocą jego własnej decyzji, a nie dlatego, że jest skazane na jej
osobę”. (Bruno Bettelheim, „Cudowne i
pożyteczne”, t. 2, s. 103).
Prócz dzieci upośledzonych fizycznie, rozpieszczonych czy pochodzących
ze zwaśnionych lub niepełnych rodzin także dzieci wychowywane zbyt surowo, bez
ciepła rodzinnego, bez serdeczności narażone są na groźne poczucie niższości i
upośledzenia. Zdarzają się rodzice, którzy zbyt twardo chowają swe potomstwo,
które trwa w wiecznym strachu przed gniewem starszych i wzrasta w atmosferze
ślepego posłuszeństwa dla ich rozkazów. Tacy despotyczni rodzice, zarówno
ojcowie, jak i matki, sądzą, że najlepszą metodą wychowawczą jest rygor a
czułość „psuje” dziecko. Nie interesują się więc specjalnie swą latoroślą,
powierzając jej wychowanie babciom lub dziadkom, a jeśli są dostatecznie
majętni, to służącym. Potrzeba ciepła serdecznego i bezpieczeństwa takich
maluchów pozostaje ciągle niezaspokojona i powoduje „ochłodzenie” także ich
serc.
Prawdopodobnie spośród dzieci wychowanych w surowych warunkach wyrasta
wielu osobników okrutnych, o skłonnościach sadystycznych. To oni właśnie
stanowią kontyngent potencjalnych zbrodniarzy lub – zależnie od okoliczności –
bohaterów. Mają po prostu silną wolę, energię, bezwzględność, które nie liczą
się z konwenansami.
Oczywiście, powinniśmy nasze roztrząsania
o charakterologicznych cechach M. Przewalskiego traktować nieco z przymrużeniem
oka. Tajemnicy osobowości ludzkiej nie da się bez reszty zgłębić, można ją
tylko częściowo poznać.
Alfred Adler w dziele „Sens życia” ostrzegał: „Można jednolite życie duszy rozczłonkowywać
z rozmaitych, mniej czy więcej bezwartościowych punktów widzenia, można dwa,
trzy, cztery poglądy przestrzenne wysuwać razem czy naprzeciw siebie, pragnąc
zrozumieć jednolite „Ja”, można je wyprowadzać ze świadomości i nieświadomości,
z seksualizmu, ze świata zewnętrznego – na ostatek jednak będziemy musieli
umieścić je ponownie, niby jeźdźca na koniu, w jego wszechobejmującym działaniu”.
Nie warto ze sztucznych konstrukcji teoretycznych czynić kajdanów, z których
potem nie sposób się uwolnić.
Co ma zresztą zostać po wybitnej
jednostce: pamięć o ułomnościach jej charakteru czy dokonane dzieło? Wiemy
przecież, że niekoniecznie talenty i uzdolnienia łączą się z anielskim
usposobieniem. Można, na przykład, być geniuszem w nauce czy literaturze, a
jednocześnie świnią w życiu prywatnym; lub – umysłowym zerem, a jednocześnie w
ciągu 100 przeżytych lat i muchy nie obrazić... Geniuszy charakteru spotyka się
bodaj równie rzadko, co geniuszy umysłu, a już prawie nigdy – ludzi, którzy
łączą obie te rzeczy w sobie. (Natomiast najczęściej – tych, którzy są
pozbawieni i jednego i drugiego; to oni właśnie stawiają najwyższe wymagania
innym i najniższe sobie). Może zresztą w tym się przejawia sprawiedliwość losu,
który jednym daruje wzniosły umysł, innym – gołębie serce... W każdym bądź
razie dla potomności ważniejsze jest nie to np., że Niekrasow, Goethe,
Schiller, Cummings, Grin byli pijakami, lecz to, że wspaniale władali piórem.
Wolter, Hamsun, Steinbeck, Nietzsche, Franko i tylu innych znakomitych
intelektualistów pod względem zwykłej moralności znajdowali się nieraz poniżej
wszelkiej krytyki – może to kogoś razić, ale mimo wszystko najważniejsza jest
nie ta okoliczność (każdy jest tylko „człowiekiem”, czyli bydlakiem), lecz
wkład tych wybitnych ludzi do ogólnoludzkiej skarbnicy wiedzy i kultury, w tym
też – kultury moralnej , poprzez wzbogacanie i pogłębianie poszukiwań
właściwych dróg, wiodących do prawdy i dobra poprzez kreślenie ostrzegającego
obrazu szlaków pokrętnych i fałszywych... Z naukowcami sprawa ma się podobnie:
o ile nie wynajęli się świadomie na służbę szatanowi, ich trud i życie warte są
szacunku, nawet gdy nie wolne były od ludzkiej nędzy i upadków, a tym bardziej
od zwykłych drobnych potknięć i błędów...
***
Był M. Przewalski bezwzględnym
zaprzeczeniem ludzi, o których się mówi: „ni pies, ni wydra” lub „ni z pierza,
ni z mięsa”. To był charakter rzeźbiony w skale, twardy, wyrazisty, o rysach
ostrych i jednoznacznych; umysł silny, bystry, dynamiczny, szeroki;
usposobienie bezkompromisowe, szczere i prostolinijne; typ męski, żołnierski,
do bezwzględności lojalny i wierny. Wszelako do tych i innych cech jego
usposobienia będziemy nieraz nawiązywać w dalszych częściach niniejszego
tekstu. A teraz powróćmy ponownie do jego dzieciństwa.
Gdy Mikołaj miał 12 lat, podarowano mu
pozostałą w spadku po ojcu strzelbę myśliwską; wówczas też po raz pierwszy udał
się samodzielnie na polowanie i ustrzelił pierwszego w swym życiu lisa.
Niestety, nie z samych tylko wypraw
myśliwskich składało się życie dzielnego i ruchliwego Koli. Rzeczywistość go
otaczająca była brutalna. Nawet do nauki zmuszano chłopca stosując przymus
fizyczny. Co gorsza, za nauczycieli miewał przyszły uczony osobników
najmarniejszego gatunku. Paweł Karetnikow, jego wuj, człowiek beztroski i
lekkomyślny, który po przehulaniu własnego majątku znalazł przytułek u siostry,
uczył zdolnego chłopca nie tyle sztuki czytania, pisma i języków obcych (do
czego się wobec miłosiernej siostry Heleny zobowiązał), lecz raczej strzelania
kaczek i wałęsania się po mokradłach. Człowiek ten – według świadectwa samego
Mikołaja – „prócz myślistwa miał inną
jeszcze pasję – czasami wpadał w nawrotowe opilstwo i wówczas na polowania nie
chodził”. Także zapraszani ze Smoleńska, ciemni i ograniczeni, guwernerzy
nie sprzyjali rozbudzaniu ambicji intelektualnych zdolnego chłopca, w
minimalnym stopniu odpowiadali swemu przeznaczeniu. Ale naturalne skłonności i
zdolności okazały się silniejsze. Przyroda zwycięża naukę. W końcu Mikołaj i
jego o rok młodszy brat Włodzimierz zostali odesłani do smoleńskiego gimnazjum
oraz wstąpili od razu do drugiej klasy. W Smoleńsku mieszkali chłopcy w
malutkim mieszkanku (które kosztowało dwa ruble miesięcznie) razem ze sługą i
kucharką. Wrodzona energia, pracowitość, zamiłowanie do książek, tężyzna
fizyczna, sprawiły, że M. Przewalski – chociaż jeden z najmłodszych w klasie –
już wkrótce został jej nieformalnym liderem.
Mikołaj był młodzieńcem towarzyskim, ale –
rzecz znamienna – bliskich przyjaciół nie miał. Cechowało go pewne poczucie
wyższości w stosunku do rówieśników. Nie ulegał też przyjętym obyczajom i
tradycjom. Co więcej, przeciwstawiał się im nieraz czynnie. Nie uznawał
konwenansów ani pozytywnych, ani negatywnych. Żył według własnych pojęć i
odczuć. Tak np., zdecydowanie bronił nowicjuszy, którzy przychodzili do
gimnazjum. A powiedzieć trzeba, że dręczenie „młokosów” i „żółtodziobów”, tych,
którzy przychodzą później (do szkoły, więzienia, wojska, pracy itp.) należało
do bardzo dawnej i zakorzenionej w obyczajowości rosyjskiej tradycji. – Męczono
ciebie, męcz i ty kogoś, odegraj się!... – Znęcanie się nad „nowym” uważano
wręcz za obowiązek i nienaruszalne prawo „starzyków”... Trzeba przecież „wyszlifować”
kolegę, rozumowano. I szlifowanie to, pasowanie na członka zbiorowości –
połączone często z fizycznym katowaniem współtowarzysza – nieraz kończyło się
tragicznie: trwałym kalectwem lub nawet zgonem ofiary. A i samo przetrzymanie
„fali” poniżeń i udręk ze strony kolegów nie było rzeczą łatwą...
Przewalski od początku brał w obronę
młodszych nowicjuszy, oszczędzając niejednemu z nich nie lada strachu i
poniżenia. To łamanie „świętej” tradycji oburzało wielu gimnazjalistów, lecz po
zakosztowaniu ciężkich pięści dorodnego kolegi nikt nie ważył się czynnie
przeciwstawić jego „dziwacznym” krokom.
Nauka leciała chłopcu jak z płatka. Miał
fenomenalną pamięć – rzecz zawsze przy pobieraniu nauk pożyteczna. [Historia
zna niemało ludzi o zadziwiającej pamięci. Wiadomo na przykład, że Juliusz
Cezar i Aleksander Macedoński znali z twarzy i imienia wszystkich swoich
żołnierzy – do 30.000 ludzi. Genialny matematyk – Leonard Euler pamiętał sześć
pierwszych potęg wszystkich liczb do stu. Radziecki akademik A. Joffe z pamięci
posługiwał się tablicą logarytmów. Starożytny filozof i poeta rzymski Seneka
potrafił powtórzyć 2.000 nie związanych ze sobą różnych słów, które usłyszał
tylko raz.] Matematyki jednak nie lubił serdecznie, widocznie dlatego, że
poezja tej nauki przejawia się tylko wówczas, jeśli jest wykładana przez
doskonałego nauczyciela i tylko na dość późnym etapie poznania, kiedy się
sięgnie już do głębszych praw i harmonii tą sferą rządzących. Lecz i tu
wyręczała Mikołaja pamięć, tym razem wzrokowa. Po prostu po przeczytaniu tekstu
w podręczniku „dokładnie pamiętał i
stronę książki, gdzie była odpowiedź na dane pytanie, i jaką czcionką ona
wydrukowana, i jakie są litery na wykresie geometrycznym, i jakie są formuły z
ich wszystkimi literami i znakami”...
Dominującą cechą umysłowości młodego
Przewalskiego była – obok fenomenalnej pamięci – niezwykle żywa wyobraźnia. Jak
mówił o sobie: myślał obrazowo. Sądy zaś o tych czy innych zjawiskach
formułował raczej intuicyjnie, bezpośrednio, a nie na podstawie logicznego wnioskowania.
Była to mentalność typowo estetyczna i wygląda na paradoks, że został
Przewalski nie wielkim artystą, lecz wielkim uczonym. Wszelako jest to
sprzeczność pozorna, bowiem umysł nieobrazowy, nieartystyczny nie jest też
zdolny do metafizycznych, ulotnych intuicji, niezbędnych w uprawianiu wielkiej
nauki. Jasny i zdrowy rozum pomagał Przewalskiemu szybko się orientować w
rzeczywistości i wychwytywać istotę rzeczy. W jego książkach i listach roi się
od trafnych obserwacji, błyskotliwych myśli. Lecz z drugiej strony, ludzie tacy
skłonni są zbytnio ufać pierwszemu wrażeniu (chociaż mówi się, że ono zawsze
jest najprawdziwsze, to jednak wymaga przecież pogłębienia i rozważenia), co z
kolei prowadzi do sądów pochopnych, powierzchownych, a w stosunku do ludzi –
niesprawiedliwych i mylnych. Często też był Przewalski – i to już w wieku
upoważniającym do większej powściągliwości – w sądach swych krańcowo
kategoryczny, bezkompromisowy, jednostronny, a przez to niekiedy – niepoważny a
nawet śmieszny. Dialektyczna droga poznania prawdy i formułowania sądu o każdym
zjawisku rzeczywistości biegnie od żywej obserwacji do abstrakcyjnego myślenia
i dalej do konfrontowania mniemania z praktyką. Tylko całość tych etapów i
zabiegów poznania pozwala na wywnioskowanie sądu względnie prawdziwego.
Osobnicy o myśleniu obrazowym skłonni są w
życiu praktycznym również do zachowań „obrazowych”, ekscentrycznych,
nieszablonowych. Za to jeszcze we wczesnym dzieciństwie często Mikołaja bolało
od rózeg miejsce, w którym nogi tracą swą szlachetną nazwę. Nie inaczej było i
w gimnazjum, z którego chłopiec – i to już w szóstej klasie będący – nieomal
nie został wyrzucony. Chodzi o to, że jeden z nauczycieli był szczególnie
szczodry na dwóje. Wtenczas uczniowie postanowili zniszczyć dziennik z tak
fatalnymi stopniami. Wykonania tej zaszczytnej misji podjął się M. Przewalski.
W dogodnej chwili dziennik został wykradziony i następnie oddany na pożarcie
żarłocznym falom modrego Dniepru. Cała klasa została za to wpakowana do ciupy
na okres nieokreślony, zanim nie wyjdzie na jaw, kto popełnił tak niecny czyn.
Na czwarty dzień Mikołaj nie wytrzymał rozterek, a i nie mógł dłużej patrzeć na
cierpienia współtowarzyszy, i zadeklarował się jako winowajca.
Miał być wyrzucony z gimnazjum, ale matka
dowiedziała się o sprawie, przyjechała pilnie do Smoleńska i przebłagała
kierownictwo szkoły (używając chyba także argumentów finansowych). Skończyło
się na potężnej chłoście publicznej, po której Mikołaj długo nie mógł ani
siedzieć, ani spać na plecach... „W ogóle
rózeg dostawałem we wczesnej młodości kupę – wspominał Przewalski – ponieważ byłem zdeklarowanym urwisem, tak iż
nasi wiejscy sąsiedzi radzili zazwyczaj matce skierować mię z czasem na Kaukaz,
do służby wojskowej”...
Wakacje w gimnazjach trwały od maja do października
włącznie i chłopak spędzał je z bratem w Otradnoje. Mieszkali razem z wujem
Pawłem w przybudówce, dokąd wracali właściwie tylko na nocleg, cały dzień
spędzając na polowaniach i łowieniu ryb na wędkę. Właśnie podczas tych
całodziennych myśliwsko-rybackich wypraw zrósł się niejako młodzieniec z
naturą, pokochał nieskończone bogactwo i piękno jej form i przejawów. Pod
wpływem życia na łonie przyrody, w lesie, na świeżym powietrzu, nad wodą
hartowało się i krzepło jego zdrowie, rozwijała się energia, wytrwałość, moc;
doskonalił się dar obserwacji.
Profesor P. Siemionow-Tien-Szanskij, który
był przyjacielem Przewalskiego, wspominał po zgonie tegoż: „Wszystkiego co wzniosłe i piękne nauczył się
szczodrze obdarzony zdolnościami młodzian na łonie matki-natury. Jej
bezpośredniemu wpływowi zawdzięcza on i czystość moralną, i dziecięcą prostotę
swej pięknej duszy, i subtelną przenikliwość swego umysłu, i swą niespożytą moc
i energię w walce z przeszkodami fizycznymi i duchowymi”...
Po ukończeniu gimnazjum w 1855 roku
Przewalski na ochotnika zaciągnął się do wojska. W tym czasie trwała Wojna
Krymska, prasa rosyjska wypełniona była patriotyczno-wojskowym patosem, którym
zarażała się przede wszystkim niedoświadczona, naiwna młodzież. Uległ tym
nastrojom i Mikołaj, zwrócił się więc do zwierzchności, by skierowano go na
front. Lecz bez skutku. Zamiast do wichru bitewnego trafił młody człowiek do
atmosfery tępej rutyny, nieokrzesania, monotonijnego idiotyzmu żołnierskiej
codzienności, tj. ujrzał się w położeniu najmniej odpowiadającym jego żywej,
ruchliwej, niezależnej naturze.
Na 16-letnim chłopcu, „paniczu” – jak go
zwali chłopi w majątku smoleńskim – życie pułkowe wywarło wrażenie
oszałamiające swą grubością, nieokrzesaniem, chamstwem, tępotą. Hulaszczy tryb
życia oficerów, ich okrutne obejście z żołnierzami wstrząsnęły duszą młodego
człowieka. Tu nieoczekiwanie dla siebie zetknął się z najgorszymi cechami i
przejawami psychiki ludzkiej. Wspominał później, iż pięć lat pobytu w wojsku
zupełnie zmieniły jego wcześniejsze poglądy na życie i na ludzi.
Głęboka depresja ogarnęła duszę
młodziutkiego oficera, tak iż – według własnego świadectwa - często po nocach
płakał z rozpaczy, nie znajdując wyjścia ze ślepego zaułka. Dwie tylko rzeczy
pozwalały mu odetchnąć i zapomnieć na trochę o swym położeniu: książka i
strzelba. W wolnych od zajęć służbowych godzinach udawał się na wyprawy
myśliwskie ze strzelbą, którą mu nadesłano ze wsi. Podczas tych wycieczek
zaczął też zbierać kwiaty i układać z nich herbaria. W ten sposób znajdowała
ujście nieskrystalizowana jeszcze, co prawda, ale przecież domagająca się
realizacji, pasja badawcza młodego człowieka. Tenże instynkt poznawczy
zaspokajany był – i również pozwalał zapomnieć o przykrej codzienności – dzięki
bardzo intensywnej lekturze dzieł naukowych i literackich, którą Przewalski
wypełniał czas wolny od służby i myślistwa.
W ciągu 1860 roku Pułk Połocki, w którym
on służył, stacjonował w Krzemieńcu, do niedawna jednym z najmocniejszych na
Kresach ośrodku kultury i oświaty polskiej, przekształconym niestety w ciągu
paru dziesięcioleci przez władze carskie w przysłowiową prowincjonalną
„dziurę”, pozbawioną jakiegokolwiek życia kulturalnego. I tu dla pana Mikołaja
za jedyną rozrywkę pozostawało obcowanie z książką i od czasu do czasu samotne
wyprawy ze strzelbą w okolice Krzemieńca.
Po pewnym czasie ten nietypowy adiutant
Pułku Połockiego zwrócił się z pisemną prośbą do dowództwa sugerując wysłanie
go nad Amur w celu prowadzenia badań naukowych. O młodzieńcza naiwności!
Odpowiedzią był areszt i osadzenie na trzy doby w chłodnej celi, „by głupie
myśli nie lazły mu do głowy”... Młodzian zrozumiał, że jedynym wyjściem dlań
może być tylko wzmożone samokształcenie, wzbogacanie pamięci i podjęcie próby
wstąpienia na studia do jakiejś wyższej uczelni wojskowej. – „Wiedza jest władzą nie mających władzy”.
– W 1861 roku, mimo ogromnej konkurencji, wykazuje się błyskotliwą wiedzą i
wstępuje do Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu.
Także podczas studiów uchodził Przewalski
za jednego z najlepszych studentów uczelni. Wszelako większych widoków na to,
że po studiach trafi na dobre miejsce, mieć nie mógł. Polskie nazwisko i znana
zwierzchnictwu jego polska genealogia stanowiły czynnik, który miał nieraz
jeszcze w przyszłości utrudnić karierę początkującego uczonego. Nawet
ostentacyjne podkreślanie swego oddania Rosji, wzmożona ostrożność wypowiedzi,
gdy zahaczano o „kwestię polską”, gromko deklarowane oddanie tronowi, nie mogły
uśpić podejrzliwości carskich biurokratów i sfory konfidentów – amatorów,
gorliwie obwąchujących każdy krok każdego, kto mógł być choć w jakimś stopniu
ułamkiem „proklatoj Polszi”. Dookoła była masa wyniosłych, mściwych chamów, z
którymi człowiek rzetelny nie chciał mieć do czynienia. Przebywać w
towarzystwie głupców, to to samo, co trafić do niewoli wrogów.
Historycy carscy podkreślali ongiś przy
byle okazji, że Mikołaj Przewalski na ochotnika zaciągnął się do oddziałów,
walczących z insurgentami i „brał udział w dławieniu buntu polskiego” w
1864-1865 roku. W świetle faktów sprawa wygląda wszelako nie tak jednoznacznie.
Gdy w Polsce wybuchło Powstanie Styczniowe, nastroje antypolskie, i dotąd silne
w Rosji carskiej, uległy wręcz karykaturalnemu rozrostowi. We wszystkich
warstwach społecznych werbowano ochotników, którzy by chcieli w Warszawie
bronić „zagrożonej Rosji”. Także studentom Akademii Sztabu Generalnego
zaproponowano: Kto uda się na wojnę do Polski, otrzyma znaczne ułatwienia i
przywileje po ukończeniu studiów, jeśli chodzi o miejsce stałej służby. To był
płomyk nadziei i Przewalski zgłosił się „na ochotnika” do oddziałów carskich,
walczących w Polsce.
Po kilku tygodniach był już ponownie w
szeregach Pułku Połockiego, w którym ongiś służył, a który obecnie stacjonował
pod Warszawą i brał udział w potyczkach z powstańcami. Nie wiemy, czy
Przewalski oddał chociażby jeden strzał w kierunku powstańców polskich. Według
zachowanych, nie pozbawionych przekąsu, świadectw rosyjskich współtowarzyszy, a
i według jego własnych słów, zawartych w listach do rodziny i znajomych, „ochotnik”
z Akademii Sztabu Generalnego cały swój czas poświęcał czytaniu książek i
polowaniom w okolicach Warszawy, tak iż „zaniedbywał
niejednokrotnie bezpośrednie obowiązki służbowe”... Widocznie ten oficer
armii rosyjskiej w ogóle zapominał, po co właściwie przysłano go do kraju nad
Wisłą, w swych wycieczkach myśliwskich czuł się tak beztroski, że pewnego razu
omal nie został wzięty do niewoli przez powstańców, tak był zaaferowany
strzelaniem do kaczek. Tylko dzięki szybkiemu galopowi swego konia uszedł przed
pościgiem... Nie dokazał tego jednak, gdy przez przypadek trafił podczas
polowania na patrol policji rosyjskiej. Miał na sobie ubiór cywilny i mimo iż
idealnie mówił po rosyjsku został aresztowany. Któż mógł mu uwierzyć, iż jest
oficerem rosyjskim, skoro pod względem antropologicznym reprezentował typ
czysto „sarmacki”: dynamiczna, wyrazista twarz, żywe, śmiałe oczy, duży i
garbaty „nos szlachecki”, smukła, wysoka i silna sylwetka, z której biło
poczucie godności i jakiejś „polskiej” wyniosłości... Nic dziwnego, że ten
„przebrany Polak, udający Rosjanina” został na kilka dni wpakowany do lochu
policyjnego i wypuszczony dopiero wówczas, gdy po kilku sprawdzeniach ustalono
wreszcie, że jednak wyjaśnienia jego były prawdziwe. Można sobie wyobrazić, jak
niechętnie wypuszczono tego aresztanta na wolność.
Po jakimś czasie Przewalski w ogóle bierze
4-miesięczny urlop i, pozostawiwszy pułk, wyjeżdża do swego majątku na
Smoleńszczyznę. M. Engelhardt w następujący sposób streszcza tę historię: „W roku 1863, na początku powstania polskiego
oficerom starszego kursu Akademii ogłoszono, że ten, kto zechce udać się do
Polski, zostanie wypuszczony na warunkach uprzywilejowanych. W liczbie
ochotników znalazł się i Przewalski. W lipcu 1863 roku został awansowany na
porucznika i mianowany adiutantem do swego byłego Pułku Połockiego. W Polsce brał udział w uśmierzaniu buntu,
lecz wydaje się, że bardziej się interesował polowaniem i książkami...”
Engelhardt zauważa też, że Przewalski
cieszył się szacunkiem ze strony oficerów pułku za swój rycerski charakter, ale
jednak trzymał się osobnie, z nikim się nie zbliżał i nie spoufalał. Widocznie
już wówczas jako dwudziestoletni człowiek doświadczył podłej przewrotności
fałszywych „przyjaciół”, entuzjastów podglądania i podsłuchiwania współtowarzyszy.
Powiedzieć bowiem trzeba, że tajne donosicielstwo, najbardziej złośliwe
insynuacje były czymś powszechnym w środowisku oficerów carskich. I jeśli ktoś
– nie daj Boże – miał nazwisko polskie, musiał dokazywać cudów ostrożności i
ostentacyjnie podkreślać swój rzeczywisty lub rzekomy patriotyzm wielkoruski,
by nie paść ofiarą prowokacji. Gdy ktoś miał dość uczestnictwa w tej
prostackiej grze, po prostu się usuwał w cień, ograniczając stosunki
towarzyskie do minimum (zupełne ich zerwanie zostałoby zinterpretowane w sposób
niewątpliwie sykofancki).
W tym to, widocznie, okresie, w trakcie
służby wojskowej i studiów w Akademii Sztabu Generalnego, a być może nawet
jeszcze w latach gimnazjalnych, ukształtowała się znamienna cecha usposobienia
M. Przewalskiego, którą uwypuklają wszyscy jego biografowie: pewna skłonność do
samotności, stronienie od ludzi, a nawet swego rodzaju pogarda do ludzi. Cechy
te potęgowały się z biegiem lat i z doświadczeniem, tak iż pod koniec życia
osiągnęły charakter jawnej mizantropii. „Nie
podobały mu się marność, hałaśliwość i brud życia towarzyskiego, ograniczenia
przez nie nakładane; a wreszcie i charakter jego, pański, nie pozbawiony
władczości i nietolerancji, stał na przeszkodzie ciasnemu zbliżaniu się z
ludźmi”. (M. Engelhardt).
Trudno byłoby sądzić, w jakim stopniu były
to cechy dziedziczne, nie ulega jednak wątpliwości, że szczególna atmosfera
moralna Rosji carskiej w sposób dobitny je warunkowała i potęgowała. Nie
wykluczone jednak, że był to przede wszystkim jeden z przejawów wewnętrznego
arystokratyzmu tego człowieka, który – podobnie jak Fryderyk Nietzsche – czuł,
iż „Gemeinschaft macht gemein”… „Żyć z niezmierną i dumną niedbałością;
zawsze poza wszystkimi rubieżami. – Swe uczucia, swe „za” i „przeciw” dowolnie
mieć lub nie mieć, polegać na nich, lecz tylko chwilami; wsiadać na nie jak na
konia, często jak na osła, – trzeba bowiem umieć korzystać równie dobrze z ich
głupoty, jak z ich zapału. Zachować swych trzysta zewnętrzności, jednocześnie
czarne okulary, gdyż bywają wypadki, gdy nikt nam w oczy, a tym mniej w
„powody” zajrzeć nie powinien. A do towarzystwa obrać sobie ów łobuzowski i
wesoły grzech: grzeczność. I być panem swych czterech cnót: odwagi,
wyrozumiałości, współczucia i samotności. Gdyż samotność jest w nas cnotą jako
wzniosła skłonność i popęd do czystości, który odgaduje, że przy zetknięciu
dwóch ludzi – że w „towarzystwie” – koniecznie niezbyt często być musi. Wszelka
pospólność czyni człowieka, we wszystkich warunkach i okolicznościach –
„pospolitym”. (Fr. Nietzsche, „Poza
dobrem i złem”).
Oczywiście, wybujały indywidualizm i
poczucie odrębności bardzo ściśle graniczą także z egoizmem. Tym bardziej, że
ewolucja biologiczna kształtuje w sposób żywiołowy natury egoistyczne, których
indywidualistycznemu egoizmowi wcale nie zaprzecza istnienie solidaryzmu
wewnątrzgatunkowego i grupowego egoizmu, gdy się podobne jednostki nawzajem
wspierają w celu bardziej skutecznego osiągnięcia celów pożytecznych
indywidualnie. Tak więc struktury psychobiologiczne tworzą pewne predyspozycje
i szanse, których stopień i kierunek wykorzystania zależą od okoliczności
socjokulturowych. W kulturach rywalizacyjnych, nastawionych na indywidualne
osiągnięcia podmiotu, a takie są np. kultury kapitalistyczne, w których
dominuje anonimowość i rywalizacja, powodują w jednostkach silne dążenie do
znaczenia i wyższości, bowiem dążenie to jest warunkiem powodzenia.
Lecz nie wolno widzieć tej prawidłowości w
niejako automatycznie nasuwającym się uproszczeniu. Okazuje się bowiem, że w
każdych warunkach np. skuteczne sprawowanie władzy wymaga skierowania swego
wysiłku na cele społeczne i poświęcenia dla nich swych własnych interesów. Jak
pisał Mc Clelland, „motywacja władcza
dobrych przedsiębiorców nie jest ukierunkowana na osobiste wywyższanie się, ale
na instytucje, którym służą”. Tak więc banalne odruchy egoistyczne w
procesie aktywności społecznej wybitnych jednostek doznają bardzo radykalnej
transformacji w swe własne przeciwieństwo, w szeroko pojęty „patriotyzm”, co z
kolei umożliwia osiągnięcie szerokiego i głębokiego oddechu, samorealizację na
wielką skalę i znakomite samopotwierdzenie się. Dążąc do wyższości lub
perfekcji, ludzie podejmują coraz ambitniejsze zadania twórcze i ekspansywne,
których rozwiązanie wzmacnia ich poczucie osobistej ważności jako osób i jest
źródłem pozytywnych emocji, takich jak poczucie godności, duma itp.
***
Przebywając na urlopie w Otradnoje,
dowiedział się pan Mikołaj, iż w Warszawie zakłada się szkołę junkrów. Podjął
starania, by tam się dostać i w grudniu 1864 roku mianowano go oficerem
oddziału w tej szkole, jak również wykładowcą historii i geografii. Pobyt w
dawnej stolicy Polski, mieście o wielkich tradycjach kulturalnych, mieście
ciągle jeszcze europejskim mimo trwającej od 80 lat okupacji rosyjskiej, okazał
się jednym z najpiękniejszych okresów jego życia. Pogłębił i poszerzył tu
gruntownie swą wiedzę mając do dyspozycji obszerne księgozbiory i towarzystwo
wybitnych polskich specjalistów. Dwa lata tu spędzone na zawsze zostały w
pamięci Przewalskiego i wspominał je – chociaż raczej nie był skłonny do
sentymentów – ze szczerym rozrzewnieniem. Przez dwa lata młody oficer pełnił
funkcje wykładowcy w Warszawskiej Szkole Junkrów. I chlubnie się na tym polu
zapisał, jeśli wierzyć świadectwom tych osób, którym poszczęściło się zostać
jego wychowankami.
W okresie późniejszym jego uczniowie
wspominali, że jako wykładowca pan Mikołaj manifestował cechy znakomite.
Posiadał bardzo gruntownie przyswojoną, obszerną wiedzę z historii odkryć
geograficznych i z historii nauki w ogóle. Zadziwiał słuchaczy tym, że potrafił
z pamięci cytować dosłownie długie ustępy z dzieł Humboldta, Rittera, innych
klasyków nauki światowej. Dawał klarowną, logiczną interpretację zarówno tych
cytatów, jak i w ogóle wszystkich poruszanych zagadnień. Wyczuwało się, że ten
młody człowiek to nie tylko erudyta, lecz i osoba samodzielnie myśląca,
rozumna, obdarzona wnikliwym analitycznym intelektem. Wszyscy wiedzieli, że
porucznik Przewalski dużą część swej wypłaty poświęca na zakup książek z interesujących
go nauk przyrodniczych, następnie zaś je studiuje, robi wypisy i wykorzystuje w
pracy dydaktycznej. Był to nauczyciel z prawdziwego zdarzenia: twórczy, ciągle
kształcący się i sprawiedliwy w stosunku do swych podopiecznych. Nie miał
beniaminków i pupilków, przed nim – jak przed bogiem – wszyscy byli równi. Na
dokuczliwe prośby niektórych junkrów, by postawił im lepszy, niż zasługiwali,
stopień, odpowiadał: „Panowie, czy po
takim ustępstwie nie będę się wam wydawał śmieszny i żałosny? Wspomnijcie na
piękne słowa: ja znam tylko jeden naród – ludzkość, tylko jedno prawo –
sprawiedliwość”...
M. Przewalski posiadał wrodzony talent
elokwencji. Mówił głośno, wyraziście („gromogłasno”), nie za szybko, umiejętnie
akcentując modulacją głosu najważniejsze tezy prelekcji. Głos miał jasny,
klarowny, pozbawiony owego charakterystycznego charczenia, tak niemile rażącego
w mowie wielu Polaków i Rosjan. Ciekawe, że głos jego był też dość wysoki, co
mogłoby wskazywać, i chyba rzeczywiście było oznaką dużej dozy impulsywności, a
nawet swoistej popędliwości, charakterystycznej dla niego w okresie
późniejszym. Nie przypadkiem widocznie Atystoteles zauważał w „Fizjognomice”: „Wysoki głos świadczy o usposobieniu popędliwym. Gniewny bowiem i
popędliwy ma zwyczaj podnosić głos i mówi krzykliwie, ten natomiast, kto jest
nastrojony pogodnie, osłabia brzmienie i mówi niskim głosem”...
Do psychologicznych aspektów biografii
Przewalskiego będziemy jeszcze nieraz powracali w dalszym ciągu niniejszego
tekstu. Na razie zaś przypomnijmy, co napisał sam podróżnik o swym pobycie w
byłej stolicy Królestwa Polskiego, Warszawie: „Tutaj w ciągu dwóch lat i kilku miesięcy, żywiąc pewność, że wcześniej
czy później zrealizuję swe serdeczne marzenie o podróży, oddawałem się
wzmożonym studiom botaniki, zoologii, geografii fizycznej itp., a w czasie lata
udawałem się do siebie na wieś, gdzie, kontynuując też zajęcia, układałem
herbarium. Miewałem też w tym okresie odczyty publiczne w uczelni z historii
odkryć geograficznych ostatnich trzech stuleci oraz napisałem podręcznik
geografii dla junkrów”... (który miał dwa wydania – przyp. J. C.). „Wstawałem bardzo wcześnie i prawie cały
wolny od wykładów czas siedziałem nad książkami, ponieważ złożywszy podanie o
skierowanie mnie do Syberii Wschodniej, już naszkicowałem plan mej przyszłej
podróży”.
Niebawem temu planowi było sądzone stać
się rzeczywistością. W ten sposób młody człowiek ostatecznie wybrał swe
przeznaczenie losowe; wybrał zresztą zgodnie ze swymi predyspozycjami
fizycznymi i psychicznymi.
Gdy człowiek wybiera swój los jako
przeznaczenie, to znaczy świadomie postanawia obrać ten czy inny styl i cel
życia, to „życie – dla czegoś” staje się sensem i treścią jego ziemskiej
egzystencji, konkretnym ucieleśnieniem jego człowieczeństwa. „Formalny sposób, w jaki przeżycie
przeznaczenia występuje i jest dane, może być dwojaki: po pierwsze
pasywno-biorący, poszukujący istniejącego przeznaczenia. Są to ludzie, którzy
czują się „powołani”, albo tacy, którzy przez całe życie szukają sensu swego
życia. Może być tak, że przeznaczenie objawia się im pewnego dnia, albo tak, że
znają je od początku. Od najwyraźniejszej świadomości osobistego powołania – po
nieśmiałe pytanie, czy można być w czymś dobrym, lub, czy się nadajemy do
czegoś, są zawarte wszelkie niuanse i stopnie pewności i przekonania. Po
drugie, przeznaczenie może zostać ustalone aktywnie. Ludzie należący do tego
drugiego typu postanawiają poświęcić się temu to a temu, żyć dla tego to a
tego, określają się aktywnie; podczas gdy należący do pierwszego typu uważają
się za przeznaczonych poprzez jakieś obiektywne fakty. (...) Wielką sprawę, dla której ktoś działa,
opracowuje on z reguły za pomocą najwyraźniejszego ze swych przymiotów, których
uaktywnienie zapewnia mu (niemal w tym samym stopniu) przyjemność
funkcjonowania, jak i zadowolenie z obiektywnego rezultatu. Jednakże istnieją
pojedyncze działania oraz całe biografie, w których wykonanie obowiązku
dokonuje się bez własnego lub nawet przeciwko własnemu życzeniu; jak i
odwrotnie – takie, w których całkiem osobista konieczność zostaje podniesiona
do rangi konieczności obiektywnej. Przykładem wspaniałego przeżycia
przeznaczenia w tym ostatnim sensie był, jak wiadomo, Napoleon.”
Ale przecież nie tylko on; nie mniej
wyrazistym przykładem tego rodzaju aktu był Mikołaj Przewalski. „Moment
przejścia od aktywności wynikającej wyłącznie z potrzeb do aktywności
zadaniowej, która czyni z aktywności czysto funkcjonalnej – planową, a z
działalności witalnej – działalność intelektualną, jest zawsze ten sam, mianowicie
ów decydujący moment znalezienia przeznaczenia, które działanie czyni
działaniem „po coś” i dla „czegoś”, i które tym samym nadaje działaniu „sens”.
Na
odwrót jednak, działanie „po coś” i dla „czegoś” jest w pewnym, jednak
najwyraźniej w bardzo różnym stopniu, związane z witalnością, ponieważ przy
mniej lub bardziej wyraźnej utracie sił cielesnych, również realizacja
powołania jest problematyczna lub zostaje zaniechana, a więc siła w jakimś
stopniu jest do tego potrzebna”. (Charlotte Bühler, „Bieg życia ludzkiego”, s. 218).
Mówiąc bardziej konkretnie, siła fizyczna
i psychiczna jest po prostu niezbędna, dajmy na to, gdy się wybiera jako swe
przeznaczenie los (zawód) podróżnika, odkrywcy nowych lądów, badacza nieznanych
„białych plam” na mapie kuli ziemskiej.
***
3. Pierwsza wyprawa – do kraju ussuryjskiego
W 1867 roku Mikołaj Przewalski zwrócił się
za pośrednictwem profesora P. Siemionowa do Cesarskiego Towarzystwa
Geograficznego Rosji z prośbą o sfinansowanie jego zamierzonej wyprawy naukowej
do Azji. Towarzystwo, które nie dysponowało nadmiarem funduszy, w ogóle prawie
nigdy nie finansowało młodych zapaleńców, bojąc się ryzyka zmarnowania
pieniędzy, przydzielało pewne sumy tylko już doświadczonym uczonym, mającym
istotny dorobek naukowy. Nie uchybiono temu stereotypowi i tym razem.
Przewalski przydziału funduszy nie uzyskał, wszelako go zapewniono, że jeśli
przedsięweźmie dla początku jakąś wyprawę naukową własnym kosztem, a jej wyniki
okażą się owocne, będzie mógł liczyć także na wsparcie ze strony Towarzystwa
Geograficznego.
Cóż było począć? Pan Mikołaj udał się na
własny koszt do Irkucka, skąd zamierzał dokonać „skoku” na niezbadane tereny
Azji. Generał-gubernator Irkucka Kukiel, zacny Polak, spotkał Przewalskiego
życzliwie, potraktował ze zrozumieniem plany badawcze młodego oficera i
przydzielił mu środki na wyprawę naukową do Kraju Ussuryjskiego, prosząc o
dokonanie opisu statystycznego jego ludności. Syberyjski zaś oddział
Towarzystwa Geograficznego nakazał mu w trakcie tej podróży dokonać opisu
tamtejszej flory i fauny oraz zgromadzić zbiory botaniczne i zoologiczne.
Przebywając w Irkucku Przewalski
skrupulatnie szykował się do podróży, przestudiował całą dostępną literaturę o
Kraju Amurskim, włączając w to także rękopisy, znajdujące się w bibliotece Syberyjskiego
Wydziału Towarzystwa Geograficznego. W końcu doskonale się już orientował, kto
i kiedy bawił nad Ussuri i jakich odkryć dokonał. Poczynił też obszerne
zapiski, w których zawarł całokształt swej wiedzy o regionie, przede wszystkim
z takich dziedzin jak geografia, zoologia i botanika.
Niemało kłopotu sprawiło znalezienie paru
ludzi, którzy potrafiliby sprostać trudom samotnej wyprawy. Przywieziony z
Warszawy preparator po jednym z konfliktów z Przewalskim wrócił do domu. Przygotowania
do wyprawy przebiegały nie bez zgrzytów. Podczas pobytu w Irkucku Przewalski
wystosował list do jednego ze znajomych, w którym czytamy: „Niemiec Robert Köcher, którego przywiozłem z
Warszawy, okazał się nic nie wart i zupełnie niezdolny do znoszenia
jakichkolwiek trudów fizycznych. Prócz tego codziennie wylewał łzy nad swą
narzeczoną Amalią i nad Warszawą, tak iż wreszcie wygnałem go od siebie;
ostatnimi czasy nawet na polowania nie chciał chodzić i dokładnie nic nie
robił, powtarzając ciągle, że nic go nie cieszy.”
Nietrudno było Niemca wygnać, ale w
Irkucku trudno było znaleźć mu zamianę. Los chciał jednak, że w pewnej chwili
dość przypadkowo wpadł do pokoju Przewalskiego młody, początkujący, zaledwie
16-letni topograf Mikołaj Jagunów, syn umarłego niedawno Polaka z Litwy.
Chłopak żył na wygnaniu razem z matką w skrajnej nędzy, był jednak dzielnym i
pojętnym człowiekiem. Już podczas pierwszego spotkania tak przypadł do serca
Przewalskiemu, że ów dosłownie pokochał go jak najbliższego krewnego i
zaproponował udział w ekspedycji. Chłopak oczywiście się zgodził i Przewalski
zaczął go uczyć, jak należy zdejmować i preparować skórki zwierząt itp.
Odwlekło to nieco dzień wyruszenia nad Ussuri, ale zaowocowało później
starannie przygotowanymi preparatami naukowymi.
I oto nadszedł pierwszy dzień pierwszej
wyprawy. W dzienniku Przewalski zanotuje: „Drogi
i pamiętny jest każdemu dzień, w którym realizują się jego najskrytsze
marzenia, gdy po pokonaniu licznych przeszkód widzi wreszcie osiągnięcie celu,
od dawna utęsknionego. Takim niezapomnianym
dniem był dla mnie 26 maja 1867 roku, gdy po otrzymaniu delegacji służbowej do
Kraju Ussuryjskiego i po zebraniu pospiesznym koniecznych zapasów wyjechałem z
Irkucka drogą, wiodącą do jeziora Bajkał i dalej przez całe Zabajkale do Amuru”.
Dokładnie po miesiącu, a więc 26 czerwca,
trzej podróżnicy przybyli do sioła Chabarowka, skąd zaczęła się ich piesza
wyprawa brzegiem Ussuri. Przewalski i Jagunów szli ciągle pieszo w górę tej
rzeki, zbierając do herbarium rośliny i strzelając ptaki dla kolekcji
ornitologicznej oraz prowadząc pomiary topograficzne. Silne deszcze, wysoka
wilgotność powietrza, charakterystyczne dla tej części lata dalekowschodniego,
utrudniały zarówno samą podróż, jak i kompletowanie zbiorów naukowych.
Docierając wieczorem na wypoczynek do kolejnej stanicy Przewalski i Jagunów
suszyli trawy, wypychali ptaki. Przyroda dorzecza Amuru wywarła na podróżniku
niezatarte wrażenie, zachwyciła go „duchem przytłaczającej masywności”. Lasy
tameczne stanowiły wówczas zadziwiającą mieszaninę potężnych drzew iglastych z
liściastymi dębami, lipami, klonami oraz z egzotycznym dla tamtych terenów
orzechem greckim i drzewem korkowym.
Przewalski regularnie czynił notatki w
dzienniku polowym. Tajga ussuryjska podbiła serca podróżników: „Zadziwia wzrok – notował – zaskakująca mieszanina form północy i
południa, które stykają się tu zarówno jeśli chodzi o świat roślinny, jak i
zwierzęcy. W szczególności zaskakuje widok jodły spowitej winogronami, lub
drzewo korkowe i orzech grecki rosnące obok cedru i sosny”. Pokonanie pierwszych 500 kilometrów
trwało ponad trzy tygodnie.
Dalej po rzece Sungacza dotarli podróżnicy
do jeziora Chanka, niegłębokiego, co prawda, (przeciętna głębokość waha się
między 1 a
3 metrami ,
najgłębsze zaś miejsce wynosi tylko 10,6 metra ), ale długiego na 95 km . Zadziwiły
Przewalskiego obfite ilości lotosu rosnące na tym jeziorze, jak również ogromne
bogactwo świata ryb (33 gatunki, w tym jesiotry, ważące do 60 kg sztuka).
Cały sierpień spędził Przewalski nad
jeziorem Chanka, badając jego zasoby. Dziewicze, nieprzebyte lasy stanowiły
pewne ukrycie dla obficie tu występującej zwierzyny, co dla M. Przewalskiego,
jako zapalonego myśliwego, było źródłem głębokich przeżyć i wspaniałych
doświadczeń emocjonalnych. Podróżnik nieco później pisał: „Pies myśliwski odnajduje ci niedźwiedzia lub sobola, a tuż obok można
zauważyć tygrysa, nie ustępującego pod względem wielkości i siły mieszkańcowi
dżungli Bengalii. Uroczysta majestatyczność tutejszej przyrody nie jest
naruszana przez człowieka, tylko bardzo rzadko zawinie tu niespodzianie łowca
lub rozłoży swą jurtę koczujący dzikus, raczej w ten sposób uzupełniając niż
naruszając widok dzikiej, dziewiczej natury.”
Szczególnie fascynującym gatunkiem wydał się podróżnikom wspomniany
powyżej tygrys ussuryjski, zwany inaczej syberyjskim (w nomenklaturze naukowej:
Panthera tigris altaica; rodzaj Felidae, gatunek Carnivore). Ten największy na świecie, wspaniały kot może przez
wiele lat poddawać swej kontroli teren rozległy na około 4000 mil kwadratowych,
przemierzając w ciągu miesiąca w poszukiwaniu pożywienia do 700 mil . Samce tygrysa
ussuryjskiego zazdrośnie strzegą swego rewiru, zaznaczając zastrzeżony dla
siebie teren zadrapaniami na korze drzew i zapachem moczu. Tygrys ussuryjski
może ważyć nawet ponad 380 kg ;
jego razowy posiłek sięga niekiedy prawie 50 kg , choć zwykle wystarcza mu dziennie 10 kilogramów
świeżego mięsa, by zachować sprawność i siły w surowych, mroźnych warunkach
klimatycznych. W książkach M. Przewalskiego opisy zwyczajów i zachowań tego gigantycznego
kota zajmują wiele pięknych stron...
Ale przecież nie tylko ten mocarz lasów syberyjskich fascynował i
przerażał ludzi. Pewnego razu pan Mikołaj zetknął się na polowaniu z
niedźwiedziem, który pod względem tuszy znacznie przekraczał wszystkie tego
rodzaju zwierzęta zabite lub choćby widziane przez kogokolwiek w Syberii
Wschodniej. „Będąc rażony pierwszą kulą z
odległości czterdziestu kroków, niedźwiedź z rykiem rzucił się na mnie, –
pisał Przewalski. – Gdy rozwścieczone
zwierzę znajdowało się w pięciu krokach ode mnie, oddałem drugi strzał i
olbrzym z przestrzeloną czaszką jak snop padł na ziemię. Oczywiście, trwało to
parę chwil, lecz nigdy one nie zatrą się w mojej pamięci i po wielu latach będę
równie jaskrawie, jak w owym momencie, widzieć tę rozwartą paszczę, zabarwiony
na krwawo język oraz ogromne kły”.
Ścieżka wyprawy wiodła przez nieogarniętą wzrokiem tundrę, obok
przecudnych jezior z kryształowo czystą wodą, przez lasy wypełnione
różnorodnymi i pięknymi formami życia. Wreszcie podróżnik, po przemierzeniu
wielu setek kilometrów, stanął nad brzegiem Morza Japońskiego, a następnie
ruszył wzdłuż niego, gromadząc i ładując na konie pociągowe obfite zbiory
botaniczne, ornitologiczne i entomologiczne.
Droga prowadziła wybrzeżem, obfitowała w masę przeszkód. Już wkrótce na
zmianę latu przyszła jesień, a tą zmieniła zima. Spadł śnieg, uderzyły mrozy,
lecz podróż trwała. Codziennie, bez przerw, systematycznie. Za godzinę do
zachodu słońca podróżnicy zatrzymywali się, rozładowywali konie, szykowali drwa
na ognisko, spożywali kolację, na którą składał się zazwyczaj ustrzelony ptak,
zając, złapana ryba, a w braku ich – zwykła kasza. Póki Jagunów szykował
potrawę, Przewalski rozgrzewał na ogniu zamarznięty atrament i notował
poczynione w ciągu dnia obserwacje. Następnie ścielono pod siebie chrust,
gałęzie drzew, suchą trawę, okrywano się skórami ustrzelonych zwierząt i
próbowano zasnąć, chociaż mróz doskwierał i ciągłe trzeba było przewracać się z
boku na bok, by ogrzać przy ogniu wciąż na nowo ochładzające się ciało.
O dwie godziny przed świtem następowała pobudka. Karmiono konie,
szykowano śniadanie, rozgrzewano się gorącą herbatą i wraz ze wschodem słońca
maleńka karawana ruszała dalej w nieznane. W południe zatrzymywano się w celu
spożycia posiłku i przeprowadzenia obserwacji meteorologicznych... I tak bez
przerwy, dzień po dniu.
Gdy przychodziła chwila wytchnienia, podróżny siadał na głazie przy
brzegu morza i oddawał się cichej zadumie. „Przysiądziesz
się, bywało, – pisał – na szczycie
stromej skały i patrzysz jak zaczarowany na błyszczącą dal morza. A ileż to
rozmaitych myśli rodzi się wówczas w głowie! Wyobraźnia kreśli przed tobą
widoki dalekich krajów, zamieszkałych przez innych niż ty ludzi, krajów, w
których króluje wieczna wiosna, a gdzie fale tego samego oceanu szepczą coś
koło brzegów otoczonych lasami palmowymi. Zdaje się: pofrunął byś tam, jak
strzała, by ujrzeć te wszystkie cuda, tę świątynię natury, wypełnioną życiem i
harmonią! Następnie zaś myśl pogrąża się w toń wieków, które minęły, a ocean
staje przed nią w jeszcze większym majestacie. Przecież on istniał i wówczas,
gdy żadna jeszcze forma roślinna lub zwierzęca nie zjawiła się na naszej
planecie, gdy nawet samego lądu było jeszcze niewiele! Na jego oczach i,
widocznie, w jego łonie powstało pierwsze stworzenie organiczne! On karmił je
swą wilgocią, huśtał na swych falach! On jest najstarszym mieszkańcem Ziemi, on
lepiej od najlepszego geologa zawiera w swej pamięci całą historię planety, i
chyba tylko nieliczne stare skały mogą z nim rywalizować pod względem wieku”...
Jednak nie tylko wspaniała przyroda przyciągała uwagę podróżnika, lecz
i z jej pięknem kontrastujące bytowanie tutejszych mieszkańców. W roku 1868 w
Kraju Ussuryjskim mieszkało 5 258 kozaków, przesiedlonych tu przemocą i faktycznie
żyjących jak zesłańcy. Spadły też na nich znaczne ciężary ekonomiczne i
wojskowe. Był to kraj ludzkiej nędzy, rozpaczy, beznadziejności. Przewalski
pisał: „Wszędzie spotyka się brud, głód,
nędzę, tak iż mimo woli boli serce widząc te wszystkie zjawiska... Położenie
kozaków ussuryjskich jest krańcowo trudne, głód i bieda z różnymi
towarzyszącymi im nieuchronnie występkami doprowadziły tych ludzi do zupełnego
upadku moralnego, zmusiły ich machnąć na wszystko ręką i obojętnie ulec swej
gorzkiej niedoli... Blada cera, wpadnięte policzki, wystające kości twarzy,
rozwarte wargi, przeważnie niski wzrost i chorobliwy wygląd – oto cechy typowe
fizjologii tych kozaków... Dzieci kozaków są jakieś sflaczałe, niechętne do
zabaw i rozrywek”...
Bezprawie, brak wolności i szacunku do ludzkiej godności, nędza
powodowały, z jednej strony, szerzenie się chorób, z drugiej – skrajną
demoralizację społeczeństwa, najwstrętniejsze formy rozpusty i wyuzdania
łącznie z kazirodztwem, zoofilią itp. Towary i produkty w miastach dalekowschodnich
przy najgorszej jakości były niepomiernie drogie. Nawet treść życia tamtejszego
„high life’u” polegała – jak pisze Przewalski – na realizowaniu schematu: „Wódka i karty, karty i wódka – oto hasło
tutejszej społeczności”.
O ile rosyjska „societa” w tamtych stronach stanowiła przysłowiowy
„kurnik skropiony perfumami”, wypełniony przez bezbarwnych, pozbawionych
wyższej duchowości i zainteresowań, osobników, o tyle tubylcza ludność turańska
w ogóle egzystowała w warunkach urągających wszelkim wyobrażeniom o ludzkiej
godności. Tym bardziej, że władze rosyjskie celowo i konsekwentnie zmierzały do
jej demoralizacji i upodlenia. Carat zresztą nie był wynalazcą tych metod
socjotechnicznych. Jeszcze Tacyt utrzymywał, że deprawacja obyczajów stanowi nawet
lepszy środek utrzymywania w posłuszeństwie podbitych narodów niż orężny
przymus. Przytaczał też przykłady jak zwycięzcy specjalnymi kanałami wpajają
tym, z kogo chcą mieć potulnych niewolników, zamiłowanie do „wolnej miłości”,
hulanek, pijaństwa, próżniactwa.
Brudne sprawy – by zostały załatwione – potrzebują brudnych rąk. Rząd,
który realizuje władzę za pomocą kłamstw, szachrajstw i przemocy, może być
pewny, że i on będzie traktowany podobnie, tj. ze strony własnych urzędników
spotkają go fałszerstwa, matactwa, złodziejstwo itp. Nikt bowiem nie może być
zdemoralizowany wybiórczo, deprawacja ma charakter dogłębny i czyni ludzi
niezdolnymi w ogóle do postępowania uczciwego. Nie mogą dobrze stać sprawy w
państwie, gdzie kariery się robi nie dzięki sumiennemu wykonywaniu swych
obowiązków, lecz dzięki służalstwu i pochlebstwom. Poczucie godności, honor i
cnota, stanowiące moralną podstawę życia społecznego, są w ustroju despotycznym
nie tylko niepotrzebne, lecz wręcz niebezpieczne. Ich miejsce zajmuje tu wszechogarniający
lęk, a ponieważ jest to zły doradca dla rozumu, nic dziwnego, iż tam, gdzie on
panuje, dominują marazm, nikczemność, okrucieństwo i fałsz. Tam, gdzie człowiek
jest wart mniej niż nic, króluje wszechogarniająca nicość.
W warunkach świadomie konserwowanej powszechnej ciemnoty nietrudno było
wymusić nieograniczone posłuszeństwo, ale w takich stosunkach z nieuchronnością
reprodukowane były barbarzyństwo i moralna wszawica, deprawacja i zbydlęcenie,
które z równym natężeniem występowały zarówno na dołach, jak i na szczytach
społeczeństwa. Być może dlatego silny i szlachetny charakter, jakim był
Przewalski, chociaż darzony później osobistą przyjaźnią obu carów, za których
panowania przyszło mu żyć, brzydził się dworem i uciekał od niego. Nie mógł pozbyć
się własnej prawdziwej wielkości, aby przybrać złudną.
M. Przewalski zawarł w swych notatkach z pierwszej podróży także
przerażający wizerunek życia zarówno ussuryjskich kozaków, jak i ludów
tubylczych. Niesankcjonowane opublikowanie tych opisów miało mu sprawić niemało
przykrości, lecz do tego wątku wrócimy nieco później.
***
We wstępie do swej pierwszej książki autor stwierdzał: „Wielorakość spoczywających na mnie zajęć nie
mogły się nie odbić na ich większej czy mniejszej doskonałości i pomyślności.
Tak więc, prócz rozmaitych badań statystycznych i pomiarów musiałem codziennie,
i to w warunkach ciągłego poruszania się z miejsca na miejsce, robić obserwacje
meteorologiczne, zbierać i suszyć rośliny, strzelać do ptaków, wypychać je,
prowadzić dziennik itd., słowem, brać się bez przerwy to za jedną to za drugą
pracę”.
Jedynym pomocnikiem – ale pomocnikiem z prawdziwego zdarzenia – był dla
niego syn polskiego powstańca Mikołaj Jagunów. Przewalski wyznawał: „Przy tym uważam za wielkie szczęście, że w
zaistniałych okolicznościach miałem do dyspozycji czynnego i pilnego pomocnika
w osobie wychowanka gimnazjum irkuckiego Mikołaja Jagunowa, który był
niezmiennym współtowarzyszem moich wędrówek. Z tym energicznym młodzieńcem
dzieliłem wszystkie trudy, zmartwienia i radości; uważam więc za swój święty
obowiązek wyrazić mu – jako nędzną płatę – moje szczere uznanie”... Istotnie,
ci dwaj młodzi ludzie żyli ze sobą jak dwaj przyjaciele z wiersza Adama
Mickiewicza, którzy: „gdy znaleźli
orzeszek, ziarnko dzielili na dwoje”...
Od połowy stycznia do połowy lutego 1868
wyprawa nabierała tempa (po przejściu 1100 km ) i zapasów na stancji Busse. Następnie
udano się ponownie w kierunku jeziora Chanka, nad którym w ciągu następnego
półrocza prowadzono nader owocne badania, przede wszystkim ornitologiczne.
Latem 1868 Przewalski powołany został
nieoczekiwanie do czynnej służby wojskowej, brał udział w walkach z chińskimi
„chunguzami”, ciągle niepokojącymi regiony przygraniczne Rosji. Jesień i zimę
1868/1869 spędził w Nikołajewsku – na – Amurze, jako adiutant sztabu wojsk
Obwodu Primorskiego. Z ogromną odrazą wspominał później o tym okresie swego
życia w środowisku, w którym kwitnęło pijaństwo, hazard, w którym „moralna
śmierć każdego tu przebywającego była nieuchronna”... W wolnych od służby
chwilach zaczął Przewalski pisać książkę „Wyprawa
do Kraju Ussuryjskiego”, opracowywał zbiory przyrodnicze. Wiosnę i lato
1869 spędził uczony ponownie nad jeziorem Chanka, kontynuując badania
florystyczne i topograficzne.
Pod koniec 1869 roku Przewalski i Jagunow
zatrzymali się na parę tygodni w Nikołajewsku. Przywódca wyprawy udzielał tu
swemu podwładnemu codziennie lekcji z dziedziny geografii i historii, starannie
sprawdzając jakość przyswajanej wiedzy. Nieco wyprzedzając wydarzenia możemy przypomnieć,
że po zakończeniu pierwszej podróży Przewalski, który zdążył się już serdecznie
przywiązać do Jagunowa i kochał go jak rodzonego młodszego brata, podjął
decyzję o skierowaniu młodzieńca do pobierania nauk. Można być pewnym, że wybór
Warszawy nie był dziełem przypadku. Przewalski uważał za swój moralny obowiązek
zadbać o przyszłość zdolnego chłopca. Wystarał się więc o przydzielenie go do
Warszawskiej Szkoły Junkrów i pozostawił tam pod opieką swego przyjaciela I.
Fatiejewa. W liście do Fatiejewa Przewalski m.in. polecał Jagunowa jako „wspaniałego, dobrego, uczciwego i pilnego
młodzieńca, który z czasem zostanie widocznie jednym z najlepszych uczniów”,
co też się niezawodnie sprawdziło. Jagunow uczył się na celująco, jako
najlepszy ukończył pierwszy rok nauki i – mimo pewnych trudności w
zaadaptowaniu się do nowego otoczenia – pomyślnie skończył naukę i służył
później jako oficer w Pułku Austriackim.
Planując swą kolejną podróż do Azji
Przewalski zamierzał zabrać ze sobą jako pomocnika właśnie Jagunowa, który
tymczasem ukończył naukę i na polecenie swego sławnego przyjaciela usilnie się
ćwiczył w sztuce rysowania, wykazując się i w tej dziedzinie wcale znacznymi
uzdolnieniami. Przewalski wspierał młodego oficera finansowo i widział w nim
swego najwierniejszego pomocnika w realizacji wielkich zamierzeń badawczych.
Lecz z Warszawy nadeszła przerażająca wieść, że 8 czerwca 1875 roku Mikołaj
Jagunow utonął w Wiśle.
Przewalski zadbał o wzniesienie pomnika na
grobie swego młodego przyjaciela, współuczestniczył w finansowaniu tego
smutnego przedsięwzięcia. Po roku zaś prosił jednego ze znajomych o posadzenie
dąbka na mogile Jagunowa. W listach i rozmowach, w dziełach pisanych w
następnych latach Przewalski nieraz jeszcze z uznaniem i smutkiem wspominał swego
towarzysza z pierwszej wyprawy nad Ussuri...
Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do
początku zimy 1869 roku. Wówczas wreszcie cele pierwszej wyprawy zostały
zrealizowane, prace wydawały się zbliżać ku końcowi. „Dwa lata życia wędrownego – zanotuje Przewalski – przemknęły jak sen, pełen cudownych
widzeń... Żegnaj Chanko! Żegnaju, cały Kraju Ussuryjski”... Egzamin na
podróżnika został złożony pomyślnie.
***
W styczniu 1870 roku Mikołaj Przewalski
przybył razem ze swoimi zbiorami do Petersburga. Ze swej pierwszej podróży
uczony przywiózł m.in. 310 wypchanych ptaków i 32 gatunki ich jaj; 300 gatunków
roślin i 83 odmiany nasion.
Członek ordynaryjny Akademii Nauk w
Petersburgu Karol Maksymowicz wspominał: „Na
początku roku 1870 zjawił się u mnie młody oficer, który się przedstawił jako
Mikołaj Michajłowicz Przewalski i wyjaśnił, że on w ciągu trzech lat podróżował
w Kraju Południowo-Ussuryjskim i, chociaż przeważnie zajmował się zbiorem
materiału zoologicznego, zwracał wszelako uwagę także na roślinność, a wywiezione
stamtąd herbarium zaproponował Sadowi Botanicznemu, pod jednym warunkiem, żeby
rośliny zostały natychmiast zarejestrowane, a ich lista przekazana mu.
Energiczna, utalentowana, wrząca życiem osobowość Przewalskiego, jego żywy
umysł, doskonały dar obserwacji i płomienna miłość do przyrody, które
przebijały w jego słowach, już wówczas zrobiły na mnie głębokie wrażenie i na
zawsze usposobiły życzliwie do niego”.
Na początku marca 1870 roku uczony na
sesji Towarzystwa Geograficznego złożył sprawozdanie o położeniu Kraju
Ussuryjskiego, jego klimacie, florze, faunie i zaludnieniu. Referat podróżnika
był tak interesujący, bogaty w dane, dokładny i sumienny, że Cesarskie
Towarzystwo Geograficzne nadało autorowi, jako wyraz uznania, srebrny medal,
Ministerstwo Wojny zaś przeniosło go do sztabu generalnego. Akademik Rosyjskiej
Akademii Nauk A. Strauch w jednym z wystąpień zaznaczał, że Przewalski „nadzwyczaj systematycznie i z rzadkim
rozeznaniem materiału ustosunkowywał się do swych zbiorów naukowych.”
Przez kilka kolejnych miesięcy Przewalski
opracowywał poszerzoną wersję opisu swej podróży po Kraju Ussuryjskim,
następnie zaś zwrócił się do Towarzystwa Geograficznego z prośbą o skierowanie
go na wyprawę naukową do północnych kresów Chin oraz do dorzecza rzeki Żółtej i
Kuku-noru. Prośbę tę potraktowano ze zrozumieniem...
***
Przed udaniem się w kolejną podróż Mikołaj
Przewalski zdążył w ciągu kilku miesięcy napisać swą pierwszą książkę Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego, którą
zadedykował – jak pisał – „mojej
ukochanej matce”... Ta obszerna, z talentem i werwą napisana książka
posiada niewątpliwe walory estetyczne, niektóre fragmenty tekstu czyta się z
ogromną przyjemnością, inne znów z zapartych tchem, a całość – z niesłabnącą
uwagą i zainteresowaniem. Zmysł przyrodnika, utalentowanego obserwatora natury
nigdy nie zawodzi autora. Oto np. jak opisuje przyrodę Zabajkala... „Same góry okrywa las iglasty, składający się
przeważnie z sosen i modrzewi... Chociaż życie fauny w tutejszych lasach
górskich jest nader obfite i wiele w nich kryje się najrozmaitszych zwierząt:
niedźwiedzi, łosi, jeleni wschodniosyberyjskich, wiewiórek, piżmowców, soboli,
to jednak lasy owe – jak i w ogóle tajgi syberyjskie – cechuje cmentarna cisza,
która na człowieku nie przyzwyczajonym robi wrażenie mroczne, dławiące.
Nawet
śpiewającego ptaka słyszy się tylko z rzadka: on też jakby się bał śpiewać w
tej głuszy. Zatrzymasz się, bywało, w takim lesie, a najmniejszy dźwięk nie
narusza ciszy. Chyba że niekiedy uderzy dziobem o drzewo dzięcioł czy zabrzęczy
owad, lecąc, Bóg wie, dokąd. Stuletnie drzewa posępnie rozglądają się wokół
siebie, pomniejsze zarośla i gnijące pnie utrudniają każdy krok i dają
namacalnie poczuć, że się znajdujesz w lesie dziewiczym, którego jeszcze nie
tknęła ręka człowieka”.
M. Przewalski miał do przyrody stosunek
pełen czci i niemal religijnego podziwu. Nie przypadkiem Claude Levi-Strauss („Smutek tropików”) radzi: „Szukać wytchnienia i wolności, nawet więcej
– sensu kondycji ludzkiej – w kontemplacji minerału piękniejszego niż wszystkie
nasze dzieła, w woni lilii bardziej uczonej niż nasze księgi albo w spojrzeniu
przepełnionym cierpliwością, pogodą i wzajemnym przebaczeniem, które w chwili
niezamierzonego porozumienia zdarza nam się wymienić z kotem”...
Stosunek człowieka do przyrody, jako do
swej „kolebki” i domu ojczystego – o ile nie jest zakłócany przez wykoślawienie
merkantylne i utylitarne – powinien być właśnie taki: pełen czci, miłości i
pietyzmu. Max Scheler notował: „Jednostronna,
historycznie wywodząca się z żydostwa idea wyłącznego panowania człowieka nad
przyrodą, która coraz bardziej – mimo wszystkich przeciwnych ruchów pierwotnego
chrześcijaństwa, franciszkanizmu, Goethego, Fechnera, Bergsona, romantycznej
filozofii natury – stawała się poniekąd aksjomatem zachodniego etosu świata i
której jednym z następstw było w końcu materialistyczne ustanowienie
absolutnego mechanizmu przyrody, musi być w przyszłości zasadniczo
przezwyciężone. Musimy ponownie nauczyć się patrzeć na przyrodę, jak na „pierś
przyjaciela” i musimy ograniczyć „naukowe”, nieodzowne dla techniki i
przemysłu, formalno-mechaniczne rozpatrywanie przyrody do fachowego, sztucznego
sposobu postępowania fizyka, chemika itd. Kształcenie człowieka (także
kształcenie jego serca) poprzedzać winno każdą „fachowo-naukową” postawę wobec
przyrody jako jakiegoś przeciwnika, nad którym trzeba zapanować”.
Jeśli nie zapanuje etos miłości i ochrony
w stosunku do przyrody, to oderwana od całego kosmicznego odczucia jedności,
„miłość do człowieka” okaże się w jakimś momencie niszczycielska wobec całej
przyrody organicznej, tak jak działo się – ku przerażeniu każdego, kto był tego
świadom – podczas uprzemysłowienia w epoce kapitalistycznej, a zwłaszcza
późnokapitalistycznej, niszczącego i pustoszącego organiczną przyrodę. Nic też
dziwnego, że nie uznaje się już wyższej rangi „wartości życia” (również jako
wartości życia ludzkiego) w stosunku do maksimum wartości osiągnięcia i
korzyści (wytworzenie maksymalnych zasobów dóbr materialnych i cywilizacyjnych).
Zwraca na się uwaga głęboka religijność
umysłu Przewalskiego, ów zakorzeniony w duszy polskiej zmysł metafizyczności
świata. W połączeniu ze szlachetną bezinteresownością tworzyła ta cecha syndrom
charakteru nad wyraz sympatycznego. „Kiedy
wolny umysł jest naprawdę bezinteresowny, zmusza to Boga, aby weń wstąpił; i
gdyby umysł ów mógł się obyć bez form przypadkowych, miałby wówczas wszystkie
własności samego Boga... Niewzruszona bezinteresowność sprawia, że człowiek
staje się najbardziej do Boga podobny”... (Mistrz Eckhart). –
I jako „dziecko Boga” żywi miłość, ma
poczucie istotowej jedności ze wszystkim, co go w przyrodzie otacza. Co więcej,
dba o to, by wokół niego panowała harmonia i konstruktywny rozwój. „Stworzenie zostało dane i zadane człowiekowi
nie jako źródło cierpienia, ale jako podstawa twórczego istnienia w świecie.
Człowiek, który wyznaje zasadniczą dobroć stworzeń, zdolny jest ujawniać
wszystkie tajniki stworzenia, ażeby dzieło zadane mu przez Boga wciąż
doskonalić. Kto przyjmuje Objawienie, a w szczególności Ewangelię, dla tego
musi być jasne, iż lepiej jest istnieć, niż nie istnieć. I stąd nie ma w polu
widzenia Ewangelii miejsca na żadną „nirwanę”, na żadną apatię czy rezygnację.
Jest natomiast wielkie wezwanie do doskonalenia tego wszystkiego, co stworzone
– i siebie, i świata”. (Karol Wojtyła).
W obcowaniu z przyrodą człowiek
niepostrzeżenie dla siebie staje się filozofem i mistykiem, w
najszlachetniejszym znaczeniu tych pojęć. Hoimar von Ditfurth, znakomity
współczesny uczony, pisze: „Zajmowanie
się problemami przyrodniczymi i wynikami przyrodoznawstwa nie jest niczym
innym, jak pewną formą poszukiwania sensu ludzkiej egzystencji; ... wbrew
dzisiaj jeszcze rozpowszechnionym uprzedzeniom, nauki przyrodnicze są dalszym
ciągiem filozofii z zastosowaniem odmiennych środków”. (H. von Ditfurth, „Rozmyślania nad przyrodniczym obrazem świata”,
w: „Przegląd Techniczny”, nr 28-29,
1982, s. 46).
No i wreszcie warto wskazać na jeszcze
jeden aspekt obcowania człowieka z naturą: psychohigieniczny, o którym,
używając co prawda słownictwa „niefachowego”, pisał jeszcze Lucjusz Anneusz
Seneka w „Fedrze”: „Nikt nie żyje swobodniej, dalej od występku,
ani bardziej nie czci dawnych obyczajów niż ten, kto wyrzekłszy się miasta
ukochał lasy. Kto nie splamiony winą oddaje się wędrówkom wśród górskich
szczytów, tego nie rozpłomienia ani szał chciwości, ani zwodnicza łaska ludu,
ani motłoch szlachetnym mężom niewierny, ani zgubna zawiść, ani nietrwała
życzliwość; ten ani nie służy władzy, ani nie dąży do wpływów polując na próżne
zaszczyty lub złudne bogactwa, lecz wolny jest od nadziei i strachu; czarna
trawiąca nienawiść nie nęka go zębem nikczemnym; nie zna zbrodni rozsianych
wśród miejskich tłumów, nie poczuwając się do winy nie trwoży się żadnym
hałasem ani nie wygłasza kłamliwych mów; nie szuka schronienia jak bogacze pod
dachem wspartym na tysiącu kolumn, ani unosząc się pychą nie każe złocić stropu
swojego domu; nie przelewa potoków krwi na ołtarzach ofiarnych...; lecz jest on
panem pól i niewinnie wędruje pod nieba szerokim przestworem”.
Wszystkie powyżej wyłuszczone momenty i
aspekty stosunku człowieka do przyrody znalazły wyraz już w pierwszym wielkim
dziele Mikołaja Przewalskiego „Wyprawa do
Kraju Ussuryjskiego”. W tej fascynującej książce znalazł się szereg
plastycznych „sylwetek” czyli opisów poszczególnych reprezentantów świata fauny
syberyjskiej. Uczony pisze m.in.: „W
królestwie zwierząt typowym zjawiskiem stepowej części Zabajkala są „bajbaki”,
zwane tu „tarabaganami” (Arctomys bobac), nieduże zwierzątka z gatunku gryzoni,
żyjące w norkach urządzanych pod ziemią. Zresztą, większą część dnia, w szczególności zaś ranek i wieczór,
zwierzątka te spędzają na powierzchni ziemi, zdobywając sobie pożywienie lub po
prostu się wygrzewając na słońcu w pobliżu swych nor, od których nigdy się nie
oddalają na znaczniejsze odległości.
Zaskoczony
znienacka, tarabagan rzuca się co tchu do ucieczki w kierunku nory i zatrzymuje
się dopiero przy wejściu do niej, gdzie już się czuje zupełnie bezpiecznie.
Jeśli przedmiot, który wzbudził jego strach, na przykład, człowiek lub pies,
znajduje się jeszcze niezbyt blisko, to – będąc skrajnie ciekawskim –
zwierzątko to zazwyczaj nie chowa się do nory, lecz z zainteresowaniem
przygląda się swemu nieprzyjacielowi.
Często
przy tym staje na tylnych łapkach i podpuszcza człowieka na sto kroków, tak iż
zabić tarabagana w tym położeniu strzałem dla wytrawnego myśliwego jest dość
łatwo. Będąc jednak nawet śmiertelnie zranionym on zawsze jeszcze zdąży
zapełznąć do swej nory, skąd nie da się go wydobyć inaczej, niż odkopując. Mi
się też zdarzyło zabić kilka tarabaganów, ale nie wziąłem żadnego z nich,
ponieważ nie miałem ani czasu, ani chęci odkopywać norę.
Rosjanie
w ogóle na tarabaganów nie polują, lecz tubylcy Buriaci i Tungusi – zdobywają
ich ze względu na mięso i tłuszcz, którego jesienią stary samiec daje do pięciu
funtów. Mięso chętnie używane jest jako strawa przez tychże tubylców, a tłuszcz
idzie na sprzedaż. Polowanie na
tarabagany odbywa się w różny sposób: ich się strzela, łapie na pętle,
wreszcie, odkopuje późną jesienią z nor, w których one się oddają śpiączce
zimowej.
Odkopywanie
takie wszelako nie jest czymś łatwym, ponieważ nory tarabaganów są głębokie i
na dużą odległość idą wijąc się pod ziemią. Lecz trafiwszy na całą gromadkę
myśliwy za jednym zamachem zabiera nieraz do dwudziestu zwierzątek”...
***
Szczególny – i to bardzo ważny – rozdział
w pracy naukowej Przewalskiego stanowią jego badania etnograficzne. Poświęcił
on w swych dziełach nader obszerne fragmenty opisowi bytu, obyczajów,
psychologii, kultury narodowości i plemion, zamieszkałych na terenach, od
niedawna dopiero włączonych do Imperium Rosyjskiego. Już „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego” zawiera obfite, niezwykle
interesujące opisy życia tamtejszych Chińczyków, Koreańczyków oraz plemion
Goldów i Oroczów, rdzennej ludności owych terenów. Dziś zapiski Przewalskiego
stanowią jedno z ważnych źródeł dotyczących kultury tych ludów w XIX wieku.
Przewalski, co prawda, organicznie nie
znosił widoku Chińczyków i Koreańczyków, był pod tym względem zawziętym
ksenofobem, autorem planów podboju tych państw przez Rosję i zniewolenia tych,
jak uważał, „podludzi”. Był w tym względzie niejako typowym rosyjskim
megalomanem. („Wszyscy Rosjanie są megalomani” – twierdził przyjaciel
Przewalskiego, profesor Benedykt Dybowski, ale przeoczył, że Polacy - też).
Podobnież dość serdecznie nie kochał Żydów, uważając ich za plemię zwyrodniałe
i z natury oddziałujące rozkładowo na narody, wśród których przebywają.
A jednak, mimo całej swej – nie ukrywanej
– niechęci do Azjatów uczony nigdy nie został ofiarą własnych stereotypów czy
przesądów; relacje jego nacechowane są obiektywizmem a także niemałą dozą
życzliwości. Oto np., co pisze o tamecznych Chińczykach (samonazwa: Manzowie): „Głównym zajęciem wszystkich Manzów, którzy
prowadzą osiadły tryb życia, jest uprawa roli, którą rozwinęli do perfekcji.
Pola, znajdujące się obok ich domostw, mogą uchodzić za przykład pracowitości,
tak że urodzaj ziarna, w szczególności prosa, stanowiącego ich podstawową
strawę, bywa nadzwyczaj wysoki i zabezpiecza całoroczną egzystencję gospodarza
fanzy i jego robotników. Prócz tego Manzowie sieją sorgo, bób, fasolę,
kukurydzę, jęczmień i pszenicę, a na ogrodach uprawiają rozmaite warzywa, jak
np. ogórki, dynie, kapustę, rzodkiew, czosnek, cebulę, czerwony pieprz i
tabakę. Cebula i czosnek należą do ich najulubieńszych warzyw i są używane jak
w stanie surowym, tak i w składzie innych dań.
Ponadto
niektórzy Chińczycy, co prawda, bardzo nieliczni, praktykują uprawę żeń-szenia
(Pana Ginseng), którego korzeń jest bardzo wysoko ceniony w Chinach... Z
dawnych czasów medycyna chińska przypisuje korzeniom żeń-szeń rozmaite
właściwości lecznicze, nawet przy takich schorzeniach jak upadek sił, suchoty
itp.; dlatego w Chinach płaci się za nie szalone pieniądze”.
Przy tym korzeń tej dziko rosnącej (a
niezmiernie rzadko spotykanej) rośliny jest kilkaset razy droższy niż
pochodzący z uprawy (i też wysoko ceniony).
Przewalski podaje bardzo interesujące
opisy wielu szczegółów bytu Chińczyków ussuryjskich. Tak np. opowiada o ich
mieszkaniach: „Wewnątrz fanzy z jednej, a
niekiedy i z dwu, stron znajdują się gliniane prycze, wznoszące się zaledwie
kilkanaście centymetrów nad ziemną podłogą. Prycze te pokrywa się siennikami,
misternie splecionymi z trzciny, i służą do siedzenia oraz przeważnie do
spania. Z jednej ze stron znajduje się piecyk, zakryty z góry dużą żeliwną
czaszą, w której szykuje się potrawy. Komin od tego piecyka biegnie pod
wszystkimi pryczami i wychodzi na zewnątrz, gdzie się kończy dużym drewnianym
słupem, pustym w środku. Dym od pieca biegnie kominem pod pryczami, ogrzewa je
i wychodzi na zewnątrz.
Prócz
pieca, wpośród fanzy zawsze znajduje się ognisko, w którym niezmiennie leżą
rozżarzone węgle, przysypane z góry popiołem, by dłużej zachować ciepło.
Biedacy robią ognisko wprost na podłodze z ziemi, bogaci – na specjalnym
podwyższeniu, w którym niekiedy pali się węgiel kamienny. Przy takich ogniskach
zimą, w chłodne dni przesiadują Manzowie całymi godzinami, nawet we dniu; grzeją
się, palą fajki i popijają herbatę lub ciepłą wodę, która zawsze tu stoi w
czajnikach. Sufitu w fanzie nie ma, zamiast niego na wysokości około trzech
metrów nad ziemią położono kilka żerdzi, na których wiesza się różne drobiazgi:
kukurydzę pozostawioną na nasiona, stare buty, skóry, ubrania itp. Przy
ścianach nie zajętych przez prycze stoją drewniane skrzynie i różne narzędzia
domowe. Smród i dym w fanzie obecne są stale, częściowo pochodzą one od
ogniska, częściowo od rozwieszonego na żerdziach paskudztwa, które codziennie
wędzi się w dymie podczas palenia w piecu, ponieważ rury pod pryczami rzadko są
urządzone tak dobrze, by przez nie wychodził cały dym, większa jego część
zawsze trafia do fanzy. Prócz tego bezpośrednio na ognisku często pali się drewno,
a dym wychodzi przez otwarte drzwi”...
W takich to warunkach trwali samotni
chińscy myśliwi w swych leśnych fanzach. Mieszkańcy ci – jak pisze Przewalski –
„żyją wszyscy bez wyjątku bez rodzin,
które widocznie pozostawili w swej ojczyźnie udając się w te strony. Życie
bezrodzinne w sposób skrajny – dodaje podróżnik – odbija się na samym charakterze Manzy i robi go posępnym, egoistycznym.
Rzadko, bardzo rzadko można spotkać Manzę nieco pogodniejszego”...
Manzowie mieszkali przeważnie w daleko od
siebie znajdujących się fanzach, wybierali jednak spośród siebie starszego,
obdarowując go wielką władzą i czyniąc panem swego życia i śmierci. Przewalski
przekazuje zasłyszane przez siebie opowiadanie o wydarzeniu, które miało mieć
miejsce w 1866 roku. Jeden z Manzów mianowicie, gdy zauważył w czasie gry w
karty, że jeden z uczestników rozrywki gra nieuczciwie, nie mówiąc ni słowa
wstał, wziął nóż, jakby po to by nakroić tabaki, i tym nożem raził nieuczciwego
rodaka prosto w serce.
„Mordercę
– relacjonuje podróżny – natychmiast
związano, dano znać staroście, który zjawił się na sąd wespół z innymi Manzami.
Po długich dywagacjach postanowiono
wreszcie zakopać winnego żywcem do ziemi, a dla większej wygody wykonania tego
wyroku uznano za celowe najpierw napoić go wódką do nieprzytomności.
Chcąc
nie chcąc musiał skazaniec pić wódkę już stojąc przed wykopaną dlań jamą, ale
strach śmierci powodował, że odurzenie alkoholowe go zupełnie się nie imało.
Wówczas Manzowie, widząc, że on nie staje się pijany od malutkich czareczek,
którymi pił, zaczęli przemocą lać mu wprost do gardła wódkę dużymi filiżankami.
Gdy wreszcie doprowadzili go do zupełnej nieprzytomności, rzucili do jamy i
zaczęli zakopywać. Gdy nasypano już dość dużo ziemi i nieszczęśnik, dusząc się,
zaczął przewracać się w dole, kilku Manzów skoczyło tam ugniatając nogami i
łopatami ziemię, aż wreszcie pogrzebali winnego”.
Nie wydaje się, by opis ten miał zupełnie
odpowiadać rzeczywistości, gdyż Przewalski zasłyszał go od „naocznych świadków”
Rosjan, którzy chętnie wymyślali i rozpowszechniali wśród siebie niesmaczne
bajki oczerniające „inorodców”. (Dodajmy, że jest to bodaj powszechne prawo
psychologii społecznej, że mieszkające obok siebie różne etnosy odczuwają do
siebie nawzajem pewien rodzaj niechęci, graniczącej ze wstrętem, jak również
rozpowszechniają jeden o drugim przynoszące ujmę pogłoski, przy tym daje się
wiarę chętnie nawet najbardziej bzdurnym zmyśleniom, jeśli tylko chodzi o
„sąsiada”). W każdym razie opowiadanie przytoczone przez Przewalskiego daje
świadectwo klimatu psychologicznego panującego w Kraju Ussuryjskim za
Aleksandra II.
***
Interesujące zapiski z pierwszej podróży
pozostawił Przewalski także o narodowości Goldów, zamieszkałej wówczas nad
rzekami Ussuri, Amur, Goryń i Daubi-ho. (Goldowie, zwani inaczej Nanajcami –
dziś liczą około 10 tysięcy, zamieszkali w 90% w Rosji, reszta w Chinach –
należą do grupy ludów ałtajskich, do podgrupy zaś tunguskiej).
W XIX wieku również mieszkali w dużych
fanzach, w których zazwyczaj mieściły się wspólnie dwa pokolenia: rodzice oraz
rodziny ich żonatych synów. „W ogóle
– pisze M. Przewalski – dobroduszne z
natury usposobienie tego ludu warunkuje istnienie najściślejszych więzi
rodzinnych: rodzice kochają gorąco swe dzieci, które ze swej strony płacą im
takąż miłością. Zdarzało mi się
nieraz dać Goldowi chleb, cukier itp., i zawsze po otrzymaniu smakowitego kęsa
dzielił on go równymi częściami między wszystkich dużych i małych członków swej
rodziny. Przy tym trzeba było samemu widzieć tę szczerą radość całej rodziny
Goldów, z jaką ona spotyka swego brata czy ojca, wracającego z wyprawy
myśliwskiej lub po jakiejś innej nieobecności; stary i mały wybiega mu na
spotkanie i każdy spieszy najszybciej go powitać.
Prócz
tego starzy Goldowie, niezdolni już do jakiejkolwiek pracy, utrzymywani są
przez swe dzieci, które okazują im pełne uszanowanie. W sprawach dotyczących
ogółu głos ludzi starszych jest decydujący. Przy spokojnym usposobieniu Goldów wielkie zbrodnie u nich prawie nigdy
się nie zdarzają, nawet kradzieże należą do niezwykle rzadkich wyjątków.
Kobiety
pełnią przede wszystkim rolę matek, wychowawczyń młodego pokolenia, oraz pań
domu; ciężkie zajęcia męskie, jak np. myślistwo, rybołówstwo, wyrąb lasu,
zostają im oszczędzone. W życiu rodzinnym kobietom, jako gospodyniom fanz,
przysługują prawa nieomal takie same co i mężczyznom, chociaż jednak muszą one
ulegać ostatnim.”
Przewalski opisuje szczegółowo różne
strony życia codziennego Goldów, ich obyczaje myśliwskie i rybackie, wierzenia
i praktyki religijne. Podaje m.in., że plemiona te panicznie boją się
ussuryjskiego tygrysa, a nawet oddają mu cześć należną bóstwu. „Zobaczywszy tygrysa Gold pada na kolana i
błaga o litość; mało tego, oni czczą nawet ślady tygrysa, mniemając, że uda im
się w ten sposób ułagodzić swego straszliwego boga.”
W sumie opis Goldów przez naszego
podróżnika jest nader sympatyczny, streszczający się bodaj w zdaniu z „Wyprawy do Kraju Ussuryjskiego: „W ogóle zaś Goldowie są narodem dobrym,
cichym i miłującym pokój, któremu z całego serca chciałoby się życzyć lepszej
przyszłości”...”
***
Również dużo interesujących szczegółów
zawiera rozdział poświęcony obyczajom innego plemienia, zamieszkałego na
kontynentalnym wybrzeżu Morza Japońskiego, Oroczonów.
(Oroczonowie – samonazwa Nani – stanowią dziś
bardzo nieliczną narodowość, liczącą zaledwie 4 tysiące osób, z czego trzy
czwarte mieszkają w Chinach, reszta w Chabarowskim Kraju Rosji; stanowią
przejściową tungusko-mandżurską formację pod względem językowym i
antropologicznym). Co prawda, Przewalski znajduje w bycie tego plemienia
niewiele cech, które mogłyby wzbudzić jego sympatię: „W smutnym stanie ducha wychodziłem zawsze z takiego szałasu. Jaka mała
różnica, myślałem, między tym człowiekiem a jego psem. Żyjąc, jak zwierzę, w
barłogu, obcy wszelkiego rodzaju obcowaniu z podobnymi sobie, zapomina o
wszystkich ludzkich dążeniach i, jak bydlę, dba tylko o nasycenie swego
żołądka. Zje mięsa lub ryby podsmażonej na węglach, i idzie na polowanie lub
śpi, zanim głód nie zmusi go znów do wstania, rozniecenia ogniska i szykowania
strawy w zadymionym, smrodliwym szałasie... Tak spędzają ci ludzie całe życie.
Dziś jest dla nich tym samym, czym było wczoraj i czym będzie jutro”...
Oroczonowie stali z pewnością na bardziej
niskim poziomie rozwoju kulturalnego i cywilizacyjnego niż ich sąsiedzi
Goldowie, tym bardziej, że część z nich prowadziła jeszcze wówczas koczowniczy
tryb życia, co również nie sprzyjało kształtowaniu się wyrafinowanych form
życia społecznego. Ciekawy jest następujący fragment tekstu: „Kobiety Oroczonów, chociaż nie grzeszą
urodą, przejawiają mimo to dużą pretensję do bycia eleganckimi, chociaż,
oczywiście, według własnego gustu. Przede wszystkim każda z nich ma w prawym
nozdrzu i w prawym uchu dość grube kółka, na których wiszą mosiężne lub srebrne
blaszki dość pokaźnych rozmiarów. Prócz tego na wszystkich palcach mają –
niekiedy po kilka na każdym – miedziane i srebrne pierścionki, a na kiściach
rąk takież lub rzadziej szklane bransoletki.
Głowa
wreszcie i cały ubiór ozdobione są mnóstwem różnych brzękadełek: dzwoneczków,
mosiężnych lub żelaznych płytek itp., które przy najmniejszym ruchu takiej
piękności wydają najbardziej nieharmonijne dźwięki. Jednak „o gusta się nie spiera”, i bezżenni Manzowie często biorą sobie
te kobiety za nałożnice. Mężowie... patrzą na to wszystko nader spokojnie i
nawet często żyją razem z Chińczykiem, z którym wspólnie władają jedną żoną”...
***
Powyższy, jak widać, nacechowany daleko
idącym sceptycyzmem w stosunku do kobiet, fragment tekstu M. Przewalskiego jest
dla niego nader charakterystyczny. Wiadomo bowiem, że był nasz podróżnik
ostentacyjnym, jeśli nie powiedzieć obsesyjnym, mizoginem. Kobiet nie lubił
całym swym sercem, nazywał je fantastkami i plotkarami. Unikał jak zarazy
towarzystwa płci pięknej. Gdy jeden z przyjaciół w Nikołajewsku–nad–Amurem
poprosił go udzielić korepetycji swej córce, Przewalski podarował jej po prostu
swój podręcznik geografii z podpisem: „dołbi,
poka wydołbisz” („kuj, aż wykujesz”).
Ożenek nazywał pętlą i starannie go
unikał. „Mój zawód – pisał – nie pozwala mi się żenić. Pójdę na wyprawę,
a żona będzie płakała, brać zaś babsko z sobą nie mogę. Gdy ukończę swą
ostatnią wyprawę, zamieszkam na wsi, będę polować, wędkować i opracowywać moje
zbiory. Ze mną będą mieszkać moi starzy żołnierze, którzy oddani mi są nie
mniej, niż byłaby prawowita żona”... Przewalski więc świadomie rezygnował z
małżeństwa.
Alfred Adler w dziele „Sens życia” (s. 54) pisze: „Wszystkie zagadnienia życia należy
podporządkować trzem wielkim problemom: problemowi życia w społeczeństwie,
pracy i miłości... Nie są to kwestie przypadkowe, lecz nieustannie stojące
przed nami, przemożne i wymagające, przed którymi nie możemy się uchylić. Cały
nasz stosunek do tych trzech zagadnień jest bowiem odpowiedzią, jakiej udzielamy
na mocy własnego stylu życia. Wobec tego, że są one ściśle ze sobą złączone, a
mianowicie tym, że trafne rozwiązanie tych trzech zagadnień wymaga należytej
miary poczucia wspólnoty, jest rzeczą jasną, że styl życia każdego człowieka
odzwierciedla się mniej lub bardziej wyraźnie w nastawieniu do tych trzech
kwestii”.
No i do jednej z nich, jak widzimy, M.
Przewalski miał stosunek mocno nietypowy. Przyjaciele nieraz radzili mu ożenić
się, skończyć z wędrownym życiem, ustatkować. Lecz podobna perspektywa nie
tylko go nie nęciła, lecz wręcz przerażała. Na sugestię ożenienia się z pewną
młodą wdową po generale odpisał przyjacielowi, że „nie te już są moje lata (46), a i zawód nie taki, by się żenić. W
Środkowej zaś Azji pozostawiłem liczne potomstwo – nie w dosłownym, oczywiście,
sensie, lecz w przenośnym: Lob-nor, Kuku-nor, Tybet itp. – oto są moje dzieci”...
Nie są to słowa tylko mizogina, lecz i człowieka odpowiedzialnego...
Bardzo trudno byłoby wyjaśnić źródła tej
niechęci do kobiet, gdyż mogą one być wielorakie i tkwić w rozmaitych
uwarunkowaniach biologicznych czy psychospołecznych. Tym bardziej, że jest to
zawsze sprawa nad wyraz delikatna, choć ma rację wybitny psychiatra, gdy
twierdzi: „Jeśli celem próby
biograficznej jest rzeczywiście dogłębne zrozumienie życia psychicznego
bohatera, to nie wolno – jak to wskutek dyskrecji lub pruderii rzeczywiście ma
miejsce w większości biografii – pomijać milczeniem życia płciowego i
seksualnej specyfiki badanego”. (Z. Freud, „Poza zasadą przyjemności”, Warszawa 1976, s. 367). Choć przecież
rozważania tego rodzaju są zawsze jakąś odmianą niedyskrecji.
Niektórzy w obawie przed niepowodzeniem w
miłości i w małżeństwie nie mają odwagi ujawnić swego uczucia, starają się je
stłumić w zarodku. Przy czym postępowanie swe tłumaczą mnóstwem „mądrych”
argumentów, podkreślają niestałość i przemijalność wszelkich uczuć,
przewrotność i plugawość płci przeciwnej, w instytucji małżeństwa widzą tylko
zamaskowaną formę prostytucji, są przeciwni posiadaniu dzieci, które póki małe
ograniczają wolność swych rodziców, a gdy dorosną, wysysają z nich ostatnią
krew. W ten sposób biologicznie uwarunkowana tęsknota za współżyciem z
reprezentantem płci odmiennej odarta zostaje z wszelkich wartości i skutecznie
stłumiona.
Nie wykluczone, że odrażająca pod względem
moralnym rzeczywistość rosyjska już od najmłodszych lat zaszczepiła M.
Przewalskiemu awersję do spraw płciowych.
W XIX wieku Rosja zajmowała drugie miejsce
w świecie pod względem powszechności prostytucji. Jak pisano w prasie, „naród gnił żywcem”. Od 31 marca 1848
roku Mikołaj I zalegalizował prostytucję i domy publiczne, ponieważ
przypuszczano, że umożliwi to skuteczniejszą kontrolę medyczną nad tym
strasznym procesem rozkładu społeczeństwa. Co się w końcu okazało zwykłym
złudzeniem. Rozpusta czyniła spustoszenie nawet w najwyższych sferach. A.
Puszkin pisał w swym dzienniku: „Delwig
zapraszał pewnego razu Rylejewa do dziwek. „Jestem żonaty” – odparł Rylejew.
„To cóż – zareagował Delwig, – czyż nie możesz spożyć obiadu w restauracji
tylko dlatego, że masz w domu kuchnię?”...
W „donżuańskim notesie” samego A.
Puszkina, jak podaje profesor Gruber znajdowały się imiona około 140 dziewczyn
i cudzych żon, z którymi poeta się przespał. A zresztą czyż nie urasta do rangi
makabrycznego symbolu fakt, że tenże A. Puszkin zastrzelony został na pojedynku
przez Dantesa, młodego oficera, z którym N. Gonczarowa – Puszkinowa, żona
poety, ostentacyjnie zdradzała swego sławnego męża? „W Petersburgu każda czternasta kobieta była prostytutką... Ponad
trzecia część z nich zapadała na syfilis (nadzieje rządu na „higieniczność”
domów publicznych prysły, stało się coś wręcz odwrotnego), i unikając kontroli
medycznej zarażało nieprawdopodobne ilości klientów, przy czym najbardziej
cierpieli studenci, wojskowi i nauczyciele. W Petersburgu 40 hoteli proponowało
usługi „panienek”, w Moskwie działały 73 burdele.
Wreszcie
prostytucja stanowiła niemal obowiązek służbowy aktorek i chórzystek. Głównymi
panami, oczywiście, byli panowie reżyserowie... „Droga na scenę prowadzi poprzez
mój pokój sypialny”– lubił mawiać pewien znany antreprener. Sutenerstwo chętnie
uprawiała prasa”... (Por.: Jekatierina Diejewa, Irina Bułancewa, „W krugie wtorom. Zamietki o russkoj prostytucji”,
w: „Moskowskij Komsomolec”, nr 64,
1991). Dopiero w 1901 roku zabroniono w Rosji przyjmowania do domów publicznych
dziewcząt niepełnoletnich, a w 1906 ograniczono wyzysk aktorek w kawiarniach i
temu podobnych lokalach.
Być może właśnie mając przed oczyma ten
okropny widok upadku i demoralizacji, nabrał Przewalski niepohamowanej odrazy
do jakichkolwiek kontaktów z kobietami... Z całą jednak pewnością musiały tu
odgrywać znaczną rolę i czynniki indywidualno-psychologiczne. Wiadomo, że M.
Przewalski był człowiekiem o bardzo surowej obyczajowości, dokładnej samodyscyplinie,
mocnej sile woli. Uważałby chyba za plamę na honorze, gdyby uległ swym popędom
płciowym, a z innego człowieka, z kobiety, miał czynić narzędzie zaspokojenia
męskiej chuci. Zresztą zauważono, że często silni, wybitnie uzdolnieni
mężczyźni żywią pewien rodzaj awersji do kontaktów, a tym bardziej do
spoufalania się z przedstawicielkami płci pięknej.
Helmut Plessner pisał ongiś i o „obowiązku
siły” jako o specyficznie ludzkim zadaniu, pojawiającym się wówczas, gdy grozi
panowanie mrocznego instynktu, dążącego do samorealizacji wbrew normom etyki i
cywilizacji. Podejmowanie decyzji moralnych wynika z konieczności prowadzenia
życia w ramach pewnego horyzontu możliwości i konieczności, pozwala ono na
przekroczenie niepewności i wytworzenie sytuacji jasnej i jednoznacznej czyli
na osiągnięcie stanu zakorzenienia w społeczeństwie i bliskości z innymi
ludźmi.
W zbiorze esejów „Jutrzenka” w rozdziale zatytułowanym „Panowanie nad sobą i umiarkowanie, tudzież ostateczna ich pobudka”,
Fryderyk Nietzsche rozróżnia sześć różnych metod, mogących służyć do
poskromienia tego czy innego popędu, mogącego prowadzić daną jednostkę do
rozmaitych nieporozumień, przykrości czy niepowodzeń i niebezpieczeństw
życiowych.
Po pierwsze, pisze filozof, „można unikać sposobności zaspakajania tego
popędu i przy pomocy długich i coraz dłuższych przerw w zaspakajaniu osłabić go
i doprowadzić do zaniku”.
Po drugie, „można przyjąć sobie za prawidło ścisły, regularny ład w zaspakajaniu
jego, wnosząc w ten sposób weń regułę, tudzież ujmując jego przypływy i odpływy
w stałe okresy”. Następnie można przejść do stosowania pierwszej metody
samoregulacji.
Po trzecie, „można umyślnie oddać się dzikiemu i nieokiełznanemu zaspokojeniu
jakiegoś popędu, by wynieść zeń wstręt, a ze wstrętem także uczucie przewagi
nad popędem”. Przy próbach tego rodzaju z reguły jeździec skręca sobie
kark, zanim dotrze do celu.
Po czwarte, „istnieje sposób intelektualny, mianowicie tak ścisłe skojarzenie
zaspokojenia z jakąś nader przykrą myślą, iżby (...) sama myśl o zaspokojeniu
wiązała się niezwłocznie z uczuciem wielkiej przykrości (na przykład, gdy
chrześcijanin przyzwyczai się do myśli, iż rozkoszy płciowej towarzyszy
szyderstwo djabła, lub, że za zabójstwo z zemsty czekają wiekuiste kary
piekielne, lub, że kradzież pieniędzy okryła by go niesławą w oczach
najszanowniejszych dlań ludzi, albo, gdy kogoś już po raz setny ogarnia
namiętne pragnienie samobójstwa, a on pragnieniu temu przeciwstawia myśl o
rozpaczy i wyrzutach, jakimi dręczyć się będą jego krewni i przyjaciele, i w
ten sposób utrzymuje się na pochyłości życia”.
Do tejże klasy należy sytuacja, gdy pewne
szlachetne uczucie, ambitne dążenie i związana z tym duma czy poczucie
osobistej wielkości w całości pochłaniają osobowość, a każda „grzeszna” myśl
staje się obrazą dla rozumu: „wywołuje to
nawykową chęć tyranizowania i niejako miażdżenia popędu”. („Nie
chcę być niewolnikiem jakiegokolwiek apetytu” – pisał lord Byron w swym pamiętniku).
Po piąte, następuje sposób ściśle
połączony z poprzednim, kiedy to „dokonuje
się przemieszczenia zasobów swych sił, podejmując się jakiejś nadzwyczaj
ciężkiej i wytężającej pracy lub poddając się umyślnie jakiemuś nowemu urokowi,
by w ten sposób swe myśli oraz grę sił fizycznych w inne zwrócić łożysko. Na to
samo wychodzi, gdy faworyzuje się czasowo jakiś inny popęd, nastręczając mu
częstą sposobność zaspokojenia i czyniąc zeń w ten sposób marnotrawcę siły,
którą w innym razie rozporządzałby ów dokuczliwy swym rozkiełznaniem popęd”.
I po szóste, „kto, zgodnie ze swym rozumowaniem, zdoła zgnębić i osłabić cały swój
ustrój fizyczny i psychiczny, ten, oczywiście, osiągnie przez to także
osłabienie poszczególnego gwałtownego popędu: jak to czyni na przykład
człowiek, który głodzi swą zmysłowość, głodząc i poniewierając zarazem swą czerstwość
a częstokroć i swój rozum na podobieństwo ascety.”
Wydaje się, że, świadomie lub
nieświadomie, w swych dążeniach perfekcjonistycznych i władczych stosował
Przewalski – prócz trzeciego i szóstego – wszystkie powyższe metody wychowania
samodyscypliny. Nie był to jednak cel sam w sobie. Dzielny ten człowiek bowiem
posiadał potężny popęd dominacji (także poprzez zyskanie sławy i chwały) oraz
poznania. Ten fakt nie tylko ułatwiał, ale wręcz umożliwiał pokonanie innych,
niższych dążeń psychicznych.
Nie przeczy to powyżej przytoczonym
wywodom znakomitego psychologia, który przecież w dalszym ciągu rozwija swe
rozważania w sposób następujący: „Nie
leży to jednakże w naszej mocy, byśmy w ogóle chcieli złamać gwałtowność
jakiegoś popędu, podobnie jak nie zależy od nas wybór metody tudzież pomyślny
jej wynik. W całym tym procesie jest nasz intelekt najwidoczniej tylko ślepym
narzędziem jakiegoś innego popędu, rywala naszego dręczyciela: czy to
pragnienie spokoju, czy też obawa przed hańbą, lub innymi przykrymi
następstwami, czy wreszcie miłości”...
Tenże Fryderyk Nietzsche w innym miejscu
zauważał, że: „Głoszenie czystości
płciowej jest jawnym podżeganiem przeciw naturze. Wszelka pogarda życia
płciowego, wszelkie zanieczyszczenie go pojęciem „nieczysty” jest istotnym
występkiem względem życia, – jest właściwym grzechem przeciw duchowi świętemu
życia”.
W tekstach pozostawionych przez M.
Przewalskiego nie ma jakichś ogólnych, „filozoficznych” argumentów przeciwko
płciowości, erotyce czy życiu rodzinnemu. Jego abnegacja w tym względzie
dotyczyła wyłącznie jego własnego postępowania, jego prywatnego, osobistego
życia, które było przede wszystkim życiem naukowca, skoncentrowanym – jak wiemy
– na jednym, wielkim, nadrzędnym celu.
A może chodzi o inną jeszcze prawidłowość,
zauważoną przez psychologię, o której znany jej reprezentant pisze: „Często ludzie genialni nie dają w spadku
potomstwu swoich zdolności, ponieważ bywają bezdzietni i ulegają degeneracji,
której przykładem są również rodziny arystokratyczne (...) Schopenhauer,
Kartezjusz, Leibniz, Malebranche, Comte, Kant, Spinoza, Michał Anioł, Newton,
Foscolo, Alfieri byli bezżenni, wielcy ludzie żonaci nie byli zwykle szczęśliwi
w pożyciu małżeńskim: Szekspir, Dante, Marsolo itd.” (Cesare Lombroso, „Geniusz i obłąkanie”, Warszawa 1987, s.
103).
Psycholog G. J. Gurdżijew twierdzi, że
każdy typ osobowości zorganizowany jest wokół głównej cechy charakteru. Źródłem
cechy głównej jest zawsze ten sam motyw, który nadaje także kierunek całemu
życiu. Niekiedy cechę tę uwydatnia przezwisko, będące kluczem do wewnętrznego
życia jednostki. – Niekiedy się mówi, że cecha główna jest neurotycznym
nawykiem nabytym w dzieciństwie. Jest także osobistym nauczycielem, czynnikiem
przypominającym, stale obecnym w naszym życiu wewnętrznym. Gdy osobowość się
ukształtuje, uwaga pogrąża się w problemach charakterystycznych dla naszego
typu. Zatracamy podstawową dziecięcą zdolność reagowania na świat taki, jakim
jest naprawdę, i zaczynamy reagować wybiórczo na informacje podtrzymujące nasz
obraz świata. Widzimy to, co musimy zobaczyć, by przetrwać, całej reszty nie
dostrzegamy. A gdy chcemy „przetrwać” w charakterze nosiciela jakiejś
konkretnej roli społecznej, działamy tak, by wyeliminować wszystko, co mogło by
stanąć na przeszkodzie naszej samorealizacji, jak ją sobie wyobrażamy. I
skierowujemy naszą całą energię życiową w tym kierunku.
Jak wiemy, ekscesy erotyczne stanowią
jedną z najniebezpieczniejszych przeszkód w duchowej i życiowej samorealizacji
człowieka. Już dawni Hindusi wiedzieli, że najwyższy stopień sprawności
umysłowej można osiągnąć właśnie poprzez zachowanie wstrzemięźliwości, a
starożytni Grecy uważali, że uwolnienie się od pragnień seksualnych to jakby
zrzucenie z siebie łańcucha, który wiąże osobę ludzką z tkwiącym w niej niepohamowanym
w swych żądzach maniakiem. Wybujała, nie hamowana seksualność staje się rychło
wstrętnym nałogiem i charakterologiczną aberracją, wyniszczającą wszelkie inne
aspekty życia ludzkiego. Gdy zaś człowiek potrafi tę stronę swej osobowości
opanować przez rozum, zyskuje możność życia pełnowartościowego, twórczego i
zdrowego.
Max Scheler w dziele Istota i formy sympatii pisał: „Nie
ulega żadnej wątpliwości, że faktycznie, wobec ograniczoności całej energii
psychicznej jakiegoś człowieka, owocna działalność duchowa, kulturowa,
zawodowa, również aktywność wyższych form sympatii i miłości, zależy w pewnym
stopniu od tego, czy popęd płciowy poddany zostanie określonemu porządkowi i
panowaniu (...). Wszystkim warstwom naszej egzystencji psychicznej – poczynając
od wrażenia zmysłowego aż do najwyższych aktów duchowych – przysługuje
samodzielna ilość energii psychicznej, która wcale nie jest zaczerpnięta z
popędowej energii libido. Wprawdzie wobec ograniczoności całkowitej energii
psychicznej jakiegoś człowieka nadmierne korzystanie z energii jednej z tych
warstw, nie odpowiadające harmonii i równowadze sił psychicznych, może
prowadzić do tego, że również pozostałe warstwy są przez to pozbawione energii
– ponieważ wszystkie energie przynależne rozmaitym warstwom mają udział w
ograniczonej całkowitej energii człowieka i z jej zasobu mogą wydatkować tylko
tak długo, jak długo zezwala na to owa całkowita energia i zasada jej
wewnętrznego rozdziału (...). Fakty zmniejszenia przyrostu ludności przy
wzrastającej kulturze intelektualnej – w granicach, w których zachodzą – można
równie dobrze pojąć przyjmując nasz podstawowy stosunek”. Są to
niewątpliwie zdania godne tego, by się nad nimi głębiej zastanowić.
Na marginesie mówiąc nawet Petrarka,
będący niejako piewcą miłości, w swej „Epistola
ad posterom” szczyci się, że po czterdziestce unikał kobiet, „chociaż był w pełni sił i namiętności”. Flaubert zalecał twórcom
wstrzemięźliwość, a Balzac (mając 38 lat) mówił: „Zważyłem dokładnie, ile nasz umysł traci przez jedną noc miłości... pół
tomu. Nie ma kobiety, której warto by oddać dwa tomy rocznie”.
Oczywiście, używanie seksu, a jego
nadużywanie to dwie różne rzeczy. M. Przewalski nie uznawał ani pierwszej, ani
drugiej i ta jego krańcowość właśnie robi wrażenie pewnej przesady i być może,
nerwicowej jednostronności. Wiadomo bowiem, że: „W nerwicach takie popędy, jak przecenianie własnej wartości,
zarozumiałość (...) mogą być silniejsze niż właściwy instynkt seksualny i w
dużym stopniu determinować życie jednostki... Jednakże to, co rzeczywiście nadaje popędom ich szczególną siłę, to
fakt, że służą one zarówno zadowoleniu, jak i bezpieczeństwu. Człowiek nie jest
rządzony samą zasadą przyjemności, lecz dwoma kierującymi nim zasadami:
bezpieczeństwa i zadowolenia. Ponieważ neurotyk ma więcej lęku, niż jednostka
psychicznie zdrowa, musi on wkładać nieskończenie większą ilość energii w
umacnianie swojego bezpieczeństwa i jest to konieczne, by uzyskać złagodzenie
ukrytego lęku, który nadaje jego pragnieniom ich siłę i uporczywość. Ludzie
mogą zrezygnować z jedzenia, pieniędzy, szacunku, miłości, dopóki jest to
jedynie rezygnacja z zadowolenia, lecz nie są w stanie zrezygnować z tych
rzeczy, jeśli bez nich byliby, lub czuliby się, zagrożeni nędzą lub głodem czy
też bezradnością wobec wrogości. Innymi słowy, gdyby mieli utracić poczucie
bezpieczeństwa... Siłą popędową jest nie tylko zadowolenie, lecz i lęk”...
(Karen Horney, „Nowe drogi w
psychoanalizie”).
Najlżejsze zachwianie równowagi w tym
względzie graniczyć może z patologią. Zważywszy zaś okoliczność, iż osoby
twórcze cechuje większy od przeciętnego w populacji poziom zaburzeń nerwowych i
psychicznych, mizoginizm Przewalskiego nie powinien nas zaskakiwać. Rozmaite
jaskrawe rysy patologiczne w systemie nerwowym i psychicznym posiadali m.in.
Torquato Tasso, Jean Jacques Rousseau, Fiodor Dostojewski, Vincent van Gogh,
August Strindberg.
Przypomnijmy też w tym miejscu, dla
analogii, iż np. wielki niemiecki filozof Arthur Schopenhauer miał ojca
dziwaka, mizantropa i samobójcę, matkę, dość zdolną pisarkę o żywym
usposobieniu, ale z objawami ochłodzenia emocjonalnego. Sam Arthur miał ciągłe
obawy o swe życie, z Neapolu uciekł z lęku przed ospą, z Werony na myśl, że
potraktowano go zatrutym tytoniem, z Berlina wypędziła go obawa przed cholerą. Nie
znosił ludzi, a szczególnie nienawidził Żydów i kobiet, podczas gdy namiętnie
lubił psy. Zamiast golić się, wypalał sobie brodę, bo bał się brać do rąk
brzytwę. Był żarłokiem, nadużywał uciech erotycznych, nie gardząc służącymi i
prostytutkami, a jednocześnie sławił w swych dziełach umiarkowanie,
powściągliwość, mądry i zdrowy tryb życia. Co prawda, był zwolennikiem
czworożeństwa. Mieszkał zawsze na parterze z obawy przed pożarem. Nienawidził
ludu i w testamencie zapisał cały swój majątek żołnierzom, którzy uczestniczyli
w dławieniu buntów, oraz swemu psu. O patriotyzmie mówił, że jest to
„namiętność głupców, najgłupsza ze wszystkich namiętności”. Nie chciał być
popularny, „wolałbym – pisał – żeby robaki gryzły moje ciało, aniżeli żeby
profesorowie gryźli moją filozofię”. Rzeczy więc niesamowite dzieją się
niekiedy z ludźmi, a im większa osobowość, tym więcej w niej często
niesamowitości i dziwactw.
W XX wieku niektórzy biografowie M.
Przewalskiego wysunęli tezę, iż był on homoseksualistą. Ta delikatna sprawa
jednak nie została dostatecznie wyjaśniona, również autorowi niniejszego tekstu
nie udało się znaleźć wystarczających wskazówek, które uprawniałyby do takich
domysłów. Wypada więc w tym względzie zachować daleko posuniętą ostrożność i
powściągliwość w wysnuwaniu wniosków, tym bardziej, że Zygmunt Freud i Max
Scheler sądzili, że tego rodzaju „perwersja” nie byłaby, jak daje do
zrozumienia samo wyrażenie, zboczeniem i odchyleniem od wrodzonego popędu
płciowego, ale raczej „bardzo
rozpowszechnionymi prymitywnymi formami libidinalnych pobudzeń w ogóle,
poniekąd materiałem, z którego ustawicznie kształtuje się również normalny
popęd płciowy... To znaczy perwersje są zwykłymi fiksacjami dziecięcych stopni
rozwoju, nie zboczeniami pierwotnego popędu, lecz raczej pozostałością szczebli
rozwojowych, które zazwyczaj w normalnym przypadku są przezwyciężane w
określonym momencie”.
Być może jedną z przyczyn obojętności M.
Przewalskiego w stosunku do płci nadobnej stanowił fakt, iż był on nie lada
żarłokiem, bo przecież: „osoby
pochłonięte jedzeniem i trawieniem często przejawiają niewielkie
zainteresowanie stosunkami seksualnymi” (Karen Horney, „Nowe drogi w psychoanalizie”)...
Być może też, iż u podstaw mizoginii M.
Przewalskiego tkwiły jakieś bliżej nie znane przeżycia i doświadczenia z okresu
jego wczesnego dzieciństwa. „Każdy nosi w
sobie – pisał Fryderyk Nietzsche – obraz
kobiety stworzony na podobieństwo matki: stąd pochodzi jego przeznaczenie, że
albo w ogóle czci kobiety, albo je lekceważy, albo w ogólności jest względem
nich obojętny”.
W listach i innych tekstach M.
Przewalskiego znajduje się niemało pięknych słów o jego matce. Była to jedyna
kobieta, którą z całego serca kochał miłością syna i miał do niej ogromny
szacunek. Być może tak piękna postać przesłoniła synowi fakt istnienia także
innych kobiet i uniemożliwiła ich zaakceptowanie. Nie wiadomo...
***
Powróćmy jeszcze na chwilę do lektury
pierwszej książki M. Przewalskeigo „Wyprawa
do Kraju Ussuryjskiego”. Opisując w niej z nieukrywaną sympatią Koreańczyków,
masowo zamieszkałych nad Amurem i Ussuri, Przewalski podkreśla ich wyjątkową
uprzejmość, czystość, pracowitość, uczciwość. Jednocześnie razi go i napawa
antypatią inna cecha tego narodu: „Każdy
z poddanych, stając w obliczu swego króla, musi padać na twarz. Ten obyczaj
jest praktykowany przez prosty lud także w stosunku do urzędników... W ogóle
despotyzm rozwinięty jest u Koreańczyków do form skrajnych i przenika wszystkie
człony organizmu państwowego. Sam widok urzędnika wprawia w drżenie prostego człowieka”...
„Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”
zawiera również niemało interesujących szczegółów o religijnych i politycznych
obyczajach Koreańczyków.
W sumie jednak mieszkańcy Azji nie mieli w
osobie M. Przewalskiego życzliwego portrecisty. Nawet dość pozytywnie oceniani
przezeń Mongołowie mieli ponoć: „ograniczone
zdolności umysłowe, leniwy i apatyczny skład charakteru, tchórzostwo i obłudę
(...). Przy czym u nich, jak i przy złożonym ustroju bytu cywilizowanego,, w
życiu praktycznym wygrywa zazwyczaj człowiek moralnie gorszy. Tam, jak i u nas,
występność i oszustwo czynią postępy z uszczerbkiem dla dobrego, serdecznego
pierwiastka moralnego”.
Dostawało się zresztą od Przewalskiego i
„gospodarzom” Imperium. O chłopach rosyjskich miał uczony zdanie, które trudno
byłoby uznać za entuzjastyczne, w jednym z listów m.in. donosił: „W naszym życiu tutejszym mało
pocieszającego. Prosty lud zepsuty jest do cna; pijaństwo i szalbierstwo są
normalnym stanem moralności; uczciwość i trzeźwość – rzadkimi wyjątkami...
Chłopi, jak wszędzie, to pijacy i hultaje. Z dnia na dzień coraz gorzej. I do
czego to wszystko doprowadzi?...”
Wydaje się, że w stosunku do rozmaitych
narodowości i ludów M. Przewalski był zbyt emocjonalny, co powodowało
krańcowość w ocenach, choć z drugiej strony, pozwalało uniknąć jednostronności
i umożliwiało przedstawienie całej złożoności życia wewnętrznego tego czy
innego etnosu.
Będąc w Azji uczony gloryfikował „potężną siłę moralną Europejczyka w
porównaniu ze zgniłą naturą Azjaty”, dusząc się zaś w salonach Petersburga
przeklinał „pozłacaną niewolę” i wynosił pod niebiosa nieistniejące cnoty
człowieka pierwotnego. W ogóle temperament często go ponosił, powodując
wypowiedzi krańcowe i – spowodowane odmiennymi okolicznościami – przeciwstawne
co do treści.
Płomienny, sangwiniczny charakter popychał
Przewalskiego do wypowiedzi pochopnych i kategorycznych. Zauważywszy w kimś lub
w czymś jakąś złą cechę, natychmiast rozbijał doszczętnie jej nosiciela.
Rozmyślać, mierzyć i ważyć, analizować wszystkie pro i contra, cierpliwie
oddzielać ziarna od plew – coś takiego nie było w zwyczaju tego pewnego siebie,
silnego człowieka, obdarzonego nie chłodnym i logicznym, lecz
emocjonalno-obrazowym myśleniem.
W istocie jednak niepowściągliwy i ostry
język nie przeszkadzał Przewalskiemu być człowiekiem z natury choć porywczym,
to jednak dobrym, choć surowym, ale przecież jednocześnie przyjaznym, wiernym,
życzliwym i stałym. Mimo tych drobnych usterek, dodających zresztą jej powabu,
książka „Wyprawa do Kraju Ussuryjskiego”
stała się głośna w świecie nauki i została przyjęta bardzo życzliwie przez
publiczność czytającą.
Jedną z pierwszych, a przy tym
najserdeczniejszą recenzją na pierwszą książkę Przewalskiego była publikacja A.
Sokalskiego w „Izwiestija Sibirskogo
Otdielenija Russkogo Gieograficzeskogo Obszczestwa”, t. 1, 1870). Czytamy w
niej m.in. następujące zdania: „Cała
książka p. Przewalskiego napisana jest lekko, czyta się z zainteresowaniem, a
niektóre fragmenty wręcz pochłaniają przez swą wyrazistość i żywość obrazów...
Tylko nieujarzmioną energią autora wyjaśnić można, jak on przy służbowych swych
zajęciach, niekiedy bardzo poważnych, wymagających czasu i trudów, i przy tych
przeszkodach, które spotyka się w Kraju Ussuryjskim na każdym kroku ze względu
na brak dróg, znośnego zamieszkania itp. mógł zdążyć wykonać w tak zadowalający
sposób swe zadanie badacza przyrody, zapreparować znaczną ilość ptaków i
ssaków, zebrać kolekcję jaj, roślin i nasion”...
***
4. Druga wyprawa – do Mongolii i Chin
A więc, jak zaznaczyliśmy w poprzednim
rozdziale, natychmiast po złożeniu sprawozdania o pierwszej swej podróży,
zwrócił się Przewalski do Towarzystwa Geograficznego z sugestią organizowania
wyprawy do Azji Środkowej. Po wahaniach propozycja ta została zatwierdzona,
postanowiono w trakcie tej ekspedycji poddać badaniom przyrodę oraz ludność
Mongolii, Chin Północnych oraz – jeśli zaistnieje taka możliwość – Tybetu.
Niektóre aspekty planowanych badań mogły mieć znaczenie wojskowo-strategiczne i
polityczne. Mimo to podróżnik otrzymał kwotę pieniężną wręcz mizerną, stojącą w
rażącym kontraście do wielkości zamierzeń. Przewalskiemu ciągle jeszcze w
Petersburgu nie ufano i musiał dokładać z własnej kieszeni do wydatków służbowych.
Dodajmy na marginesie, że organizatorem tej wyprawy do Azji Środkowej było nie
tylko Towarzystwo Geograficzne, lecz również Ministerstwo Spraw Zagranicznych i
Sztab Generalny armii rosyjskiej.
20 lipca 1870 roku cesarz Rosji osobiście
sankcjonował oddelegowanie Przewalskiego oraz jego towarzysza i wychowanka
Pylcowa do Północnego Tybetu i Mongolii.
10 października był już podróżnik w
Irkucku. Tutaj wszelako zatrzymany został przez pewne dość niemiłe
okoliczności. Chodzi o to, że jeszcze podczas wyprawy do Kraju Ussuryjskiego
oburzyła Przewalskiego bezprawna, żałosna sytuacja miejscowej ludności
kozackiej, będącej potomstwem ongisiejszych ukraińskich kozaków. Wyraz swym
ocenom i uczuciom dał na łamach pisma „Wiestnik
Jewropy”. Publikacja oburzyła władze (nie tylko miejscowe), upatrzono w
niej „oczernianie Rosji”. Wkrótce też w wydawanych w Irkucku „Izwiestijach” Syberyjskiego Oddziału
Towarzystwa Geograficznego zjawiło się „echo” na artykuł Przewalskiego,
zarzucające mu fałszerstwa i oszczerstwa. Uczony odpowiedział na zarzuty, lecz
redakcja odmówiła zamieszczenia tego tekstu. Wówczas Przewalski zerwał
demonstracyjnie wszelkie z irkuckim organem stosunki, a swą odpowiedź
opublikował w jednym z pism petersburskich. W Irkucku chciano udzielić krnąbrnemu
polemiście jeszcze jednej „nauczki”, lecz w ostatecznym rachunku znaleziono w
sobie dostatecznie dużo rozsądku, by tym razem tego nie czynić.
W tym też czasie miała miejsce jeszcze
jedna przykra historyjka. Jeden z irkuckich znajomych pożyczył u Przewalskiego
rękopis o Kraju Amurskim i... pod zmienionym tytułem i z nieznacznymi zmianami
opublikował jako własny tekst. I tu trzeba było niemało się napracować, by
wreszcie plagiator został publicznie zdemaskowany i napiętnowany.
Wszystkie te przykre zajścia, mimo iż M.
Przewalski był w nich zupełnie bez winy, wytworzyły jednak wokół niego jakąś
niespokojną atmosferę, którą złośliwcy przypisywali rzekomemu „skandalicznemu”
usposobieniu młodego oficera sztabu generalnego. Mogło to niekorzystnie odbić
się na jego badaniach naukowych i karierze. Na szczęście jednak początkujący
uczony przełamał wszelkie opory i pokonał wszystkie przeszkody przed nim
piętrzone.
***
M. Przewalski dobrze znał dzieła
podróżników, którzy przemierzyli Gobi przed nim, czytał m.in. Kowalewskiego,
Tymkowskiego.
29 listopada 1870 roku ekspedycja w
składzie M. Przewalskiego, porucznika M. Pylcowa i buriackiego kozaka D.
Irinczinowa przekroczyła w regionie miasta Kiachta granicę i udała się głąb
pustyni Gobi. Na przestrzeni setek kilometrów podróżnicy nie spotykali ani
drzew ani krzewów, tylko rzadkie wysepki wyschniętych traw. Widzieli tylko gołe
piaski, skały, wzgórza, żółte równiny, a wszystko skrzepłe pod uderzeniem ponad
30-stopniowych mrozów. „Rzadko która noc
mijała spokojnie. Krążące w pobliżu wilki często straszyły wielbłądy i konie, a
mongolskie i chińskie psy niekiedy przychodziły kraść mięso i bez ceregieli
właziły do samych namiotów. Tacy złodzieje zazwyczaj przypłacali życiem swą
czelność. Mimo to, po każdym podobnym przypadku nie szybko ogrzewał się ten,
kto musiał wstać, by uspokoić podniecone wielbłądy, strzelić do wilka lub do
psa – złodzieja”...
Jedyne, co ożywiało ten księżycowy, martwy
krajobraz, to przeciągające od czasu do czasu karawany wielbłądów. Zdarzyło się
też, co prawda, podróżnym na przeciągu około tysiąca kilometrów od Urgi (dziś
Ułan Bator) do Kalganu zaobserwować kilka dużych stad stepowych antylop. Podróż
„urozmaicały” wszelako chmury mongolskich wron, które ciągle się unosiły nad
uczestnikami wyprawy i często, zupełnie ignorując ludzi, atakowały wielbłądów,
siadając im na garby i rozdziobywując je z zawzięciem głodomorów do krwi. W
pewnym momencie nachalne stworzenia rozdarły worek z sucharami i rozpoczęły
bezwstydną kradzież jego zawartości. Tylko celne strzały z karabinów ostudziły
nieco odwagę ptaków, lecz ciągle trzeba było na nie uważać.
Pierwszym chińskim miastem, które
odwiedził Przewalski, był Kalgan, odległy od Pekinu o 224 kilometry . Przez
miasto to biegł Wielki Mur Chiński. Dalsza podróż do Pekinu przebiegała w
warunkach już bardziej przyjemnych, przez tereny zaludnione.
2 stycznia 1871 roku Przewalski przybył do
Pekinu, który wywarł na nim wrażenie najniekorzystniejsze: „Mało jeszcze się zapoznałem z samym miastem,
ale i pierwszych wrażeń starczy, by bezbłędnie skonstatować, jaka to jest
niewyobrażalna ohyda. Te same fanzy co i na Ussuri, tyle że nieco większe i
liczniejsze. Bród i smród niewyobrażalne, ponieważ mieszkańcy zwykli wszystkie
pomyje wylewać na ulicę... Dodajcie do tego, że tutejsi Chińczycy są
dziesięciokrotnie gorsi od naszych amurskich. Tam przynajmniej trzyma się ich
krótko, a tu wszystkich Europejczyków i w oczy i za oczy nazywa się nie inaczej
jak szatanami, tak że idąc ulicami słyszy się zazwyczaj głośne pozdrowienia
tego rodzaju... Krętactwa i przebiegłość rozwinięte do granic możliwości...
Tutejszy Chińczyk – to Żyd plus moskiewski cwaniak, i obydwa w drugiej potędze.
Ale najsmutniejsze, że Europejczycy ceregielą się z tym paskudztwem
(„ceremoniatsia s etoj swołoczju”)...
Według
mnie, to tylko same strzelby i armaty Europejczyków mogą tu coś zdziałać.
Kazania misjonarzy, w których pokłada się w Europie tak wiele nadziei, to głos
wołającego na puszczy... Gdybyście tylko widzieli, z jaką pogardą patrzą na nas
Chińczycy. Parszywy (za przeproszeniem) mandaryn chiński za nic w świecie nie
będzie z wami rozmawiał, poczytując to sobie za poniżenie”...
Nic się nie powie, obraz nader barwny. Ale
nie uchodzi uwadze Przewalskiego i fakt, że wrogość Chińczyków do Europejczyków
ma swe racjonalne podstawy, pisze o Rosjanach tu mieszkających: „W większości są to skończeni dranie... Życie
ich w Pekinie jest dokładnie takie jak i w Nikołajewsku–na–Amurze. Różnica
polega tylko na tym, że zamiast wódki piją szampana... Nie mogę bez wstrętu
wspominać tego miasta”...
Po wyjściu z Pekinu ekspedycja udała się w kierunku jeziora Dalaj-nor,
gdzie przeprowadzono badania ornitologiczne, klimatologiczne, geograficzne.
Następnie udano się w kierunku zachodnim ku rzece Huang-ho (Żółtej). Po
przeprawieniu się przez tę rzekę podróżnicy znaleźli się w Ordosie, wyżynnej
pustyni, na obszernym terenie, który widział wielu władców i wiele plemion,
lecz w którym najżywsza w XIX wieku była tradycja mongolska. Przewalski
zanotował tu kilka legend o Czyngis-Chanie. Jedna z nich opowiada o tym, jak to
Czyngis-Chan wojując z jednym z książąt mongolskich zabrał do niewoli jego
żonę. Piękna branka tęskniła gorąco za swym mężem i, korzystając ze sposobnej
chwili, uciekła. Na brzegu Żółtej rzeki usypała pagórek i się schowała za nim;
lecz pogoń wykryła ją i młoda kobieta, nie widząc środków ratunku rzuciła się
do żółtych fal Huang-ho, którą odtąd zaczęto też zwać Chatunią, tj.
Rzeką-Panną.
Jeszcze ciekawsza jest legenda o przyszłym zmartwychwstaniu Czyngis-Chana.
Prochy jego – według wyobrażeń Mongołów – spoczywają pod żółtym baldachimem
pośrodku pomieszczenia kultowego, i zawarte są w dwóch trumnach: srebrnej i
złotej. Tutaj leży też jego broń. Czyngis-Chan spoczywa, jakby spał, chociaż
nikt z ludzi tego nie widział. Od dnia jego śmierci minęło 650 lat, a do
zmartwychwstania pozostało 350. Odchodząc z tego świata wielki wojownik
powiedział otoczeniu, że zmartwychwstanie i ponownie powróci na ziemię po
tysiącu lat. Wówczas też rozproszy wrogów i wyprowadzi Mongołów do chałchi,
rdzennej ojczyzny tego narodu.
Mongołowie opowiedzieli Przewalskiemu, że w prowincji Hań-su żyje
człeko-zwierz; zapewniali, że istota ta porusza się na dwóch nogach w postaci
pionowej, ma twarz ludzką a ciało pokryte gęstą czarną sierścią. Stworzenie to
miało posiadać potworną siłę fizyczną i miejscowi myśliwi w popłochu uciekali
na jego widok. Było to widocznie wspomnienie o yeti, „śnieżnym człowieku”, do
dziś spędzającym sen z powiek wielu badaczom. Przewalskiemu nie udało się
spotkać tej istoty, mimo że nie szczędził wysiłku, by ją gdzieś odnaleźć.
Wreszcie nadeszła wiosna 1871 roku. Upały stały się piekielne, żar
emanował nie tylko z oślepiającego słońca, ale i z żółtego piasku, tworzącego
ruchome wzgórza o wysokości 15-30 metrów i stanowiące jedyny składnik tutejszego
krajobrazu. Były to upały i krajobraz gorsze jeszcze niż sugestywny opis
polskiej spiekoty podany przez Jana Kochanowskiego:
„Słońce pali,
a ziemia
idzie w popiół prawie.
Świata nie
znać w kurzawie;
Rzeki dnem
uciekają,
A zgorzałe
zioła
dżdża z nieba wołają”...
O ile w Europie uważano za katastrofę brak deszczu przez kilka tygodni,
to w tej części Azji kilkumiesięczna posucha stanowiła raczej normę, uskarżać
się zaczynano dopiero po roku bez deszczu. A więc słońce paliło niemiłosiernie,
wiatr zaś kręcił bicze z piasku nad bezkresną szarożółtą pustynią.
Mikołaj Przewalski odnotował w dzienniku drugiej podróży: „Nieprzyjemne, przygniatające wrażenie
wywierają te obnażone żółte wzgórza, gdy się zawędruje wpośród nich, skąd nie
widać nic prócz nieba i piasku, gdzie nie ma ani roślin, ani zwierząt, za
wyjątkiem tylko żółto-szarych jaszczurek, które, czołgając się po miękkiej
powierzchni, ozdobiły ją najrozmaitszymi wzorami swych śladów. Ciężko jest
człowiekowi przebywać w tym morzu piasku, pozbawionym jakiegokolwiek życia: nie
słychać tu żadnego dźwięku, nawet brzęczenia konika polnego – wokół cmentarna
cisza. Nie przypadkowo miejscowi Mongołowie ułożyli kilka legend o tych
strasznych piaskach”...
Kilka dni ciągnęła karawana przez to martwe piaszczyste morze, tracąc
siły od kurzu i spopielających życie promieni słońca. „Rozżarzony grunt pustyni bije gorącem, jak z pieca. Jest trudno:
pojawiają się zawroty i bóle głowy, pot ciurkiem spływa po ciele, czuje się
zupełną słabość i beznadziejne zmęczenie. Zwierzęta cierpią nie mniej niż my.
Wielbłądy mają otwarte paszczęki, są zroszone potem do takiego stopnia, iż
wydaje się, że ktoś oblał je wodą... Cała karawana brnie w milczeniu, jakby nie
chciała przekazywać sobie nawzajem i bez tego ciężkich wrażeń”...
Po kilku miesiącach wyprawa musiała wrócić do Kalganu nie osiągając
celu swej podróży – jeziora Kuku-nor. Ale w sumie ten pierwszy odcinek był
również udany, zgromadzono bowiem nie tylko masę obserwacji naukowych, ale też
pewną liczbę okazów flory i fauny. (Dodajmy, że dalsza podróż okazała się
niemożliwa nie tylko ze względu na przemęczenie ludzi i zwierząt, ale też
dlatego, że nie miano środków, w czasie bowiem jednego z postojów ktoś skradł
siedem z ośmiu wielbłądów; widocznie byli to miejscowi mieszkańcy, ustosunkowani
do przybyszów z Rosji bardzo wrogo).
***
Po przerwie i odpoczynku podróżnicy udali
się w marcu 1872 roku w kierunku Tybetu i w październiku dotarli do jeziora
Kuku-nor. „Marzenie mego życia się
spełniło – pisał Przewalski. – To, o
czym do niedawna tylko snułem marzenia, stało się faktem dokonanym. Powodzenie,
co prawda, kupione zostało za cenę wielu ciężkich prób, lecz teraz wszystkie
przeżyte trudności się zapomniały i staliśmy zachwyceni z towarzyszem wyprawy
na brzegu wielkiego jeziora, ciesząc oko jego cudownymi, ciemnobłękitnymi
falami”...
(Jezioro Kuku-nor ma 105 km długości i 65 km szerokości;
powierzchnia jego wynosi 4,2 tysiąca km2, największa głębokość – 38 metrów ; do zbiornika
tego, leżącego na wysokości 3205
metrów nad poziomem morza wpadają 23 rzeki). Flora i
fauna płaskowyżu, na którym leży Kuku-nor była bogata, stanowiła wdzięczny
przedmiot badań, z czego skwapliwie skorzystał Przewalski, zatrzymując się nad
brzegami jeziora na dwa tygodnie. Dzięki niemu zresztą nauka światowa po raz
pierwszy otrzymała dokładną informację o przyrodzie tych miejsc.
Samo badanie drobniutkich i często
zdekomponowanych podczas zbioru roślin tybetańskich zabierało wiele czasu:
egzemplarze moczono w gorącej wodzie w celu rozmiękczenia, następnie rozprostowywano
pod lupą, analizowano i rysowano pod nią; przy czym rysunki – jako przeznaczone
dla druku – wykonywano z największą starannością. Tak więc i przerwy między
wyprawami wcale nie były okresami błogiego nieróbstwa.
***
Dalsza droga prowadziła przez Wyżynę
Tybetańską. W ogóle Tybet dawał się poznać jako kraj niegościnny i srogi:
wszędzie poniewierały się ludzkie i końskie czaszki, przypominające o
beznadziejnej walce człowieka z tytaniczną przyrodą. Także nasi podróżnicy na
każdym kroku przekonywali się, jak niełatwo jest się poruszać przez kamienne i
piaszczyste pustkowia górskiej krainy.
Wydawało się, że olbrzymie, niebotyczne
góry i skały przytłaczają duszę ludzką, przerażają ją fantastycznymi urwiskami
i dzikimi rozpadlinami, ziejącymi śmiercią przepaściami. W takich okolicach
kształtują się charaktery uzależnione, niewolnicze, leniwe, nastawione na
przeczekanie i przechytrzenie życia. Tak przynajmniej uważał Mikołaj
Przewalski.
Okres od grudnia 1872 po luty 1873 roku
był bodaj najuciążliwszy w całej tej długiej i morderczej wyprawie. „Głęboka zima – pisał Przewalski – z silnymi mrozami i burzami; zupełny brak
wszystkiego, nawet najbardziej koniecznego; wreszcie, rozmaite inne
uciążliwości – wszystko to, dzień po dniu, niszczyło nasze siły. Życie nasze było
w pełnym sensie „walką o przetrwanie” i tylko świadomość naukowej doniosłości
przedsięwziętej sprawy dodawała nam energii i siły do pomyślnego wykonania
swego zadania...
Siedzieć
na koniu niemożliwie było ze względu na chłód, iść pieszo zbyt ciężko, tym
bardziej niosąc na sobie strzelbę, plecak i naboje, co w sumie składało się na
ponad półpudowy ładunek. Na wysokim zaś płaskowyżu każdy dodatkowy funt ciężaru
odbiera niemało sił, najmniejsza wspinaczka wydaje się bardzo trudna, odczuwa
się zadyszkę, serce bije bardzo szybko, ręce i nogi drżą; od czasu do czasu
następują zawroty głowy i wymioty.
Do
tego wszystkiego dorzucić trzeba, że nasz ciepły ubiór za dwa lata podróży tak
się znosił, że cały był połatany i nie mógł już w stopniu zadowalającym chronić
przed zimnem. Lecz lepszego nie mogliśmy sobie sprawić i chcąc nie chcąc
musieliśmy się zadowalać dziurawymi kożuchami i takimiż spodniami. A buty w
ogóle przepadły, tak że do starych cholew podszywaliśmy kawałki skóry
postrzelonych jaków i elegantowyliśmy się w tych kamaszach podczas najsroższych
mrozów”...
Nie sprzyjały zdrowiu i dobowe wahania
temperatur o amplitudzie ponad 30 stopni, od –20°C w nocy do +13°C we dniu. Co prawda, na
terenach tych, obfitujących w faunę, podróżnicy używali w dużych ilościach
pokarmów mięsnych, będących doskonałym źródłem siły i energii. W ciągu kilku
miesięcy przebywania w Północnym Tybecie zastrzelili aż 76 dużych ssaków, w tym
32 jaków. Wiele skór później przekazano do zbiorów zoologicznych.
Takie postępowanie było wszelako
koniecznością życiową w ekstremalnych warunkach klimatycznych i przyrodniczych.
Sylwestra roku 1873 spotykał Przewalski w
namiocie na dużej wysokości, gdzie trudno było nawet oddychać. W dzienniku
zanotował: „Jeszcze nigdy w życiu nie
musiałem spotykać Nowego Roku w takiej absolutnej pustyni, jak ta, na której
się znajdujemy. I jakby uzupełniając harmonię wszystkich okoliczności nie
pozostało u nas zdecydowanie żadnych zapasów prócz parszywej dzamby (tłuczonych
podprażonych nasion zbożowych) i małej ilości mąki. Nędza straszna, ale ją
trzeba przeżyć w imię wielkiego celu wyprawy.
Niech
nam starczy siły i woli ukończyć to wspaniałe dzieło – oto najlepsze życzenie,
które składamy sobie na Nowy Rok... Wczoraj wieczorem i dziś wielokroć
wspominaliśmy ojczyznę, domowników i choćby w myślach przenosiliśmy się tam,
gdzie pozostało wszystko co drogie”...
Wiosną 1873 roku wyprawa zawróciła do
domu, ale musiano jeszcze po drodze przejść przez wiele perypetii, zanim we
wrześniu dotarło się ponownie do miasta Urga. W lipcu m.in. wędrowcy omalże nie
zginęli w pustyni Gobi, kiedy to termometr w cieniu wskazywał +45°C , a przez kilkadziesiąt
godzin nie udawało się dotrzeć do jakiegokolwiek źródła wody. W końcowej fazie
tego przypadku Przewalski z towarzyszami pokonał pieszo 36 kilometrów w ciągu
9 godzin przez piaski, zanim nie natknął się przypadkowo na studnię. Zaznaczmy,
że ulubieniec uczestników wyprawy, pies Faust, nie wytrzymał gorąca i posuchy,
padł na drodze ku głębokiemu smutkowi ludzi, którzy spostrzegli w tej śmierci
złowróżbny omen także dla siebie. A jednak po 44 dniach walki pustynia została
podbita przez garstkę odważnych zapaleńców.
W ciągu trzech lat Przewalski pokonał 12
tysięcy kilometrów. W trakcie tej podróży określono astronomicznie 18 punktów,
na mapie zanotowano setki nowych obiektów geograficznych, dokonano bardzo
ważnych obserwacji meteorologicznych i klimatologicznych. Zbiory ornitologiczne
liczyły 238 gatunków ptaków (około 1 tysiąc egz.); 42 gatunki ssaków (130
skór); około dziesięciu odmian gadów (70 egz.); 11 gatunków ryb i ponad 3
tysiące insektów. Kolekcja botaniczna obejmowała do 600 odmian roślin (4
tysiące egz.). Samo późniejsze opracowywanie zgromadzonego materiału zajęło
Przewalskiemu półtora roku...
W ciągu kilkudziesięciu miesięcy uczony
nie wysyłał ani do Petersburga, ani do rosyjskiego przedstawicielstwa w Pekinie
żadnego listu. Wszyscy gubili się w domysłach: gdzie są członkowie wyprawy? Czy
w ogóle jeszcze żyją? Co się z nimi stało? I doszli do wniosku: śmiałkowie
zginęli na skutek ataku Tangutów. Jedna z gazet w Petersburgu zamieściła
nekrolog o śmierci Przewalskiego. Bazując na tym tekście podobne nekrologi
ukazały się w Londynie i Paryżu. Aż wreszcie samo zjawienie się Przewalskiego
„z tamtego świata” rozwiało wszelkie domysły i wszyscy się przekonali, że
pogłoski o jego śmierci są, że tak powiemy, „nieco przesadzone”...
Także samym podróżnym ponowne zetknięcie
się z cywilizacją europejską sprawiło zaskoczenie. Przewalski nie bez humoru
pisał o tym: „Nam, już odwykniętym od
życia europejskiego wszystko początkowo wydawało się dziwnym, poczynając od
widelców i talerzy a kończąc na meblach, lustrach itp. Suma nowych wrażeń była
tak wielka i tak mocno na nas oddziałała, że w tym pierwszym dniu bardzo mało
jedliśmy i prawie całą noc nie spaliśmy. Po umyciu się nazajutrz w łaźni, w
której nie byliśmy ponad dwa lata, do takiego stopnia zasłabliśmy, że nie
mogliśmy się utrzymać na nogach. Dopiero po jakichś dwu dniach zaczęliśmy
powoli wracać do siebie, spokojnie spać i jeść z wilczym apetytem”...
***
Wyniki swej tytanicznej pracy badawczej
przedstawił M. Przewalski w cytowanym powyżej przez nas dziele pt. „Mongolia i Kraj Tangutów” (1875) wydanym
także w językach niemieckim, angielskim i francuskim. Urywki z tej książki
drukowano w kilkunastu innych krajach, stała się ona bowiem początkiem nowej
epoki w geografii. Autor występuje w tym dziele nie tylko jako wybitny uczony,
ale i jako utalentowany narrator, obdarzony niepospolitymi uzdolnieniami
literackimi. Książkę czyta się dosłownie z zapartym tchem, tyle w niej
osobistego zaangażowania, serca, uczucia i ciągle nowej wiedzy o świecie,
przyrodzie, ludziach.
„Mongolia
i Kraj Tangutów” uważana jest za najlepsze dzieło M. Przewalskiego. Rozdział
drugi tej książki badacz w całości poświęcił etnograficznemu opisaniu Mongołów,
zaczynając od wyglądu zewnętrznego (typ antropologiczny), poprzez byt, język,
charakter, religię i zabobony, do stylu rządzenia i administracji.
Pod względem fizycznym Mongoł reprezentuje
– według naszego badacza – typ niezbyt pociągający: „Szeroka płaska twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, spłaszczony nos,
nieduże, wąsko wycięte oczy, kantowata czaszka, duże odstające uszy, czarne
twarde włosy, nader rzadkie na wąsach i brodzie, śniada, opalona cera, i
wreszcie, mocna, barczysta budowa ciała przy średnim, a nawet wysokim wzroście (...). Mongoł
nigdy nie pije surowej, chłodnej wody, lecz zawsze zastępuje ją herbatą...
Produkt ten Mongołowie otrzymują od Chińczyków i tak się do niego
przyzwyczaili, że bez herbaty żaden nomad – ani mężczyzna, ani kobieta – nie
może wytrzymać kilku dni. Cały dzień, od rana do wieczora, w każdej jurcie stoi
na ognisku kocioł z herbatą, którą bez przerwy piją wszyscy członkowie rodziny;
taż herbata stanowi poczęstowanie dla każdego gościa. Wody się używa zazwyczaj
słonej, a jeśli takowej nie ma, to do wrzątku umyślnie dodaje się soli oraz
kilka kubków mleka... Na pierwszy raz poczęstunek gotowy. Ale w takim kształcie
służy tylko do picia... W celu zaś
przygotowania bardziej istotnej strawy Mongoł sypie do swej filiżanki z herbatą
suche podprażone proso i wreszcie, ku pełni przyjemności, kładzie tam masło lub
surowy tłuszcz zwierzęcy. Wypić w ciągu dnia 10 lub 15 dużych filiżanek herbaty
(równych objętością naszym szklankom) to porcja zupełnie zwykła nawet dla
mongolskiej panny; dorośli zaś mężczyźni piją dwukrotnie więcej: Przy tym
zauważyć trzeba, że filiżanki, z których jedzą nomadzi, stanowią wyłączną
własność każdej osoby. Filiżanki stanowią swego rodzaju przedmiot elegancji,
bogacze korzystają ze srebrnych, wyprodukowanych w Chinach, łamowie zaś robią
je nieraz z czaszek ludzkich, które rozpiłowuje się na połowę i oprawia w
srebro”.
Zaznaczmy niejako na marginesie, że i w
Rosji od dawna już znano i ceniono ten zielony orzeźwiający napój, czego
najlepszym przykładem mógłby być sam M. Przewalski, zagorzały „herbaciarz”. A
zresztą, i w Europie Zachodniej nie było inaczej. Jak pisze pewien francuski
historyk: „W Rosji herbatę znano zapewne
od roku 1567, ale jej upowszechnienie wydaje się związane z drogą morską, z
angielskimi „indiamen” na horyzoncie 1730. Nie sugerujmy się cywilizacją
samowara: pomiędzy Rosją i Anglią jest różnica skali, która przemawia na
korzyść morza i długiego wiekowego korzystania z wolności. Pod koniec XVIII
wieku Rosja importuje poniżej 500 ton herbaty. Daleko jej do 7 000 ton,
jakie konsumuje Zachód”. (Pierre Chaunu, „Cywilizacja wieku Oświecenia”). Nie ma co więc dziwić się Mongołom,
zamieszkałym przecież obok Chin, kraju produkującego najlepsze gatunki tego
ziela.
W dalszym ciągu swej narracji o
skośnookich mieszkańcach Azji M. Przewalski notuje: „Chociaż herbata i mleko składają się na podstawową strawę Mongołów w
ciągu całego roku, to jednak bardzo istotnym dodatkiem do nich, w szczególności
zimą, jest mięso baranie. Jest to tak smakowita rzecz dla każdego nomada, że
chcąc pochwalić coś z jedzenia zawsze powie: „Tak smaczne, jak baranina”. Baran
jest nawet uważany, podobnie jak wielbłąd, za święte zwierzę... I im bardziej
tłusty, tym milszy dla mongolskiego podniebienia. (Godny uwagi jest sposób,
jakim Mongołowie zabijają barana przeznaczonego na spożycie: rozpruwają mu
brzuch, wsuwają tam rękę i namacawszy serce ściskają je w pięści, aż baran
zdechnie). Z zabitego barana nie przepada zdecydowanie nic, nawet kiszki są wykorzystywane;
z nich wyciska się zawartość, potem napełnia się krwią i gotuje się otrzymane
tym sposobem kiełbasy.
Obżarstwo
Mongołów baraniną przekracza wszelkie możliwe wyobrażenia. Za jednym razem
nomad może zjeść ponad 10
funtów mięsa, ale zdarzają się i tacy gastronomowie,
którzy w ciągu dnia potrafią zjeść całego barana średniej wielkości... Mongoł
może przez całą dobę obejść się bez strawy, ale skoro się do niej dorwie, to je
literalnie „jeden za siedmiu”. (...) Prócz
baraniny Mongołowie jedzą także kozłów, koni, w mniejszej ilości rogaciznę, a
jeszcze rzadziej wielbłądy. Chleba
oni nie znają... Ptaków i ryb, za bardzo małym wyjątkiem, wcale nie jedzą i
uważają taką strawę za ohydną. Wstręt ich w danym przypadku jest tak duży, że
pewnego razu nad jeziorem Kuku-nor nasz przewodnik zażygał się patrząc na to,
jakeśmy spożywali kaczkę. Wypadek ten dowodzi, jak względne są wyobrażenia
ludzi nawet o takich przedmiotach”...
W dalszym ciągu swego tekstu M. Przewalski
odnotowuje wiele interesujących, aczkolwiek w jego interpretacji
kontrowersyjnych, szczegółów, dotyczących usposobienia i bytu płaskotwarzych
Azjatów. „Nawet – powiada – najkrótsze odległości Mongoł nie pokonuje
pieszo, lecz koniecznie usiądzie na koniu... Chodzenie pieszo jest w
powszechnej pogardzie u nomadów do takiego stopnia, że każdy z nich uważa za
wielki wstyd przejść pieszo nawet do jurty bliskiego sąsiada... Pod względem intelektu Mongołom nie można
odmówić dużej inteligencji, obok której wszelako idą chytrość, obłuda i fałsz”.
Plastyczny jest też opis obyczajów, podany
przez naszego podróżnika, który m.in. pisze: „Los kobiety mongolskiej nie jest godny pozazdroszczenia. Wąski horyzont
życia nomadycznego dla niej zawęża się jeszcze bardziej. Będąc w zupełnym
poddaństwie męża, Mongołka całe życie spędza w jurcie, pielęgnując dzieci i
wykonując różne roboty związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego. W wolnym
czasie przeważnie szyje ubiory”...
Trzeba powiedzieć, że w tym wypadku
Przewalski nie zupełnie ma rację. To prawda, że kobieta u Mongołów dźwigała
główny ciężar prowadzenia spraw rodzinnych, z tym jednak, że zajęcia te miały i
mają tam wysoki prestiż i są uważane za nie mniej ważne niż pasterskie czy
myśliwskie zajęcia mężczyzn. Jeszcze za czasów średniowiecznych kobieta
mongolska cieszyła się prawie zupełnym równouprawnieniem z mężczyzną, bywała
nieraz nie tylko ministrem czy dyplomatą, ale też dowódcą wojskowym lub
zasiadała na tronie monarszym. (Zresztą i Przewalski zaznacza, że sam spotkał
Mongołki, „które nie tylko kierowały
wszystkimi sprawami w domu, ale i dosłownie trzymały swych mężów pod
pantoflem”).
Również przedstawienie kobiet mongolskich
jako bodaj zupełnie pozbawionych wdzięku nie odpowiada rzeczywistości. Młode
dziewczyny mongolskie reprezentują, co prawda, specyficzny typ antropologiczny,
ale nierzadko są harmonijnie zbudowane, mają silne, kształtne i ładne nogi, a
wyraz ich twarzy ożywiają głębokie ciemne oczy; uśmiech zaś obnaża z reguły
białośnieżne równe rzędy zębów. W sumie jest to typ dziewczyn mocnych,
jędrnych, w jakiś specyficzny sposób wykazujących swą „naturalność” w sensie
bliskości do natury.
Dalej Przewalski zaznacza: „W stosunku do moralnych kwalifikacji
niewiasty mongolskie są dobrymi matkami i doskonałymi gospodyniami, lecz są
daleko nie bez zarzutu jako wierne żony.”
Ponieważ nie tylko mąż może wypędzić z
domu żonę, która coś nabroiła, ale i żona może w każdej chwili porzucić męża,
którego już nie kocha, częste są rozwody. „Podobne
obyczaje często prowadzą do rozmaitych historii miłosnych, które się rozgrywają
w głuszy pustyń i nigdy nie trafią na stronice żadnego romansu” – nie bez
przekąsu zaznacza Przewalski, człowiek z natury poważny i prawy, wykazujący
cechy surowego perfekcjonisty etycznego.
Stan sfery obyczajów społecznych w tej
części Azji również nie znajduje w Przewalskim swego entuzjasty, który
odnotowuje: „Łapówkarstwo i przekupstwo w
Mongolii, podobnie jak w Chinach, rozwinięte są w stopniu najwyższym; za
łapówkę można osiągnąć wszystko, bez łapówki nic... Przekupstwo i inne
nadużycia, zarówno w administracji jak i w sądownictwie posunięte są do
krańcowości”.
Bardzo negatywnie oceniał Przewalski
religię Mongołów, lamaizm: „Stan lamów
stanowi najstraszniejszy wrzód Mongolii, ponieważ angażuje najlepszą część
ludności męskiej, żyje jako pasożyt kosztem innych współbraci; swym zaś
bezgranicznym wpływem na nich zagradza przed narodem wszelką możliwość wyjścia
z tej głębokiej ciemnoty, w jakiej jest pogrążony”...
Prawdopodobnie tę i niektóre inne
wypowiedzi M. Przewalskiego wypada uznać za nieco jednostronne. Chodzi bowiem o
to, że Europa i Azja wykształciły dwa różne typy umysłowości: zachodni i
wschodni, które nieraz z trudem się nawzajem rozumieją. O ile mentalność
Zachodu cechuje daleko posunięty ekspansywizm w stosunku do przyrody, często
przerastający wręcz w przemoc i agresję, o tyle w wielu nurtach duchowych
Wschodu, szczególnie Indii, dominuje szukanie harmonii człowieka i natury,
skłonność do medytacji i biernego przeżywania swego losu. (Por.: Bede Griffits,
„Zaślubiny Wschodu z Zachodem”, Poznań
1996, s. 7).
Max Scheler z kolei twierdził, że: „najnowsza historia Zachodu i jego
samodzielnie rozwijających się odrośli kulturalnych (Ameryka, etc.) uprawiała
systematycznie w sposób coraz to bardziej jednostronny wiedzę nastawioną na
osiągnięcia, ukierunkowaną prawie jedynie na możliwe praktyczne przeobrażanie
świata.” W całej rozciągłości twierdzenie to jest stosowalne także do
Rosji. Również Przewalskiego cechowała mentalność ukierunkowana na podbój
zewnętrzny, na opanowywanie przyrody. Postawa taka kolidowała z usposobieniem
ludzi Wschodu. Max Scheler zauważał również: „Kultury azjatyckie posiadają przewagę (równie miażdżącą jak Europa na
polu wiedzy służącej opanowaniu przyrody zewnętrznej) w uprawianiu wiedzy
kształcącej i wyzwalającej oraz wiedzy ukierunkowanej na opracowanie
technologii panowania nad światem witalnym”.
Ukierunkowanie na wewnątrz ludzi Wschodu,
brak w nich energii ekspansywnej często odbierane są przez Europejczyków jako
przejaw gnuśności, ospałości, swego rodzaju niedorozwoju witalnego. Stąd
specyficzna pogarda i nieprzyjaźń żywiona przez ludzi Zachodu względem
„Chińczyków”... Dobitny wyraz tej postawy znajdujemy w słynnych wersetach
Rudyarda Kiplinga, (który również widział w duchu Wschodu przede wszystkim
bierność, którą odrzucał):
„Oh, East
is East, and West is West,
and never the twain
shall meet,
Till Earth and Sky stand presently
at God’s great
Judgement Seat;”....
Podobnie zresztą, jak Kipling był
opanowany przez brytyjski mesjanizm imperialny, tak Przewalski nieraz dawał wyraz
podobnemu mesjanizmowi imperialnemu, ale rosyjskiemu i szerzej słowiańskiemu...
Interesujące są również inne osądy,
obserwacje i opisy, podawane przez podróżnika w jego drugiej książce, jak np.
ten, poświęcony zwyczajom pogrzebowym: „Po
śmierci Mongoła trup jego z reguły jest wyrzucany w pole, na pożarcie ptakom i
zwierzętom. Lamowie decydują przy tym, w jaką stronę głową musi być położony
zmarły. Zwłoki księciów i ważnych lamów zakopuje się do ziemi i przykrywa
kamieniami, albo się spala”.
***
M. Przewalski, jako pierwszy Europejczyk,
wprowadził do obiegu naukowego kategorię „Tanguci” na określenie północnych
Tybetańczyków (jest to zresztą mongolska nazwa tychże). Obecnie termin ten jest
też używany w skali międzynarodowej. Cały rozdział dziesiąty jego książki
poświęcił autor tej właśnie narodowości, o której był dość wysokiego zdania.
Jego relacje stanowią do dziś wyjątkowo ważne i cenne źródło
historyczno-etnograficzne, poświęcone Północnemu Tybetowi. A więc M. Przewalski
notował: „Tanguci miewają po jednej
żonie, ale zdarza się, że ponadto miewają i nałożnice. Na kobietach spoczywają
wszystkie obowiązki domowe, lecz są one równouprawnione z mężczyznami w życiu
rodzinnym. Ciekawe, że istnieje u Tangutów zwyczaj wykradania cudzych żon,
rzecz jasna, za uprzednią skrytą zgodą tych ostatnich. W takim przypadku
ukradziona kobieta należy już do swego przywłaszczyciela, który płaci za nią
poprzedniemu właścicielowi okup nieraz nader pokaźny”.
Istniał też wśród Tangutów zwyczaj
poliandrii, wielomęstwa, kiedy to kobieta – przeważnie bogatsza – miewała do
swej dyspozycji po kilku mężów Zdziwił
Przewalskiego fakt, że czas życia ludzkiego Tybetańczycy zaczynają mierzyć nie
od dnia narodzin, lecz od chwili poczęcia, „zawsze
dodając rok, spędzony w łonie matki”.
Nie było to jednak ( i nie jest) żadnym ewenementem, nie tylko bowiem w
Tybecie, ale też w Mongolii, Chinach, Indii, wielu innych wschodnioazjatyckich
krajach za początek ludzkiego życia zupełnie słusznie uważa się nie chwilę
wyjścia dziecka spod serca matki na świat, lecz moment powstania embrionu.
***
M. Przewalski był świadkiem zdławienia
przez Chiny powstania muzułmanów z pogranicza Mongolii i Tybetu i opisał to
barwnie w swej książce. Przy czym sympatie jego są jednoznacznie po stronie
powstańców, co przejawia się m.in. i w przedstawianiu Chińczyków w nader
nieżyczliwym naświetleniu: „Oficerowie i
żołnierze (armii chińskiej) wszyscy bez wyjątku oddani są paleniu opium i nie
mogą bez niego przeżyć nawet jednego dnia. Nie tylko w koszarach, ale i podczas
wyprawy, chociażby i pod nosem nieprzyjaciela, chińscy żołnierze nie porzucają
swego zgubnego przyzwyczajenia i codziennie palą odurzające ziele aż do utraty
przytomności. Skutkiem tego jest osłabienie zarówno fizyczne jak i moralne oraz
zupełna niezdolność żołnierzy do znoszenia trudów czasu wojennego... Każdy
dzień część żołnierzy i oficerów obowiązkowo napali się opium i śpi jak zabita”...
Słabość fizyczna narkomanów posunięta jest
tak daleko, że żołnierz w marszu nie chce nieść nawet własnej strzelby, a kładzie
ją na jakikolwiek wóz, sam zaś idzie „na luzie”... Degradacja sięga też sfery
moralnej, żołnierze oddają się rozpuście, homoseksualizmowi, masowo dezerterują
z oddziałów. Ze zwyciężonym przeciwnikiem postępują z nadzwyczajnym
okrucieństwem, co również jest wyrazem zwyrodnienia. Tak Przewalski podaje, że
gdy 30-tysięczna armia chińska zwyciężyła Tybetańczyków, to żołnierze, aby się
nie męczyć zabijaniem białą bronią, po prostu spędzili 10 tysięcy
Tybetańczyków, w tym dzieci i kobiety, nad przepaść, spychając ich wszystkich
następnie w dół. W ogóle zaś skoro rozeszła się wśród ludności mongolskiej
pogłoska o nadciąganiu wojsk chińskich, mieszkańcy porzucali nagrzane miejsca i
dobytek, uciekali o setki kilometrów lub chowali się w górskich zapadlinach i
dziewiczych lasach. Nienawiść Mongołów i Tybetańczyków do Chin jest – jak
zaznacza Przewalski – „straszna”. Cóż się dziwić, skoro nawet na terenach
wchodzących w skład Imperium Chińskiego żołnierze pekińscy prowadzili się jak
dzicy najeźdźcy: „Po dotarciu na miejsce
noclegu żołnierze natychmiast rozsypują się po okolicy, by grabić i kraść
miejscowej ludności wszystko, co do rąk trafi: jeden ciągnie kurę, drugi –
prosiaka, trzeci – wór mąki, czwarty- karmę dla konia, słowem – zaopatrzenie
przebiega jak we wrogim mieście oddanym na grabież. Oficerowie również czynnie
biorą udział w podobnej operacji... Żadnych skarg się nie przyjmuje, ich
zresztą i nie bywa; mieszkańcy się cieszą tylko, jeśli ich samych się nie rusza”.
Godne uwagi są ogólniejsze wnioski, wyciągane
przez Przewalskiego z tego co zaobserwował: „Podobne zbrodnie i w ogóle swawola moralna wojsk chińskich wcale nie
ulega poprawie poprzez stosowanie okrutnych kar. Nie mówiąc już o kijach
bambusowych, którymi wali się po piętach za najmniejsze uchybienie; dezercję,
nieposłuszeństwo, grabież karze się tutaj śmiercią. Lecz srogość prawa okazuje
się bezsilna tam, gdzie zbrodnie nie są oderwanym zjawiskiem, lecz wspólną
przywarą całej masy. Na miejsce straconego grabieżcy staje dziesiątek takichże
maruderów, a śladem powieszonego dezertera biegną kolejni; demoralizacja wojsk
szerzy się z każdym rokiem”...
***
Choć ta książka M. Przewalskiego nie
została, niestety, wydana po polsku, to jednak o jego drugiej podróży
azjatyckiej świat naukowy w Polsce był dobrze poinformowany. Chodzi o to, że
kustosz Gabinetu Zoologicznego w Warszawie, profesor Władysław Taczanowski,
serdeczny przyjaciel M. Przewalskiego nawiasem mówiąc, zamieścił w warszawskim
czasopiśmie „Przyroda i Przemysł” (nr
3, 8(20) stycznia 1876) trzecią część swego szerszego opracowania pt. „Wiadomość o ostatnich poszukiwaniach
zoologicznych w Chinach”, pisząc m.in.: „Ważny bardzo przyczynek do znajomości fauny chińskiej dostarczyła
podróż podpółkownika Przewalskiego odbyta w roku 1871-73. Śmiały ten podróżnik
odbył ją w zupełnie inny sposób jak dwaj poprzedni naturaliści (Robert
Swinhoe i Armand David – przyp. J. C. ),
puścił się bowiem w towarzystwie młodego oficera Pylcowa i dwóch sybirskich
kozaków, a przebywając w tak szczupłym gronie okolice wojną domową niepokojone,
dotarł do krajów przez nikogo dotąd nie zwiedzanych.
W
listopadzie roku 1870 pan Przewalski wyruszył z Kiachty przez pustynię Gobi do
Pekinu, gdzie porobiwszy stosowne przygotowania, udał się na północ w okolice
jeziora Dołaj-nor, przy granicy Mandżuryi, dla zbadania ich pod względem
przyrody i obserwowania wiosennej wędrówki ptaków. Następnie wróciwszy do
Pekinu, udał się przez Mongolię do Ordosu, z zamiarem dostania się do jeziora
Kukonooru i dalej na zachód, lecz dla braku środków pieniężnych i z powodu
niedostatecznego przygotowania się na tę trudną wyprawę, musiał się cofnąć i
wrócić do Pekinu. Niezrażony tym pierwszym niepowodzeniem wyruszył powtórnie
lepiej już przygotowany, przeszedł Alaszan, dotarł do Kukonooru, gdzie przebył porę
wiosennego ciągu, i przekonał się, że ciąg tam jest bardzo słaby, ptactwo
bowiem lecące z południa na Sybir ciągnie bliżej morza do Ussuri, i wzdłuż tej
rzeki posuwa się na północ, a następnie rozprasza się po tej obszernej krainie.
Znad
Kukonooru przeszedł do prowincyi Gańsu, owej krainy, o której marzył ks. David,
lecz nie mógł się do niej dostać z powodu niemożności dostania ludzi do pomocy;
krajowcy bowiem obawiali się okolicy, dokąd się przeniosły resztki powstania,
gdzie jeszcze wrzała wojna domowa, i gdzie groziły napady band rozproszonych.
Śmiało je przebyła ta szczupła expedycya, wpośród tych band, przez żadną
niezaczepiona. Następnie przez Cajdam Przewalski dostał się do północnego
Tybetu i dotarł do rzeki Mur-usu. Dla braku odpowiednich środków, niepodobna
było posunąć się dalej w głąb Tybetu, po przebyciu więc w tych dzikich górach
kilku miesięcy, wrócono tąż samą drogą do Ałaszanu, skąd prosto przez pustynię
ruszono do Urgi i przybyto do Kiachty w połowie września 1873 roku.
Cały
ciąg tej podróży odbyto pośród nadzwyczajnych trudności i wysileń, nie chroniąc
się nigdzie pod dachem, lecz podczas najcięższych nawet mrozów w Mongolii i na
wyżynach Tybetu nocowano pod własnym namiotem. Brak opału dotkliwie dawał się
uczuwać i jedyny palny materiał, suchy gnój wielbłądzi i bydlęcy, musiano
zbierać po drodze, aby się było czym w nocy ogrzewać i żywność przy tym
ugotować. W wielu miejscach doświadczono braku wody. Co noc musiano się mieć na
baczności od band zbrojnych rabusiów i kolejno wartę odbywać. Sam naczelnik
wyprawy nie wyłączał się od niczego, wartował z całą sumiennością, tak samo jak
i inni wszelkie usługi wykonywał. Kupowanie wielbłądów i żywności od krajowców
z wielką trudnością przychodziło i dużo czasu marnowało. Kilka razy narażeni byli
na wielkie niebezpieczeństwa, a mianowicie w czasie powrotu przez pustynie było
już tak rozpaczliwe położenie, że gdyby w studzience, do której dążono, nie
znaleziono wody, ludzie i bydlęta byliby zgubieni; wierny pies, który całą
odbył podróż, padł ofiarą w tej katastrofie.
Pan
Przewalski skreślił kartę całej przebytej drogi, pooznaczał wysokości wielu
miejsc ważniejszych, i sprostował kilka błędów geograficznych; prócz tego przez
cały ciąg podróży prowadził obserwacye meteorologiczne. Czynności te były bardzo
uciążliwe, musiano je bowiem prowadzić w sekrecie wobec podejrzliwych pod tym
względem krajowców. Odkrycia
zoologiczne tej wyprawy są bardzo znaczne. Niektóre bezludne okolice Gańsu,
Cajdamu i Tybetu północnego tak obfitują w wielkie ssące, że co rano wyszedłszy
z namiotu, otoczeni byli trzodami różnorodnych zwierząt i nieraz trudny był
wybór, za któremi się udać. Dzikie jaki (Bos grunniens) szczególniej były
obfite i nietrudne do upolowania; po większej części łatwo one dopuszczały na
równinie na doniosłość sztućca, lecz niełatwo było ubić jednym wystrzałem.
Dziwny zwyczaj tego olbrzyma ułatwiał zwykle dobicie, zwierz bowiem raniony nie
ucieka lub rzuca się z wściekłością ku strzelcowi, ale po kilku razach
zatrzymuje się w miejscu lub napowrót się oddala; po następnych strzałach
manewr ten powtarza, dopóki trupem nie padnie; ani razu nie było wypadku, aby
się odważył naprawdę człowieka atakować. Ogromny ten zwierz po raz pierwszy
został zbadanym i skóra do Europy sprowadzona. Stare samce dochodzą do 40 pudów
wagi, – a doprowadzenie do Kiachty kosztowało do 300 rubli. Jest on o wiele
większy od jaków przyswojonych, co jest przeciwieństwem z ogólnym przekonaniem,
że typy dzikie są zawsze mniejsze od ras domowych od nich pochodzących.
Zdobycze pana Przewalskiego w dziale ssących są niemałe i ważny stanowią
przyczynek do fauny chińskiej, dotąd jednak nie mamy o nich dokładnego
wyobrażenia.
Dokładniejszą
nierównie wiadomość mam o zbiorze ornitologicznym, przejrzałem bowiem znaczną
część ptaków, a o całości mam dość dokładne dane od samego pana Przewalskiego.
Znajduje się tam więcej jak 15 gatunków zupełnie nowych; między niemi zasługują
na szczególną uwagę: jarząbek, dwa bażanty, ciekawa bardzo poświerka, dla
której wypadało utworzyć nowy rodzaj Urocynchramus, odznaczająca się od innych
krótkiemi, tępemi jak u sikor skrzydłami, długim ogonem, jak u rodzaju Uragus i
różowym kolorem, którego żadna inna poświerka nie ma, itd. Z innych zaś ptaków
znanych skądinąd, a dotąd niepostrzeganych w granicach państwa chińskiego,
będzie więcej jak 20 gatunków; między takiemi są niektóre bardzo ciekawe, jak
np. Podoces Hendersoni i Podoces simplex, równocześnie odkryte przez pana
Przewalskiego na granicy ich północnego pobytu i przez pana Hendersona na
południowym krańcu, lecz ponieważ ten ostatni podróżnik powrócił pierwej, jego
więc okazy posłużyły za typ opisów. Ogólny więc przyczynek do fauny
ornitologicznej Chin wynosić będzie nie mniej jak czterdzieści gatunków, a więc
lista przez księdza Davida podana, do ośmiuset z górą gatunków podniesioną
zostanie. Gdy wkrótce wyjdzie z druku drugi tom dzieła pana Przewalskiego pod
tytułem „Mongolia i kraina Tangutów”, obejmujący część zoologiczną, będzie
wiadomość dokładna o jego zdobyczach, a przyczynki dodane do materiałów wykazanych
przez ks. Davida i p. Swinhoe, wystawią w całym świetle stan obecny znajomości
fauny chińskiej.
Pan
Przewalski wybiera się z wiosną roku 1876 w nową podróż do Tybetu i rozpocznie
ją z Kaszgaru, to jest z zupełnie przeciwnej strony. Przebywać będzie właśnie
te okolice, w których według wskazówek Mongołów i Chińczyków ma się wielbłąd
dziki znajdować. Na tę wyprawę środki nierównie większe będą niż na poprzednią,
lecz powodzenie nie zawsze jest zależne od tego”.
***
Po drugiej podróży azjatyckiej
Przewalskiego triumfalnie witano w Petersburgu, przyjęcie goniło przyjęcie,
prelekcja prelekcję; nagroda nagrodę; zaszczyty, pochwalne artykuły w prasie,
szarża podpułkownika wreszcie... Prawie każdemu to sprawiłoby przyjemność. Ale
nie Przewalskiemu, który ciągle zmieniał miejsce pobytu, wynajmował skromne
dwupokojowe mieszkanka, po kilka dni nie pokazywał się publicznie – byle tylko
uniknąć licznych spotkań, fet i zaproszeń. Tego rodzaju zgromadzenia bowiem –
wbrew pozorom – nie są płaszczyzną porozumienia międzyludzkiego, lecz raczej
bezsensownej rywalizacji i zasadzania się ludzi na siebie nawzajem. Profesor
Lew Gumilow pisał w książce „Etnogeneza a
biosfera Ziemi” (s. 125-126): „Jak
tylko gęstość zaludnienia staje się dość wysoka, ludzie wstępują ze sobą
nawzajem w stosunki rywalizacji... Przy czym walka (ludzkich) osobników
wewnątrz gatunku nie ma nic wspólnego z wewnątrzgatunkową walką o wyżywienie (w
świecie zwierząt), a jej prawa nie mogą być przenoszone na społeczeństwo
ludzkie. Tu daje się stwierdzić coś zupełnie innego: zaostrzenie walki o
dominację w stadzie, przy czym – co może wydać się nieoczekiwane – właśnie
zwycięzcy nie pozostawiają potomstwa... Dlatego geny męczenników idei i nauki,
odważnych żołnierzy, poetów i artystów w kolejnych pokoleniach spotyka się
coraz rzadziej i rzadziej”.
M. Przewalski jakby wyczuwał, a może wręcz
dokładnie sobie z tej okoliczności zdawał sprawę i nie chciał się pogrążać w
marnej krzątaninie tego świata, tym bardziej, iż z pewnością rozumiał, że nie
tylko jego osiągnięcia naukowe, lecz nawet powierzchowność i styl zachowania
się niezbyt pasują do salonów, w których dominuje intryga i przeciętność.
Szkoda więc było czasu na takie próżnowanie.
M. Przewalski natychmiast przykuwał uwagę
rosyjskiego otoczenia. Jeden z jego uczniów, P. Kozłow, wspominał: „Swą postawą, ruchami, głosem, swą
niepowtarzalną orlą głową – nie był podobny do innych ludzi, a głębokie
spojrzenie ostrych pięknych błękitnych oczu, wydawało się, przenika w głąb
duszy”.
Znać było w tym olbrzymie dawną „sarmacką”
rasę... Gdyby znany fizjognomista amerykański Robert L. Whiteside, autor
książki „Face language” (1994)
spojrzał na podobiznę M. Przewalskiego, musiałby widocznie z jego rysów
wyczytać: jest to człowiek o mocnym charakterze, ma wyrobione poczucie piękna
(w tym piękna etycznego), jest bystry i elokwentny. Być może wskazałby też na
analityczny skład jego umysłu...
Historyk N. Dubrowin zaznacza, że uczony
Petersburga „nie lubił i czuł się w nim
tak, jakby się znajdował w areszcie. Przeciwnik wszelkiego rodzaju aplauzu,
bywał w złym stanie ducha nawet i wówczas, gdy widział, iż zwraca się na niego
szczególną uwagę”. Nie lubił tamtejszego towarzystwa, z jego sztucznym wigorem,
nieprzyjemną poufałością, niespokojnym pozerstwem, fałszywą serdecznością i
pijanym tupetem. Społecznością nieuków i durniów, których ideał polegał na
podrygiwaniu rachitycznymi nóżkami podczas tańca i na przeżywaniu
sentymentalnych operetek – oto czym w zasadzie był ówczesny high life
petersburski.
W okresie tym uczony pracował z reguły po
10 godzin na dobę nad pierwszym tomem „Mongolii
i Kraju Tangutów”. Wkrótce też posypały się na niego jak z rogu obfitości
zaszczyty i odznaczenia naukowe: z Petersburga, Berlina, Paryża.
M. Przewalski jednak z natury był obojętny
na ludzkie pochwały i próżne zaszczyty. Mógłby za Franciszkiem Baconem
powiedzieć. „Jeżeli pochwała pochodzi od
ludzi pospolitych, to zazwyczaj jest fałszywa i nic nie warta; i przypada raczej
w udziale ludziom pozoru niż ludziom cnotliwym; pospolici ludzie bowiem nie
umieją cenić wielu wysokich cnót i zalet. Zalety najniższego rzędu znajdują u
nich pochwałę, zalety średniej miary budzą w nich zdziwienie czy podziw; ale
dla cnót najwyższych nie mają oni żadnego zrozumienia i zgoła ich nie
postrzegają”. (Francis Bacon, O
chwale i pochwale, w: „Eseje”, s.
228).
Pliniusz Młodszy też zauważał: „Chwaląc innego człowieka, samym sobie
czynimy sprawiedliwość; albowiem ten, kogo chwalicie, jest albo wyższy od was w
tym, co chwalicie, albo niższy; jeśli jest niższy, to jeśli się go za to
chwali, to wy sami tym bardziej zasługujecie na pochwałę; a jeśli jest wyższy,
to gdyby się go nie chwaliło, wy sami tym mniej zasługiwalibyście na pochwałę”.
Francis Bacon zaś po wiekach dodawał: „Szczodrze się szafuje chwałą i pochwałą dla
innych za to, w czym sam człowiek ma pewną doskonałość”. Tylko niewiele jednak pochwał wynika z życzliwości i szacunku.
Często chwali się kogoś, by mu zaszkodzić przez wzbudzenie zawiści i wrogości w
stosunku do niego. „Gdy się bowiem
zbytnio wychwala i wywyższa człowieka lub jakąś sprawę, to wywołuje się
sprzeciw oraz zawiść i wzgardę”. (F. Bacon).
Człowiek rozumny powinien traktować
pochwały i komplementy z rezerwą, gdyż mogą to być po prostu pochlebstwa,
których się przecież używa, by panować nad kimś pod pozorem uległości.
Pochlebca chytry pochwala w człowieku to, w czym tenże człowiek wydaje się
celować we własnym mniemaniu; pochlebca zaś perfidny i bezczelny wychwala w
kimś właśnie to, co ów uważa za swój niedostatek lub w czym czuje się słabszy.
Takie pochwały prowadzą do zguby chwalonego, o ile nie potraktuje ich obojętnie
i nie oddali się od przewrotnego pochlebcy.
Nie przypadkiem jednak dawna mądrość
radzi, iż pomyślność należy ukrywać w domu. Wywołuje ona bowiem ludzką zawiść i
złość. Wbrew pozorom życie uczonych w większości krajów Eurazji, a już w
krajach słowiańskich szczególnie, nigdy nie było godnym pozazdroszczenia. „Od tysięcy lat uczeni skarżą się na to, że
uprawiana przez nich wiedza cieszy się niewielkim uznaniem masy ludzkiej,
obserwatorzy zaś życia społecznego potwierdzają, że narzekania te bynajmniej
nie są bezpodstawne. Z badań zbiorowości znajdujących się na niższych poziomach
kultury oraz wielkich grup ludzi oddanych zajęciom praktycznym w
społeczeństwach bardziej cywilizowanych – rolników, rzemieślników, kupców,
gospodyń domowych itd. – wynika, że stosunkowo rzadko ludzie czynu odczuwają w
normalnych warunkach potrzebę kogoś, kto specjalizuje się w uprawianiu wiedzy...”
(F. Znaniecki, „Społeczne role uczonych”,
Warszawa 1984, s. 303).
I tak pozostaje do dziś. Zważywszy zaś, iż
Mikołaj Przewalski był uczonym z prawdziwego zdarzenia, autentycznym badaczem i
odkrywcą, a nie miernotą przeżywającą cudze myśli, musiał się liczyć z ukrytą
wrogością środowiska. „Jest oczywiste, że
dla odkrywcy faktów, swobodnie włóczącego się w poszukiwaniu tego, co
nieoczekiwane, nie ma miejsca w środowisku uczonych o dobrze unormowanych
tradycyjnych rolach. Może on być samotnikiem, niezależną jednostką, pozbawioną
zainteresowania tradycjami zawodu, lub buntownikiem przeciwko ustalonym
autorytetom intelektualnym. W żadnym wypadku nie przyświeca mu jedynie
ciekawość lub chęć przygody. Sama ciekawość nie wystarczy, by wzbudzić dążenie
do wykrycia faktów obiektywnie nieznanych, nie zaobserwowanych przez innych
badaczy: wprost przeciwnie, pobudzenie przychodzi raczej z komunikacji
społecznej, dzięki której jednostka dowiaduje się o istnieniu faktów nieznanych
jej, lecz znanych innym ludziom. „Duch przygody” może istotnie zaprowadzić
jednostkę na nieznane tereny, lecz nie w poszukiwaniu obiektywnych faktów,
które należy zarejestrować na użytek nauki, lecz w poszukiwaniu niezwykłych
doświadczeń osobistych. Turyści, myśliwi polujący na grubego zwierza,
poszukiwacze złota, pionierzy i koloniści nie są eksploratorami naukowymi.
W
przypadku eksploracji faktów czynne muszą być dążenia innego rodzaju. Samotnego
obserwatora przyrody, jakimi był Fabre lub Thoreau, lub kultury – takiego,
jakimi byli ci archeologowie lub etnologowie, którzy zapoczątkowali intensywne
studia nad minionymi lub egzotycznymi cywilizacjami – ożywia miłość do badanych
faktów. Doświadcza on estetycznej przyjemności, kontemplując odkryte przez
siebie nowe zjawisko; przyjemność ta przeradza się w podniecającą świadomość
niewyczerpalnego bogactwa badanej dziedziny, jej niezliczonych tajemnic i
stwarzanych przez nią możliwości nowych odkryć. Tego rodzaju miłość zmienia się
czasem w mistyczny entuzjazm, jakiego doświadczał Giordano Bruno, który, choć
traktowany jako buntownik, pozostał nade wszystko miłośnikiem nieskończonego
świata empirycznego, ofiarowującego mu cuda, których kontemplacja mogłaby
wypełnić całą wieczność.” (F. Znaniecki, „Społeczne role uczonych”, s. 452-453).
Jest rzeczą ewidentną, że tego rodzaju
postawa cechuje bardzo niewielu ludzi i przez bardzo nielicznych może też być
zrozumiana i zaakceptowana. Z reguły zaś ludzie nie lubią tego, kogo i czego
nie pojmują. „Wielkość myśli niewidoczna
jest królom, wodzom, bogaczom, wszystkim mocarzom cielesnym” – pisał Blaise Pascal.
Mógł dodać, że pospólstwu również... Jako
skutek tego zjawiać się więc musi negatywny stosunek do wszystkiego, co
oryginalne i nieprzeciętne. Wokół każdego zresztą znakomitego człowieka
nieustannie jest tworzona mglista negatywna aureola powstająca na skutek
fałszywego rozumienia i płytkiego tłumaczenia prawie każdego jego czynu, słowa,
ruchu, odruchu. Jest to nieuchronna i konieczna prawidłowość, wynikająca z
samej istoty rzeczy: głupota nigdy nie zrozumie mądrości. „Zły dobrego nie chwali, ani głupi mądrego” – pisał Jan Opaliński. A
dawne, znane w wielu językach porzekadło głosi: „Jest to los królów – mówi się o nich źle, gdy czynią dobrze”.
M. Przewalski – w przeciwieństwie do
ogromnej większości ludzi – kierował się zasadą: „Życie jest krótkie, a prawda działa i żyje długo: mówmy więc prawdę”. Społeczności, złożonej z cwanych
kłamczuchów tego rodzaju filozofia i tego rodzaju postępowanie wydawały się
krańcowo nonkonformistyczne, co też powodowało niesamowite oburzenie. Chodzi o
to, że – jak to trafnie ujął Johann W. Goethe – „Prawda jest pochodnią, i to ogromną; dlatego wszyscy staramy się,
mrużąc oczy, przejść mimo niej jak najszybciej, pełni lęku, by się nie oparzyć”.
Stąd też powszechna obawa przed „prawdomówcami”,
którzy mącą nam błogi spokój. Fryderyk Nietzsche w „Niewczesnych rozważaniach” pisał: „Ludzie są jeszcze bardziej leniwi niż bojaźliwi i boją się właśnie
najbardziej uciążliwości, któremi by obarczyła ich bezwarunkowa uczciwość.
Jedynie artyści nienawidzą tego gnuśnego chadzania w zapożyczonych manierach i
przewieszonych opiniach i odsłaniają tajemnicę, nieczyste sumienie każdego,
twierdzą mianowicie, że każdy człowiek jest jednorazowym cudem. Ważą się
ukazywać nam człowieka, jak to on aż do każdego ruchu mięśnia jest sobą samym,
jedynym, co więcej, że w tej surowej konsekwencji swojej jedyności jest piękny
i godny uwagi, nowy i nie do wiary, jak każde dzieło natury. Jeśli wielki
myśliciel ludźmi gardzi, to gardzi ich lenistwem, gdyż z powodu tego wydają
się, jak towar fabryczny, obojętni i niegodni obcowania i pouczenia.
Człowiekowi, który nie chce należeć do tłumu, wystarczy tylko przestać być
względem siebie wygodnym; niech słucha swego sumienia, które doń woła: „bądź
samym sobą!”.”
Wszelako za bycie sobą zawsze się płaci
większym lub mniejszym wyobcowaniem ze społeczności i się ponosi tego koszta.
Ludzie nietypowi zawsze jakby wypadają z totalności społecznej i narodowej,
wywołują palącą nienawiść dołów społecznych, domagających się ich zniszczenia
wychodząc z zasady negacji prawa do odmienności.
U ludów pierwotnych jednostka czuje się
przede wszystkim członkiem swej grupy. Duma jej więc lokowana jest nie tyle w
zdolnościach i osiągnięciach osobistych, ile w działaniu instytucji i w życiu
społeczności. Na wyższym poziomie rozwoju bardziej cenione bywa nie infantylne
(„dziecięce”) przywiązanie do swej grupy, niepozbawione rozumu „poczucie
stadności”, lecz takie cechy jak niezależność przekonań i zgodne z nimi
postępowanie, poleganie na sobie wynikające z zaufania do własnych
rozstrzygnięć, odpowiedzialność (dziecko, jako istota nieświadoma nie jest
odpowiedzialna nawet za popełnienie zbrodni), obowiązkowość, głębokość i
szczerość uczuć. Cechy te oczywiście są bardzo korzystne dla społeczeństw nowoczesnych
i się rozwijających, ale też żadne społeczeństwo nie wspiera tego rodzaju ludzi
i zachowań.
Tworzenie, organizowanie złośliwych
plotek, pomówień wokół ludzi, którzy są coś warci i już tym samym wywołują
oburzenie nicponi, to praktyka powszednia tych, co widzą w działalności każdego
dzielnego człowieka zagrożenie własnego błogiego spokoju – lub interesów.
Plotka łatwo trafia do ludzi tzw. „prostych”, nieświadomych utajonych motywów
jej puszczenia w obieg. Najlepiej zresztą ukrywa się własne podłe praktyki
posądzając o jeszcze gorsze kogoś innego. Nie uniknął tego i M. Przewalski,
toteż rychło przejrzał fałsz i marność chwały tego świata, unikał więc go
oddając się badaniom naukowym bez reszty.
Uczucia i postawy mogą się ujawniać
mimowolnie w tonie głosu i w gestach, w mówieniu lub robieniu czegoś bez
świadomości znaczenia tego czegoś. W ten sposób każdy człowiek manifestuje swą
istotę w dowolnym szczególe swych zachowań. W obcowaniu z możnymi tego świata
zachowywał Przewalski polsko-szlacheckie poczucie równości ze wszystkimi prócz
Boga i nigdy nie posuwał się do czołobitności. W Rosji niewielu to się
podobało, wielu dziwiło, a najwięcej drażniło.
Dawne rycerskie usposobienie Mikołaja
Przewalskiego stawało się już w Rosji XIX wieku czymś anachronicznym, i tu
bowiem pod względem ilościowym dominował już typ charakterologiczny „kupca” i
„przedsiębiorcy”, nie zaś romantycznego rycerza. Filozof niemiecki Max Scheler
pisał o tym procesie moralnej metamorfozy narodów europejskich: „Samo życie – życie jednostki, rodziny,
plemienia, narodu, ich czysta egzystencja – ma teraz zostać dopiero
usprawiedliwione przez pożytek, jaki przynosi szerszej wspólnocie. Nie
wystarcza samo jego istnienie w charakterze podmiotu wartości wyższych od
pożytku; na to istnienie życie powinno dopiero „zasłużyć”. Prawo do egzystencji
i życia, które dawniejsza moralność zaliczała do „praw przyrodzonych”, zostaje
zaprzeczone w teorii i w praktyce. Obowiązuje natomiast zasada: kto nie może
się dostosować do mechanizmu cywilizacji utylitarystycznej i jej aktualnego
„zapotrzebowania” na ludzkie czynności, „niechaj” ginie, niezależnie od
wartości witalnych, jakie ponadto reprezentuje. Mniemanie, iż życie, którego
wyrazem jest już czynność niezamierzona i jej formy, samym swym „pulsowaniem” i
właściwymi mu procesami wewnętrznymi przedstawia samo w sobie pełnię wartości,
której mają służyć wszelkie działania pożyteczne i która powinna tylko
realizować się coraz swobodniej dzięki wszelkim mechanizmom; przekonanie, że
jest ono niejako rodowitym panem i królem świata nieożywionego, a więc nie jest
wyniesione ponad świat ten dopiero dzięki korzyściom spowodowanym przez
przystosowanie do niego ani dzięki posiadanym zdolnościom przysparzania
korzyści – ustępuje innym poglądom i uczuciom, a mianowicie: że czysty przejaw
życia jest tylko balastem i niedopuszczalnym luksusem, swego rodzaju
„atawizmem” wcześniejszych pożytecznych zdolności do poruszania się i
działania.
Zgodnie
z tą ideą naczelną zanika też w teorii i praktyce wszelkie zrozumienie dla uznawania
życia za wartość samoistną, a przeto także dla techniki życia; czy to dla
techniki rozrodu, czy też dla techniki potęgowania indywidualnych i społecznych
sił życiowych, znanej prawie wszystkim dawniejszym cywilizacjom – w postaci
kast obliczonych na selekcję najlepszych i wzrost dziedzicznych wartości
fizycznych, intelektualnych i moralnych; w postaci stałych automatycznie
funkcjonujących reguł podziału dóbr kultury, w postaci wszelkich form ascezy i
ćwiczeń, turniejów, zaprawy rycerskiej. Przypatrując się ustrojowi kastowemu i
ascezie w Indiach, greckiemu ustrojowi stanowemu, gonitwom, igrzyskom i
gimnazjonom, ustrojowi stanowemu średniowiecza, jego ascezie, jego grom
rycerskim i turniejom, wychowaniu japońskich samurajów, starochińskiemu
ustrojowi stanowemu i tamtejszym metodom wychowawczym – wszędzie widzimy wpływ
takiej oto idei: że technika martwych maszyn powinna stać niżej od techniki
życiowej; że życie samo w sobie i pełnia jego sił już zasługuje na istnienie –
zupełnie niezależnie od pytań „po co” i „w jakim celu” w sensie pożytecznej
pracy zawodowej! Dopiero cywilizacja nowożytna nie tylko pozbawiona jest w
praktyce takiej techniki witalnej, ale zatraciła nawet jej ideę. Aby móc robić
lepsze interesy, aby całkowicie wyzwolić potrzebne po temu siły, odrzuca się
resztki ustroju stanowego wspólnoty, w którym dokonywała się sensowna selekcja
najlepszych i który odzwierciedlał arystokratyzm panujący w całej przyrodzie
żywej, społeczeństwo zaś ulega zatomizowaniu. Zamiast „stanu”, tj. pojęcia, w
którym szlachectwo krwi oraz tradycja przesądzają o jedności grupy – pojawia
się „klasa”, grupa zjednoczona posiadaniem i pewnymi obyczajami zewnętrznymi,
dyktowanymi przez modę, oraz tzw. „wykształceniem”. Wszelkim ćwiczeniom ciała i
sił przyznaje się wartość tylko jako „wytchnieniu” po pracy lub nabieraniu sił
do nowej pożytecznej pracy – a nie po prostu jako grze sił życiowych, która
sama przez się ma wartość. Nie rozumie się już potrzeby ćwiczenia funkcji
życiowych w imię samego życia (również myślenia w imię myślenia, jak w
dialektyce starożytnej) – a więc nie ze względu na pracę – nie rozumie się
potrzeby jakiejkolwiek ascezy witalnej i duchowej, celowego przydziału
tradycyjnych środków wykształcenia i nabytych skarbów ducha zgodnie z
predyspozycjami każdej grupy. Wszystkim rządzi tu mechaniczny przypadek.
Wszystko to tylko „zabawa”, a „naprawdę poważne” są tylko interesy i praca.
Również współczesny „sport” jest tylko wytchnieniem od pracy, a nie wyrazem
nieskrępowanej żywotności, której praca też ma służyć”... (Max Scheler, „Resentyment a moralność”, s. 194-196).
Prawie zupełna charakterologiczna
odmienność M. Przewalskiego od jego rosyjskiego środowiska spowodowała, iż
uczony – jak zaznaczyliśmy – jedynie w pracy naukowej znajdował satysfakcję i
zadowolenie. Wyczuwał, że nawet jego wygląd i ruchy są odbierane przez
petersburskie otoczenie jako „obce”... Tak też istotnie było, a inaczej być w
tym przypadku nie mogło. Alfred Adler („Sens
życia”, s. 91, 97) uważał, że: „kształt
organów ludzkich, a także zewnętrzna budowa człowieka pozostaje w pewnej
zgodności z jego trybem życia (...). Każdy ruch wynika z całokształtu
osobowości i nosi w sobie jej styl życia, każda forma wyrazu wypływa z
określonej osobowości... Jak się ktoś porusza, taki jest sens jego życia”.
Czyż trzeba specjalnie uwypuklać
zasadniczą różnicę życia i typu psychologicznego pustego salonowca, a „siłacza”
i bohatera, pokonującego ogromne przestrzenie i trudy wielkich podróży? Ta
zasadnicza różnica jest ewidentna. A z niej wynika też wzajemna tych ludzkich
typów do siebie antypatia.
Słabeusze nienawidzą wszelkich wyczynów
fizycznych, o których samo wspomnienie rodzi w nich gwałtowne poczucie
niższości i ostry dyskomfort psychiczny. Gniewają się więc na zdrowych i
mocnych kolegów, drwią z nich w ukryciu i wyśmiewają z jadowitą złośliwością,
do jakiej zdolni są tylko zawistnicy czujący się poniżeni przez czyjąś
doskonałość. Miernotę najprościej się rozpoznaje z braku podziwu dla wielkości.
„U wszystkich tak zwanych „pięknych
duszyczek” istnieje na dnie fizjologiczne niedomaganie”, – pisał Fryderyk
Nietzsche. A to niedomaganie, jak wskazaliśmy, jest źródłem głębokiego,
rozjątrzonego resentymentu.
Życiowym ideałem Przewalskiego była
niezależność osoby, jego wyobrażenie komfortu psychicznego wiązało się z
nieskrępowaną aktywnością na polu nauki, na utrzymywaniu dystansu od
„bliźnich”, na przekonaniu, że „wspólnota pospolityzuje”. Życie zbiorowe,
gromadne uznawał za dopuszczalne jedynie jako konieczność, bez której nie
dałoby się urzeczywistnić tych czy innych zamiarów naukowych.
Bywają intelektualiści kroczący przez
życie żywiołowo, a bywają tacy, którzy świadomie kreują swą osobowość, nie
tylko umysłową i artystyczną, ale też powszednią, życiową. Pierwsi odrzucają
świadomą samokreację osoby jako samoograniczanie się i deformowanie
indywidualności, drudzy afirmują ją jako istotny środek samorealizacji. W
przypadku Przewalskiego mamy do czynienia z połączeniem tych dwu, w pewnym
zakresie przeciwstawnych, wydawać by się mogło, tendencji: z żywiołową samokreacją.
To był charakter, dla którego wychowanie rozumnej samoświadomości było po
prostu naturalnym sposobem istnienia. Jądrem zaś tej tendencji było
instynktowne dążenie do doskonałości, wrodzony perfekcjonizm.
M.
Przewalski był człowiekiem obdarzonym wysokim poczuciem odpowiedzialności
moralnej, zdolnym do przeciwstawienia się stereotypom, nie poddającym się
biernie naporowi zdarzeń i nie poszukującym autorytatywnych, podjętych za niego
rozwiązań. Zachowywał w każdej sytuacji suwerenność etyczną, był swoim własnym
prawo- i mocodawcą moralnym, zawsze zachowywał wysoką dojrzałość, rzetelność i
siłę ducha. A przecież to taki właśnie – i tylko taki – człowiek zasługuje na
miano człowieka autentycznego, szukającego rozwiązań moralnych we własnym
prawym sumieniu i ponoszącego osobistą odpowiedzialność za swe decyzje.
Najwewnętrzniejszym jądrem ducha prawdziwie
europejskiego jest dążenie do kształtowania życia według wymogów świadomego
rozumu osoby, rozumu, oświeconego przez prawe sumienie. Prócz materialnych
istnieją przecież w życiu wartości inne, duchowe, moralne, intelektualne,
których nie da się ani zmierzyć, ani zważyć, lecz które są decydującymi
wartościami we właściwej hierarchii ludzkiego bytowania. Należy do nich i
poszukiwanie prawdy na drodze naukowego badania, które to poszukiwanie
niewątpliwie wchodzi w zakres samego powołania człowieka.
***
Szykując się do kolejnej, trzeciej podróży
uczony zetknął się z problemem znalezienia godnego towarzysza dalszych trudów.
Porucznik Pylcow ożenił się z krewną Przewalskiego, Aleksandrą Tołpyhówną i
zamierzał podać się do dymisji. Wówczas Przewalski wpadł na pomysł zaproszenia
do siebie Jagunowa, towarzysza z czasów wyprawy nad Ussuri, którego on
tymczasem urządził do jednej z uczelni warszawskich. Niestety – jak zaznaczyliśmy
w jednym z poprzednich rozdziałów – w tym właśnie momencie nadeszła z Warszawy
wieść, że Jagunow utonął podczas kąpieli w Wiśle. Był to okropny cios dla
uczonego, który mocno pokochał był swego pupila i przywiązał się doń
niezmiernie.
Byle kogo zabierać w długą, uciążliwą,
wręcz morderczą podróż nie można było. Musiał to być ktoś, kto miał żelazne i
nerwy, i serce, i mięśnie, a i głowę tęgą do prac badawczych. Takich zaś ludzi
w dowolnej populacji jest niewielu. Wreszcie wybór jego padł na dwóch młodych
ludzi: Teodora Eklona i Jewgrafa Powało-Szwyjkowskiego. Ten drugi był
szlachcicem smoleńskim, a rodowód miał polski. W końcu maja 1876 roku cała
grupa wyruszyła z Petersburga w kierunku południowo-wschodnim...
Trzecią wyprawę – tym razem do gór Tien-szanu
– poprowadził Przewalski w składzie czterech ludzi i 24 wielbłądów. Po kilku
tygodniach wszelako jeden z uczestników z ekspedycji się wycofał. Był to
właśnie Powało-Szwyjkowski, który nie potrafił przystosować się do stylu
kierownictwa swego szefa, co powodowało ciągłe zatargi i nieporozumienia
uniemożliwiające normalną pracę.
Fatalny początek wyprawy nie wróżył
powodzenia całości przedsięwzięcia i jego pomyślnemu ukończeniu. Wina
niewątpliwie była tym razem po stronie Przewalskiego. Był on bowiem impetykiem
– porywczym i gwałtownym, gdy go coś dotknęło w poczuciu moralnym; człowiekiem
zupełnie nieskłonnym do kompromisów.
Trzeba zresztą powiedzieć, że był również
urodzonym przywódcą, charyzmatykiem, któremu prawie wszyscy mimo woli ulegali.
Ale, jak świadczy przykład z J. Powało-Szwyjkowskim, – nie wszyscy. Wówczas
ktoś musiał się wycofywać i odchodzić. Oczywiście, jak pisał Nietzsche: „Człowiek poznający nie tylko kochać musi
wrogi swoje, musi też umieć nienawidzieć swych druhów”.
Wszelako i w tym, jak we wszystkim, dobra
by była szczypta umiaru, ten jednak nie należał do głównych cnót Przewalskiego,
maksymalisty i niewątpliwego „nałogowca”. Alfred Adler w cytowanym już tu
wielokrotnie dziele „Sens życia”
powiada: „Nałogowiec jest niemal zawsze
człowiekiem uczuciowym. Cofnięcie się przed wykonaniem zadania życiowego
narzuca jednak społeczności ludzkiej ciężar i czyni ją ofiarą wyzysku. (...)
Chodzi o ludzi, których rozwój socjalny został powstrzymany, którym brak już
zdolności widzenia, słyszenia, mówienia i sądzenia w prawidłowy sposób. Zamiast
„common sense” posiadają „prywatną inteligencję”, którą posługują się zręcznie,
by podążać bezpiecznie boczną drogą”.
Z pewnymi zastrzeżeniami te słowa dało by
się zastosować do opisu niektórych zachowań M. Przewalskiego. Oczywiście,
dynamiczny typ osobowości tego uczonego dało by się dość dokładnie opisać także
za pomocą innych kategorii, jak np. „przywódcy” według aparatu pojęciowego Le
Bona, lub „szefa” – według terminologii współczesnej amerykańskiej psychologii
społecznej, czy „pasjonarysty” z systemu antropologicznego Lwa Gumilewa.
Gustave Le Bon w dziele „Psychologia tłumu” zauważa: „Przywódców (...) można podzielić na dwie różne
grupy. Do jednej zaliczymy ludzi energicznych, o silnej, lecz zmiennej woli. Do
drugiej, mniej licznej niż poprzednia, należą ludzie o silnej i wytrwałej woli.
Pierwsi charakteryzują się gwałtownością, odwagą i przedsiębiorczością. Mają
oni szczególne pole do działania wtedy, kiedy chodzi o jakiś napad, o
pociągnięcie tłumu w niebezpieczne przedsięwzięcie lub kiedy potrzeba prowadzić
rekruta do bohaterskiej bitwy... Energia
tych przywódców jest wielka, lecz niestała, i znika wraz z bodźcem, który ją
wywołał. Ludzie ci, wracając do zwykłego życia, ... dają często dowody wielkiej
słabości, chociaż był czas, że siłą swą porywali tłumy. Okazują się niezdolni
do wybrnięcia z nieco zawikłanej sytuacji życiowej, mimo że potrafili dawać
sobie radę w sprawach o wiele bardziej powikłanych. Przywódcy ci umieją spełnić
swą rolę wtedy, kiedy im samym ktoś przewodzi i dodaje sił, kiedy ponad nimi
jest inny człowiek lub idea, co zmusza ich do kroczenia po dokładnie wytkniętej
drodze.
Przywódcy
należący do drugiej grupy to ludzie o woli wytrwałej, którzy mimo
skromniejszych form wywierają na duszę tłumu wpływ o wiele trwalszy. Są to np.
założyciele religii i twórcy ponadczasowych dzieł: św. Paweł, Mahomet,
Krzysztof Kolumb, Lesseps. Do tych ludzi, niezależnie od stopnia ich rozwoju
umysłowego, należy nieraz cały świat. Wytrwała wola, nie znająca przeszkód i
zwątpień, jest ich charakterystyczną właściwością. Nie zawsze potrafimy
uświadomić sobie w należytym stopniu to, czego może dokonać wytrwała i potężna
wola; nic się jej nie oprze – przyroda, bogowie, ludzie... Dzieło traktujące o życiu wielkich
przywódców ludzkości niewiele by zawierało nazwisk, ale nazwiska te
przewodziłyby najważniejszym wydarzeniom w dziejach cywilizacji i historii.”
Nieodłączną cechą życia tych ludzi jest
to, że ich pomysły i dzieła są wyszydzane i zwalczane, a ich otoczenie z
utęsknieniem czeka na dzień ich klęski, upadku czy choćby drobnego
niepowodzenia.
Psychologiczny typ „szefa” zazwyczaj
kształtuje się w twardym, pełnym walk i przeciwności dzieciństwie, kiedy to
silnych szanowano, słabymi pomiatano. Bojąc się znaleźć na gorszych pozycjach,
dziecko uczy się bronić przed złymi zamiarami otoczenia rozwijając umiejętność
odczytywania ludzkich intencji i zamierzeń. Przy czym broni nie tylko siebie,
ale i przyjaciół, w ogóle słabszych, jak też samych podstaw i zasad
sprawiedliwości. Nie obawia się najostrzejszych konfliktów, gdy chodzi o prawo
i prawdę. I jest z tego dumne. Nie jest, co prawda, czułe, ale, i owszem,
opiekuńcze, troskliwe, prawe, spolegliwe.
Gdy takie dzieci dorastają, lubią
przejmować ster życia w swe ręce, panować nad każdą sytuacją, kontrolować
partnerów (w pracy, walce, miłości, przyjaźni). „Szefowie” są władczy, lecz nie
w celu zaspokojenia próżności, a dla utwierdzenia stosunków opartych na
kompetencji i sprawiedliwości. Próbują tworzyć własne absolutne dominia zarówno
w sferze prywatnej, jak i służbowej. Bywają apodyktyczni, despotyczni,
bezlitośni, ale nie okrutni. Wojowniczość przejawiają nawet dążąc do przyjaźni
czy szukając drogi do serca ukochanej. Na zewnątrz prezentują się surowo a
nawet groźnie, chociaż za tą powierzchownością kryje się delikatne serce zależnego
dziecka, przedwcześnie wystawionego na ciosy losu. Odpędzają od siebie uczucia
łagodne, które zostały utracone razem z dziecięcą niewinną ufnością w dobroć i
szlachetność bliźnich. Nienawidzą zła, szczególnie moralnego, i karzą jego
nosicieli z całą dostępną sobie siłą. Są samotni, nikomu nie wierzą, wiedzą
bowiem, że mogą być zdradzeni tylko przez tych komu zaufają. Nie rozważają
zalet i wad własnego stanowiska, nie kwestionują własnych opinii, aby nie
osłabić swej stanowczości. Pragną, by ich życie było jasne, przewidywalne, nie
wymykało się spod kontroli. Gdy nie mają przeciwko komu (lub czemu) walczyć,
wpadają w znudzenie i rozdrażnienie, stają się kłótliwi, przyczepscy,
agresywni, sprawiają mnóstwo kłopotów współpracownikom; mają bowiem niespożyte
zasoby energii. Niekiedy, aby się „rozładować”, mogą wpadać w okresy
zapamiętałej pracy (np. naukowej), wypraw myśliwskich czy rybackich, pijaństwa,
o wiele rzadziej – nadużyć erotycznych. Lubią dobrze i dużo zjeść, co ich jakby
na jakiś czas uspokaja.
„Szefowie” są skrajni. Ich zasadą:
„wszystko albo nic”. Ludzi i zdarzenia oceniają w tonacji czarno-białej: silny
– słaby, dobry - zły, zacny – podły, mądry – głupi; nie ma cech pośrednich, nie
ma odcieni, nie ma wyrozumiałości. Stąd skłonność do prostolinijności i
rozstrzygnięć siłowych. Już w dzieciństwie uczą się odrzucać wątpliwości,
polegają tylko na sobie, bezpardonowo idą do natarcia zmiatając system obronny
przeciwnika, nie biorąc pod uwagę motywów ani jego, ani siebie samego. Zanim
nie poniesie kilku dotkliwych klęsk, nie ma żadnej skłonności do introspekcji i
nie zastanawia się nad sobą. Lubią, jak to urodzeni wojownicy, pochwalić się
twardym charakterem, nieuleganiem „miękkim” uczuciom, osiągnięciami bojowymi
czy sportowymi. Gdy są wystawiani do wiatru przez tych, komu jednak zaufali,
strasznie cierpią, miotają się między surowym purytanizmem a obalaniem
wszelkich norm i zasad. Z reguły bywają inteligentni oraz silni zarówno pod
względem duchowym, jak i fizycznym. Ufają i otaczają opieką tylko tych, kto jest
z nimi szczery i otwarty bez reszty. Pod tym warunkiem stają się bezgranicznie
lojalni i nie ma nieprawości, której by nie wybaczyli, jeśli jest wyznawana ze
skruchą. Ale jeśli się stykają z małodusznym lub chłodnym i wyrachowanym
kłamstwem, wpadają w niepohamowaną furię, ogromnie bowiem nie lubią być
manipulowani i wyprowadzani w pole. Są skłonni do odwetu i zemsty, gdy
przegrają, natychmiast podejmują przygotowania do kolejnego starcia. Chęć
wyrównania rachunków odczuwają zawsze jako etyczny przymus wymierzenia
sprawiedliwości.
Bezkompromisowość i konfrontacyjność
„szefów” powoduje, że nieraz są postrzegani jako sprzymierzeńcy raczej
kłopotliwi niż wartościowi; ale w sytuacjach dramatycznych, wymagających
działań zdecydowanych i odważnych, są niezastąpieni. Nastawiony na zwalczanie
wszelkiej opozycji ten typ psychologiczny przyjmuje postawę konfrontacji.
Ogniskuje uwagę na ujemnych cechach przeciwnika i pozytywnych cechach własnych.
Opinie odmienne od swoich uważa za nierozumne i bez przemyślenia je pomija,
uwaga bowiem ulega zawężeniu i koncentruje się na osiągnięciu podświadomego
celu, jakim jest zachowanie poczucia własnego bezpieczeństwa. Jednocześnie
wszyscy adwersarze wydają mu się głupimi słabeuszami. Gdy zaś życie zadaje temu
kłam i trzeba pogodzić się z klęską, „szef” może wpaść w okres pijaństwa, by
uniknąć poczucia utraty mocy. Jest to brzemienne w niedobre skutki
postępowanie, ponieważ problemy, którym zaprzeczamy, potrafią przedrzeć się do
świadomości nagle i z ogromną siłą, powodując szok i załamanie. Dlatego, gdy
„silny człowiek” chce zrobić parę głębszych, jest to sygnał, że powinien raczej
bardzo trzeźwo się zastanowić nad tym, jakie poważne problemy powinien
przemyśleć i rozstrzygnąć. Trudno mu jednak to uczynić, gdyż napięcie wewnętrzne
jest zbyt wysokie i niełatwe do wyhamowania. Stąd „szef” bywa często krańcowy,
a nieraz i niesprawiedliwy, apodyktyczny, negujący swe realne błędy i
przewinienia, a dlatego niezdolny do poprawy. Wady te i niebezpieczeństwa są
jednak w dużym stopniu kompensowane przez dużą dozę prawości, prostolinijności,
honoru, szczerości, entuzjazmu, tkwiących w jego charakterze, jak też przez
ogromną odpowiedzialność, energię, pracowitość, ofiarność i konsekwentność w
dążeniu do wytyczonego celu.
Jak słusznie zauważa Bill Newman („Dziesięć cnót”, s. 119), przywódcy
inspirują zaangażowanie, dostarczają wzorców, niejednokrotnie wyzwalając w
swoich zwolennikach najwyższy poziom oddania i aktywności. Podobnie też M.
Przewalski posiadał zarówno autorytet kompetencji, jak i tzw. autorytet
autorytatywny, bardzo przydatny w sytuacjach ekstremalnych, gdy ważne jest nie
przekonywanie i udowadnianie swych racji, lecz błyskawiczne i dokładne
wykonanie rozkazu, np. w sytuacjach nieoczekiwanego zagrożenia, w które
obfitują wszelkie pionierskie podróże. (Por.: Robert Cialdini, „Wywieranie wpływu na ludzi”, s. 208).
Nie krył się zresztą ze swym władczym i autorytarnym usposobieniem, wręcz
odwrotnie, informował o nim już na początku znajomości wszystkich, komu
proponował współpracę. Nie był to brak skromności, lecz uczciwa męska
szczerość.
Nie trzeba zresztą od takiego człowieka
wymagać przysłowiowej „skromności”, bywa ona bowiem zbyt często zasłoną
miernoty lub dużej miłości własnej, połączonej z tchórzliwą zawiścią. Jak
powiada Fryderyk Nietzsche: „U człowieka
stworzonego i przeznaczonego do rozkazywania zapieranie się siebie oraz skromne
usuwanie się nie byłoby cnotą, lecz marnotrawieniem cnoty.”
Trzeba pozwolić każdemu być sobą, a
ludziom wybitnym i samodzielnym – szczególnie, bowiem, jak trafnie spostrzegał
Carl Gustaw Jung, w takim stopniu, w jakim ktoś nie dochowuje wierności
własnemu prawu, nie staje się on osobowością. Na szczęście dobrotliwa i
pobłażliwa natura sprawia, że większości ludzi fatalne pytanie o sens ich życia
nigdy nie przychodzi na myśl. A gdzie nikt nie pyta, nikt nie musi odpowiadać. „Źródłem wielkich, wyzwalających czynów w
dziejach świata były osobowości przywódcze, nie zaś drugoplanowe, wiecznie
gnuśne masy, które nawet do najmniejszego poruszenia zawsze potrzebują
demagogów”. (C. G. Jung, „Rebis czyli
kamień filozofów”, s. 244).
I chociaż Wilhelm Dilthey wspomina w swych
dziełach o „orientalnej woli panowania” przeciwstawnej greckiemu etosowi
pogodnej kontemplacji świata i wszechświata, trzeba przyznać, że zmysł dominacji,
jeśli się łączy z wybitnymi uzdolnieniami intelektualnymi, jest cechą
wartościową i społecznie pożądaną. Oczywiście, jest to typ osobowości zgoła
antydemokratyczny, co więcej – z natury arystokratyczny i elitarny. Nie zmienia
to jednak faktu, że arystokracja ducha bardziej niż dowolna cechy czy warstwa
społeczna jest korzystna także dla całokształtu procesu dziejowego.
Max Scheler w Formach wiedzy i
kształcenia sceptycznie oceniał „tępą demokrację mas, interesów i emocji”,
kiedy prawa wyborcze rozciągnięte zostają na populację kobiet i wyrostków.
Pisał: „Nie zawsze też w historii była
demokracja rzecznikiem kształcenia i nauki! Przypomnijcie sobie Sokratesa i
Anaksagorasa [wielcy greccy filozofowi, pierwszy został przez
współobywateli skazany na śmierć, drugi na wygnanie za głoszenie poglądów
trudno zrozumiałych dla gminu – przyp. J. C.]. Przywołajcie na pamięć powstawanie współczesnej Japonii, która stała
się mocarstwem jedynie dzięki swego rodzaju oświeconemu despotyzmowi cesarza:
wszystko to, co rozumne, począwszy od murowanego domu po naukę, musiał on
przeprowadzać wraz z niewielką, wysoko wykształconą elitą, wbrew woli
demokracji niechętnej wszelkim zmianom i tkwiącej w ponurych tradycjach i
przesądach. Demokracja może dziś uratować przed dyktaturą siebie samą, a
jednocześnie dorobek oświaty i nauki, tylko na jednej drodze – przez to, że
dokona samoograniczenia, że będzie służyła duchowi i kształceniu, nie pragnąc
ich sobie podporządkować. W przeciwnym razie pozostałoby jeszcze tylko jedno:
oświecona despotyczna dyktatura, nie szanująca wrogich kształceniu mas i ich
przywódców oraz panująca nad nimi za pomocą pejcza oraz kija i marchewki.”
***
Geoffrey Barracklough (czyt.: „barachło”),
uczony francuski, wskazuje na konieczność łączenia w biografistyce zarówno
ustaleń psychologii socjalnej jak i indywidualnej. A więc na płaszczyźnie tej
drugiej sprawa „typu przywódczego” osobowości prezentuje się nieco inaczej.
Niektórzy badacze doszukują się podstaw jego kształtowania się w tzw.
„narcyzmie”, w poszukiwaniu przeżyć kompensacyjnych. Przy czym termin narcyzmu
nie oznacza zwykłego egoizmu czy egocentryzmu... „Oznacza on dokładnie taki stan umysłu, taką spontaniczną postawę
człowieka, ze względu na którą jednostka najczęściej wybiera – zamiast innych
ludzi – siebie samą za obiekt swej miłości. Nie w tym rzecz, iż nie kocha ona,
czy może nawet nienawidzi, innych i pragnie wszystkiego wyłącznie dla siebie.
Jest ona w głębi duszy zakochana w sobie i poszukuje wszędzie zwierciadła, w
którym może zachwycać się sobą i zalecać się do własnego „odbicia”.
(Gregory Zilboorg, „Samotność”).
Jest to fascynacja sobą, połączona z
troską o własne tylko „ja”. Jednostka wówczas kocha i podziwia siebie za cechy,
których w rzeczywistości często nie posiada. Spodziewa się ona ze strony innych
podziwu dla tych nieistniejących zalet. A to z kolei musi skończyć się
fiaskiem, gdyż jedyną osobą, którą każdy człowiek tak naprawdę kocha – za
rzadkimi wyjątkami – jest on sam, a innego człowieka kocha przejściowo tylko
dlatego, że z jakichś względów w pewnym odcinku czasu z nim się solidaryzuje.
(Pomijamy tu, oczywiście, uczucia rodzinne). „Dążność do wyróżnienia się – by wymienić tylko niektóre szczeble tej
długiej drabiny – niesie bliźniemu: katusze, potem razy, po czym zdziwienie, po
czym zawiść, po czym podziw, po czym podniesienie, po czym radość, po czym
wesołość, po czym śmiech, po czym wyśmianie, po czym wydrwienie, po czym
wyszydzenie, po czym rozdawanie razów, po czym zadawanie mąk: – u szczytu tej
drabiny stoi asceta i męczennik” – pisał Fryderyk Nietzsche w „Jutrzence”. A i w ogóle jest to rzecz
błaha i niepewna.
Typ osób o dominującym pragnieniu
sprawowania kontroli nad innymi i stałego posiadania racji, nie tylko cieszy
się, gdy ma rację lub władzę, ale staje się rzeczywiście wystraszony, gdy
pomyli się w ocenie lub kiedy stanie się częścią tłumu. Górowanie nad innymi
nie jest skutecznym środkiem kompensowania poczucia niższości i wewnętrznego
niepokoju. Jest nim tylko rozwijanie uczuć społecznych, które dają możność
pozbycia się kompleksu nie drogą zwiększania osobistej mocy i zdobywania
wyższości nad innymi, lecz dzięki poczuciu własnej pożyteczności w
społeczeństwie, dzięki wzajemnym uczuciom solidarności międzyludzkiej i
przyjaźni. Ale i ta droga nie zawsze może być skuteczna. Umysł wybitny,
filozoficzny sięga swymi skrzydłami poza ramy społeczeństwa, w mroczne,
lodowate i przerażające bezkresy wieczności, krańców życia i śmierci. W obliczu
zaś spraw ostatecznych, faktów nieubłaganych takie postawy głęboko prospołeczne
wykazują swą ograniczoność, i – być może – nawet bezsensowność. W obliczu
bezsensu całego świata tracą sens także wszystkie poczynania człowieka, zarówno
złe, jak i dobre. Tragizm i rozpacz to naturalne niejako przeżycia człowieka
myślącego, niezależnie od epoki, w której żyje, miejsca zamieszkania czy
rodzaju zajęć, którym się poświęca...
Snując powyższe wywody oczywiście
zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, iż, jak słusznie twierdzi psycholog
amerykański Charles T. Tart, „każda
teoria osobowości jest słuszna tylko częściowo”. Żadną jednostkę ludzką w
zasadzie nie da się w całości zaszeregować jednoznacznie do jakiegoś typu. „Kiedy jednostkę, która na podstawie pewnych
kryteriów została zaliczona do jakiegoś typu, poddaje się analizie
psychologicznej, wykazuje ona nie tylko cechy właściwe temu typowi, ale również
wiele innych cech właściwych jednostkom, które na podstawie innych kryteriów
trzeba uznać za należące do zupełnie odmiennych typów”. (F. Znaniecki).
Próby typologizacji w ogóle są swego
rodzaju eksperymentami intelektualnymi, mającymi wartość autonomiczną jako
takie właśnie. „Żadna typologia nie jest
w stanie wyeliminować, uzupełnić czy zastąpić typologii, które były lub będą
stworzone”...
Dlatego wszystko, cośmy powyżej
powiedzieli, usiłując racjonalnie zinterpretować jedną ze stron charakteru M.
Przewalskiego, wypada potraktować wyłącznie jako hipotetyczną próbę
zmodelowania i zrozumienia jego duszy, nie zaś jako nieobalalne dogmaty i
prawdę w ostatniej instancji.
Autor niniejsze biografii w zupełności
podziela pogląd B. Malinowskiego, iż „człowiek
ma skłonność do narzucania przedmiotowi, którym się zajmuje, swego sposobu
myślenia, zwłaszcza jeśli tym przedmiotem jest właśnie umysł ludzki... Ujmuje
on innych ludzi na obraz i podobieństwo swoje”. (Bronisław Malinowski, „Wierzenia pierwotne i formy ustroju
społecznego”, w: „Dzieła”, t. 1,
Warszawa 1984, s. 92). Dlatego i niniejszy tekst daje wyraz pewnemu ryzyku
interpretacyjnemu, czego autor jest bezwzględnie świadom.
***
Mimo pewnych krytycznych uwag, które
niewątpliwie dałoby się wysunąć pod adresem M. Przewalskiego, zalety przecież
były w nim silniejsze niż wady. Uczonych, zresztą, podobnie jak ludzi w ogóle,
oceniać należy według tego, co w nich najlepsze, a nie według tego, co
najgorsze.
Był Przewalski doskonałym organizatorem.
Podczas wypraw w zespołach jego panowała absolutna dyscyplina, bezwzględne
posłuszeństwo dowódcy, ścisły podział i dokładne wykonywanie przez każdego
przydzielonych mu obowiązków. Przy tym dobierał Przewalski sobie takich ludzi, którzy
posiadali siłę ciała i moc ducha, doskonale władali bronią i posiedli
umiejętności walki, a przy tym byli twardzi, nieustępliwi i, skoro zaczęli
jakąś sprawę, szli do końca. Wielki uczony miał „nosa” do takich ludzi i mylił
się bardzo rzadko. Wyprawy jego dokonywały cudów. Gdyby chcieć dziś powtórzyć
to, czego dokonał Przewalski z kilkunastoma w sumie osobami w trakcie kilku
swych wypraw, zaangażowanoby z pewnością tysiąckrotnie większe zasoby ludzkie i
materialne i uczynionoby wszystko w czasie dziesiątki razy dłuższym niż nasz
wielki podróżnik.
P. Siemionow-Tien-Szanskij pisał o
stosunku Przewalskiego do swych towarzyszy podróży: „Trzymając ich w surowej karności, opiekował się też nimi z czułą
dobrocią... Szczęśliwe połączenie twardej dyscypliny z naprawdę braterską
troską o ludzi, wchodzących w skład jego wypraw, miało za skutek, że przy
wszystkich trudnościach i niebezpieczeństwach jego podróży, nikt z jego
towarzyszy nie zginął, a wszyscy zachowali w stosunku do niego uczucia miłości,
szacunku i oddania, jakie stają się udziałem tylko niewielu”. W jednym z
listów Przewalski pisał: „Tylko jeden
stawiam warunek bezwzględny: każdy, kto chce udać się ze mną w podróż, powinien
wiedzieć, że będzie tylko wykonawcą tego, co mu się każe czynić; osobiste chęci...
nie istnieją. Taki despotyzm, moim zdaniem, niezbędny jest dla pomyślności
sprawy”... I słusznie... Tak właśnie jest.
***
A więc trzecia wyprawa do Azji okazała się
nad wyraz trudna już od samego początku. Ale 20 sierpnia 1875 roku nieliczna
karawana wyruszyła z Kuldży w kierunku Tien-szanu i dalej na Lob-nor. Po kilku
dniach posuwania się w kierunku południowym podróżników powitali wysłannicy
Jakub-beka, chana Kaszgaru. Pod pretekstem gościnności zaprosili oni M.
Przewalskiego i jego towarzyszy do Kurły, stolicy tego księstwa. Tutaj
przydzielono gościom ładny dom, straż i – mimo najbardziej wyszukanych słów o
przyjaźni – zmuszono do pozostawania w tym swoistym „domowym areszcie” przez
wiele tygodni. Wreszcie Przewalskiemu udało się z trudem przekonać
podejrzliwego władcę Kaszgaru o niepolitycznym i niewojskowym charakterze swej
wyprawy i podróżnikom pozwolono wyruszyć w dalszą drogę.
Poruszanie się na wielbłądach przez
gęstwinę leśną i zarośla kłujących krzaków nie należało do zajęć przyjemnych,
ani łatwych. Na błotach twarda jak stal trzcina do krwi rozcinała kopyta
„okrętów pustyni”. Trzeba też było uważać, by nie być znienacka zaatakowanym
nie tylko przez krwiożercze kaszgarskie tygrysy, które zazdrośnie strzegły
zastrzeżonych dla siebie rewirów, i nie daj Boże, by ktoś z ludzi czy zwierząt
nieopatrznie wpadł do „królestwa” któregoś z tych mocarzy leśnych.
Przypomnijmy przy okazji bardzo
interesującą wypowiedź na ten temat jednego z wielkich uczonych XX wieku,
Konrada Lorenza, który pisał: „Posiadanie
terytorium u wielu zwierząt jest bezspornie zaprogramowane genetycznie. Zapewne
nie dotyczy to człowieka, w każdym razie nie jego najprostszych form
społecznych. W obrębie kultur pozostających jeszcze dzisiaj na poziomie
łowiectwa i zbieractwa, osobiste mienie materialne odgrywa bardzo nikłą rolę i
ogranicza się przeważnie do kilku przedmiotów codziennego użytku oraz broni.
Wraz z postępem kulturowym i cywilizacyjnym jednak i powstaniem wysokich form
samoorganizacji społecznej rozwija się też i umacnia poczucie własności zarówno
indywidualnej, jak i zbiorowej, przy tym to ostatnie ukierunkowane jest przede
wszystkim na terytorium etniczne lub państwowe. Tylko u plemion wyjątkowo
tępych i nierozwiniętych poczucie to nie występuje, podobnie jak u etnosów koczowniczych,
nie mających ojczyzny, a czujących się „u siebie” wszędzie, gdzie tylko dotrą.
Są to jednak anomalie. Normalną formą istnienia ludzkości jako gatunku są
etnosy, a naturalnym siedliskiem tych ostatnich są narodowe państwa w ściśle i
dokładnie określonych granicach. Zamęt i niejasność w tym względzie powodują z
reguły opłakane skutki”...
Nie tylko kaszgarskie tygrysy czatowały po
nocach wokół obozowiska przybyszów z Rosji. Czyniła to także miejscowa ludność
Kaszgaru, która nie ukrywała swej gorącej nienawiści do Rosjan, jako
przebiegłych zaborców i zachłannych wrogów... W trakcie podróży udało się
dokonać licznych badań naukowych nad florą i fauną w dorzeczu Tarymu, a drugą
połowę zimy i wiosnę 1877 roku spędzono na wybrzeżu ogromnego zamulonego i porośniętego
trzciną jeziora Lob-nor, będącego miejscem zamieszkania milionów rozmaitych
ptaków.
15 stycznia 1877 roku Przewalski notował w
dzienniku: „Dziś minęła dziesiąta
rocznica mego wędrownego życia. 15 stycznia 1867 roku, w tymże dniu, o siódmej
wieczór wyjeżdżałem z Warszawy na Amur. Z bezgraniczną stanowczością porzuciłem
wówczas wygodne bytowanie i zmieniłem je na mglistą przyszłość. Coś nieznanego
wołało mię w dal, do trudów i niebezpieczeństw. Chwalebne zadanie czekało na
przodzie; dostatnie, lecz pospolite i szare życie nie czyniło zadość żądzy
czynu. Młoda krew biła gorąco, świeże siły żądały roboty. Dużo wody upłynęło od
tego czasu, a to, ku czemu tak gorąco dążyłem, stało się rzeczywistością.
Zostałem podróżnikiem, chociaż, oczywiście, nie obeszło się bez trudności i
walki, które zabrały wiele sił”.
A więc po dotarciu w lutym 1877 roku nad
jezioro Lob-nor w ciągu kilku tygodni prowadzono nader owocne badania, zdobyto
m.in. kilka skór i czaszek bardzo rzadkiego dzikiego wielbłąda. Poczyniono też
interesujące obserwacje etnograficzne. M. Przewalski, pisząc o życzliwym w
sumie usposobieniu ludności tubylczej, czuł się zmuszony do stwierdzenia: „Takich dzikusów jak oni nie spotykałem nawet
w lasach nad Amurem, wśród tamecznych koczowników. Ubogi i słaby pod względem
fizycznym mieszkaniec Lob-noru jest biedakiem także duchowo. Cały świat jego
pojęć i życzeń jest zamknięty w wąskich ramach lokalnego środowiska, poza
którym ten człowiek nic nie wie. Łódź, sieć, ryby, kaczki, trzcina – oto
wszystkie przedmioty, którymi obdarzyła go macocha – natura. Siedząc w
wilgotnej trzcinowej zagrodzie wśród półnagich mieszkańców jednej ze wsi
Kara-kuczynu, mimowolnie pomyślałem: ileż to wieków postępu przedziela mnie od
moich sąsiadów? I jakże ogromny jest geniusz rodzaju ludzkiego, skoro z tego
gatunku ludzi, jakimi widocznie byli i nasi dalsi przodkowie, mogli się
rozwinąć współcześni Europejczycy. Z tępym zaskoczeniem gapili się na mnie
dzikusi Lob-noru, wszelako z nie mniejszym zdziwieniem spoglądałem i ja na nich.
W całym tym otoczeniu było zbyt wiele czegoś pociągającego i oryginalnego, nad
tym dalekim zagadkowym jeziorem, w kręgu ludzi, żywo przypominających sobą o
prymitywnym bytowaniu dawnej ludzkości”...
***
Trudy podróży były mordercze, i to w
najwyższym stopniu. Tak, że nawet taki osiłek jak Przewalski zapadł na zdrowiu,
osłabł fizycznie i nerwowo, co spowodowało pojawienie się jakiejś dokuczliwej
wysypki na skórze. Także ze względu na ten nieznośny świerzb, połączony z
wysoką gorączką, próba przedarcia się do Tybetu musiała być zaniechana.
Zmęczony bezsennością i dolegliwościami fizycznymi dowódca wyprawy nakazał
powrót do Rosji. Ale przecież do niej też trzeba było jeszcze potrafić dojść.
Jako ciekawostkę można przypomnieć fakt,
że problemem dla Przewalskiego była zawsze konieczność płynięcia statkiem,
cierpiał bowiem na okropne ataki choroby morskiej, tak iż podróże morskie i
rzeczne odbywał dosłownie leżąc półżywy na pokładzie. Jeśli zważyć, że mrozy
dochodziły w nocy do poniżej –40°C (rtęć zamarzała w termometrach), stanie się
jasne, że dalsza podróż w tej sytuacji była niepodobieństwem. Tym bardziej, że
w tym czasie dotarła do Przewalskiego wiadomość o zgonie matki, bezgraniczny
smutek przytłoczył niezłomnego wędrowca i pozbawił go ostatnich sił ducha i
ciała.
Po przybyciu do Petersburga Przewalski
poddał się badaniom lekarzy (którym z zasady nie ufał), ci zaś stwierdziwszy
krańcowe wyczerpanie nerwowe, radzili mu spędzić nieco czasu na wsi
smoleńskiej. Przed wyjazdem do Otradnoje przekazał Przewalski obszerne zbiory
botaniczne i zoologiczne Akademii Nauk, opublikował kilka tekstów w prasie
naukowej, został członkiem honorowym zarówno Petersburskiej Akademii Nauk, jak
i Ogrodu Botanicznego. Dowiedział się też o nadaniu mu kolejnych nagród i
godności w Paryżu i Berlinie. W czerwcu 1878 był już w Otradnoje. Nie bacząc na
dość chłodne tego roku lato, pływał w jeziorze, gimnastykował na wolnym
powietrzu, oblewał się zimną wodą, polował. Energia, zdrowie, wola życia
wracały, a razem z nimi – myśli o kolejnej wyprawie na krańce świata.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz