6. Czwarta wyprawa – do Tybetu
Można powiedzieć, że marzeniem życia
Mikołaja Przewalskiego było dokładniejsze poznanie Tybetu, kraju legendarnej
mądrości, tajemnych nauk, starożytnej kultury... Jak i w poprzednich
przypadkach, tak i teraz, w końcu roku 1878, stanął uczony przed problemem
dobrania sobie pełnowartościowych pomocników i – znów – został nim, obok I.
Eklona, Polak W. Roborowski. Był to 22-letni oficer armii rosyjskiej, który
znał się nieźle na zdjęciach terenowych, przyzwoicie rysował, miał żelazne
zdrowie i spokojny charakter. Tym razem wybór okazał się wyjątkowo trafny,
Roborowski był godnym pomocnikiem swego wielkiego przywódcy, a po jego śmierci
stał się znakomitym samodzielnym badaczem Azji, kontynuatorem dzieła
Przewalskiego.
Tak więc 20 stycznia 1879 roku Przewalski
z obydwoma pomocnikami, Eklonem i Roborowskim, wyjechał z Petersburga; na
południowej granicy Rosji przydano im straż przyboczną, przewodnika, tłumacza,
tak iż uzbierało się wszystkiego 14 osób. Wyposażenie wiozła karawana 35
wielbłądów i 5 koni. Tym razem była to wreszcie wyprawa rzeczywiście na miarę
jej naczelnika, dobrze wyekwipowana i zaopatrzona we wszystko z należytym
staraniem. Droga wiodła brzegiem rzeki Urungu przez Dżungarię, położoną na
północnym zachodzie Chin.
W maju 1879 roku karawana weszła na piaski
Dżungarskiej Pustyni, słynącej z piaszczystych burz i z tego, że źródła lub
studnie z wodą znajdowały się na niej w odległości 50-90 km jedna od drugiej.
Dżungarska równina nie była zasobna ani we florę, ani w faunę, lecz właśnie tu
udało się Przewalskiemu – jako pierwszemu w nauce światowej – zobaczyć i opisać
bardzo rzadki już wówczas gatunek dzikiego konia, któremu nadano w
nomenklaturze miano „Equus przewalskii”.
Uczonemu nie udało się ustrzelić żadnego z tych bardzo ostrożnych i szybkich
zwierząt, lecz skórę jego i czaszkę do Petersburga przywiózł; myśliwi Kirgizi
potrafili dlań jednego konia upolować.
Obecnie dziki koń Przewalskiego jest
hodowany w rezerwatach we Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech i Polsce (w
sumie około 250 okazów). Trwają przygotowania do reintrodukcji tego gatunku do
Mongolii.
Po jakimś czasie wyprawa dotarła do
Tien-szanu i zagłębiła się w piękne, okryte gęstym jodłowym lasem, góry: „Trudno opisać to radosne uczucie, któreśmy
teraz przeżywali. Dookoła wznosiła się ściana gęstego jodłowego lasu,
emanującego wspaniały smolisty aromat; przed nami rozpościerały się zielone
łąki, usłane rozmaitymi kwiatami, wszędzie śpiewało ptactwo” – notował
później Przewalski we wspomnieniach z podróży.
Po krótkim wypoczynku w mieście Chami
udano się w kierunku gór Nań-szanu. Droga wiodła i tym razem przez pustynię
szeroką na około 400 km .
Spiekota we dnie była taka, że wędrowcy musieli po prostu trwać nieruchomo w
namiotach, w drogę udawano się tylko nocą przy świetle gwiazd. Uwagę
pielgrzymów przyciągnęło martwe miasto, złożone z mnóstwa wykutych w skale
piętrowych jaskiń, w każdej z których stały rzeźby Buddy. Niedługo po tym
chińscy przewodnicy oświadczyli, iż dalsza droga jest im nieznana i odmówili prowadzenia
wyprawy. Przewalski postanowił kontynuować podróż na własne ryzyko, kierując
się informacją otrzymywaną od miejscowej ludności. W górach Nań-szanu spędziła
ekspedycja prawie miesiąc. Nie dokonano tu, co prawda, ważniejszych odkryć
zoologicznych czy botanicznych, lecz za to opisano wiele obiektów
geologicznych, takich jak górskie pasma i szczyty, lodowce. Górska wspinaczka
wywarła głębokie wrażenie na Przewalskim: „Nigdy
dotąd nie wspinałem się tak wysoko, nigdy nie oglądałem tak rozległych
widnokręgów” – pisał uczony.
Wkrótce podróżnicy dotarli do przedgórzy
Tybetu i zagłębili się w świat gigantycznych masywów skalnych. W dolinie rzeki
Szuga-goł zaskoczyła wędrowców obfitość dużych zwierząt, które zupełnie przy
tym nie bały się ludzi. „Spotykając po drodze,
niekiedy na przeciągu całego dnia setne stada jaków, kiangów, mnóstwo antylop,
jakoś się nie wierzy, że są to dzikie zwierzęta, które przy tym ufnie pozwalają
człowiekowi zbliżyć się do siebie, nie rozpoznając w nim jeszcze swego
najzłośliwszego wroga”.
Szczególne wrażenie wywierał jak, potężne zwierzę ważące do tysiąca
kilogramów, rodzaj górskiego żubra. Wreszcie wdarto się do części wewnętrznej
Płaskowyżu Tybetańskiego. „Jakże
nieprzyjaźnie spotykało nas potężne płaskowzgórze – zanotuje Przewalski. – Jak teraz pamiętam przenikającą do szpiku
kości burzę i groźne śnieżne chmury, nisko wiszące nad rozległym horyzontem”.
3 października spadł śnieg, uderzyły mrozy, od jaskrawego blasku śniegu
bolały oczy nie tylko ludzi, ale też konie i wielbłądy, które nie znajdując
trawy rozerwały na części i zjadły kilka słomianych siodeł. Rozrzedzone
powietrze tamowało oddech, zmęczenie przychodziło zbyt szybko. Z powodu braku
tlenu z trudem udawało się rozpalić ognisko, płomień zaś jego był tak słaby, że
aby zagotować herbatę trzeba było zużyć ponad dwie godziny, mięso zaś musiało
gotować się przez 6-8 godzin. Na domiar wszystkiego nowo wynajęty przewodnik
zgubił trop i przyszło stracić niemało sił na jałowe błądzenie po bezdrożach.
Rozsierdzony kierownik ekspedycji omal nie zastrzelił „azjaty”, lecz
zmiękczywszy się, wygnał go precz, dawszy wszelako na kilka dni zapasów
jedzenia, co, niestety też trudno uznać za przejaw humanitaryzmu. Chodzi jednak
o to, że Przewalski posądzał przewodnika o to, iż ten świadomie chciał
zaprowadzić wyprawę do głuchych wertepów i zgubić w ten sposób wszystkich jej
członków. Nie wykluczone, że tak też było, gdyż po kilku dniach podróżnicy
dowiedzieli się od powracających z Lhasy pielgrzymów mongolskich, iż cały Tybet
mówi o tym, że rosyjska ekspedycja zmierza do stolicy kraju, by uprowadzić
dalajlamę i Tybetańczycy postanowili nie dopuścić Rosjan do Lhasy; ludności pod
groźbą śmierci zabroniono sprzedawać produkty obcoplemieńcom lub nawet
rozmawiać z nimi; na granicy wystawiono wzmocnione oddziały wojska i milicji.
Wkrótce też zjawili się przed Przewalskim dwaj tybetańscy urzędnicy, którzy
ostrzegli członków wyprawy, iż dalsza podróż jest niewskazana. Uczony jednak
okazał wystawione w Pekinie papiery, poświadczające zezwolenie na odwiedzenie
przezeń Lhasy (Tybet był wówczas pod protektoratem Chin) i nalegał na
umożliwienie dalszej podróży. Wreszcie postanowiono, że wyprawa poczeka tam,
gdzie jest, a urzędnicy udadzą się do Lhasy i jeszcze raz ustalą, co ma
nastąpić dalej.
Po szesnastu dniach wrócili z komunikatem, że Rosjanom kategorycznie
zabrania się przybycia do stolicy Tybetu. Oburzenie członków wyprawy było
bezgraniczne, lecz musiano pogodzić się z niesprzyjającym wyrokiem losu...
Lhasa pozostała niezrealizowanym marzeniem Przewalskiego... Musiano udać się w
drogę powrotną.
***
W notatkach z tej podróży, pisanych z
werwą i bez zahamowań, M. Przewalski ponownie wraca m.in. do tematów
etnograficznych, opisuje mieszkańców Tybetu, ale tym razem południowego, i
nazywa ich nie Tangutami, lecz właśnie Tybetańczykami. Wiele szczegółów i
konkretów, podanych przez niego, mają wartość poznawczą do dziś. Niektóre
jednak oceny są zbyt kategoryczne, jak np.: „Kobiety tybetańskie są niskie, brudne i w ogóle nieładne, tylko z
rzadka trafiają się fizjonomie znośne”...
Jeśli chodzi o oblicze moralne
Tybetańczyków, miał Przewalski o nich zdanie mało pochlebne. „Spośród wszystkich koczowników, widzianych
przeze mnie w Azji, Tybetańczycy pod względem moralnym byli najgorsi. Obce są
im gościnność i życzliwość tak charakterystyczne dla Mongołów... Mieszkańcy
Północnego Tybetu, nie bacząc na swój pasterski tryb życia, mogą skutecznie
rywalizować jeśli chodzi o chytrość, zachłanność na pieniądze, dwulicowość i
szachrajstwa z doświadczonymi łotrami dowolnego miasta europejskiego. Zawsze,
gdy tylko mieliśmy do czynienia z tymi koczownikami, przekonywaliśmy się, że są
to ludzie pozbawieni sumienia i wszyscy bez wyjątku łobuzy. Początkowo
myśleliśmy, że taka jest po prostu przydrożna ludność, zepsuta przez przechodzących
tu pielgrzymów, lecz Mongołowie jednogłośnie zapewniali nas, że nie lepsi
ludzie mieszkają też w Lhasie, a i w całym Tybecie. „Dusza ich jest jak sadza –
mówili Mongołowie. Okraść, okłamać, okpić kogoś, w szczególności obcoplemieńca,
należy nieomalże do cnót w stolicy dalajlamy.”
Zabawne, że w opisie Tybetańczyków
Przewalski diametralnie się różni od innych europejskich podróżników, którzy po
pobycie w Tybecie podkreślali wysokie kwalifikacje moralne jego mieszkańców.
Być może na tych sądach naszego ziomka zaciążył jakiś nieprzyjemny incydent,
znając zaś skłonność Przewalskiego do jaskrawych uogólnień, nie dziwią jego
kategoryczne sądy, których bodaj nie warto w całości brać za dobrą monetę.
Pisze bowiem podróżnik dalej: „Wścibskość
i gadatliwość stanowią również nader zauważalną cechę w usposobieniu tego ludu.
Serwilizm przed bogatymi lub posiadjącymi władzę rozwinięty jest do
krańcowości. W rozmowie ze starszymi, w szczególności urzędnikami, Tybetańczyk
tylko powtarza: „łaksu”, na znak poparcia zdania naczelnika; zupełnie zaś
inaczej prowadzi się w stosunku do niższych lub zależnych w czymś od niego
osób. Z godnych pochwały cech Tybetańczyków wskazać można tylko na tę, że są
oni w sumie bardziej energiczni od Mongołów”...
Poliandrię zaś, czyli wielomęstwo,
Tybetańczyków opisuje Przewalski z nieukrywanym zgorszeniem: „Dwóch, trzech, niekiedy czterech mężczyzn
mają jedną wspólną żonę, z którą żyją bez najmniejszej zazdrości i sporów
między sobą... Same kobiety prowadzą się nader lekko i za pieniądze chętnie
sprzedają swe usługi, nawet za zgodą mężów. Jasne, że w takich warunkach życie
rodzinne Tybetańczyków nie może być nacechowane szczególnymi cnotami. Przy tym
nieżonaci lamowie przynoszą w lud jeszcze większe wyuzdanie, często w
najbardziej sprzecznych z naturą formach”...
Są to opisy bodaj nieco przejaskrawione,
podobnie jak ten, że najczęściej pogrzeb zmarłych odbywa się w Tybecie w ten
sposób, że „zwłoki wywozi się do stepu i
tu pod akompaniament czytanych modlitw, kraja się na kawałki rzucane następnie zgromadzonym
gryfom; ptaki te dobrze znają ten obyczaj i zaraz się zlatują we mnóstwie, nie
bojąc się wcale ludzi; kości szkieletu łamie się i rzuca tymże gryfom”...
Nie wykluczone, że niechęć Przewalskiego w
stosunku do Tybetańczyków, wynikła bezpośrednio – na podstawie działania
psychologicznego prawa wyrównania postaw czyli wzajemności („Jak Bóg Kubie, tak
Kuba Bogu”) – z wrogości górali w stosunku do przybyszów z Rosji, których tu
zawsze nienawidzono i traktowano jak przysłowiowych „nieproszonych gości”,
odmawiając nie tylko noclegu w jurcie, herbaty, lecz nawet prawdziwej
informacji o drodze.
***
W końcu stycznia 1880 roku podróżnicy
wrócili do przedgórzy Tybetu. Za sobą mieli 2 tysiące kilometrów. Jak „łatwa”
to była wyprawa, świadczy fakt, iż z 35 wielbłądów przy życiu pozostało na
półmetku tylko 13. Także ludzie byli zmordowani i wycieńczeni. A jednak w
miejscowości Dzun Zasak wypoczynek potrwał tylko 2 dni, następnie zaś mała
karawana udała się na wschód. Badaniu poddano dorzecze Hoang-ho (Żółtej),
jezioro Kuku-nor, góry Tetunga. W sumie podczas tej podróży przemierzono 7 660 km ,
dokonano licznych pomiarów geodezyjnych, astronomicznych, meteorologicznych,
odkryto niemało pasm górskich i szczytów, zebrano wiele okazów flory i fauny.
Duże znaczenie miały obserwacje Przewalskiego nad ekologią roślin i etologią
zwierząt. Chociaż sam uczony uważał tę wyprawę raczej za nieudaną, faktycznie
była to jedna z najbardziej owocnych jego ekspedycji.
Powrót okazał się zupełnym tryumfem.
Przewalskiemu nadano order św. Włodzimierza, wybrano na obywatela honorowego
Petersburga i Smoleńska. Naukowe towarzystwa Austrii, Węgier, Włoch, Niemiec,
Wielkiej Brytanii wybrały go na swego członka. Na wniosek Przewalskiego zostali
awansowani Roborowski i Eklon. Zbiory i tym razem przekazano do dyspozycji
placówek naukowych.
Po pięciu miesiącach pobytu w Petersburgu
Przewalski wyjechał do swej majętności Otradnoje; nie zaznał tu jednak spokoju
ze względu na to, że ciągnięto w tych stronach kolej żelazną, ptactwo i
zwierzęta zostały wypłoszone, a zapalony myśliwy nie wyobrażał sobie życia bez
polowań. Przesiedlił się więc do dóbr Słoboda, znajdujących się w odległości 85 km od kolei. Chodzi o to,
że w 1881 roku Przewalski nabył od ziemianina ziemi smoleńskiej Leontego Glinki
(również o rodowodzie polskim) ten majątek, położony w 40 wiorstach od
Porzecza, w 60 – od Duchowszczyzny i w około 80 od stacji Jarcowo kolei
moskiewsko-brzeskiej. Majątek nabyty tylko za 26 tysięcy rubli był duży, liczył
prawie 3 tysiące dziesięcin ziemi, z czego nieomal jedną trzecią stanowiły
lasy. „A las jak tajga syberyjska” – chwalił się Przewalski w prywatnym liście.
W Słobodzie były dwa jeziora, w których aż się gotowało od ryb i raków. W
lasach zaś obficie występowały głuszce, cietrzewie, jarząbki, niedźwiedzie,
łosie, lisy, zające, wilki. Ziemia była żyzna, chleba dla ludzi i karmy dla
zwierząt domowych darowała w obfitości. „Jedna
jest niewygoda – pisał M. Przewalski w liście do M. Tołpyhi – że zagroda stoi obok gorzelni, lecz to da
się zaraz naprawić: przenoszę dom natychmiast na urwisty brzeg jeziora Sopsza.
Wokół będzie las, a spod góry bije źródło. Miejscowość jest górzysta, mocno
przypominająca Ural. Jezioro Sopszę otaczają pagórkowate brzegi, jakby Bajkał w
miniaturze. Sprzedano tak tanio dlatego, że w głuszy, a dla mnie właśnie to
jest potrzebne”.
Przewalski był ewidentnie zachwycony swym
nabytkiem. Tu, nad jeziorem Sopsza i rzeką Jelsza, można było wspaniale spędzić
czas łapiąc ryby i raki, lub polując na łosie, niedźwiedzie, rysie czy dziki.
Całe lato razem z gospodarzem spędzili W. Roborowski i podoficer Rumiancew.
Praca nad książką „Z Zajsanu przez Chami
do Tybetu” biegła rześko, została pomyślnie ukończona i wydana już latem
1883 roku z pięknymi ilustracjami W. Roborowskiego. To dzieło, jak i poprzednie,
cechowały zarówno zalety stylu, jak i odkrywcza treść naukowa. W Rosji i innych
krajach była wznawiana wielokrotnie.
***
Po powrocie z czwartej wyprawy Przewalski
więc mieszkał przeważnie w swej posiadłości Słoboda pod Smoleńskiem, gdzie m.in.
nie tylko polował, ale też opracowywał nagromadzone materiały. Od czasu do
czasu udawał się – aczkolwiek bardzo niechętnie – do Petersburga ze
sprawozdaniami. „Wpośród lasów i puszcz
smoleńskich – pisał – żyłem przez
cały ten czas życiem włóczęgi, rzadko kiedy nocowałem w domu – ciągle w lesie,
na polowaniu, strzelając głuszczów, jarząbków i in.”...
Nieczęsto spotyka się ludzi tak zupełnie,
bez reszty oddanych swej pracy. Podróżowanie było w pełnym tego słowa znaczeniu
jego żywiołem. Zdrowie jego słabło już po kilku miesiącach życia osiadłego i
natychmiast się poprawiało, skoro owiał je suchy wiatr pustyni. Wrodzone
umiłowanie niezależności i wolności – pozostałość bodaj po dzielnych przodkach
– znajdowało pełne zaspokojenie podczas wypraw. Zapalony myśliwy i
przyrodoznawca, – nie mógł i marzyć o lepszych jeszcze możliwościach wyżycia
się w tych zajęciach niż ofiarowały bezkresne przestworza stepowe. O nim nie
można mówić, że lubił podróże; jak ryba bez wody, ptak bez powietrza – nie mógł
bez tego żyć.
Filozof gdański Arthur Schopenhauer w
dziele „Świat jako wola i przedstawienie”
(t. 1, s. 259-260) pisał: „Charakter
każdego poszczególnego człowieka, jako że jest on zupełnie indywidualny i nie
mieści się bez reszty w charakterze rodzajowym, można uznać za osobną ideę,
odpowiadającą szczególnemu aktowi obiektywizacji woli. Sam ten akt byłby
wówczas intelligibilnym charakterem człowieka, zaś jego charakter empiryczny
byłby jego przejawem. Charakter empiryczny określony jest bez reszty przez
charakter intelligibilny, który jest wolą niezgłębioną, tj. jako rzecz sama w
sobie nie poddaną regule podstawy dostatecznej (formie zjawiska). W życiorysie
człowieka charakter empiryczny musi być odbiciem intelligibilnego i nie może
wypadać inaczej niż tak, jak tego żąda istota tego ostatniego. To określenie
rozciąga się jednak tylko na to, co w pojawiającym się życiorysie istotne, a
nie na to, co nieistotne. Do takich spraw nieistotnych należy bliższe
określenie zdarzeń i działań, będących materiałem, w którym ukazuje się charakter
empiryczny. Określają je okoliczności zewnętrzne, składające się na motywy, na
które charakter reaguje zgodnie ze swoją naturą, a ponieważ mogą być bardzo
rozmaite, więc stosownie do ich wpływu będzie się też musiało ukształtować
zewnętrzne zjawisko charakteru empirycznego, czyli faktycznie lub historycznie
określona postać życiorysu. Wypadnie ona bardzo rozmaicie, chociaż to, co w tym
zjawisku istotne, jego treść, pozostaje ta sama: tak np. jest rzeczą
nieistotną, czy gra się o orzechy, czy o koronę; czy jednak oszukuje się
podczas gry, czy też działa uczciwie, oto co jest istotne; to ostatnie
określone jest przez charakter intelligibilny, pierwsze – przez wpływ
zewnętrzny. Tak jak ten sam temat może się ukazać w setkach wariacji, tak ten
sam charakter w setkach bardzo rozmaitych życiorysów. Ale niezależnie od tego,
jak różnorodne bywają wpływy zewnętrzne, to jednak, jakikolwiek by był
charakter empiryczny, który wyraża się w życiorysie, musi on dokładnie
uprzedmiotowić charakter intelligibilny, przystosowując swą obiektywizację do
zastanego materiału faktycznych okoliczności”... Tak też w istocie rzeczy
jest zawsze.
Jako najbardziej znamienną cechę
charakteru M. Przewalskiego wszyscy jego znajomi i biografowie wymieniają
skłonność do wędrownego życia. Był on niepoprawnym wagabundą, któremu życie
osiadłe wydawało się katorgą. Żadne niebezpieczeństwa, trudy, przeszkody nie
mogły w nim zabić przemożnej żądzy podróży. Wręcz odwrotnie, ta skłonność
potęgowała się i wzrastała z biegiem czasu, przekształcając się w stan
chorobliwy. Przewalski z przerażeniem rozmyślał o starości, która zmusi go do
siedzenia w domu i biernego oczekiwania kresu swego żywota.
„Piękna matka pustynia” przywoływała go do
siebie swym tajemniczym głosem natychmiast, jak tylko wracał uczony do Rosji po
zamknięciu kolejnej wyprawy. „Smętne,
tęskne uczucie ogarnia mię za każdym razem – pisał – jak tylko miną pierwsze porywy radości po powrocie do miejsc
rodzinnych. I im dalej biegnie czas wpośród powszedniości, tym bardziej i
bardziej rośnie owa tęsknota, tak, jakby w dalekich pustyniach Azji pozostało
coś niezapomniane, drogie, coś, czego nie znajdzie się w Europie, Tak, w tych
pustyniach rzeczywiście tkwi dobro wyjątkowe – wolność, co prawda, dzika, lecz
za to niczym nie ograniczana, prawie absolutna. Podróżnik staje się tam
cywilizowanym dzikusem i korzysta z najlepszych stron dwu krańcowych stadiów
rozwoju ludzkości: z prostoty i szerokiej swobody życia dzikiego oraz z nauki i
wiedzy życia ucywilizowanego. Przy tym samo wędrowanie dla człowieka szczerze
temu zajęciu oddanego posiada ogromną moc pociągającą dzięki codziennej zmianie
wrażeń, obfitości nowych przeżyć, świadomości pożytku dla nauki. Trudy zaś
fizyczne, jak tylko minęły, z łatwością ulegają zapomnieniu i tylko jeszcze
bardziej uwypuklają we wspomnieniu radosne chwile powodzenia i szczęścia.
Oto
dlaczego prawdziwy podróżnik nie potrafi zapomnieć o swych wędrówkach nawet
przy najlepszych warunkach dalszej egzystencji. We dnie i w nocy będzie się mu
ciągle marzyć obraz szczęśliwej przeszłości. I wołać: porzuć znów wygodę i
spokój stanu cywilizacji za znojne, czasami nieżyczliwe, lecz za to swobodne i
wspaniałe życie wędrowne”...
Stan bezczynności może wydawać się
przyjemny. Stojąca woda też „kwitnie”. Lecz nie takie „kwitnienie” jest ideałem
człowieka jako istoty moralnej i myślącej. Bądź czynny, lepiej coś dobrego nie
skończyć, niż wcale nie zacząć, bojąc się wysiłku i lękając się niepowodzenia,
– takie było głębokie przekonanie M. Przewalskiego.
Żywiąc odrazę do życia osiadłego w ogóle,
uczony w szczególności nienawidził jego wyższego przejawu: miasta. Jeszcze w
dzieciństwie – jak wiemy – podczas pobierania nauk gimnazjalnych w Smoleńsku,
wykorzystywał każdą okazję, by uciec poza miasto i pochodzić sobie po lasach i
polach. W latach późniejszych musiał uczony dość często, i to na dłuższe okresy
czasu, przybywać do stolicy Rosji. Nigdzie nie czuł się tak źle i
nieszczęśliwie, jak w tym mieście. Jego żelazny organizm, zahartowany podczas
uciążliwych podróży, słabł w miejskim zaduchu i ciasnocie. Napadały go bóle
głowy, alergiczny kaszel, przylewy krwi do mózgu, omdlenia. Rwetes, ciągłe
zamieszanie i tłok, konieczność bez przerwy trzymać się na baczność i czuwać,
drażniły go i gniotły. W jednym z listów do przyjaciela pisał: „No, bracie, dzięki za takie życie! Na nic w
świecie nie zamienię mej złotej wolności! Niech je licho weźmie, te wszystkie
bogactwa. One przyniosą mi nie szczęście, a ciężkie jarzmo. Nie usiedzę w
Petersburgu. Wolnego ptaka w klatce nie zatrzymasz... Nie możesz wyobrazić, w
jakim stopniu hadko mi żyć w tym przeklętym więzieniu (Petersburgu), i jak na
złość pogoda jest piękna”...
Nienawidząc życia cywilizowanego daleki
był też Przewalski od idealizacji tzw. „prostego ludu” czy dzikusów, żyjących w
bliskim kontakcie z naturą. „Aby daleka i
ryzykowna podróż do Azji odbyła się, – pisał – potrzebne są trzy przewodniki: pieniądz, strzelba i nahajka. Pieniądz –
ponieważ lud tubylczy jest na tyle zachłanny, że bez namysłu sprzeda ojca
rodzonego; strzelba – jako najlepsza gwarancja osobistego bezpieczeństwa, tym
skuteczniejsza przy krańcowym tchórzostwie tubylców, wiele setek z których
rozpierzchnie przed dziesięciu dobrze uzbrojonymi Europejczykami; nahajka
wreszcie jest niezbędna, ponieważ ludność miejscowa, przez wieki wychowywana w
dzikim niewolnictwie, uznaje i ceni tylko nieokrzesaną, namacalną siłę”...
Przewalski krytycznie oceniał życie
zurbanizowane, oderwane od natury. „W
dobrodziejstwa cywilizacji nie za bardzo wierzę. Dobra jej bowiem sprowadzają
się do tego, że gorzkie piguły naszego istnienia podaje się nam w kapsułkach i
w różnych sosach, nie mówiąc już o zniszczeniu wszelkich złudzeń, które jedynie
i upiększają życie. W Azji ze
strzelbą w ręku o wiele bardziej zabezpieczony jestem przed wszelkimi świństwami,
obelgami i fałszem niż w miastach Europejskiej Rosji. W Azji przynajmniej się
wie, kto jest wrogiem, podczas gdy w miastach wszelkie paskudztwa „świadczy
się” zza węgła... Złodziejstwa w pustyniach o wiele mniej, niż w miastach
Europy”.
Im bardziej potęgowało się jego
przywiązanie do pustyni, tym bardziej rozpalała się nienawiść do cywilizacji. W
ostatnim okresie życia nie mógł wręcz bez obrzydzenia mówić o „perwersyjnym”
życiu społeczeństw ucywilizowanych. „Nie
jeden raz siedząc w zapiętym mundurze w salonie tego czy owego dygnitarza
wspominałem z żalem o swobodnym życiu w pustyni z towarzyszami, oficerami i
kozakami. Tam herbatę cegiełkową i baraninę piło się i jadło z większym
apetytem, niż tutejsze zamorskie wina i francuskie dania. Tam była wolność, tu
– pozłacana niewola. Tu wszystko się dzieje według przepisów, miarek, nie ma
ani prostoty, ani swobody, ani powietrza. Kamienne więzienia są zwane domami;
życie pokiereszowane – życiem ucywilizowanym; niegodziwość moralna – taktem
życiowym zwana! Sprzedajność, brak serca, lekkomyślność, rozpusta – krótko
mówiąc, wszystkie wstrętne instynkty człowieka, co prawda przyozdobione w ten
czy inny sposób, są obecne i stanowią podstawową dźwignię we wszystkich
warstwach społeczeństwa, od najniższej do najwyższej. Mogę powiedzieć tylko
jedno, że w społeczeństwie podobnym do naszego bardzo źle żyje się człowiekowi
z duszą i sercem. Nie, nigdy widocznie ptak wolny nie nawyknie do ciasnej
klatki; nigdy i ja nie spokrewnię się ze sztucznymi warunkami cywilizowanego, a
raczej – okaleczonego życia”... Istotne, że mówił to człowiek otoczony
chwałą, osypany zaszczytami i dobrodziejstwami carów, a nie „nieudacznik”...
***
Nie ulega wątpliwości, że ruchliwa,
dynamiczna natura Mikołaja Przewalskiego nie stanowiła jakiegoś wyjątku w
dziejach ludzkości. Ta skłonność do poruszania się jest immanentna istocie
człowieka jako gatunku. „Duch ludzki jest
z natury ochoczy do działania i skory do ruchu. Miła jest dla niego każda
sposobność, która dostarcza mu bodźców do działania i rozrywek, a jeszcze tym
bardziej jest pożądana dla pospolitych umysłów, które w wirze zajęć znajdują
upodobanie. (...) Z tej też przyczyny
udają się ludzie w dalekie i nieznane podróże, z tej przyczyny błąkają się po
brzegach morza i raz z morza na ląd, raz z lądu na morze wiedzie ich zmienność
usposobienia, zawsze niechętna każdemu obecnemu stanowi rzeczy”. (Seneka, „O pokoju ducha”, II).
Tenże autor w dziełku „O bezczynności” (III, IV) kontynuuje swe
rozważania w sposób następujący: „Tego
mianowicie jednego domagamy się od człowieka, aby był pożyteczny dla ludzi:
jeśli możliwe, dla wielu, jeśli niemożliwe, przynajmniej dla niewielu,
przynajmniej dla najbliższych, przynajmniej dla siebie samego. Wszak z chwilą
kiedy ktoś stanie się pożyteczny dla innych, służy tym samym interesom ogółu,
podobnie jak kiedy ktoś stanie się gorszy, wyrządza tym samym szkodę nie tylko
sobie, lecz nadto tym wszystkim, dla których mógłby być pożyteczny, gdyby się
uczynił lepszym człowiekiem. W ten sposób ktokolwiek dobrze zasługuje się
względem siebie, ten już przez to samo jest pożyteczny dla innych, ponieważ
czyni się zdatnym do tego, że w przyszłości będzie pożyteczny dla innych (...)
Niedoskonałym i bezowocnym dobrem jest cnota, jeśli jest bierna i nigdy czynami
nie potwierdza tego, czego się nauczyła”.
Nie wiemy, czy M. Przewalski czytał dzieła
Seneki, jedno jest pewne, że jego zapatrywania i styl życia były zbieżne z
wyrażonymi w sugestywnym opisie filozofa rzymskiego...
***
Skłonność do podróżowania wiązała się w
przypadku M. Przewalskiego z krzepą i energią fizyczną, co go niewątpliwie
łączyło z dawnym rycerstwem polskim. Zbigniew Kuchowicz w książce „O biologiczny wymiar historii” (Warszawa
1985, s. 53-54) przypomina: „Cudzoziemcy
opisujący polską kulturę szlachecką XVII i XVIII stulecia jako czynnik
wyjaśniający uważali stan psychofizyczny szlachty, jej witalność, wytrzymałość,
przystosowanie do ciągłych wojaży, polowań, wysiłków fizycznych, zajęć i
rozrywek, wymagających właśnie kondycji i sprawności somatycznej... Dobry stan
zdrowotny szlachty stanowił czynnik konieczny dla funkcjonowania wielu cech
kultury sarmackiej. Stanowił ramy biologiczne, w których możliwe było
utrwalenie pewnych zachowań.
Studia
nad stanem zdrowotnym magnaterii wskazują z kolei, że występujący często brak
korzystnych uwarunkowań genetycznych i somatycznych utrudniał aktywność tej
warstwy na wielu polach, sprzyjał zaś występowaniu innych cech i zachowań (u
szlachty bardzo rzadkich).”
Mieszkańców Korony Polskiej zawsze
cechowała zauważalna ruchliwość przestrzenna. Szlachta, a nawet chłopi i
mieszczanie – dążąc do poprawy bytu, zrobienia kariery, uciekając od szarej
rutyny i od zawiści rodaków – nagminnie przekraczali zarówno bariery i granice
państwowe czy geograficzne. Szczególnie natężone były migracje na terenach
pogranicznych, lecz wielu Lechitów zapędzało się, hen, daleko, o setki i
tysiące kilometrów jak na zachód, tak i na wschód. Mieszkańcy Wielkopolski i
Mazowsza, Kujaw i Pomorza, Małopolski i Podlasia, Ziemi Wileńskiej i
Grodzieńskiej, Śląska i Rusi Czerwonej masowo ruszali z gniazd rodzinnych i już
na początku XVII wieku stanowili około dziesięciu procent ogółu ludności Żmudzi
czyli Litwy etnicznej oraz Wschodniej Białorusi, a więc ziem etnicznie
niepolskich. Ci osadnicy reprezentowali rozmaite klasy społeczne, ciągnęła ich
na wschód obfitość tu nie zajętej ziemi, wód, lasów; pociągały widoki łatwej
kariery na terenach względnie niewysoko rozwiniętych pod względem oświaty i
kultury, których rozwój usilnie forsowali wszyscy królowie polscy, władcy
polsko-litewsko-rusko-żmudzkiej Rzeczypospolitej. Ruchliwość stanowiła więc od
dawna jedną z konstytutywnych cech polskości.
Niewątpliwie tedy ma rację filozof
niemiecki Wilhelm Dilthey, gdy notuje w tekście „O istocie filozofii” (Warszawa 1987, s. 56): „Doświadczenia pokoleń łączą się w poznaniu rzeczywistości na gruncie
jednorodności myślenia i tożsamości niezależnego od nas świata... Bowiem także
akty woli jednostek łączą się w struktury, które trwają poprzez zmiany pokoleń.
Prawidłowości w poszczególnych sferach działania, tożsamość rzeczywistości, do
której się ono odnosi, wymóg łączenia się czynności dla realizacji pewnych
celów, wytwarzają struktury kulturowe życia gospodarczego, prawa i techniki.
Całość tego działania nasycona jest wartościami życiowymi; i z niego pochodzą
radość i spotęgowanie naszego indywidualnego istnienia”.
Kultura ludzka nie jest właściwie niczym
innym, jak systemem wyuczonych zachowań, który to system kształtuje się
ewolucyjnie na tym czy innym obszarze jako gatunkowy mechanizm adaptacyjny,
uzupełniający adaptację biologiczną. Ewidentne jest, że te systemy mechanizmów
adaptacyjnych mogą być ( i bywają) bardzo różnorodne, mimo iż właśnie nasz
własny wydaje się nam zawsze najlepszy, naturalny czy nawet święty. Ważne jest,
iż jest on dziedziczony za pośrednictwem mechanizmów społecznych, a być może i
biologicznych.
***
Po czwartej wyprawie – jak wiemy – stan
zdrowotny Mikołaja Przewalskiego znacznie się pogorszył. Dość częste wyjazdy do
Petersburga cechowały obfite fety, uroczystości, przyjęcia. Także w Słobodzie
uczony nie grzeszył umiarkowaniem w jedzeniu i piciu, co spowodowało otyłość, a
to – swoją koleją – fatalnie odbijało się na sercu i innych ważnych organach.
Poczuł się Przewalski zmuszony zwrócić się do lekarza, ów zaś zalecił dietę.
Przez jakiś czas pacjent mężnie wykonywał polecenia eskulapa i zdrowie zaczęło
się poprawiać, co napawało chorego przedwczesną pewnością siebie, a to z kolei
spowodowało, iż po paru tygodniach powróciły dawne zwyczaje i przyzwyczajenia,
wraz zaś z nimi – ich skutki.
Niejako na marginesie podajmy, że wielki
podróżnik i badacz Azji Środkowej M. Przewalski utrzymywał bardzo bliskie
stosunki z dwoma wybitnymi polskimi uczonymi: Władysławem Taczanowskim i
Benedyktem Dybowskim.
W. Taczanowski pisał do B. Dybowskiego 9
lutego 1880 roku: „O Przewalskim nic nie
słychać, czas się zbliża jego powrotu, bo na zimę przyszłą ma już być w Rosji.
Ciekawa rzecz, co zrobił w tej podróży – chińskie przedmioty coraz więcej
napływają do Europy”... (cyt. wg W. Taczanowski, „Listy do Antoniego Wagi, Konstantego Branickiego i Benedykta
Dybowskiego”, Wrocław-Warszawa-Kraków 1964, s. 166).
15 maja tegoż roku tenże autor w liście,
tym razem do K. Branickiego, znów napomykał: „O Przewalskim były wieści niepokojące, ale zostały odwołane.
Przezimował w Tybecie i ma wrócić na zimę” (tamże, s. 168). I ponownie w
liście do B. Dybowskiego: „Rozniosła się
wieść o katastrofie, jaka miała spotkać wyprawę Przewalskiego, nadeszła z dwóch
stron, to jest przez podróżnika węgierskiego i przez przewodnika, ale się nie
sprawdziła. Brat bowiem Przewalskiego odebrał telegram z 8 marca, że po
ciężkich przeprawach wyprawa dostała się do Tybetu, tam szczęśliwie
przezimowali, wszyscy zdrowi, do Lhassy ich nie puszczono. Wiosnę i lato zamierzają
przepędzić w okolicach Żółtej Rzeki, a w jesieni przez Alaszan i Urgę wracać na
Sybir”. (Tamże, s. 169-170).
I znowuż w liście z 12
czerwca podobna wzmianka: „O Przewalskim
rozgłosiły gazety niepokojące wieści, lecz telegram ogłoszony przez jego brata odwołał
je. Dostał się bowiem po niemałych trudach do Tybetu, gdzie szczęśliwie
przezimował. Do Lhassy go nie wpuszczono, wszyscy zdrowi, mają wiosnę i lato
przepędzić u źródeł rzeki Żółtej, a w jesieni przez Urgę wracać do Sybiru”.
W liście do B. Dybowskiego
z 19 sierpnia 1880 roku czytamy: „Gazety
rosyjskie rozgłosiły, że Przewalski wzięty do niewoli przez Chińczyków; później
to odwołano i, pokazuje się, że przebywa cięgle w okolicach źródeł Żółtej
Rzeki, a przed zimą ma stanąć w Kiachcie. Zobaczymy, jakie będą kolekcje. W
każdym razie ta jego podróż jest ciężka”. (Tamże, s. 172).
Z kolei list z 17 listopada tegoż roku
podaje: „Przewalski miał podobno niemałe
trudności w tej ostatniej podróży. Gazety donosiły różne prawdziwe i
nieprawdziwe wieści, o aresztowaniu, nawet o zaginieniu ekspedycji. Dotąd
prawda niezupełnie wiadoma, był już telegram o przybyciu szczęśliwie do Urgi, w
którym także powiedziano, że rezultaty naukowe bogate. Wkrótce więc dowiemy się
czegoś nowego”. (Tamże, s. 176).
Tenże autor w liście z 5 lutego 1881 roku
do Branickiego donosił: „Przewalski w
Petersburgu, miałem już list od niego; powiada, że ma ptaków 317 gatunków, ze
2000 skór, nowych ma 10, myślę jednak, że się znajdzie więcej. Obiecuje dać nam
pewną ilość. Teraz rozerwany owacjami, jakie mu tam wyprawiają. Jak się to
uspokoi, zapewne regularną ze mną korespondencję rozpocznie”. (Tamże, s. 182).
Później też leci cała kaskada wzmianek: „Przewalski spodziewany w Petersburgu około
10 stycznia... Ciekawy bardzo jestem, jakie są jego zbiory. Zapewne je widzieć
będę”. (14.II.1881)… „Donoszę JWPanu
Hrabiemu, że wczoraj otrzymałem od Przewalskiego posyłeczkę zawierającą 31
ptaków darowanych naszemu Gabinetowi. Jestem tym bardzo uradowany, jest to
niewiele, ale same doskonałe gatunki. Tak np. są dwa gatunki bażantów opisanych
z poprzedniej podróży, tym więc sposobem mamy ich 9, czym się zapewne żaden
Gabinet nie poszczyci. Jest wspaniała kuropatwa skalna Megalopterix thibetana,
mamy ich przeto 5, Crossoptilon auritum bardzo pyszny i okazały, Syrrhaptes
thibetanus. Nowa kuropatwa czerwonodzioba Caccabis magna. Trzeci gatunek
ciekawego rodzaju Podoces humilis, brak nam tylko jednego. Nowe i bardzo
ciekawe fringillidy, między którymi najciekawsza jest poświerka Urocynchramus
Pylcovi Przew., tym oryginalna, że ma cały spód i ogon różowe, a żaden ze
znanych poświerek nie ma na sobie tego koloru. Słowem, przybyło nowych gatunków
19, co podnosi listę posiadanych gatunków do 4 310.
Z
czasem może coś jeszcze od niego wykręcę”. (29 III 1881). „...Zresztą u nas wszystko po dawnemu. Ciągle
się wypycha ptaki australskie i Przewalskiego. Pan Hrabia znajdzie mnóstwo
nowości po szafach. Uradują go mocno pyszne Przewalskiego bażanty i inne
grzebiące ptaki, które już zaczynają przybierać poważną postać w naszej kolekcji”.
(7 IV 1881). „Przewalski przysłał nam 31
skórek ptaków z ostatniej podróży, są to po większej części rzadkości”. (9
V 1881). „Przewalski siedzi na wsi u
matki, zajęty pisaniem relacji ostatniej podróży. Dowiaduje się często o Tobie (mowa
o B. Dybowskim – J. C.) i kazał Ci
przesłać najserdeczniejsze ukłony”. (24 VII 1881). „Przewalski dowiaduje się ciągle o Tobie i poleca przesłanie ukłonów.
Bardzo się interesuje Twoimi czynnościami, a nawet dowiaduje się o
Kalinowskiego... Teraz zajęty wykończeniem opisu ostatniej podróży, po
wydrukowaniu której przystąpi dopiero do opracowania ptaków”. (25 IX 1881).
Te i liczne inne wzmianki o Przewalskim w
korespondencji polskich uczonych świadczą o ich bliskich z nim stosunkach, o
tym że nie tylko był przez nich uważany za „naszego”, lecz że istotnie był
takowym. Cieszył się zresztą wśród uczonych Polaków w Rosji ogromną sympatią i
szacunkiem.
***
7. piąta wyprawa – znów do Chin póŁnocnych i Tybetu
W kwietniu 1883 roku został przez cesarza
Rosji podpisany rozkaz o wysłaniu M. Przewalskiego po raz kolejny na dwa lata
do Tybetu. I tym razem cele miały być naukowe, ale przecież nie tylko. Ten region
świata stawał się bowiem terenem rywalizacji Rosji i Wielkiej Brytanii, a i
zanarkotyzowane Chiny, choć pogrążone w marazmie, to przecież ogromne, musiały
się liczyć. Pomocnikami uczonego mieli tym razem być W. Roborowski i P. Kozłow,
młodziutki podoficer, przyszły znakomity podróżnik i profesor. Na początku
sierpnia trójka odważnych ludzi opuściła Petersburg i przez Moskwę, Tomsk – po
miesiącu drogi – dotarła do Kiachty. Tutaj ustalono ostatecznie skład
ekspedycji na 21 osób, przy czym większość stanowili wojskowi, przydani do
ochrony. 150 pudów ładunku wiozło 57 wielbłądów i 7 koni.
Szlak wiódł przez Urgę, pustynię Gobi i
dalej na południe Azji Wewnętrznej. Pół roku wymagało dotarcie do punktu
wyjściowego, z którego miał nastąpić skok na Tybet. Jak i podczas wszystkich
poprzednich podróży, uczestnicy wyprawy borykali się z nieujarzmionymi
żywiołami azjatyckiej przyrody, własną słabością, nieraz stawali twarzą w twarz
ze śmiercią. Lecz do czasu wszystko kończyło się pomyślnie, nie w ostatniej
kolejności dzięki wybitnym zdolnościom przywódczym Mikołaja Przewalskiego.
W maju wyprawa sforsowała pasmo Burchan
Budda i wyszła na pofałdowany płaskowyż Tybetu Północnego. Na ziemi tej nie
postała przed Przewalskim noga Europejczyka, a nawet Chińczycy byli z nią słabo
obeznani. 17 maja ekspedycja dotarła do źródeł rzeki Huang-ho i rozłożyła się
biwakiem na prawym jej brzegu. „W ten
sposób − wspominał Przewalski − nasze
dawne dążenia ukoronowane zostały sukcesem: widzieliśmy oto na własne oczy
tajemniczą kolebkę wielkiej rzeki chińskiej i piliśmy wodę z jej źródeł.
Radości naszej nie było końca”.
Uczony jako pierwszy spośród wszystkich
badaczy Azji dokładnie określił współrzędne geograficzne źródeł rzeki Żółtej i
utrwalił je na mapie. Dalsze badania prowadzono powoli poruszając się kolejno
dorzeczami Jangcy i Huang-ho. Po drodze zbadano również wiele jezior.
„Urozmaiceniem” tej wyprawy był fakt, że podróżnicy zmuszeni byli dwukrotnie
odpierać zawzięte ataki zbrojne rozbójników górskich, przy czym życie członków
ekspedycji dosłownie wisiało na włosku.
Jednak miały miejsce i kontakty bardziej
przyjazne z Chińczykami, a nawet pouczające. Podczas pobytu w jednym z
miasteczek Chin Północnych, zaproszono M. Przewalskiego do klasztoru
buddyjskiego, a jeden z mnichów w trakcie długiej rozmowy filozoficznej
przetłumaczył przybyszowi fragmenty ze słynnych „Nauk Zen” pt. „Oddanie” i
„Samokontrola”: „Trudne jest zrozumienie Drogi. A kiedy już ją zrozumiesz, trudno jest
zachowywać jej zasady. Kiedy już i to się uda, trudno jest je praktykować.
Praktykowanie Drogi jest więc jeszcze trudniejsze niż studiowanie jej i
zachowywanie jej zasad. Ogólnie rzecz
biorąc, studiowanie i zachowywanie zasad to sprawa pilnego uczenia się i
stanowczej woli − jest to samotna walka. Lecz praktyka wymaga równowagi umysłu
i poświęcenia całego życia, zatracenia siebie samego na rzecz pomocy innym.
(...) Mędrzec podchodzi z uwagą do
tego, co ludzie lekce sobie ważą. Zwłaszcza bycie przywódcą społeczności jest
niemożliwe, jeśli czyny i rozumienie przywódcy nie są harmonijne… Najważniejsze to ciągła samokontrola i
samokrytyka. Nie można też pozwolić, aby w umyśle wykiełkowały myśli o sławie i
bogactwie. (...) Jeśli przywódca jest prawy, to i jego społeczność funkcjonuje
należycie, spoglądanie bowiem na postępowanie osoby cnotliwej rozjaśnia ludzkie
umysły”...
Te zdania, jakże bliskie światopoglądowi
chrześcijańskiemu, zapadły głęboko do serca M. Przewalskiego i zmusiły go do
zrewidowania swego dotychczas bardzo krytycznego i nieżyczliwego stosunku do
Chińczyków, choć przepaść głęboka, dzieląca piękno starożytnej mądrości od
ówczesnej chińskiej rzeczywistości socjalnej, pogrążonej w brudzie, ciemnocie,
masowej narkomanii, zacofaniu − stała się jeszcze bardziej rażąca i ewidentna.
***
Tysiące i tysiące kilometrów przemierzyła
garstka odważnych wędrowców przez góry Tybetu i Tien-szanu, przez pustynię Gobi
i Takla Makan; przez piaski, od oazy do oazy biegła ich droga, nad
przepaściami, poprzez rwące górskie potoki, nizinne błota, niemożliwe do
przebycia zarośla... Jesienią 1885 roku Przewalski na przełęczy Bedel odczytał
pożegnalny rozkaz, w którym znajdują się słowa: „Ponad dwa lata minęły od chwili, gdyśmy od Kiachty rozpoczęli naszą
wędrówkę. Udawaliśmy się wówczas w głąb pustyń azjatyckich, mając tylko jednego
sojusznika – odwagę; reszta była przeciw nam: i przyroda, i ludzie.
Wspomnijcie, szliśmy raz po piaskach ruchomych Ałaszaniu i Tarymu, raz przez
błota Cajdamu i Tybetu, raz przez gigantyczne pasma górskie i przełęcze, które
znajdują się ponad poziomem chmur. Żyliśmy dwa lata jak dzikusi pod otwartym
niebem, w namiotach i jurtach, znosiliśmy raz 40-stopniowe mrozy, to jeszcze
większe upały, to znów straszliwe burze pustynne... Swoje zadanie wypełniliśmy
do końca, przemierzyliśmy i zbadali te miejscowości Azji Środkowej, w większej
części których jeszcze nie stąpała noga Europejczyka. Cześć i chwała wam,
towarzysze! O waszych czynach zawiadomię cały świat. A teraz uściskam każdego z
was i dziękuję za wierną służbę – w imieniu nauki, której służyliśmy i w imieniu
ojczyzny, którą rozsławiliśmy”...
Wkrótce wyprawa dotarła do jeziora Issyk
Kul, leżącego już na terenie Cesarstwa Rosyjskiego. W sumie 7 815 km i
ogromna ilość materiału naukowego, w tym bardzo wiele etnograficznego, złożyły
się na wyniki tej, piątej z rzędu, wyprawy Przewalskiego. W 1888 roku ukazała
się i zyskała uznanie światowe kolejna książka naszego wielkiego rodaka: „Od Kiachty do źródeł rzeki Żółtej, badanie
północnych krańców Tybetu i szlak przez Lob-nor idąc dorzeczem Trymu”.
W tej książce M. Przewalski podaje barwny opis
przyrody odnośnych terenów, ich flory i fauny oraz plastycznie ukazuje
zaskakującą obyczajowość tamtejszej ludności. Uczony m.in. zaznacza, zgodnie
zresztą z relacjami innych badaczy, że Tanguci mieli dziwny sposób witania się,
który polegał na tym, że spotykając znajomego lub pozdrawiając podróżnika
Tangut wysuwa możliwie najdalej język z ust (im dalej, tym większy szacunek) i
jednocześnie skrobie sobie za uchem lub ciągnie je do przodu. Przy pożegnaniu
zaś Tanguci uderzają się o siebie nawzajem łbami. Natomiast „w życiu rodzinnym praktykuje się wielomęstwo
(poliandrię). Niekiedy jedna kobieta ma do siedmiu mężów, którzy koniecznie
muszą być braćmi; osoby postronne do takich związków dopuszczane nie są...
Tanguci często żyją też z nałożnicami. Dzieci tych ostatnich zwane są „dziećmi
bożymi” i mają prawa dzieci z prawego łoża”... Charakterystyczne, że
poliandria wcale nie była jednoznaczna z „uprzywilejowanym” położeniem kobiety,
wręcz odwrotnie, była ona faktycznie służącą wszystkich swych mężów, a wręcz
niewolnicą najstarszego z nich.
***
Interesująco opisuje M. Przewalski
charakter i obyczaje jednego z plemion Wschodniego Turkiestanu, Maczynów,
wyznających islam obrządku sunnickiego. Na przykład podaje uczony, że jeśli
ktoś z członków tego plemienia ciężko zachoruje, to za najbardziej skuteczną
kurację uchodzi zabieg polegający na tym, że z pacjenta ściąga się gacie i po
parokrotnym machnięciu nimi przed oczyma chorego zapala się je, obnosi szybko
po mieszkaniu i następnie wyrzuca płonące na ulicę; po tym chory koniecznie
musi wrócić do zdrowia, a jeśli nie, to los jego uważa się za przesądzony.
Ale oddajmy głos M. Przewalskiemu: „Ze względu na charakter swój Maczynowie
przedstawiają sobą mieszaninę cech dobrych ze złymi, ze znaczną, zresztą,
przewagą tych ostatnich nad pierwszymi. Przede wszystkim rzuca się w oczy
potworna gadatliwość tego ludu, pod względem której mężczyźni, jak się wydaje,
górują nawet nad niewiastami. Wszyscy Maczynowie są wielkimi tchórzami i
hulakami. Pieśni, muzyka i tańce stanowią ich najumiłowańsze uciechy nawet w
najdzikszych miasteczkach. „Szczęście, że lud ten nie zna wódki, a to by
zupełnie zszedł na manowce” − mówili nasi kozacy, trafnie określając charakter
Maczynów... Z drugiej strony, w usposobieniu opisywanego ludu cechę chwalebną
stanowi miłość do dzieci i w ogóle krewnych pomiędzy sobą. W razie potrzeby oni
zawsze nawzajem się wspomagają. Rodzice i starsi są tu szanowani. Złodziejstwo
należy do rzadkich przestępstw. Pijaństwo jest nieznane, ale tabakę palić lubią
wszyscy mężczyźni, w dużych zaś oazach także kobiety. Tamże mocno
rozpowszechnione jest palenie odurzającej mieszanki przygotowanej z nasion
konopi...
Pod
względem zdolności umysłowych trudno byłoby się zachwycać Maczynami. Mimo iż są
dość chytrzy i przebiegli, wykazują mało smykałki we wszystkim, co wychodzi
poza wąskie ramy ich powszednich zajęć... Nie można powiedzieć, aby górscy
Maczynowie byli ludem gnuśnym, lecz kobiety są tu o wiele bardziej bystre niż
mężczyźni i przewyższają ich też pod względem pracowitości. Na niewiastach
spoczywają wszystkie kłopoty związane z prowadzeniem gospodarstwa domowego i
wychowaniem dzieci. Te ostatnie Maczynki karmią piersią bardzo długo – do
dwóch, nawet do trzech lat, gdy dziecko już samo chodzi i dobrze mówi.
Wielożeństwo
u Maczynów jest dopuszczalne, lecz korzystają z niego tylko ludzie bogaci.
Zazwyczaj mają jedną żonę, rzadziej dwie – trzy; ale za to często je zmieniają,
ponieważ rozwód jest nader dostępny. Nierzadko można tu spotkać białogłowy będące
już za szóstym czy siódmym mężem; za dwoma zaś czy trzema mężami pobyła prawie
każda Maczynka. Za mąż wychodzą dziewczęta w wieku 12-15 lat, mężczyźni żenią
się również zaczynając od lat piętnastu. Rozwiedzeni małżonkowie mogą już
nazajutrz zawierać kolejny związek. Pokrewieństwo, nawet stryjeczne, nie jest
uważane za przeszkodę, tak iż wuj może żenić się z siostrzenicą, a bratanek z
ciotką, nie mówiąc już o stryjecznych siostrach i braciach. Tylko najbliżsi
krewni, mianowicie bracia i siostry pochodzący od tych samych rodziców, nie
mogą zawierać ze sobą małżeństw. Podczas wesela poczęstunek nie jest wymagany,
tak więc kosztuje ono tanio.
Obrzędy
pogrzebowe również są ogólnomuzułmańskie. Różnica polega na tym, że po
pogrzebie bliscy krewni zmarłego muszą przez 40 dni żyć przy jego mogile...
Przy swej skłonności do życia hulaszczego
Maczynowie bardzo lubią bywać w gościnie i urządzać zbiorowe fety. Tak jest
wszędzie, nawet w górach; w oazach zaś robotnicy biorą ze sobą na pole ten czy
inny instrument muzyczny i zazwyczaj śpiewają podczas pracy. Główną treścią
śpiewów tych jest miłość”...
Opowiada też Przewalski m.in. o dawnym obyczaju
jednego z plemion tybetańskich: wybierać króla na dziesięć lat, a po tym
okresie zabijać go, niezależnie od tego, czy rządził dobrze, czy źle.
Wskazywał podróżnik na swoistą psychologię
stosunków międzyludzkich w tym regionie świata, jakże odrębną od tej, która ma
miejsce na europejskim obszarze kulturowym. „W Azji najmniejsza ustępliwość prowadzi niechybnie do smutnych wyników,
podczas gdy odwaga, napór i dziarskość w dziewięciu na dziesięć przypadkach
wyręczają w okolicznościach nawet najbardziej krytycznych”. Zgodnie z tą
zasadą traktował Przewalski zarówno Mongołów, którym sympatyzował, jak i
znienawidzonych przezeń Chińczyków i Tybetańczyków, ze strony których doznał
niezliczonych, po azjatycku perfidnie wyrządzanych przykrości.
Ciekawe, iż w dość zbieżny sposób
spostrzegał azjatycką rzeczywistość także inny europejski podróżnik Percival
Lowell, współczesny M. Przewalskiego, który w książce „Dusza Dalekiego Wschodu” (niemieckie wydanie – Jena 1911) pisał: „Im dalej posuwamy się naprzód w kierunku
zachodnim, tym bardziej osobowe (personalistyczne) stają się narody”.
Ta zmiana odbywa się niepostrzeżenie, jak zmiana
zabarwienia skóry i kształtu oczu, jak ruch wskazówek zegara – niezauważalny,
lecz przecież niewątpliwie istniejący. „W
podobnyż sposób, jeśli się poruszamy razem z biegiem zachodzącego słońca,
poczucie osobowości staje się coraz bardziej intensywne a stale blednie, im
bardziej zbliżamy się do wschodu słońca... Jeśli u nas (w Europie) „Ja” wydaje
się być esencją duszy, to duszę mieszkańców Dalekiego Wschodu można nazwać
uosobieniem bezosobowości”.
Z tego (rzekomego czy rzeczywistego) braku poczucia
indywidualności, samoistności, osobistej niepowtarzalności mają wynikać istotne
konsekwencje we wszystkich dziedzinach życia społecznego, m.in. despotyzm, brak
poszanowania praw człowieka w sferze polityki i skrajna rozpusta w stosunkach
między płciami, będąca m.in. wyrazem zupełnej pogardy dla ludzkiej godności
kobiety. Jednostka bezosobowa nie ma poczucia indywidualnej odpowiedzialności i
siły, a skoro ktoś się czuje zerem, jako zero też żyje. „Każda istota ludzka rodzi się dwa razy: początkowo jako materia,
później – jako duch. Wszystkie rasy ludzkie przeżywają to objawienie, ale
stopień i siła tego aktu są różne. To znaczy coś zupełnie innego dla
apatycznego, fatalistycznego Turka, a co innego dla energicznego, nerwowego
Amerykanina. Fakty, wytwory wyobraźni, religie – wszystko wskazuje, jak wielkie
są różnice w tym odczuciu”.
Brak indywidualizacji według Percivala Lowella
przejawia się m.in. w tym, że święta powszechne na Wschodzie dominują nad
osobistymi (np. Nowy Rok nad dniem urodzin), że o małżeństwie kogokolwiek
decyduje nie on sam, lecz jego rodzice, że we wszystkim dominuje gromada a nie
osobna jednostka ludzka.
„Na
Dalekim Wschodzie społecznym atomem, ostatnią molekułą bytu jest nie
indywiduum, lecz rodzina”, a więc pewna zbiorowość, w której panuje sztywne
zhierarchizowanie. Według tego modelu „rodzinnego”, z „ojcem” jako absolutnym
władcą, zorganizowany jest cały system społeczny. „Imperium jest dużą rodziną, rodzina jest małym imperium”. Cała
inicjatywa działań i zmian wychodzi tu tylko z góry, „dzieci” apatycznie czekają
na rozkazy i wykonują je starannie a bezosobowo; poczucie osobistej
odpowiedzialności rozciąga się tylko na to, jak rozkaz wykonano, a nie na treść
samego działania, jego sens i moralne znaczenie. „Życie osobnego człowieka jest tu tylko ułamkiem, cząstką życia
zbiorowości”.
Najwyższą cnotą jest posłuszeństwo wobec rodziców
zarówno biologicznych, jak i tych, stojących na czele aparatu państwowego. Syn
najczęściej idzie tam w ślady ojca nawet jeśli chodzi o wybór zawodu,
przytłumione są osobiste chęci i uczucia, nawet takie jak miłość młodzieńcza. I
w rodzinie, i w życiu publicznym jest tu każdy niewolnikiem tych, którzy są
postawienie wyżej w hierarchii, a panem tych, którzy znajdują się niżej. Każdy
też z tych pano-niewolników wykazuje psychiczny syndrom sadomasochistyczny:
cierpliwie znosi but „ojców” na własnym karku i zmusza swe „dzieci” do lizania
mu butów; poniża i jest poniżany. Oto duch Wschodu.
***
W dzienniku polowym 29 października 1885
roku M. Przewalski notował: „Tak więc dziś dobiegła końca moja czwarta podróż
po Azji Środkowej. Równo dwa lata spędziliśmy w pustyniach oddalonych od świata
cywilizowanego. Lecz miłe jest i bliskie sercu swobodne życie wędrowne. Jak w
dawnych latach, tak i teraz z żalem i bólem się z nim rozstaję – być może, na długo,
jeśli nie na zawsze. Ciężko o tym myśleć, lecz lata się cisną jeden po drugim,
i, oczywiście, nadejdzie czas, gdy już nie potrafię znosić wszystkich trudów i
uciążliwości takich podróży. Niech więc – jeśli nie sądzone mi będzie pójść
dalej w głąb Azji – wspomnienia o tym co tam widziałem i czego w ciągu
długoletnich wędrówek dokonałem, będą mi pocieszeniem do końca życia. Niech
razem z imionami Lob-noru, Kuku-noru, Tybetu i wielu innymi zmartwychwstają w
mej wyobraźni żywe obrazy owych niezapomnianych dni, które udało mi się spędzić
w tych nieznanych krainach, pośród dzikiej przyrody i dzikich ludzi na
chwalebnej niwie służenia nauce”... Smutne przeczucia nie zawiodły, niestety,
wielkiego podróżnika, noga jego nie stanęła już nigdy na piaskach Azji Centralnej...
Na razie jednak nastąpił triumfalny powrót
do stolicy Rosji. Cesarskie Towarzystwo Geograficzne powitało sławnego wędrowca
uroczystą akademią, zorganizowaną w sali koncertowej pałacu wielkiej księżny
Katarzyny, Cesarska Akademia Nauk zaś w specjalnym piśmie dała wyraz swemu
głębokiemu uznaniu dla Przewalskiego i wybiła na jego cześć złoty medal, na
którego awersie znajdowała się podobizna pana Mikołaja oraz napis w języku
rosyjskim: „Nikołaju Michajłowiczu
Przewalskomu – Impieratorskaja Akadiemija Nauk, 1886” . Na rewersie zaś umieszczono słowa: „Pierwomu
issledowatielu prirody Centralnoj Azji” oraz wieniec wawrzynowy.
Obok licznych okazów flory, fauny,
minerałów, M. Przewalski zebrał również obszerny materiał dotyczący obserwacji
meteorologicznych, który został opublikowany przez A. Wojejkowa w 1895 roku w
Petersburgu, na razie zaś znalazł się w dyspozycji tamtejszej Akademii Nauk. W
1886 roku jedno z pasm górskich, opisane przez Przewalskiego i nazwane przez
niego „Zagadkowe”, na wniosek grupy uczonych (wśród których byli generał
Hieronim Stebnicki i profesor Edward Kowerski) przemianowano na Pasmo
Przewalskiego.
Po paru miesiącach pobytu i załatwieniu w
Petersburgu niezbędnych formalności i spotkań, udał się podróżnik do swej
umiłowanej Słobody, gdzie opracowywał kolejną księgę swych wędrówek. Odwiedził
go tu P. Kozłow, druh ostatniej wyprawy, i ku swemu zdumieniu obdarowany został
wspaniałą strzelbą myśliwską, wyprodukowaną na osobiste zamówienie
Przewalskiego w Wiedniu – na znak wdzięczności za wierność i wytrwałość we
wspólnym pokonywaniu Azji. Nie bez lekkiej ironii P. Kozłow wspominał, że M.
Przewalski po serdecznym powitaniu: „Zanim
wejść w dom (...) poprowadził mnie do wagi, stojącej opodal, zważył mnie,
skrupulatnie odnotowując w notesie mój ciężar, by później, przed odjazdem, po
uczynieniu tejże procedury, poznać wyniki pobytu gościa w Słobódce”.
Dopiero po tym gość został odprowadzony do swego
pokoju, ochłonął nieco po uciążliwej podróży, no i wreszcie został zaproszony
do „zbrojowni” dobrodzieja gospodarza czyli do dużej komnaty, całej obwieszonej
najwspanialszymi okazami broni strzeleckiej i myśliwskiej z całego świata.
Takiego zbioru mogło Przewalskiemu pozazdrościć niejedno muzeum. Chodzi o to,
że rząd hojnie subsydiował od kilkunastu już lat znakomitego swego wysłannika
do krajów azjatyckich, a ten – jak w dzieciństwie i młodości wydawał wszystko
na zakup książek – tak teraz na nabycie okazów broni strzeleckiej. Była to
wielka pasja pana Przewalskiego obok tęsknoty za wichrami wielkich stepów i
pustyń. Oczywiście, można na temat pasji zbieractwa nieco poironizować, jak to
czyni znany niemiecki uczony, pisząc: „Pęd
do zbierania przedmiotów jednakowego rodzaju jest najprawdopodobniej
genetycznie zaprogramowany, a ma tę niebezpieczną cechę, że wzmaga się wraz z
liczbą rzeczy już zebranych. Wiadomo, że namiętni zbieracze określonych
przedmiotów sztuki są tak uzależnieni od tego popędu, że nie wahają się przed
czynami kryminalnymi. Ta namiętność zbieracka staje się jak gdyby nerwicą,
która z czasem „pożera” całą osobowość kolekcjonera; wiedzą o tym nie tylko
psychiatrzy”. (Konrad Lorenz, Regres
człowieczeństwa).
Wszelako, jak wiemy, wcale nie każdy filatelista to
raptem kryminalista, a tego rodzaju zbieractwo w wielu przypadkach daje wyraz
szlachetnej pasji poznawczej...
Tak więc P. Kozłow na życzenie M.
Przewalskiego musiał „na powitanie” dotknąć ręką szeregu Lancastrów, Berdanów,
Maximów, Kruppów – zanim się doszło do drzwi prowadzących do pokoju gościnnego.
No i się – męskim zwyczajem, zaczęło: wódeczki, nalewki, winka, przekąski,
wspomnienia o Tybecie, rozważania o filozofii buddyzmu, reminiscencje o
ustrzelonych jarząbkach i niedźwiedziach... I tak prawie do białego rana. Potem
zaś głęboki i spokojny wypoczynek, pobudka, spacery nad cudnym stawem z
hulającymi karpiami, wyskakującymi na metr w powietrze z toni wód, spoczynek na
ławeczce w cieniu młodych brzóz. Wiejska cisza, czyste powietrze, zdrowy pokarm
wspaniale oddziaływały na towarzyszy podróży. Krajobrazy smoleńskie: lesiste,
jeziorne, lekko pofałdowane, łączące w sobie kolor niebieski z żółtym, zielony
ze złotym – któżby zresztą był w stanie je wszystkie chociażby nazwać – to był
prawdziwy raj na ziemi. Już jednak lato minęło, a złote dni jesieni miały w
sobie coś tajemniczo-smutnego i przydającego powagi umysłom, nieznanego zaś
drżenia sercom ludzkim. Każdy krok czasu zostawia wówczas na ogołoconych polach
i żółknących drzewach znaki starzenia się, coraz bardziej widocznego i
nieubłaganego. Z głębi lasów dobiegają jakieś zagadkowe odgłosy, na które
składa się trzask suchych gałęzi, szmer spadających liści i niejasne skargi
zwierząt, przeczuwających surową zimę i obawiających się o los swój i swych
małych. Przez całą dobę, we dnie i w nocy trwa w lesie ukryty ruch, słychać
niewytłumaczalne dźwięki, niby westchnienia i jęki podobne do głosów ludzkich,
zdumiewające ucho i chwytające za serce. Leśne ruczaje i rzeki, nocą głośniej
niż dniem, szemrzą swe modlitwy, zanim nie zniewoli je blada i chłodna pokrywa
lodu. Wszystko to wprawia człowieka w stan wewnętrznego drżenia, skupienia i
czci, podobnych do uczucia, ogarniającego duszę w świątyni. Wówczas najgłębiej
przeżywa człowiek spokój trwania i trwogę przemijania, ich nierozerwalną
jedność. Jesień to niewątpliwie przeczucie „śmierci” – zimy. Mniejsza o to, że
po zimie przychodzi wiosna, umierające życie nie zawsze musi o tym wiedzieć.
Stąd smutek jesieni...
Po kilku tygodniach P. Kozłow wyjechał ze
Słobody do Petersburga, bogatszy w wiele miłych wspomnień myśliwskich i
wędkarskich, jak też cięższy o kilka kilogramów „żywej wagi”. Później napisał: „Pożegnanie ze Słobodą było jak
najserdeczniejsze: rzadko rodzony ojciec z tak gorącą miłością żegna swego
syna, jak żegnał i odprowadzał mnie mój niezapomniany nauczyciel”...
***
Mimo zewnętrznej szorstkości wiele jednak miłości i
dobroci było w sercu tego pełnego energii i siły olbrzyma. M. Przewalski nie
miał własnych dzieci, ale instynkt ojcowski tlił się gdzieś w głębi jego serca,
przywiązał się więc podczas ostatnich swych pobytów w Słobodzie do pewnego
chłopczyka – sieroty, niejakiego Kostka Wojewódzkiego, syna ongiś
zaprzyjaźnionego sąsiada na Smoleńszczyźnie. Troszczył się o niego, jak
kochający ojciec o syna, martwił się o każdy gorszy stopień w szkole, bywał u
dyrektora gimnazjum, prosząc go o sprzyjanie swemu ulubieńcowi, zabierał
chłopaka do swej posiadłości na lato, starał się dostarczyć mu wszelkich
radości i rozrywek: zabierał na polowanie, nad rzekę. Dbał też o rozwój moralny
i duchowy dziecka, przed kolejną wyprawą prosił znajomych, u których zostawiał
Kostka by „w przypadku lenistwa w naukach, a tym bardziej oblania egzaminu,
prać go a prać”. Spartańskie wychowanie i poczucie obowiązku zaszczepione za
młodu – słusznie mniemał Przewalski – wybitnie ułatwiłoby dziecku znoszenie
trudów, nieuchronnie spotykających człowieka na szlaku życia...
Bronisław Malinowski w dziele Zwyczaj i zbrodnia w społeczności dzikich
doszedł do stwierdzenia psychologicznego faktu, że miłość mężczyzny do dziecka
jest fundamentalną ludzką cechą, przy tym pokrewieństwo biologiczne, czyli
fizyczne ojcostwo, nie ma znaczenia. Przytaczając przykład dzikich mieszkańców
Wysp Trobriandzkich, wybitny antropolog XX wieku wywodził: „Krajowcy nie zdają sobie sprawy z faktu
fizjologicznego ojcostwa i mają teorię tłumaczącą w nadnaturalny sposób
przyczyny urodzenia. Według tej teorii między mężczyzną i dziećmi jego żony nie
ma żadnej fizycznej łączności. Mimo to ojciec od urodzenia kocha swoje dziecko
– przynajmniej w tym stopniu, w jakim kocha je normalny Europejczyk. Ponieważ nie
może to wynikać z poglądu, że są one spłodzone przez niego, musi to wynikać z
jakiejś wrodzonej tendencji ludzkiego gatunku, która u mężczyzny wyraża się w
tym, że czuje on przywiązanie do dzieci, zrodzonych przez kobietę, z którą
współżyje i przebywa stale, i której doglądał podczas ciąży. To wydaje mi się
jedynie prawdopodobnym tłumaczeniem „głosu krwi”, który przemawia zarówno w
społeczeństwach nieświadomych ojcostwa, jak i w zdecydowanie patriarchalnych, i
który sprawia, że ojciec kocha swoje fizjologiczne dziecko w tym samym stopniu,
co zrodzone z cudzołóstwa – jak długo nie wie o tym. Tendencja ta ma dla
gatunku ludzkiego znaczenie pierwszorzędne”. (B. Malinowski, „Dzieła”, t. 2, Warszawa 1984, s. 81).
Co więcej, łatwo zauważyć, że nawet mężczyźni będący
zatwardziałymi kawalerami, którzy nigdy się z kobietą nie zbliżali, mają
rozwinięty instynkt „ojcostwa”, a raczej opiekuńczego stosunku do dzieci jako
takich. Dowodzi tego jednoznacznie także miłość M. Przewalskiego do Kostka
Wojewódzkiego.
Udając się w ostatnią podróż uczony
zostawił dla chłopczyka 150 rubli (przekazane na ręce T. Feldmana) prosząc o
kupienie mu – o ile złoży pomyślnie egzaminy – specjalnie zamówionego w Tule
karabinu szybkostrzelnego oraz o wypłacanie mu trzech rubli miesięcznie na drobne
wydatki, jak też o zakup ciepłego ubrania na zimę. W rozmowie z jednym ze
znajomych skarżył się nieco samoironicznie wielki uczony, że „oto nigdym w życiu nie płakał, a dziś,
żegnając się z Kostkiem Wojewódzkim rozpłakałem się jak baba i nie rozumiem
dlaczego”. Może przeczuwało kochające serce, że po raz ostatni tuli się doń
jasnowłosa główka dziesięcioletniego chłopczyka.
Jednak co ma się stać, to stać musi.
Mikołaj Przewalski przybył w marcu 1888 roku do Petersburga i złożył podanie o
skierowanie go po raz kolejny do Azji, tym razem – wyłącznie do Tybetu. Na
odpowiedź czynników oficjalnych trzeba było nieco poczekać. Tymczasem
postanowiono wydać najnowsze dzieło wielkiego podróżnika, na ten cel następca
tronu wyasygnował z osobistych funduszy 25 tysięcy rubli, czyli według
dzisiejszej miary około ćwierć miliona dolarów. Wkrótce też ujrzała świat
kolejna fascynująca książka naszego rodaka: „Ot Kiachty na istoki Żiołtoj rieki; izsledowanije siewiernoj okrainy
Tibieta i put’ czerez Łobnoor po bassejnu Tarami”. Wydanie było wspaniałe,
bogato ilustrowane, w twardej okładce; niebawem też zostało bestsellerem.
***
8. szósta wyprawa, nieukończona
18 sierpnia 1888 roku Mikołaj Przewalski
po raz kolejny – nie wiedział, że jest to pożegnanie ostateczne – pożegnał
Petersburg, stolicę Imperium Rosyjskiego. Piąta podróż do Azji Środkowej, a
szósta w ogólnej ich liczbie, prowadziła do Samarkandy, następnie do Karakolu i
do miejscowości Wiernyj. W czasie jednego z postojów w okolicach Piszpeku
urządzono wielkie polowanie, ponieważ uwagę podróżnych przyciągnęło do siebie
gigantyczne stado dzikich kaczek, które się rozlokowało na przydrożnych
bagniskach. Rozochoceni i rozgrzani myśliwi posuwali się za zdobyczą przez
rojsta porośnięte trzciną i tatarakiem. Przewalski, zmęczony i spocony,
kilkakrotnie pił wodę – zwyczajem zahartowanego wędrowca – bezpośrednio z
bagiennych źródeł. Nie wiedział, że w ten sposób podpisuje na siebie wyrok
śmierci...
W czasopiśmie „Russkij Inwalid” zostało opublikowane wspomnienie Roborowskiego pt.
„Ostatnie godziny życia Mikołaja
Michajłowicza Przewalskiego”, które nieznane jest czytelnikowi polskiemu.
Oto ten tekst: „4-go października
przyjechaliśmy z panem Mikołajem z Wiernego do Piszpeku, dokąd jeździliśmy we
dwójkę po srebro i w innych sprawach. Nie dojeżdżając jednej stacji do Piszpeku
widzieliśmy przy drodze masę bażantów, które skusiły Przewalskiego udać się
5-go października na polowanie. Wyprawa była udana jeśli chodzi o ilość
ustrzelonej dziczyzny (pan Mikołaj zabił 16 bażantów), lecz fatalna w skutkach.
Panował
już zupełny mrok, gdy Przewalski wrócił zmęczony i spotniały na stację, napił się
chłodnej wody i położył się do snu. Rano, przed wyjazdem do domu (tj. na biwak
w Piszpeku), znów popolowaliśmy. W Piszpeku przebywaliśmy do dnia 7-go
października, udając się następnie do Karakolu, dokąd przyjechaliśmy 10-go i
rozlokowaliśmy się w oddanym do naszej dyspozycji domku. Tu dało się zauważyć,
że pan Mikołaj wygląda jakoś nie tak jak zawsze. Skarżył się wszystkim na
niewygodny lokal, na nudę, wypowiadał tęsknotę za przestworzem i wolnością.
14-go
października postanowił przekoczować do jurt poza miasto, bliżej gór,
myślistwa, a głównie – na wolność, bliżej przyrody. Na nasze nieszczęście
prawie natychmiast po przenosinach, w nocy z 14 na 15, spadł głęboki śnieg i
uderzył mróz. Rano 15 października pan Mikołaj jął się uskarżać na brak zdrowia.
Przekonaliśmy go co do konieczności zaproszenia lekarza, na co się zgodził.
Wówczas ja przywiozłem na biwak doktora 5-go Zachodnio-Syberyjskiego batalionu
liniowego Krzyżanowskiego. Lekarz uznał Przewalskiego za tak chorego, iż
wskazał na niemożliwość dlań pozostawania w jurcie, przekonał też pana Mikołaja
do przeniesienia się do ciepłego baraku lazaretu”...
W tymże dniu, czyli piętnastego
października 1888 roku odwiedził Przewalskiego stacjonujący w tym regionie
razem ze swym oddziałem dawny przyjaciel, kapitan sztabowy Chacytowski, którego
chory przez dłuższy czas rozpytywał o etiologii tyfusu i o przebiegu tej
choroby w danym klimacie. Widocznie uczony w podświadomy sposób zdawał sobie
sprawę z tego, co mu się niestety przydarzyło.
Powróćmy jeszcze na chwilę do cytowanej
powyżej relacji Roborowskiego. Pisze on w dalszym jej ciągu co następuje: „18-go października przenieśliśmy się do tego
baraku, lecz tu stan jego zdrowia na tyle się pogorszył, że żywiliśmy co do
niego poważne obawy. Lekarz zapewniał nas o tym, że choroba się skończy
pomyślnie, lecz niejasne przeczucia dręczyły nas i nie dawały spokoju. Tę noc
spędziliśmy bez snu czuwając przy jego łóżku. Około godziny drugiej w nocy
poczuł się nagle źle, gorączka podskoczyła do +40°C , a tętno prawie zupełnie
znikło. Posłaliśmy po lekarza, który następnie razem z felczerem spędził u nas
noc śledząc atak gorączki. Po tym paroksyzmie Przewalski przez trzy godziny
silnie się pocił. Pot spływał strumieniami z jego twarzy i trzeba ją było co
chwila wycierać ręcznikiem. Pocił się przez dalsze dwie godziny, ale już
słabiej. Potem chory trochę zasnął, lecz nie na długo, nie więcej niż na
półtorej godziny. Jedynym kłopotem doktora było: nie dopuścić ataku kolejnego
paroksyzmu. W ciągu dnia lekarz był trzykrotnie; stale dyżurował felczer.
Pan
Mikołaj i ten dzień spędził niespokojnie. Na lewym boku leżeć nie mógł,
ponieważ natychmiast zaczynał się krwotok przez nos, co było bardzo trudne do
zahamowania; prócz tego krwotok strasznie osłabiał pacjenta. Prawy bok
natomiast odgniatał się przez leżenie. Leżeć na plecach było mu niewygodnie i
trudno dla oddechu; gruby brzuch przyciskał pierś (w ogóle, on się ciągle
uskarżał na swą korpulentność, która przeszkadzała mu przewracać się z boku na
bok). A jednak, dzięki pomocy lekarza, dzień minął bez paroksyzmu.
Wieczorem,
19-go października, chory poczuł się nieco lepiej, lecz przed godziną dziesiątą
znów ogarnął go niepokój. O godzinie 12 krew silnie poszła nosem, zatrzymać jej
myśmy z pomocą dyżurnego felczera nie potrafili. Przywieźliśmy lekarza, który
nam pomógł. Po krwotoku temperatura ciała zaczęła się gwałtownie podnosić i,
aby ją obniżyć, wytarliśmy całe ciało octem z wodą, aby wywołać parowanie; na
głowie trzymaliśmy lód. To przyniosło choremu nieznaczną ulgę. Pan Mikołaj wydał
kilka ostatnich swych rozporządzeń, dotyczących Słobódki, niektórych jego
rzeczy i chciał przekazać jeszcze coś ważnego. I pytał lekarza: czy dożyje do
rana. Doktor go uspokoił. Wówczas pan Mikołaj rzekł: „No, reszta na jutro;
wyślemy telegramy. O jedno proszę, aby nie zapomniano pochować mnie obowiązkowo
na brzegu Issyk Kul, w polowym ubiorze, w jakim udawaliśmy się na wyprawy.
Zróbcie moje zdjęcie dla krewnych, z Lancastrem, który daruję na pamięć
Roborowskiemu”...
Później
Przewalski mówił lekarzowi, by nie ukrywać przed nim bliskości śmierci, gdyż on
jej zupełnie się nie lęka i wiele razy zaglądał jej w oczy. Łajał nas i nazywał
„babami”, jeśli zauważał łzy w czyichś oczach. Potem się uspokoił i powiedział,
że czuje się dobrze, tylko brzuch go miał niepokoić. Tak
minęła noc na 20-go października do godz. 5, gdy Przewalski zasnął, lecz nie na
długo, nie więcej niż na 1,5 godziny. Wymęczony dwoma nocami i dniami doktor
usnął na chwilkę tuż na podłodze. Około godziny 7-ej gorączka się spotęgowała,
sięgając +40,5°C. Znów natarliśmy go octem. Męczył się pan Mikołaj potwornie;
znów nastąpił paroksyzm.
Posłaliśmy
po drugiego lekarza, Barsowa, który był już wcześniej; jego przywiózł doktor
Iwanow dla konsultacji; lecz Barsow nie zastał już pana Mikołaja wśród żywych.
Majaczenie, przeważnie o wyprawie,
potęgowało się; chwilami chory wracał do przytomności, lecz tylko na krótko.
Leżał na boku, zakrywając twarz ręką; według wyrazu dolnej części twarzy widać
było, że płacze. Raptem pan Mikołaj zerwał się na równe nogi, zastygł na pewien
moment, podtrzymywany przez nas i starych żołnierzy, spojrzał na wszystkich i
rzekł: „Teraz się położę” („Tiepier ja lagu”). Pomogliśmy mu lec, lecz wkrótce
potem kilka głębokich silnych westchnięć, które były ostatnimi, zabrały go od
nas.
Doktor
rzucił się rozcierać piersi jego zimną wodą; ja położyłem tamże ręcznik ze
śniegiem, lecz było już za późno: twarz i ręce zaczęły nabierać żółtego
odcienia... Nikt nie mógł pokierować
sobą. Co się działo z nami, nie biorę się opisać. Doktor nie wytrzymał tego
obrazu, – obrazu straszliwego szczerego bólu. Wszyscy szlochali na głos, łkał i
doktor... Tu nadjechali doktor Barsow
z doktorem Mancwietowem; spóźnili się ze swą wiedzą: siła wyższa od wiedzy
ludzkiej uczyniła nas sierotami!...”
Trudno, umierają także najlepsi i najukochańsi.
Lekarze leczą, ale pan Bóg daje i zabiera życie... „Według wyjaśnień lekarzy –
kontynuuje Roborowski – zapadł Mikołaj Przewalski na dur brzuszny; gorączka
była wysoka – właśnie jej nie wytrzymywało otłuszczone serce; zbić ją było
niepodobieństwem, gdyż natychmiast zjawiał się krwotok; znaczy, trzeba było
obniżyć temperaturę, lecz bez krwotoku, co w danym przypadku było niemożliwe...
Pokój prochom zmarłego i wieczna mu pamięć!.”
***
Wszelako i rzeczy ostateczne trzeba
przyjmować mężnie i z godnością, jak to zalecał Rudyard Kipling w „Pieśni o śmierci”...
„Hear now
the Song of the Dead – in the North
by
the torn berg-edges –
Thay that look still
to the Pole,
asleep by their hide –
stripped sledges.
.................................................................................
Song of the Dead in
the East –
in the heat-rotted
jungle-hallows,
Where the dog-ape barks in the kloof
–
in the brake of the
buffalo-wallows”...
Śmierć Przewalskiego w wieku zaledwie 49 lat,
a więc w rozkwicie sił twórczych, została przez wszystkich odebrana jako
przedwczesna, jako wielka tragedia dla nauki europejskiej i światowej. Tak też
niewątpliwie było.
Pogrzeb zmarłego odbył się w atmosferze
godnej wielkiego żołnierza nauki. Trumnę do miejsca wiecznego spoczynku
wieziono przez 20
kilometrów na lawecie artyleryjskiej w asyście orkiestry
wojskowej i oddziałów gwardyjskich oraz wojsk ochrony granicy.
Ostatnia wola zmarłego została spełniona: jego
prochy spoczęły na wieki wieków w Azji u podnóża gigantycznego Pasma
Niebiańskiego, nieopodal jeziora Issyk-kul. W słowie pożegnalnym przyjaciele
Przewalskiego wyrażali smutek i rozpacz z powodu tak przedwczesnego jego
odejścia, ale też podkreślali jego ogromne zasługi przed nauką światową. Nad wszystkimi
jednak ulatywała rozpacz i nieukojony ból pożegnania na zawsze wielkiego i
wspaniałego Człowieka. Żal był szczery i powszechny, choć przecież wiele jest
rzeczy znacznie gorszych niż śmierć, jak na przykład życie długie i
bezsensowne, bez śladu wielkości i bohaterstwa...
Doktor Jan Krzyżanowski powiedział w słowie
pożegnalnym: „Żegnając się, mówimy zazwyczaj sobie nawzajem „do miłego
zobaczenia”. Odprowadzając obecnie sławnego podróżnika w inne, pozagrobowe,
życie, mamy pełne prawo powiedzieć mu na pożegnanie nasze zwykłe ziemskie
zdanie: „Do miłego zobaczenia”. I powiemy je dlatego, że mimo iż cielesny jego
obraz wkrótce na zawsze zniknie sprzed naszych oczu, lecz wewnętrzny duch jego,
unieśmiertelniony poprzez wszechświatową sławę uczonego, nigdy dla nas nie
umrze. On się stale będzie unosił nad ziemią rosyjską; wyłoni spośród narodu
rosyjskiego podobnych doń odważnych i niezmordowanych badaczy przyrody i stale
będzie dla nich służył za gwiazdę przewodnią na trudnym i ciernistym szlaku
uczonej sławy.
A więc – do miłego zobaczenia, waleczny generale!
Spocznij snem spokojnym w tej części ziemi naszej, której zbadaniu złożyłeś w
ofierze wszystkie swe siły i samo życie!”
Na wniosek Cesarskiego Rosyjskiego Towarzystwa
Geograficznego i za aprobatą cara Mikołaja I już we wrześniu 1889 roku zaczęto
zbierać środki na wzniesienie pomnika Mikołajowi Przewalskiemu „tak przedwcześnie wyrwanemu przez śmierć z
nauki i ojczyzny”. (Narodowe Archiwum
Historyczne Białorusi w Mińsku,
f. 1430, z. 1, nr 40299).
Autorami zaś pięknego pomnika na mogile
uczonego zostali A. Bielderling i J. Schröder. Monument przedstawia sobą
kształt granitowej skały, na której szczycie rozpostarł skrzydła duży orzeł z
brązu – uosobienie mądrości, mocy i męstwa. W dziobie ptaka – gałąź oliwkowa,
symbol pokojowej misji nauki, pod szponami – mapa Azji z trasami podróży
Przewalskiego i napis: „Pierwomu
issledowatielu Centralnoj Azji”.
Drugi pomnik Przewalskiego stanął też w Petersburgu,
naprzeciwko gmachu Admiralicji (projekt również A. Bilderlinga i J. Schrödera).
Obecnie cztery miasta w Rosji mają nazwę Przewalsk.
***
Żadne szanujące się encyklopedyczne
wydanie zachodnie – i to wbrew jaskrawie antysłowiańsko nastawionej
historiografii anglosaskiej czy germańskiej – nie pomija dziś milczeniem zasług
tego uczonego. Tak np. „Der grosse
Brockhaus. Jubiläumsausgabe” z roku 1980 podaje (t. 9, s. 231): „Prschewalskij, Pržewalskij, Nikołaj
Michajlowitsch, russischer General und Asienforscher; geboren Kimborowo (bei
Smolensk) 6.4.1839, gestorben Karakol (heute Prschewalsk) 1.11.1888, erforsche
1868/69 das Ussuri-Gebiet, unternahm seit 1870 erfolgreiche Forschungsreisen
nach Zentralasien, entdeckte den Lop-nor und den Astyn-tagh, gelangte bis 250 km vor Lhasa, zum
Quellengebiet des Hwangho und zum oberen Jangtsekiang. Er entdeckte unter
anderem das Wildkamel und das Wildpferd (Equus przewalskii).” Wszystkie większe dzieła
Przewalskiego zostały wydane w języku niemieckim.
Także fundamentalna „Encyclopaedia Britannica” (Vol. 18, p. 570, 1966), choć w przeciwieństwie
do słownika Brockhaus nie zamieszcza
zdjęcia Przewalskiego, to jednak podaje o nim wcale, jak na edycję tego
rodzaju, obszerną i w pewnym sensie wyczerpującą informację. „Prjevalsky
(Przhevalsky), Nikolai Mikhailovich (1839-1888), Russian traveler who by his
explorations and route surveys contributed perhaps more than any other of his
generation to the unveiling of central Asia, was born near Smolensk on March 31, 1839. He was educated
at the Smolensk
gymnasium and in 1855 joined an infantry regiment. In 1856 he became an officer
and from 1864 to 1866 taught geography in the military school at Warsaw . The next year he
was sent to Irkutsk , and in 1870 he set out from
Kyakhta, southeast of Lake Baikal , traveled through Urga (Ulan
Bator ) and crossed the Gobi desert to Kalgan (Chang-chia-k’ou), 100 mi . (160 km .) from Peking .
He visited Mongolia
and then returned to Urga. His second journey commenced from Kulja in 1876 and
took him southeastward across the Tien Shan and Taklamakan, for nearly 200 mi . (320 km .) along the foot of
the Astin Tagh, and back by the same route. He set out from Zaisan on his third
journey in 1879, crossed Dzungaria and continued southward over the Astin Tagh
to within 170 mi .
of Lhasa, which he was not allowed to visit. He then turned eastward, partly
following the line of the upper Huang Ho, and crossed the Gobi
to Kyakhta. The fourth journey began at Urga in 1883 and led across the Gobi,
south of Koko Nor (Ch’ing Hai) and Tsaydam to the Astin Tagh and Kunkun
mountains and then over the Tien Shan to Issyk-Kul. He had intended to lead
another expedition, but died at its commencement at Issyk-Kul
on Nov. 1, 1888. Prjevalsky made valuable collections of the flora and fauna of
the regions he visited and his discoveries include the wild camel and the only
known wild horse (Equus przewalskii). The accounts of his first two journeys
have been translated into English: E. M. Morgan, Mongolia ,
the Tangut Country, and the Silitudes of Borthern Tibet (1876) and From Kulja, Across
the Tian-Shan to Lop-nor (1879).”
Także wszystkie kolejne edycje tej encyklopedii nie
tylko zawierają hasło „Prjevalsky”, ale też wielokrotnie wzmiankują o nim w
tekstach, poświęconych historii odkryć geograficznych i przyrodoznawstwa.
W podobny sposób postępują wszystkie
szanujące się wydawnictwa na świecie, co, w sposób oczywisty, stanowi pośrednie
potwierdzenie ogromnych zasług M. Przewalskiego dla nauki światowej. Nic
dziwnego. Ten niezwykły człowiek, Polak będący bohaterem narodowym Rosji,
przeszedł pieszo ponad 30 000
km ; dokonał mnóstwa odkryć geograficznych,
klimatologicznych, florystycznych, ornitologicznych, etnograficznych. Opisał
nie tylko dzikiego konia, obecnie nawiasem mówiąc w stanie dzikim żyjącego
tylko w Mongolii (Rosjanie usiłują dokonać jego reintrodukcji także do obwodu
orenburskiego, gdzie ongiś występował nagminnie), ale i dzikiego wielbłąda,
niedźwiedzia piszczuchojada itd. Na cześć Mikołaja Przewalskiego nazwano pasmo
górskie w systemie Kuńłunia, lodowiec na Ałtaju, przylądek na wyspie Iturup, należącej
do archipelagu Kurylskiego, szeregowi gatunków roślin i zwierząt przezeń
odkrytych i opisanych.
***
Rozdział
III
Próba rekonstrukcji psychologicznej
„If you can keep your head when
all about you
Are losing theirs and blaming it on
you,
If you can trust yourself when all
men doubt you.
But make allowance for their
doubting too;
If you can wait and not be tired by
waiting,
Or being liad about, don’t deal in
lies.
Or being hated, don’t give way to
hating,
And yet don’t look too good, nor
talk too wise:
........................................................................
If you can talk with crowds and keep
your virtue,
Or walk with Kings – nor lose the
common touch,
If neither foes nor loving friends
can hurt you,
If all men count with you, but none
too much;
If you can fill the unforgiving
minute
With sixty seconds’ worth of
distance run.
Yours is the Earth and everything
that’s in it,
And – which is more – you’ll be a
Man, my son!”
(Rudyard
Kipling, If)
1. Przesłanki metodologiczne
Wszelka próba przeniknięcia w świat
wewnętrzny człowieka jest próbą rekonstrukcji, a więc konstrukcją nieuchronnie
zawierającej także domysły i wymysły, w których, swoją koleją, tkwi
niebezpieczeństwo mistyfikacji. Przeniknąć w duszę człowieka można tylko
poprzez badanie faktów jego biografii i twórczości, a to wymaga lat żmudnej i
starannej pracy. Z drugiej strony, odtworzenie wewnętrznego świata osoby
widocznie nie jest możliwe bez swoistej syntezy metod naukowych i
artystycznych. Każda biografia („żywot”) – o ile chce powiedzieć coś istotnego
o swym bohaterze, a nie ogranicza się tylko do kalendarzowego opisu faktów
zewnętrznych – zawiera nieuniknienie także elementy myślenia artystycznego
czyli jest dziełem naukowo-estetycznym, naukowo-literackim. Chociażby dlatego,
że szereguje realne fakty według tej czy innej myśli i tworzy kompozycję, która
– niezależnie niekiedy od intencji
autora – kończy się pewnym „morałem”. (Rekonstrukcja biograficzna zawsze ma też
sens moralny, etyczny). Pamiętając o tych niebezpieczeństwach biografistyki
autor skrupulatnie zbadał materiały archiwalne i trzymał się tylko faktów,
stroniąc od zbytniej gry wyobraźni, co jednak z pewnością nie uchroniło go od
twierdzeń, mogących budzić wątpliwości lub sprzeciw czytelnika. Zamiarem jednak
jego nie było ani powtórzenie starych stereotypów, ani dogodzenie tym czy innym
gustom i względom koniunkturalnym, lecz tylko i wyłącznie: poszukiwanie prawdy.
Z dążenia samego wcale jeszcze nie wynika, że cel został z powodzeniem
osiągnięty. Rekonstrukcja z istoty swej nigdy nie bywa ostateczną i bezsporną.
Jedyne, za co autor może w danym przypadku ręczyć, to fakt, że wnioski, do
których doszedł, wysnuwane były na podstawie naukowych dokumentów i źródeł.
Wyjście poza ramy ścisłej faktografii miało na względzie jedynie ukazanie
szerszego kontekstu historycznego, filozoficznego czy psychologicznego, w
którym przebiegało zewnętrzne i wewnętrzne życie bohatera.
Psycholog K. K. Płatonow definiuje
osobowość człowieka jako hierarchiczny zbiór właściwości systemowych z całym
szeregiem poziomów. Dolnym poziomem jest osobowość somato-morfologiczna,
przejawiająca się m.in. na jego zdjęciu; dalej idzie osobowość biochemiczna,
przejawiająca się w alergiach i niezgodności tkanek; na kolejnym poziomie
znajduje się osobowość fizjologiczna człowieka jako organizmu, z określonym
nerwizmem itp., jest to wyższy stopień rozwoju w okresie prenatalnym. Dalszy
poziom to osobowość procesualna lub indywidualna, w znacznym stopniu określona
genetycznie. Należą do niej pamięć mechaniczna, pobudliwość emocjonalna,
ruchliwość psychomotoryczna, stałość uwagi, łatwość kojarzenia itp. Dwa ostatnie
poziomy – to osobowości psychiczna i socjalno-psychologiczna, rozwijające się
przeważnie pod wpływem określonych kontekstów społecznych. (K. K. Płatonow, „Struktura i razwitije licznosti”, Moskwa
1986, s. 60, 176-179). Każdy z tych poziomów czy elementów odgrywa ważną rolę w
warunkowaniu charakteru, a więc i stylu życia danej osoby.
Zastanawiając się nad ogromnymi
osiągnięciami naukowymi Mikołaja Przewalskiego i podziwiając je, mimo woli
zadajemy sobie pytanie: co, jakie cechy usposobienia umożliwiły ten nadludzki
wysiłek, który zaowocował tak wspaniałymi wynikami? Wydaje się, że tajemnica
tego sukcesu tkwi w tytanicznej energii witalnej podróżnika, w jego
ruchliwości, pracowitości i sile charakteru, o których mówiliśmy w poprzednich
rozdziałach, oraz w samej strukturze jego konstytucji fizycznej i psychicznej.
Jak wiadomo, „anatomia, fizjologia i psychologia w człowieku ściśle się przeplatają,
zależą od siebie nawzajem”. (Lew Gumilow, „Etnogeneza a biosfera Ziemi”). Np. dzieci cofnięte w rozwoju
fizycznym są też z reguły cofnięte w rozwoju duchowym. Najczęściej ułomność
fizyczna stanowi fizjologiczną podstawę takich wad charakteru jak tchórzostwo,
lenistwo, niezdecydowanie, zmienność i chwiejność, zawiść i zdradzieckość.
Odwrotnie, silne, zdrowe, harmonijne ciało kryje najczęściej takąż duszę: „Dążenia i ideały ludzkie są zależne od
organizmu”, pisał Bronisław Malinowski, a w dziele Wierzenia pierwotne i formy ustroju społecznego w sposób
następujący rozwijał ten wątek myślowy: „Stany
uczuciowe, czynniki intelektualne oraz działanie zewnętrzne są ze sobą związane
w jedną nierozdzielną całość. Są to trzy istotne strony tego samego procesu.
Działają one na siebie wzajemnie, są od siebie uzależnione, a analiza tej
zależności pozwala dojść do interesujących rezultatów. Zwłaszcza jakość
kojarzenia wyobrażeń czy myślenia pod wpływem, a raczej w związku z
emocjonalnymi czynnikami oraz jakość działania pod wpływem uczuć zasługują na
dokładne zbadanie. Analiza wykazuje, że myślenie czy też takie kojarzenie
wyobrażeń nie kieruje się logiką, nie podpada tak zwanym zasadom kojarzenia
wyobrażeń ani też nie odpowiada empirycznym danym. Podpada ono swoistym regułom
i kategoriom.
Ten
stan rzeczy najłatwiej da się wykazać na krańcowych, granicznych przypadkach, w
których emocja stwarza swą treść z niczego, gdy okoliczności doprowadzają do
całkiem nieuzasadnionego afektu”...
(Bronisław Malinowski, „Wierzenia
pierwotne i formy ustroju społecznego”, w: „Dzieła”, t. 1, Warszawa 1984, s. 116).
Alfred Louis Kroeber
pisał: „Może okazać się, że można
zdefiniować geniusz w oparciu o cechy jednostkowe lub układ chromosomów, a jego
szczególne osiągnięcia mogą być tłumaczone jako osmotyczne czy elektryczne
reakcje komórek nerwowych. (...) Pierwiastek
fizjologiczny i umysłowy są ze sobą związane jako aspekty tej samej rzeczy,
jeden daje się sprowadzić do drugiego.” (A. L. Kroeber, „Istota kultury”, s. 111).
A więc także uzdolnienia (zadatki), jak i
inne cechy psychiczne są uwarunkowane dziedziczonym, biologicznie uwarunkowanym
układem neuronów. Również stan fizyczny, budowa ciała, temperament, typ urody,
odporność lub skłonność do określonych chorób zależą od cech genotypu, który
się rozwija w tym czy innym środowisku przyrodniczym i społecznym, ulegając w
nim pewnym modyfikacjom. Wybitny genetyk Theodosius Dobzshansky ustalił, że
człowiek, wraz ze wszystkimi swoimi fizycznymi, umysłowymi i kulturowymi
cechami, jest wytworem wzajemnego oddziaływania natury własnej i sposobu
odżywiania, dziedziczności i środowiska zewnętrznego. „O osobowości człowieka stanowią jego dyspozycje. Dyspozycje zaś bywają
zarówno wrodzone, jak nabyte, niektóre z nich powstają i znikają; a przeto
osobowość nie jest niezmienna – czas i koleje życia kształtują ją i zmieniają.
W wieku dojrzałym, a tym bardziej w starości, jest ona inna, niż była w
młodości. Człowiek z wiekiem przestaje być zapalczywy czy rozrzutny, zyskuje
albo właśnie traci usposobienie rodzinne. Ale inne dyspozycje człowiek przynosi
ze sobą na świat, tak samo jak przyniósł jasne czy ciemne włosy, okrągłą czy
podłużną twarz. Te wrodzone jego dyspozycje stanowią jakby pierwotną jego
osobowość, niezależną od jego losu; los może ją potem przekształcić, ale może
ona również okazać się silniejsza od losu i przetrwać nie zmieniona do końca
życia. Jest to pierwotna osobowość człowieka czy – jak się też mówi – jego
pierwotna natura lub po prostu natura.”
(W. Tatarkiewicz, „Teoria szczęścia”,
w: „Pisma z etyki i teorii szczęścia”,
Wrocław 1992, s. 281-282).
Również Konrad Lorenz uważał, że podłożem
naszych emocji są ogólnoludzkie wrodzone programy zachowania, a przede
wszystkim wrodzone mechanizmy wyzwalające. To zagadnienie jest zresztą
wieloaspektowe.
Bardzo interesujące spostrzeżenia o
wzajemnym powiązaniu tego, co somatyczne, z tym, co duchowe, poczynił np.
ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak w swym dziele pt. „Bioelektronika” (s. 397 i inne): „Często spotykana na Wschodzie grupa krwi B rzadko stosunkowo
reprezentowana w Europie i Amerykach łączy struktury psychiczne z podłożem
białkowym człowieka. Grupę B określa się jako skłonną do kontemplacji,
skupienia się w sobie...
Podświadoma
grawitacja do [wschodniej] jogi u
społeczeństw zachodnich ma swoje psychosomatyczne uzasadnienie. Przyśpieszane
ustawicznie tempo wysiłku osobnika wprzęgniętego w masę prowadzi do sytuacji
odśrodkowych w konstrukcji psychofizycznej człowieka, czyli do stanów
dezintegrujących. Wyłączenie się z grupy przez wejście w siebie zmniejsza ilość
stressorów wynikających z antropocenozy (...).
Częste
oblewanie się wodą jest nader korzystne pod względem zdrowotnym, gdyż ciało w
zetknięciu się z wodą elektryzuje się powierzchniowo. (...) Ćwiczenia
sportowo-gimnastyczne najkorzystniej jest wykonywać mniej więcej tuż po
wschodzie słońca, jako że stan jonosfery jest wówczas najbardziej dla organizmu
korzystny. (...) Sen jest najlepszy wówczas, gdy się śpi z głową skierowaną na
północ lub wschód, tj. wzdłuż linii geomagnetycznych”...
Jest niezaprzeczalne, że sprawność młodego
organizmu przyczynia się do dynamicznego stanu psychiki zwanego młodzieńczym
optymizmem. U ludzi wysportowanych ogólna sprawność cielesna sprzyja pojawieniu
się zachowań „silnych”, aktywistycznych, pozwalających świadomie pracować nad
kształtowaniem pożądanych cech osobowości. Stąd rzymskie powiedzenie: w zdrowym
ciele zdrowy duch. I odwrotnie pod wpływem niedołężności, chorób, nadużywania
alkoholu, leków następują stany depresywne i takie zmiany w psychice, które uniemożliwiają,
niezależnie od jakichkolwiek oddziaływań społecznych, czy wcześniejszych planów
i zamierzeń subiektywnych, samorealizację życiową.
Każda choroba cielesna powoduje zmiany
stanów psychicznych, a nieraz i struktury osobowości. Przecież nawet tak drobne
dolegliwości jak ból głowy czy zęba, albo katar ewidentnie wpływają na
sprawność psychofizyczną. Cóż dopiero mówić o schorzeniach poważnych i
przewlekłych.
Niedożywienie i głód prowadzą do takich
zjawisk psychicznych w zakresie społecznym jak uległość, melancholia lub
apatia. Plemiona lub klasy społeczne (np. chłopi), które spożywają
niskowartościowe białka, i to w niedostatecznej ilości, wyróżniają się
biernością, tępotą, brakiem inicjatywy, apatią, obojętnością na sprawy wyższe.
Nie są też prężne biologicznie. Podobnie w zależności od rodzaju przyjmowanych
potraw można z dnia na dzień wpływać na nastrój i usposobienie człowieka.
Żywienie w skojarzeniu z genotypem osobnika jest czynnikiem regulującym jego
rozwój. Przysłowie niemieckie głosi: „Der
Mensch ist, was er isst” – „Człowiek
jest tym, co on je”. Dobre żywienie kształtuje pozytywne cechy psychiczne:
wesołe lub pogodne usposobienie, bystrość, fantazję, ale też popędliwość i
gwałtowność, jak również siłę fizyczną.
Z powyżej wyłuszczonej biografii M.
Przewalskiego wiemy, ogólnie rzecz biorąc, co to był za człowiek, jego bowiem
cechy wewnętrzne znalazły swój wyraz i realizację w jego czynach i
postępowaniu. „Konkretna, żywa jednostka
ludzka jako wspólny fakt doświadczenia ludzi jest wytworem kulturowym wielu
czynników świadomych, tak samo jak istota mityczna czy bohater. Wytwór ten
trzeba badać nie przy pomocy metod biologicznych czy psychologicznych, lecz
historycznych. Uczeni, którzy rozpatrują daną jednostkę ludzką ze
współczynnikiem humanistycznym, nie pytają, czym ona jest z punktu widzenia
obserwacji biologicznej czy psychologicznej; interesuje ich to, czym jest i
była dla czynników ludzkich (łącznie z nią samą), które jej bezpośrednio lub
pośrednio doświadczały w ciągu całego jej życia, przypisywały jej rozmaite
cechy, oceniały ją wedle różnych wzorców, zaliczały do rozmaitych typów i klas
oraz próbowały naginać jej osobowość do rozmaitych modeli. Dopiero odtworzenie
historii jednostki w pewnym okresie jej życia jako tworu kulturowego umożliwia
naukowe rozwiązanie problemów psychologicznych, jakie nastręczało doświadczanie
jednostki przez innych i przez nią samą”. (F. Znaniecki, „Nauki o kulturze”).
A jednak jakby daleko człowiek się nie
posuwał wprzód w dziedzinie ducha, musi przecież brać pod uwagę także normalne
życie ciała. Ono powinno być jego przyjacielem, a nie przeciwnikiem w walce
życiowej, zarówno jeśli chodzi o system nerwowy, jak i o krzepę, wytrwałość,
moc fizyczną. Cielesne wydelikacenie i słabość szkodliwe są zarówno pod względem
etycznym, jak i intelektualnym, osłabiają uwagę, zdolność skupienia się i
pojmowania, pamięć, cały proces myślenia. Jest więc postulatem mądrości, by
ciało ludzkie było zdrowe, rozwinięte, wytrzymałe, piękne. Fizjologia i higiena
ściśle się wiążą ze sferą umysłową. Negatywne zjawiska w zakresie ducha kojarzą
się nieraz z brakiem zdrowia cielesnego. Zdrowe ciało jest niezbędnym –
aczkolwiek oczywiście nie jedynym – warunkiem zdrowia duchowego. Organy
cielesne, zmysły są czymś w rodzaju pośredników między wewnętrznym światem
osoby ludzkiej, a jej naturalnym i socjalnym otoczeniem. Zdrowie fizyczne to
ogromny skarb, przesłanka duchowej równowagi i skutecznej działalności
poznawczej; jest to również czynnik, który – obok dobrego wychowania – chroni
człowieka przed moralnym zwyrodnieniem, wynikającym nieraz z fizycznie
uwarunkowanych kompleksów, urazów, poczucia niepełnej wartości itp. Człowiek
silny i zdrowy pod względem cielesnym, o ile nie został zdeprawowany przez te
czy inne czynniki socjalne, wyróżnia się zazwyczaj spokojną pewnością siebie, a
raczej niewzruszoną równowagą duszy, samodzielnością, zaufaniem do siebie i
świata. Często jest on twardy, ale nigdy okrutny, konsekwentny ale nie uparty,
pogodny ale nie lekkomyślny, poważny ale nie posępny... Mikołaj Przewalski był
właśnie taki.
Trudno byłoby go jednoznacznie i bez
zastrzeżeń zaszeregować do jakiegoś określonego typu psychosomatycznego.
W typologii Sheldona np. endomorf jest
okrągły i otyły, ma też mieć dużą wątrobę, płuca i przewód pokarmowy. Jest pogodny,
sympatyczny i towarzyski (wiscerotonia). U mezomorfów przeważają mięśnie i
kości, serce jest duże, a usposobienie przedsiębiorcze, agresywne,
ekstrawertywne, nastawione na dominację (samototonia). Ektomorf jest smukły i
chudy, o wąskiej klatce piersiowej ale dużym mózgu. Jest skryty, introwertywny,
pełen rezerwy, ale często inteligentny (cerebrotonia). Z analizy biograficznej
Przewalskiego wynika, że można mu byłoby nadać zarówno niektóre cechy
endomorfa, jak i mezomorfa.
Arystoteles w Fizjognomice twierdził: „Znamiona
człowieka odważnego są następujące: uwłosienie twarde, postawa ciała
wyprostowana, kości, tułów i kończyny ciała mocne i tęgie, brzuch szeroki i
spłaszczony, barki szerokie i rozprostowane, nie zanadto przygarbione czy wręcz
obwisłe, kark mocny i nie bardzo mięsisty; klatka piersiowa mięsista i szeroka,
mocno krępa; łydki w niższej części szczupłe; oko błyszczące, nie zanadto
wybałuszone ani też całkiem przymróżone; cera ciała sucha; czoło wysokie,
proste, nie szerokie, suche, ani gładkie, ani całkowicie pomarszczone”...
Ten opis sprzed prawie 2,5 tysięcy lat jest bardzo bliski typowi
cielesnemu, do którego należał – niesamowicie odważny przecież i mężny – badacz
Azji Środkowej.
Nie ulega wątpliwości, że w każdym człowieku struktura cielesna i
psychiczna stanowią pewną wewnętrznie spójną całość i na podstawie jednej z
nich można nieomylnie wnioskować o drugiej, chodzi wszelako o trafne
rozróżnienie cech istotnych dla każdego konkretnego przypadku od drugorzędnych,
mniej ważnych.
W „Rozmowach tuskulańskich”
Marcus Tullius Cicero wskazywał na fakt, że kształty cielesne wpływają na
charakter i ducha danej jednostki: „Samym
duszom bardzo na tym zależy, w jakim ciele zamieszkują. Albowiem wiele rzeczy,
które czynią umysł bystrym, i wiele, które go przytępiają, pochodzi z ciała”...
Również Gustave Le Bon w Psychologii
tłumu dochodził do wniosku, iż: „nie
można zaprzeczyć istnieniu ścisłego związku pomiędzy cechami anatomicznymi
istot a ich cechami psychicznymi”.
Także w literaturze pięknej nieraz można
znaleźć tego rodzaju spostrzeżenia, co nie powinno zaskakiwać, gdyż dobrzy
pisarze z reguły są też tęgimi psychologami. Tak np. nasz Henryk Rzewuski
wskazywał na korelację cech fizycznych i psychicznych: „Wielkie zniżenie moralne naszej jarmarkowej młodzieży na wstępie
zdradza się skażeniami jej kształtów zewnętrznych. Nic trudniejszego jak
znaleźć pośród niej nadobnego młodzieńca; a jeżeli w tym motłochu przybłąka się
jakieś chłopisko sążniste i silnie zbudowane, za to nos zadarty, oczy niknące, fizjognomia
kałmucka, nic zgoła szlacheckiego... Nie łatwo według systemu Lavatera
zdeterminować te fizjognomie wygasłe, na których się razem maluje coś z
rozbójnika zaporożskiego, coś z kretyna alpejskiego, coś z faktora żydowskiego,
jednym słowem, jest to widowisko obrzydliwe”.
Nie ulega wątpliwości, że zachowanie się
ludzi jest ściśle powiązane z ich własnym ciałem, jego strukturą, potrzebami,
sposobem funkcjonowania. Ciało w ogóle ma znaczenie fundamentalne, także w
odczuciu każdego człowieka. „Dla osobnika
ludzkiego własne ciało posiada bezpośrednio dwojakie znaczenie. Jest ono
centralną wartością hedonistyczna, tj. źródłem i ogniskiem doświadczeń
przyjemnych i przykrych, oraz jest narzędziem pierwotnym, podstawowym i
uniwersalnym wszelkiej działalności w świecie zmysłowym”. (F. Znaniecki, „Socjologia wychowania”, t. 2, Warszawa
1973, s. 335).
Tym bardziej, że – jak pisał Julian Ursyn
Niemcewicz – „skład fizyczny wiele wpływa
do cnót i przywar naszych”. Również Zbigniew Kuchowicz zaznacza: „Rola sfery biologicznej w życiu człowieka
była niegdyś znacznie większa niż w czasach nam współczesnych. Wiązało się to
m.in. z faktem, że środowisko kultury w mniejszym stopniu odgradzało populacje
od naturalnego świata przyrody, że gatunkowa natura człowieka mocniej dawała o
sobie znać przez zachowania bardziej pierwotne, intensywność popędów, które
wpływały na formy i reguły obowiązujące w egzystencji społeczno-kulturowej”.
W każdym bądź razie nie ulega i dziś
wątpliwości, iż czynniki dziedziczne, genetyczne odgrywają kluczową rolę w
determinowaniu charakteru człowieka i jego stylu życia. Widzimy to również na
przykładzie Mikołaja Przewalskiego, w którego zachowaniu nieraz manifestowały
się dawne polskie stereotypy postępowania, czucia i myślenia, mimo iż należał
on już w trzecim pokoleniu do narodu i kultury rosyjskiej.
***
2. Cechy charakteru
Spośród wszystkich zalet charakteru
Mikołaja Przewalskiego na pierwsze miejsce wysuwa się poza wszelką wątpliwością
siła woli, która umożliwiła mu konsekwentne i nieugięte urzeczywistnianie
wszystkich ambitnych planów i zamierzeń, nie pozwalała mu i jego towarzyszom
podróży cofać się przed trudami i niebezpieczeństwami dalekich wypraw. Wola
czynu, wola postawienia na swoim – nawet wbrew całemu światu – leży u podstaw
wielkości charakteru w ogóle. Pod warunkiem, oczywiście, że ta wola oświecana
jest promieniami prawego sumienia i rozumu. Nawet na twarzy wielkiego
podróżnika rysowała się jego potężna siła woli i energia witalna, co jest
zresztą rzeczą powszednią. Twarz stanowi swego rodzaju zwierciadło dla całej
osobowości człowieka. „Rysy twarzy i
wyraz, jaki ona przyjmuje, rozpatruje się z uwzględnieniem ich podobieństwa do
uczucia. Gdy się bowiem coś cierpi, twarz staje się taka, jak gdyby miała w
sobie to samo. Gdy się ktoś złości, zachowanie gniewne jest znakiem uczucia
tego samego rodzaju”. (Arystoteles, „Fizjognomika”).
Dobry przywódca musi się wyraźnie różnić
od innych członków grupy, bądź przez niezwykły wygląd zewnętrzny, bądź przez
szczególne umiejętności, sposób wyrażania się czy też energicznie demonstrowany
zamiar przeforsowania jakiejś idei. Z drugiej strony, mimo tego wyróżnienia
musi utwierdzać członków grupy w poczuciu, że jest jednym z nich; w ten sposób
ułatwia im identyfikację z sobą i z wspólnie realizowanym celem. W przypadku M.
Przewalskiego było dokładnie tak. Twarz miał jakby napiętą, co było w tym
przypadku wyrazem samodyscypliny, usta zaciśnione, co z reguły jest oznaką
skoncentrowania i podwyższonej samokontroli. Cywilizowany człowiek nie odpręża
swoich ust prawie nigdy. (Por. Vera F. Birkenbihl, „Sygnały ciała”, s. 127).
Według typologii Izabeli Balińskiej („Fizjonomia”..., s. 19, 31)
prawdopodobnie musielibyśmy na podstawie zasad fizjognomiki przypisać
Mikołajowi Przewalskiemu następujące cechy: dojrzałość, głęboki refleksyjny
umysł, poważne i surowe podejście do życia. Jeśli zaś chodzi o kształt twarzy,
to byłby to typ nacechowany „dysharmonią z przewagą Yang”, należący do
surowego, męskiego, często nieczułego charakteru. Jak pisze I. Balińska: „Tacy ludzie są zarozumiali, grubiańscy,
uporczywi, nalegający. Dobrą cechą ich charakteru jest stanowczość. W
kontaktach z innymi są bezpośredni i odważni... Posiadają nienasyconą żądzę
sukcesu. Są bardzo praktyczni, energiczni i pracowici. Dążą do bycia liderami.
Posiadają zdolności społeczno-dyplomatyczne”... Jak wiemy, ten opis jest
naprawdę bardzo bliski typowi charakteru, jaki cechował M. Przewalskiego.
W człowieku wola przejawia się jako
czynnik określający chęci i działania jednostki, a występuje zarówno jako motyw
uświadomiony, jak i nieświadomy. Mimo iż wydaje się ludziom, że w działaniach
swoich są całkowicie wolni i kierują się rozumem, że potrafią okiełznać impulsy
natury, aż tak dobrze nie jest – działania ludzkie wynikają z czynników od
człowieka niezależnych, a reprezentujących zarówno obiektywny świat zewnętrzny,
jak i obiektywny świat wewnętrzny (dziedziczność). Człowiek zatem nad wolą nie
panuje, mimo iż często ulega w tym względzie złudzeniom. W rzeczywistości wola
ma nas, a nie my ją; ona panuje nad nami, a nie my nad nią. Wcielona we
wrodzony charakter dyktuje swe warunki, a „rozumne” wybory dotyczą nie jej i
nie ich, lecz tylko i wyłącznie sposobów (jej i ich) zaspokajania. „Rozumność człowieka – jak pisze profesor
Jan Garewicz – nie polega na panowaniu
rozumu nad wolą, lecz na uświadomieniu sobie dzięki niemu jej celów i dobraniu
odpowiednich do nich środków.
Na
charakter wrodzony nie ma się wpływu. Tę prawdę znali już starożytni, znał ją
Pascal, mówiąc o ładzie serca, a w XX wieku powtórzył ją Max Scheler w
koncepcji ordo amoris. Kaprys woli jest wszechmocny i nie ma przed nim
ucieczki. Najlepiej zaś świadczy o nim nie bezcelowość samobójstwa, które,
podobnie jak każda śmierć, niszczy tylko określony przejaw woli, nie tyka zaś
jej samej. (...) Świętość lub wyjątkowa przenikliwość, która pozwoli nam zajrzeć
poza zwierciadło i odkryć istotę świata, widoczna tylko w swych przejawach,
musi być też założona we wrodzonym charakterze... Ani świętości, ani geniuszu
nauczyć się nie można, muszą więc tkwić w naszym charakterze najszerzej
pojętym... Jeśli istnieje możliwość przeniknięcia „principium individuationis”
i zaprzeczenia woli życia pod wpływem bądź wielkiego nieszczęścia osobistego,
bądź refleksji nad złem panującym na świecie, to mamy też do czynienia z
odpowiedzią charakteru na określone bodźce zewnętrzne, które od tego
charakteru, a nie od owych bodźców zależy”...
Cóż więc może uczynić człowiek, skoro jego
charakter wrodzony jest dany? Może go poznać, ale tylko ex post, na podstawie
swych czynów. Jeśli je rozważy, dowie się z nich, czego naprawdę chciał,
zazwyczaj bowiem ulega samoułudzie: racjonalizuje swoje czyny, najczęściej
przypisując sobie motywy wartościowane dodatnio. Z praktycznego punktu widzenia
wyzbycie się takich złudzeń ma ogromne znaczenie: zwiększa skuteczność
działania, pozwala uniknąć rozczarowań i niezadowolenia z siebie... Jacy
byliśmy, jakiemu systemowi wartości naprawdę hołdowaliśmy, dowiadujemy się ex
post. Ex post też dowiadujemy się, że
nasze wybory nie były bynajmniej wynikiem wolnej woli. Możemy czynić, co
chcemy, nie możemy chcieć, czego chcemy, gdyż nie wiemy, dlaczego właśnie tego
chcemy, a przecież z moralnego punktu widzenia intencje się liczą, nie tylko
skutki. Czyżbyśmy byli zatem całkiem nieodpowiedzialni za nasze czyny, skoro
dyktował je mus wewnętrzny, na który nie mamy wpływu?... „Winni jesteśmy, choć nie zawiniliśmy. Winni jesteśmy temu, że jesteśmy
i że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy, chociaż nie mieliśmy na to żadnego wpływu.
Naszą winą jest nasze istnienie, sam fakt, że jesteśmy zindywidualizowanym
przejawem uprzedmiotowionej woli. I za to ponosimy karę... Istotne pytanie
brzmi jednak, czy obarczenie winą niezawinioną zwalnia od odpowiedzialności za
własne postępowanie, w szczególności zaś, czy wolno powoływać się na wrodzony
charakter dla usprawiedliwienia czynów nagannych”...
Sumienie jest ostateczną instancją w
pytaniu o dobro i zło... „Sumienie nie
może być przedmiotem filozofii, jego nakazy są zawsze konkretne, a filozofię
interesują uogólnienia. Nie ma nauki o sumieniu. Ale to nie znaczy, że nie ma
sumienia. I ono sprawia, że cierpimy nad tym, jacy jesteśmy, a czasem nawet
prowadzi do wstrząsu, przy którym pęka skorupa kryjąca nasze prawdziwe Ja. Nie
wiedzieliśmy o nim, nie podejrzewaliśmy go nawet, a oto się ujawniło i to
nazywa się nawróceniem”...
Jak widzimy, tkwi w tym zagadnieniu, w tym
zjawisku, jakim jest silna wola o takim czy innym ukierunkowaniu, nad wyraz
złożona dialektyka wątków i wpływów sobie nawzajem przeczących, a nieraz nawet
przeciwstawnych. Wielu psychologów i pedagogów jest przekonanych, że jednak tą
ostatnią instancją, z której wypływa taka, a nie inna, wola, stanowi określona
konstytucja czy struktura psychosomatyczna. Florian Znaniecki w „Naukach o kulturze” twierdzi, że system
nerwowo-mięśniowy organizmu jednostki stanowi pierwotne, nieodzowne narzędzie
wszelkich jej czynności, które ustają z chwilą jej śmierci; działalność
jednostki może też w każdej chwili ulec zatrzymaniu na skutek jakichś
szczególnych zmian w systemie nerwowo-mięśniowym. Rozpoczętą czynność jednostki
może jednak po jej śmierci podjąć i dokończyć ktoś inny. Jednemu człowiekowi
fizyczna dolegliwość – przeziębienie, grypa, niestrawność – wystarczy, by
przerwać rozpoczętą pracę, podczas gdy inny mimo dolegliwości będzie tę samą
pracę wykonywać. Jeden ranny żołnierz przestaje walczyć, inny natomiast – też
ranny – walczy dalej. Chłopiec może uważać się za zbyt chorego, aby iść do
szkoły, ale choroba ta nie przeszkadza mu się bawić z kolegami na podwórku...
Cechy psychologiczne jednostek, które
pokonują przeszkody, jakich jednostki słabsze pokonać nie potrafią, są
określane takimi terminami, jak „siła woli” i „silna wola”. Wola to jakby trwała
siła psychiczna jednostki. „Pojęcie to w
potocznym rozumieniu obejmuje nie tylko zdolność jednostki do urzeczywistniania
zamiarów poprzez przezwyciężanie trudności, ale także jej odporność na wpływy
działające na same te zamiary”... F. Znaniecki proponuje wprowadzenie do
obiegu naukowego takiego pojęcia jak: „uporczywość dążności”. „Dążność, która trwa mimo zakłócenia
przebiegu czynności na skutek niespodziewanej przeszkody, jest bardziej
uporczywa od dążności, która pod wpływem podobnej przeszkody zanika.
Oczywiście, uporczywość dążności nie oznacza, iż zamiar zostanie w końcu
urzeczywistniony; wskazuje jedynie na pewne – duże lub małe – prawdopodobieństwo
jego urzeczywistnienia, które istnieje tak długo, jak długo podejmowane są
aktywne próby pokonania przeszkód, tj. zdobycia innych materiałów lub narzędzi
zamiast tych, które okazały się nieosiągalne, bądź też znalezienia sposobu
wykorzystania tych materiałów lub narzędzi, które wydają się bezużyteczne”.
Jeśli mamy dość sił, by swoją wolę
urzeczywistnić, uważamy też, że mamy do tego prawo. Takie są osobiste odczucia
ludzi: do tego mam prawo, czego dokonać pozwala mi moja moc. Wybitny niemiecki
filozof Max Stirner w dziele „Jedyny i
jego własność” (s. 221-222) powiada: „Gdy
mowa o prawie, zawsze pada pytanie: „Kto lub Co daje Mi prawo do tego?” – I
odpowiedź brzmi: Bóg, miłość, rozum, natura, ludzkość, itd. Ależ skąd! Tylko
twoja siła, twoja moc daje Ci prawo (np. może dać Ci je również twój rozum)...
Wasza racja nie jest silniejsza, jeśli Wy
nie jesteście silniejsi. Czyż chińscy poddani mają prawo do wolności? Darujcie
im wolność, a przekonacie się wtedy, jak bardzo myliliście się w tym względzie:
skoro nie potrafią korzystać z wolności, to nie mają do niej żadnego prawa; czy
też mówiąc dobitniej: właśnie dlatego nie mają wolności, że nie mają do niej
prawa. Dzieci nie mają prawa do pełnoletności, gdyż nie są pełnoletnie, tzn.
ponieważ są dziećmi. Narody, które pozwalają się trzymać w niepełnoletności,
nie mają prawa do pełnoletności; dopiero wówczas, gdy przestaną być
niepełnoletnie, zyskają do pełnoletności prawo. Oznacza to jedynie, iż masz
prawo być tym, co da Ci twa siła. Ja jestem źródłem wszelkich praw i uprawnień:
jestem uprawniony do wszystkiego, co jest w mojej mocy. (...) Nie mam prawa
wyłącznie do tego, do czego brak Mi odwagi, tzn., do czego sam się nie
uprawniam”.
Podobne myśli snuł również Fryderyk
Nietzsche, gdy w dziele „Poza dobrem i
złem” rozważał jeden ze szczegółowych aspektów tego doniosłego zagadnienia.
Twierdził, że to, co zowie się „wolnością woli”, jest w istocie swej afektem
wyższości w stosunku do tego, który musi być posłusznym: „jam wolny, on musi
słuchać” – świadomość ta w każdej kryje się woli, jako też owo napięcie uwagi,
ów prosty wzrok, co widzi wyłącznie jedno, owa bezwzględna ocena wartości
„teraz tego potrzeba, nie zaś czegoś innego”, owa wewnętrzna pewność, iż
zostanie się usłuchanym; wreszcie to wszystko, co do stanu rozkazodawcy jeszcze
należy. Człowiek, który chce, – rozkazuje w sobie czemuś, co mu jest posłuszne,
lub o czym mniema, iż mu jest posłuszne...
Ostatecznie filozof dochodzi do bardzo
daleko idących wniosków. „W życiu
rzeczywistym – powiada – chodzi tylko
o silną i słabą wolę. – Jest to niemal zawsze oznaką, na czym mianowicie jemu
samemu [myślącemu podmiotowi] zbywa,
gdy myśliciel we wszelkiej „łączności przyczynowej” i „konieczności
psychologicznej” wyczuwa zaraz ni to przymus, potrzebę, konieczność ulegania,
ucisk, niewolę; rzecz to zdradziecka czuć w ten właśnie sposób, – zdradza się
człowiek. I w ogóle, o ile spostrzeżenia mnie nie mylą, „niewola woli” jako
problemat z dwóch wręcz przeciwległych stron rozważana bywa, lecz zawsze w
nader osobisty sposób: jedni nie chcą wyrzec się za żadną cenę swej
„odpowiedzialności”, wiary w siebie, praw osobistych do swej zasługi (do tej
zaliczają się rasy próżne); inni naodwrót, żadnej winy na siebie brać nie chcą
i, z głębi jakiejś wewnętrznej samopogardy, radziby zepchnąć siebie samych
gdziekolwiek. Ci ostatni, o ile piszą książki, zwykli ujmować się dziś za
zbrodniarzami; jakoweś socjalistyczne współczucie jest ich najulubieńszym
przebraniem. Istotnie, zdumiewająco upiększa się fatalizm ludzi słabej woli,
skoro umie zalecać siebie jako religia ludzkiego współczucia... Wszystkie dobre
popędy ze złych wywieść się dają”...
Mimo niewątpliwej błyskotliwości i
częściowej słuszności powyższego wywodu, byłoby fatalnym błędem bezwarunkowe
zaakceptowanie go w całej rozciągłości. Oczywiście, na drodze intelektualnej
ekwilibrystyki da się wywieść całe dobro ze zła, tym nie mniej rzeczywistość
bardzo często bywa inna, a w duszy ludzkiej obok tendencji negatywnych działają
też dodatnie i to one właśnie wskazują drogę działaniom twórczym,
bezinteresownym, poznawczym. Tak właśnie, jak w przypadku M. Przewalskiego.
Oczywiście, przy złej chęci można
interpretować motywację pełnego samozaparcia wysiłku tego uczonego jako ukryte
dążenie do osiągnięcia prestiżu celem pozbycia się ukrytego kompleksu
niższości. Wiadomo bowiem, że dążenie do prestiżu jako środka przezwyciężenia
lęków i wewnętrznej pustki jest narzucane kulturowo. Jest to próba radzenia
sobie ze swymi trudnościami na drodze wyolbrzymiania własnej wartości. Źródło
zaś prestiżu stanowi sukces, wielkie osiągnięcie w jakiejkolwiek dziedzinie:
sporcie, nauce, sztuce, finansach, konsumpcji, modzie itp. Przytoczmy kilka
trafnych spostrzeżeń, dotyczących psychologii prestiżu, dokonanych przez
wybitnego francuskiego psychologa Gustava Le Bona. Pisze on: „Dowodem, że powodzenie stanowi źródło
prestiżu, jest to, że skoro opuści człowieka powodzenie, gaśnie też jego urok.
Bohater mający dziś powszechne uznanie, zostanie wyśmiany w razie najmniejszego
niepowodzenia i im większy miał prestiż, tym większego dozna poniżenia. Tłum
bowiem mści się na upadłym bohaterze, przed którym niegdyś zginał kolana (...).
Prestiż jest swoistego rodzaju
fascynacją, jaką wywiera na nasz umysł istota, dzieło lub idea. To
zafascynowanie zabija w nas zdolność do krytycyzmu i wzbudza w naszej duszy
cześć i podziw. Uczuć tak wzbudzonych nie sposób wyjaśnić, podobnie jak
wszelkich innych uczuć, ale są one tego samego rodzaju co sugestia, której
ulega człowiek zahipnotyzowany. Prestiż to najsilniejsza podpora każdej władzy.
Bogowie, królowie i kobiety bez jego pomocy nie osiągnęliby takiej władzy, jaką
posiadają (...). Kto posiada
odpowiednio wielki prestiż i nie dopuści do jego obniżenia, ten może pogardzać
ludźmi, może ich mordować milionami, może narazić kraj na niebezpieczeństwa
grożące z zewnątrz, a wszystko mu ujdzie bezkarnie (...). Powodzenie stwarza prestiż, niepowodzenie go
niszczy. Krytyka może również nadwerężyć siłę prestiżu, ale jej działanie jest
powolne, chociaż w skutkach bardzo trwałe. Kiedy prestiż stanie się przedmiotem
dyskusji, traci swą moc. Bogowie i ludzie, jak długo nie dopuszczali do
poddawania dyskusji swego prestiżu, tak długo posiadali moc i znaczenie. Kto
chce, aby tłum go uwielbiał, musi go trzymać z dala od siebie”...
Wszystkie powyższe twierdzenia są
prawdziwe, wszelako, aby twierdzić, że określone działania zostały podjęte i
zrealizowane wyłącznie w celu osiągnięcia prestiżu osobistego, konieczne jest
ustalenie istnienia odnośnej motywacji psychologicznej. Co więcej, gdybyśmy
nawet mieli podstawy twierdzić, że M. Przewalski kierował się w swych wielkich
czynach tego rodzaju motywacją, to przecież i tak wypadałoby bodaj uznać, iż
jest ona bardziej godna szacunku niż motywacja np. merkantylna czy seksualna.
Wydaje się, i owszem, iż w psychologii tego uczonego było obecne zarówno
bezinteresowne dążenie do osobistego prestiżu, jako jednego z pobocznych
skutków wielkich osiągnięć naukowych, jak i – w o wiele większym stopniu –
dążenie do umocnienia społecznego prestiżu nauki jako takiej, zaś nauki
europejskiej i rosyjskiej w szczególności. W tej motywacji wszelako nie sposób
dostrzec pierwiastków zasługujących na moralną dezaprobatę. Wręcz odwrotnie,
gdy ktoś chce zdobyć sławę i prestiż, służąc dobru innych ludzi i chwale Bożej
– jest godzien podziwu i szacunku. „Chwała
może stać się próżna z trzech przyczyn. Po pierwsze, z przyczyny rzeczy, z
której ktoś szuka chwały, a więc gdy rzecz ta jest niegodna, łatwo zanikająca i
psująca się. Po drugie, z przyczyny ludzi, u których ktoś szuka chwały, a więc
np. u ludzi, których sąd jest niepewny. Po trzecie, z przyczyny samego
szukającego chwały, mianowicie jeśli własnego pragnienia chwały nie odnosi ku
godziwemu celowi, a więc ku czci Bożej lub dobru bliźnich”. (Tomasz z
Akwinu, „Suma teologiczna”, t. 21, s.
102).
Tenże autor określał ambicję jako
„nieporządne pożądanie czci”, i przeciwstawiał ją wielkoduszności, jako
rozumnemu dążeniu do realizacji wielkich i szlachetnych celów. Właśnie z tą
ostatnią cechą mamy do czynienia w przypadku M. Przewalskiego, a nie z
przerośniętą ambicją, próżnością czy pychą. I na tym właśnie polegał wzniosły
arystokratyzm tej pięknej osobowości. Ten wybitny człowiek – jak wynika z jego
listów – nie pragnął sławy i nie chciał uchodzić za bohatera. Co więcej, był
zdeklarowanym przeciwnikiem zarówno ogólnie pojmowanego kultu bohaterów, jak i
tego, że i jego już za życia próbowano kreować na „ideał godny naśladowania”. (Tylko
bohaterowie mogą naśladować bohatera, ale bohaterowie nikogo nie naśladują). Z
pewnością podzielał myśl Fr. Nietzschego: „Kto
tani, sięga dłońmi tłustemi po to świata brzękadło blaszane, po sławę!”
Wszelki odcień pyszałkowatości i próżności
był mu obcy, ponieważ wiedział, że u podstaw każdego wielkiego dokonania tkwi
nie co innego, jak niezmordowana praca i znojny wysiłek, a te nie bywają
źródłem pychy i zepsucia. Blaise Pascal przed wiekami wywodził: „Z przyrodzenia oddani jesteśmy we władanie
pychy. Przez nią to tkwimy pośród naszych nędz, błędów itd.; tracimy nawet
życie z radością, byle o tym mówiono... Jesteśmy
tak niesyci chwały, iż chcielibyśmy, aby nas znała cała ziemia, nawet ci,
którzy przyjdą wówczas, gdy nas nie będzie; a tak próżni, iż szacunek pięciu
czy sześciu osób, które nas otaczają, cieszy nas i zadowala... Próżność jest tak zakorzeniona w sercu
człowieka, iż żołdak, cham, kuchta, tragarz chełpią się i chcą, aby ich
podziwiano. Filozofowie nawet pragną tego; a ci, którzy piszą przeciw temu,
chcą mieć tę chwałę, że dobrze napisali; i ci, którzy ich czytają, chcą mieć
chwałę, że ich czytali; i ja, który to piszę, mam może to pragnienie; i może
ci, którzy to będą czytać... Słodycz
chwały jest tak wielka, że do jakiegokolwiek przedmiotu się ją przywiąże, nawet
do śmierci, kocha się ją”...
Z drugiej jednak strony: „Najbardziej przyziemną cechą człowieka jest
ubieganie się o chwałę, ale to właśnie jest największą cechą jego doskonałości;
choćby posiadał największe dobra na ziemi, choćby się cieszył najlepszym
zdrowiem i istotnymi korzyściami, nie jest zadowolony, jeżeli nie ma szacunku u
ludzi. Ceni tak wysoko pojęcie człowieka, iż jakiekolwiek miałby przewagi na
ziemi, jeśli nie jest równie korzystnie pomieszczony w pojęciu ludzi, nie jest
rad. Jest to najpiękniejsze miejsce w świecie: nic w nim nie może zniszczyć
tego pragnienia; jest to najbardziej niezatarta cecha ludzkiego serca. A ci, którzy najbardziej gardzą ludźmi i
równają ich z bydlęty, i ci chcą, aby ich podziwiano i wierzono im, i przeczą
sami sobie tym uczuciem”...
***
To, co najszlachetniejsze, bywa też
twarde, nie ulega ani naciskom zewnętrznym, ani podstępom i fałszywym
podjazdom. M. Przewalski najczęściej bywał nieugięty w stosunkach z ludźmi, jak
to wykazaliśmy m.in. na przykładzie jego nauczycielskiej sprawiedliwości, gdy
był wykładowcą w Warszawskiej Szkole Junkrów.
Nie wolno ulegać zwodniczym argumentom ani
prośbom, „najtrwalszą bowiem gwarancję
bezpieczeństwa osiąga ten, kto nie musi żałować, że przysłużył się swoim
nieprzyjaciołom” (Tukidydes). Potencjalnym zaś nieprzyjacielem każdego
człowieka stają się ci, którym udaje się nim w ten czy inny sposób manipulować.
Ciekawe, że tę zasadniczą prostolinijność
i nieugiętość bardzo często miano Przewalskiemu za złe, powiadano, że nie ma
ogłady, jest gniewliwy, szorstki, a nawet grubiański, co wszelako nie było
prawdą, bowiem „ogłada nie zawsze nam
daje istotną dobroć, sprawiedliwość, względność lub wdzięczność; ale
przynajmniej utrwala tych cnót pozory, czyniąc człowieka powierzchownie takim,
jakim by być powinien w głębi duszy”. (La Bruyere , „Charaktery”, s. 92).
Bardzo często tych, którzy zdają jedynie
sprawę z pewnych nieprzyjemnych faktów i nie ulegają ogólnie przyjętym banałom
oskarża się o brak serca, taktu czy dobrego wychowania, podczas gdy jedyne co
można im zarzucić to bezwzględna uczciwość. Najbardziej „ogładzeni” i układni
bywają osobnicy narcystyczni, zakochani w sobie. Oni stosunkowo rzadko okazują
się zdolni do prawdziwej przyjaźni czy miłości. Na ogół są egocentryczni, tj.
skoncentrowani na własnym bezpieczeństwie, zdrowiu czy uznaniu. Czują się
niepewnie i przeceniają swe osobiste znaczenie. Nie potrafią ocenić swych
własnych, autentycznych wartości, bo kierują się sądem innych ludzi, na który
przesadnie zwracają uwagę, bo ze względu na miłość własną strasznie im zależy
na cudzym uznaniu. „Mniemam, – powiada La
Bruyere (s. 91) – że
istotę ogłady stanowi pewne zważanie na to, by słowami i zachowaniem się
przyczynić innym zadowolenia zarówno z nas, jak i z samych siebie”.
Co więcej, nadmierna np. uprzejmość może być formacją reaktywną w
stosunku do tendencji sadystycznych, z czego, oczywiście, nie wynika, że nie
może istnieć autentyczna uprzejmość, pojawiająca się na bazie dobrych stosunków
z innymi ludźmi. Ale trzeba przyznać, że M. Przewalski niejako świadomie i
zamierzenie ignorował konwenanse, potrafił kogoś w towarzystwie ofuknąć, a
nawet zupełnie po kozacku zbesztać. Cóż, faktem jest, że – jak trafnie pisze
Carl Gustav Jung w dziele „Rebis czyli
kamień filozofów”: „Wielkość
osobowości historycznych nigdy nie polegała na bezwarunkowej uległości wobec
konwencji, lecz, przeciwnie, na ich zbawiennej wolności od konwencji. Niby
szczyty górskie wznosiły się one ponad masę, która pozostawała w niewoli
zbiorowych lęków, przekonań, praw i metod, i wybierały własną drogę. A zwykłym
ludziom zawsze wydawało się rzeczą dziwaczną, że ktoś woli zamiast wytyczonej
drogi o znanym celu stromą i wąską ścieżkę, która wiedzie w nieznane. Dlatego
zawsze uważano, że ktoś, kto dokonuje takiego wyboru, jeśli nie jest szaleńcem,
to przynajmniej jest opętany przez jakiegoś demona lub boga; albowiem ten cud,
że ktoś mógłby postępować inaczej, niż to od dawien dawna robiła cała ludzkość,
można wyjaśnić tylko w ten sposób, że obdarzony był demoniczną siłą lub duchem
boskim. Bo w końcu któż, jak nie jakiś bóg, mógł okazać się silniejszy od całej
ludzkości i odwiecznego przyzwyczajenia? Toteż od dawien dawna bohaterowie
mieli demoniczne atrybuty. Według wierzeń nordyckich mieli oni oczy węża; ich
narodziny lub pochodzenie były zawsze niezwykłe. Jedni z dawnych herosów
greckich mieli dusze węży, inni posiadali indywidualnego demona, byli
czarownikami i wybrańcami Boga. Wszystkie te atrybuty, które łatwo można
mnożyć, pokazują, że dla przeciętnego człowieka wybitna osobowość jest, by tak
rzec, zjawiskiem nadnaturalnym, które można wyjaśnić tylko przez związek z
jakimś czynnikiem demonicznym”.
Konwencjonalność jest najczęstszą, wręcz nagminną formą manifestacji
przeciętności, a to zarówno umysłowej, jak i charakterologicznej, stanowi też
najbardziej rozpowszechnioną formę istnienia indywiduów ludzkich w społeczeństwie.
„Fakt,
że konwencje zawsze kwitną na różne sposoby, dowodzi, iż przygniatająca
większość ludzi nie wybiera własnej drogi, lecz konwencję, i wskutek tego nie
rozwija siebie, lecz pewną metodę, a tym samym jakieś collectivum kosztem
własnej całości.
Podobnie jak psychiczne i
społeczne życie ludzi pierwotnych jest wyłącznie życiem grupy połączonym z
wysokim stopniem nieświadomości jednostki, tak też późniejszy proces rozwoju
historycznego jest przede wszystkim sprawą kolektywną i nią pozostanie. Dlatego
sądzę, że konwencja jest koniecznością zbiorową. Jest ona namiastką, ale nie
ideałem, ani w sensie moralnym, ani w sensie religijnym, albowiem
podporządkowanie się jej oznacza zawsze rezygnację z całościowości i ucieczkę
przed własnymi ostatecznymi konsekwencjami”. (C. G. Jung, „Rebis czyli kamień filozofów”).
Niekonwencjonalności jednak nie wolno mylić ani z nieokrzesaniem, ani z
arogancją. O pierwszym z nich Teofrast plastycznie pisał w swych „Charakterach”: „Nieokrzesanie polega na szorstkim sposobie bycia ujawniającym się w
słowach. A człowiek nieokrzesany to ktoś taki na przykład, kto zapytany, gdzie
jest ten lub ów, odpowiada: „Nie nudź mnie!”. Pozdrowiony, nie odpowiada na
ukłon. Sprzedając coś, nie powie nabywcom, ile chciałby za to, tylko ich pyta,
co dostanie. Gdy mu ktoś wyświadcza uprzejmość i przysyła coś w dni świąteczne,
powiada, że nie są to prezenty. I nie wybaczy nigdy, jeśli go ktoś na ulicy
potrąci albo mu na nogę nastąpi. Gdy przyjaciel prosi, aby wziął udział w
koleżeńskiej składce, najpierw powiada, że ani grosza nie da, a potem zjawia
się ze swoją cząstką i mówi: „oto wyrzucony pieniądz!”. Potknąwszy się na
ulicy, gotów przeklinać kamień. Na nikogo nie zaczeka ani minuty. I nie zgodzi
się ani zaśpiewać, ani zadeklamować, ani zatańczyć. Bogom nawet gotów skąpić
modlitwy”...
Zdaniem greckiego pisarza: „Arogancja
zaś polega na jakimś lekceważącym odnoszeniu się do wszystkich ludzi z wyjątkiem
siebie samego. Arogant zaś to ktoś taki, kto gotów komuś, co pilnie chce się z
nim rozmówić, wyznaczyć spotkanie po wieczornym posiłku. Jeśli komuś
wyświadczył przysługę, nie zapomina o tym. Gdzieś tam na ulicy rozstrzyga
sprawę między stronami, które go brały za sędziego. Wybrany, zrzeka się pod
przysięgą urzędu, mówiąc, że brak mu czasu. Nigdy pierwszy nikogo nie odwiedzi.
Interesantom i dostawcom każe się zgłaszać u siebie o świcie. Na ulicy nie
przemówi słowa do nikogo, tylko kroczy z głową opuszczoną albo w tył odrzuconą,
zależnie od humoru. Goszcząc przyjaciół, sam nie zasiada z nimi do stołu, tylko
każe ich podejmować komuś ze służby. Jeśli ma zamiar kogoś odwiedzić,
obwieszcza przez posłańca swoje przybycie. Nikogo nie dopuszcza do siebie ani
kiedy się oliwą namaszcza, ani kiedy się kąpie, ani kiedy je. Oczywiście, jeśli
ma z kimś rozrachunki, niewolnikowi każe rozmieścić liczmany, obliczyć sumę i
zapisać na koncie. W liście nie napisze: „Zrobiłbyś mi uprzejmość”, ale „Chcę,
aby tak było” albo: „Posyłam do ciebie po odbiór”, albo: „Inaczej być nie
śmie”, albo: „Natychmiast”.”
Niewątpliwie, coś z tego można zauważyć w usposobieniu M.
Przewalskiego, wszelako nie w takich proporcjach i nie w takim natężeniu, by
można było go uznać za człowieka nieokrzesanego i aroganckiego. To jest kwestia
wyczucia.
I wreszcie jeszcze jedna sprawa ściśle się wiążąca z rozważanym
zagadnieniem. Najściślej z mocną wolą i nieugiętością charakteru wiąże się też
konsekwencja i wytrwałość, dwie piękne cnoty rycerskie. Nie przypadkowo Jose
Ortega y Gasset pisał w „Buncie mas”,
że szlachectwo dla niego to synonim życia pełnego trudu i wyrzeczeń, zawsze
gotowego do doskonalenia się, do przechodzenia od tego, co już jest, do
wyższych jeszcze celów i obowiązków. Tak rozumiane życie szlachetne jest
jaskrawym przeciwieństwem życia apatycznego, bezwładnego, ograniczającego się
statycznie do siebie samego, skazanego na wieczne zaskorupienie w sobie, jako
że żadna siła zewnętrzna nie zmusza go do wyjścia poza siebie samo. Dlatego też
ludzi w ten sposób żyjących nazywamy masą nie tyle ze względu na ich liczbę,
ile ze względu na to, że życie ich jest bezwładne i bezwolne. „Im dłużej żyjemy, tym wyraźniej widzimy, że
większość mężczyzn i kobiet – jest zdolna do podjęcia jakiegoś wysiłku tylko
wtedy, gdy wymaga tego zewnętrzna konieczność. Dlatego też te nieliczne znane
nam jednostki, które umieją zdobyć się na spontaniczność i luksus wysiłku,
pozostawiają niezatarte piętno w naszej pamięci, nabierając nieledwie
monumentalnych wymiarów. To właśnie są ludzie wybrani, szlachetni, jedyni,
którzy umieją być aktywni, a nie tylko reaktywni, dla których życie jest
ciągłym napięciem, nieustannym treningiem”.
***
Pewien filozof – poeta napisał:
„Spałem i
śniłem, że życie jest przyjemnością.
Obudziłem się
i zobaczyłem,
że życie jest
obowiązkiem.
Zacząłem
pracować i spostrzegłem,
że obowiązek jest
przyjemnością”.
Wydaje się, że te słowa bardzo dokładnie odzwierciedlają jedną z
najważniejszych stron psychiki każdego wybitnego człowieka, w tym Przewalskiego,
mianowicie ogromną wewnętrzną samodyscyplinę i poczucie obowiązku, bez których
osiągnięcie znaczących wyników w jakiejkolwiek dziedzinie są nie do pomyślenia.
W swym postępowaniu zawsze kierował się nakazami sumienia i obowiązku, a nie
swoimi zachciankami, które zresztą poddawał ostrym wymogom samodyscypliny.
Człowiek masowy nigdy nie odwołuje
się do czynników zewnętrznych, o ile nie zostanie do tego gwałtownie zmuszony
przez okoliczności. Jako że obecne okoliczności do tego go nie zmuszają,
odwieczny człowiek masowy, zgodnie ze swoim temperamentem, nie odwołuje się do
nikogo, czując się w pełni panem swojego życia. Natomiast człowiek wybrany czy
wybitny odczuwa wewnętrzną potrzebę odwoływania się do norm zewnętrznych, od
niego samego doskonalszych, którym dobrowolnie może służyć. Przypomnijmy, że
człowiek wybitny tym się różni od człowieka pospolitego, że ten pierwszy ma
duże wymagania wobec siebie samego, natomiast ten drugi, zachwycony własną
osobą, niczego od siebie nie wymaga, będąc zupełnie zadowolony z tego, czym
jest.
W przeciwieństwie do tego, co się
powszechnie sądzi, to właśnie ludzie wybrani, a nie masy, żyją w prawdziwym
poddaństwie. Życie nie ma dla nich smaku, jeśli nie polega na służeniu czemuś
transcendentnemu. Dlatego też takiej służby nie odbierają jako ucisku. Jeśli
tego im braknie, wówczas odczuwają niepokój i wynajdują nowe normy, jeszcze
trudniejsze, bardziej wymagające, które ich gnębią. To jest życie rozumiane
jako narzucona sobie dyscyplina – życie szlachetne. Szlachectwo – tak jak
szlachetność – określają wymagania i obowiązki, a nie przywileje.
„Pospolitym jest żyć według
własnego upodobania. Człowiek szlachetny dąży do porządku i prawa”.
(Goethe). Jest poddanym wyższych racji, wyższego, niż jego własny , rozumu. To
prawo odnajduje jednak nie w głosie tłumu, lecz w swym sercu, gdzie zapisał je
sam Bóg. „Człowiek jest intelektualnie
masowy wtedy, gdy postawiony wobec jakiegoś problemu zadowala się tymi myślami,
które na ten temat przyjdą mu akurat do głowy. Człowiekiem wybitnym jest
natomiast ten, kto nie zadowala się tym, co mu od razu, bez uprzedniego
wysiłku, przyjdzie do głowy, lecz za godne siebie uznaje jedynie to, co go
jeszcze przewyższa, a czego poznanie i zrozumienie wymaga zdwojonego wysiłku”.
(Por.: Jose Ortega y Gasset, „Bunt mas i
inne pisma socjologiczne”, s. 68-69). Życie nie ma dla takiego człowieka
smaku, jeśli nie polega na służeniu czemuś transcendentnemu.
***
Bardzo ściśle ze wszystkimi powyżej
wymienionymi cechami charakterologicznymi wiąże się też cecha samodzielności
moralnej i duchowej, zdolność i odwaga do bycia i pozostawania sobą zawsze i w
każdych okolicznościach. Wbrew pozorom nie jest to sztuka łatwa ani dostępna
wielu. „Być niezależnym, to rzecz
najnieliczniejszych – jest to przywilej silnych. Kto zaś porywa się na to,
mając najsłuszniejsze bodaj prawo, lecz nie będąc zmuszonym do tego, ten
dowodzi, iż jest prawdopodobnie nie tylko silny, lecz aż do szaleństwa
zuchwały. Wchodzi w labirynt, stysiąckrotnia niebezpieczeństwa, w które życie
już samo przez się obfituje... Kiedy zaś człowiek taki ginie, dzieje się to tak
daleko od zrozumienia ludzkiego, iż nikt tego nie czuje, nikt z nim nie
współczuje, – a on powrócić już nie może! do współczucia ludzkiego wrócić nie
może!” – pisał Fryderyk Nietzsche.
Od pierwszych chwil życia jesteśmy zdani na ludzi, którzy w ten czy
inny sposób chcą nad nami dominować i kierować nie tylko naszym postępowaniem,
lecz nawet naszymi myślami i uczuciami. Za wyjątkiem nacechowanych z reguły
miłością i troską o nasze dobro nacisków tego rodzaju ze strony kochających
rodziców i spolegliwych nauczycieli, – dążenia te bywają bardzo niebezpieczne
dla naszej osobowości, gdyż pozbawiają ją cech indywidualnych, wewnętrznej
wolności i czynią z nas marionetkę, wykonującą obce, często nikczemne i
nierozumne, zachcianki. Każda osoba ludzka, zaczynając od dziecka, ma prawo, a
nawet obowiązek, bronienia własnej odrębności i samodzielności – także przed
tymi, którzy usiłują manipulować nią używając demagogicznych frazesów o...
odrębności i samodzielności. Większość ludzi po młodzieńczym okresie „burzy i
naporu” daje za wygraną, czuje swą bezradność wobec perfidii i duchowej
przemocy różnych zewnętrznych oddziaływań. Tylko nieduża mniejszość
konsekwentnie przez całe życie przeciwstawia się tym próbom zniewolenia (nieraz
zniewolenia w imię i pod szyldem „wolności”) i rezygnuje z zachowania swej
niepowtarzalnej i jedynej w swoim rodzaju osobowości. „Pozostać niezauważonym, nic nie ryzykować, trzymać się kurczowo
dotychczasowych zdobyczy, nawet za cenę hańby i poniżenia. Zawsze płynąć z
prądem i robić tylko to, co robi większość. Oto życiowe zasady większości,
milczącej masy... Kto zaś pragnie
korzystać z danego mu życia, kto chce zaznać radości, szczęścia i rozkoszy,
poczuć smak sukcesu i wolności, ten nie może liczyć na niczyją pomoc. Nie
dziwmy się. Jako samodzielni i szczęśliwi, wolni i pewni siebie nie pozwalamy
się dłużej szantażować i terroryzować, więc nie jesteśmy już zależni od tych,
którzy chcą nami powodować. Tym samym wytrącamy im z ręki narzędzie
manipulacji, odbieramy pretekst do wykorzystywania nas. Wówczas zaczynamy
podejmować własne decyzje, zamiast stosować się do cudzych postanowień”...
(Josef Kirschner, „Odnaleźć siebie”,
s. 11). Jak to bardzo trafnie ujął inny europejski psycholog: „Kto nie rozumie, co się z nim dzieje, temu
zawsze grozi utknięcie w przejściowym stanie... Kryterium dorosłości polega
bowiem nie na tym, że należymy do jakichś sekt, grup czy narodów, lecz na tym,
że potrafimy podporządkować się duchowi własnej samodzielności”. (C. G.
Jung, „Próba psychologicznej
interpretacji dogmatu o Trójcy świętej”).
Aby być sobą, potrzebne jest jednak niemałe męstwo, by uznać, że życie
jest nie tylko piękne, ale i trudne, że wiele w nim nie tylko radości, ale też
bólu, cierpień i porażek. Dopiero gdy zdobędziemy się na zaakceptowanie tego
wszystkiego, łącznie z własnymi ewentualnymi klęskami, przestajemy czegokolwiek
się bać i żadne ciosy losu ani trudności nie są w stanie ani nas zaskoczyć, ani
pokonać. Wówczas dopiero stajemy się niezależni – także od innych ludzi, sami
wybieramy sobie drogi, którymi idziemy, i nie zważamy na okrzyki, syczenie,
śmiech, pogróżki – którymi „otoczenie” próbuje nas „postawić na miejsce”, na
miejsce nie nasze, lecz wymyślone dla nas przez „innych”. Po prostu nie
poddajemy się. Wiemy bowiem, że ci – „inni” – to tylko zwykli ludzie, często
zresztą ludzie źli, marni i mali, którym się chce po prostu dowartościować
naszym kosztem.
Dlatego też warto bardziej ufać sobie niż innym, bardziej słuchać głosu
swego sumienia niż cudzych sugestii, ostatecznie – raczej służyć własnemu
dobrze pojętemu „egoizmowi” niż egoizmowi „innych”, tych, którzy nieustannie za
nami gonią, by narzucić nam swe zdanie i swą wolę. Trzeba brać na siebie
odpowiedzialność za własne życie, nigdy nie oczekiwać pomocy od innych, lecz
zawsze polegać na sobie i tylko na sobie. Trzeba też wierzyć własnemu sercu i
własnemu rozumowi; trzeba nauczyć się „nie zgadzać” – ani z głosem
„większości”, ani „moralnych autorytetów”, ani z „owczym pędem” swego czasu.
Gdy zaś z czymś się nie zgadzamy, nie powinniśmy udawać (z uprzejmości czy
konformizmu), że się zgadzamy. Josef Kirschner pisze o „sztuce wyzwalania się spod zależności od innych”: „Do przeszkód, które
uniemożliwiają nam bycie takimi, jakimi chcemy być, należy uczuciowa obłuda.
Nie tylko zniekształca ona nasz stosunek do innych ludzi, ale doprowadza do
permanentnego wewnętrznego konfliktu z samym sobą. Przyzwyczailiśmy się mówić potocznie o „naszych uczuciach”, ignorując
przy tym kompletnie to, co się rzeczywiście za tym kryje: – „Nasze
prawdziwe uczucia”. Samo sformułowanie może już budzić wątpliwości, gdyż
większość ludzi od dawna nie potrafi rozróżniać, które z ich uczuć są
„prawdziwe”, a które nie. – Są
uczucia, które pozwalają nam potwierdzać społeczne normy, oraz takie, które
tłumimy, żeby nie popaść w konflikt z otoczeniem. – Wiele uczuć w ogóle nie przeżywamy. Jednak chcemy sprawiać wrażenie,
że tak nie jest. Udajemy je, żeby dostosować się do ogólnego nastroju albo
przypodobać się innym. – Istnieją
uczucia, które są tylko taktycznym manewrem, mającym na celu wywarcie wrażenia
i wymuszenie u innych uległości. –
Nie można również pomijać tego, że nierzadko salwujemy się ucieczką w świat
nieokreślonych uczuć tylko po to, by choć na chwilę zbiec przed ponurą
rzeczywistością”. (Josef Kirschner, „Jak
być egoistą”, s 30-31).
Trzeba wiedzieć twardo, czego się w życiu i od życia chce, i zgodnie z
tym postępować. Tylko każdy sam dla siebie powinien szukać właściwych
rozwiązań, kto bardziej polega na innych niż na sobie, nie zrealizuje swego
przeznaczenia. Kto na innych polega, ten innym podlega. Wbrew wszystkim
przeciwnościom losu i niechęci innych ludzi wypada realizować właśnie to, co
dla siebie uznaliśmy po gruntownym namyśle za najlepsze, i nie pozwalać nikomu
i niczemu zepchnąć nas z raz wytyczonej sobie drogi. Tylko ten, kto jest
bezwzględny – w sensie nie dbania o czyjekolwiek względy – dojdzie do swego
celu i spełni przeznaczoną mu przez Boga rolę w życiu. Taki właśnie był Mikołaj
Przewalski: potrafił powiedzieć „nie” cudzej sile i własnej słabości;
zachowywał się krańcowo „nieuprzejmie” w stosunku do ludzi fałszywych, miernych
i cwanych; grał ostro i na całego – w każdej sytuacji. Ani wywyższał się, ani
poniżał; z natury znajdował się dość wysoko, by wszelka miernota odbierała sam
fakt jego istnienia jako głęboką osobistą obelgę – przez akt mimowolnego
porównywania się; w „ludziach wyższych” budził uczucia szacunku, przyjaźni i
przywiązania – przez pokrewieństwo dusz. Prócz tego miał twarde zasady, którym
hołdował nieugięcie, to zaś dawało mu pewność siebie, niezbędną w
przezwyciężaniu i pokonywaniu wszelkich trudów i przeciwności losu. Po prostu
zawsze i we wszystkim brał wyłączną odpowiedzialność za własne działania. To
zaś nie mogło skończyć się dobrze: żadna wielkość, podobnie jak żadna cnota nie
pozostaje na tym świecie, w „królestwie szatana” – nie ukarana. Kto słucha
ludzi, nie słucha Boga; kto słyszy Boga, nie słucha ludzi.
***
Unikając hałaśliwego życia towarzyskiego wszelako nie lubił Przewalski
i zupełnej samotności. Potrzebował przebywać wśród ludzi, ale tylko podobnych
do niego, męskich, obdarzonych cnotami żołnierskimi, wiernych, twardych i
prostych, których „tak” jest zawsze „tak”, „nie” zaś zawsze i otwarcie „nie”.
Ciekawe jednak, że przyjaciele jego musieli też okazywać pewien rodzaj
posłuszeństwa i czegoś w rodzaju żołnierskiej subordynacji w stosunku do niego,
miał bowiem uczony w sobie coś z charakteru autorytarnego, a mianowicie jedną z
jego cech: skłonność do dominacji. W tym czy innym stopniu cechę tę posiadają
wszyscy bodaj ludzie, z tym, że na różne sposoby ją przejawiają, w charakterze
Przewalskiego był to jeden z rysów podstawowych.
Długie okresy tytanicznej pracy przerywał podróżnik nieregularnymi, co
prawda, ale systematycznymi okresami wypoczynku. Pod tym zaś ostatnim rozumiał
pełne odrzucenie zajęć umysłowych, włącznie z bodaj najbardziej prymitywnym
spośród nich – lekturą gazet. Polowanie, wędkowanie, wycieczki do lasu na
majówki, połączone z wesołymi gawędami i recytowaniem przezeń własnych
improwizowanych wierszy łączone były z bardzo umiarkowanym spożywaniem
wybornych win oraz z równie nieumiarkowanym oddawaniem się obżarstwu. Gospodarz
i jego goście spożywali dziennie cztery obfite obiady z mięs, ryb, rozmaitych
owoców, cukierków, kwasów, lemoniad „w nieprawdopodobnie dużej ilości”.
Zamiłowanie do obfitego i dobrego jadła oraz spożywanie słodyczy stanowiły
bodaj jedyną „słabość”, na którą Przewalski sobie pozwalał. W ogóle jednak
życia wystawnego, na pokaz nie lubił, jak nie znosił żadnego udawania, pozorów,
a nawet konwenansów, co mu zyskało w pewnych kręgach reputację gbura i
prostaka, jakowym w istocie rzeczy jednak nie był.
Współcześni wspominają, iż był Przewalski pierwszorzędnym graczem w
karty. Bywały okresy w jego życiu, gdy wygrane w ten sposób sumy stanowiły
podstawowe źródło utrzymania, a i pierwszą swą podróż naukową sfinansował
wielki uczony czerpiąc kilka tysięcy rubli z tego właśnie źródła. Później
jednak, gdy miał przyzwoitą pensję, zupełnie zarzucił grę, a pieniądze, których
miał dość dużo, wysyłał matce, wujkowi, starej niani, oddawał przyjaciołom. W
ogóle był człowiekiem szczodrym, nawet swe wspaniałe zbiory naukowe, za które
mógł wziąć bajońskie sumy, przekazał w darze Akademii Nauk w Petersburgu.
***
Jak nadmieniliśmy, był Przewalski człowiekiem gościnnym, lubił dobrze
poczęstować przyjaciół, i sam był mistrzem użycia. Ze względu na energiczny i
czynny charakter jadł szybko, grzebać w jedzeniu i delektować się daniami nie
lubił. Ale za to pochłaniał potworne ilości jadła. Zachowało się wspomnienie
jednego z jego znajomych, który był wręcz wstrząśnięty, jak na jego oczach
Przewalski w zawrotnym tempie zniszczył obiad z trzech dań, którym można byłoby
do syta nakarmić co najmniej trzech zdrowych mężczyzn. Choć lubił dobrze zjeść
i wypić, to jednak uważał, że dobre jedzenie to proste jedzenie i nigdy nie
robił kultu z tej strony swego życia. Gdy trzeba było, stawał się pod tym
względem zupełnie niewybredny, gdy zaś nadarzała się możliwość użycia – nie uciekał
od niej, ale i był absolutnie wolny od uzależniania się od niej.
Tylko osobnicy z ukrytymi wadami układu trawienia oraz skończeni
tępacy, pozbawieni jakichkolwiek śladów duchowości, mają nader wyrazistą
skłonność do szczególnego zajmowania się pożywieniem i wszystkim, co pozostaje
w związku z nim...
M. Przewalski był typem człowieka „mięsożernego”, co prawdopodobnie
powodowało rozwój takich cech charakteru jak popędliwość, energia, dynamizm,
ale również nadawało moc sile umysłu. Z reguły zarówno jednostki, jak i etnosy,
spożywające dużo mięsa, wykazują większą prężność intelektualną i tężyznę
fizyczną. Jeszcze Karol Marks zauważał, że między rodzajem odżywiania a
poziomem rozwoju różnych plemion istnieje więź bezpośrednia. Według niego „obfitemu mięsnemu i mlecznemu odżywianiu
Aryjczyków i Semitów, a szczególnie jego korzystnemu wpływowi na rozwój dzieci,
przypisać należy bardziej skuteczny rozwój tych obydwu ras. Rzeczywiście,
Indianie Pueblo z Nowego Meksyku, którzy muszą odżywiać się prawie wyłącznie
roślinną strawą, mózg mają mniejszy, niż Indianie stojący na niższym szczeblu
barbarzyństwa i więcej używający mięsa i ryb”.
Spożywanie wszelako dużych ilości dań mięsnych powoduje pojawienie się
lub nasilenie w usposobieniu takich cech jak impetyzm, buta, niecierpliwość,
gwałtowność, co też, jak wiemy, dało się też zaobserwować w zachowaniu M.
Przewalskiego, który, że tak powiemy, nie grzeszył zbytnią delikatnością i
wysubtelnieniem. Nie są to zresztą cnoty męskie...
***
I wreszcie, kreśląc sylwetkę charakterologiczną wielkiego podróżnika,
nie sposób nie wspomnieć, że posiadał on nad wyraz silnie rozwinięty instynkt
poznawczy oraz znakomite uzdolnienia umysłowe, na co wskazywaliśmy już nieraz w
poprzednich rozdziałach. Jest to zresztą w danej sytuacji stwierdzenie po
prostu banalne, gdyż nikt nie zostaje luminarzem nauki – a Przewalski nim
został – bez gruntownych ku temu predyspozycji, jedną z których jest obok wyżej
wymienionych jakiś wewnętrzny niepokój i rozterka, zmuszające nas do poznawania
świata. Polykarp Kusch, laureat nagrody Nobla z dziedziny fizyki, miał
powiedzieć: „Naukę uprawia się w
odpowiedzi na nakaz wewnętrzny. Uczony ma poczucie niezupełności, jeśli nie
jest w stanie zrozumieć zależności między zjawiskami przyrody”.
Być może proces poznawczy wynika z ludzkiej potrzeby porządkowania
świata. A z drugiej strony nauka jest ponoć sztuką dostrajania umysłu ludzkiego
do rzeczywistości. Jest po prostu systematycznym poznawaniem świata. „Miłość prawdy jest czymś straszliwym i
potężnym” – pisał Fryderyk Nietzsche w Niewczesnych
rozważaniach. To straszne i potężne uczucie ukierunkowuje życie każdego
prawdziwego uczonego i myśliciela. Wszelako jest ono raczej nieznane i obce dla
zwykłych ludzi, których czas trwania w całości jest poświęcony procesowi
biologicznemu, procesowi konsumpcji i używania. „Zwykły człowiek, fabrykat natury, jakie wytwarza ona tysiącami, nie
jest stale zdolny do całkowicie bezinteresownej w każdym sensie obserwacji,
która jest właściwą kontemplacją; potrafi zwrócić uwagę na rzeczy o tyle tylko,
o ile znajdują się w jakimś, choćby tylko bardzo pośrednim odniesieniu do jego
woli (...) Dlatego tak szybko ze wszystkim się upora: z dziełami sztuki, z
pięknymi przedmiotami natury i z właściwie zawsze ważnym widokiem wszelkich
scen z życia. Ale on nie spoczywa: szuka tylko swojej drogi w życiu, a także
wszystkiego, co mogłoby kiedykolwiek być jego drogą, czyli notatek
topograficznych w najszerszym sensie; na obserwację życia jako takiego nie
traci czasu. Natomiast geniusz, którego siła poznawcza na skutek jej nadmiaru
wymyka się na jakiś czas od służenia swej woli, zajmuje się obserwacją samego
życia, dąży do uchwycenia idei każdej rzeczy, a nie jej relacji z innymi
rzeczami; zajęty tym zaniedbuje często obserwację własnej drogi w życiu i
dlatego przeważnie idzie nią nieudolnie. Podczas gdy dla zwykłego człowieka
zdolność poznawcza jest latarnią, która oświetla mu drogę, dla geniusza jest
słońcem, które objawia świat. Te tak rozmaite sposoby wejrzenia w życie
widoczne są nawet w zewnętrznym wyglądzie obu. Człowieka ożywionego geniuszem
wyróżnia łatwo jego spojrzenie, albowiem żywo a zarazem mocno ukazuje rys
obrazowości i kontemplacji, co można zobaczyć na wizerunkach nielicznych
genialnych głów, jakie natura tworzy od czasu do czasu wśród niezliczonych
milionów; natomiast w spojrzeniu innych ludzi, jeśli nie jest ono tępe lub
trzeźwe, jak to przeważnie się zdarza, dostrzegalne jest łatwo istne
przeciwieństwo kontemplacji: wypatrywanie. Zgodnie z tym „genialny wyraz”
jakiejś twarzy polega na tym, że widoczna jest na niej zdecydowana przewaga
poznania nad chceniem, a w rezultacie wyraża się też poznanie bez żadnego
odniesienia do chcenia, tj. poznanie czyste. Natomiast na twarzach, jakie z
reguły występują, dominuje wyraz pragnienia i widać, że poznanie uruchomione
jest zawsze dopiero pod naporem woli, czyli, że nastawione jest tylko na motywy”.
(Arthur Schopenhauer, „Świat jako wola i
przedstawienie”, t. 1, Warszawa 1994, s. 298-299).
Niesamowite są te ustalenia psychologiczne geniusza gdańskiego, jakże
wiele one mówią o istocie świata ludzi, o sensie – a może byłoby lepsze
powiedzieć – bezsensie ich ziemskiej egzystencji.
Człowiek wybitny zna tajniki serca ludzkiego w ogóle, lecz może być
bardzo złym znawcą konkretnych ludzi. „Poznaje
on doskonale idee, lecz nie jednostki. Dlatego poeta może znać do głębi i
gruntownie człowieka [jako takiego], ludzi
[konkretnych] jednak – bardzo źle; łatwo
go oszukać i jest zabawką w ręku człowieka przebiegłego”.
Godna zastanowienia jest okoliczność, że Mikołaj Przewalski, który
bardzo wcześnie doświadczył i dla siebie „ustalił”, iż większość ludzi to
dranie, złodzieje, oszuści i kabotyni, – nie dawał się prawie nigdy okpić, choć
kilka razy padł ofiarą niesłychanej przewrotności Chińczyków w czasie swych
podróży po Azji...
No i wreszcie byłoby celowe stwierdzenie, – gdy mowa jest o procesie
poznawczym – że uczony w każdym ze swych odkryć i ustaleń widział nowy impuls
ku praktycznemu opanowaniu świata. Łączyło to go zresztą ze wszystkimi
odkrywcami. O tej istotnej prawidłowości psychomentalnej wyraziście pisał
cytowany już nieraz przez nas myśliciel niemiecki: „Zasadnicze moralne usposobienie naukowca – badacza wobec świata i swego
wobec niego zadania jest i powinno być całkowicie odmienne od zasadniczego
usposobienia filozoficznego. Badacza pozytywnego w jego woli poznania ożywia
pierwotnie wola panowania i dopiero z niej wypływająca wola porządkowania wobec
całej przyrody; toteż „prawa” według których da się opanować przyrodę, są jego
celem najwyższym. Interesuje go nie to, czym jest świat, lecz to, jak można go
pomyśleć jako utworzony, aby przy tym ostatecznym ograniczeniu wyobrazić go
sobie jako w ogóle dający się praktycznie zmienić. Toteż jego podstawowym
etosem jest samoopanowanie ze względu na możliwe opanowanie świata, a nie
pokora i miłość”. (Max Scheler, „Filozoficzna
postawa poznawcza”, w: M. Scheler, „Pisma
z antropologii filozoficznej i teorii wiedzy”, Warszawa 1987, s. 290).
W przypadku prawdziwie wielkich uczonych interesowność osobista odgrywa
nikłą, lub w ogóle żadną, rolę. Na pierwszym planie znajduje się u nich
wrodzona chęć bezinteresownego służenia nauce i ludzkości oraz dążenie do
perfekcji kompetencyjnej. Nie przypadkiem motywacja poznawcza jest zwana
inaczej motywacją kompetencyjną lub dążnością do mistrzostwa intelektualnego.
Odgrywa ona doniosłą rolę w inicjowaniu wielu poczynań twórczych i
ekspansywnych. Jak wiadomo, człowiek bezinteresownie poszukuje prawdy o świecie
i o samym sobie, wykonuje instynktownie czynności badawcze, pozwalające zrozumieć
otoczenie i funkcjonujące w nim związki przyczynowo-skutkowe. Działania takie,
i owszem, mogą zawierać pierwiastek motywacji utylitarnych, lecz są to przede
wszystkim czynności nieegoistyczne, stanowiące rodzaj intelektualnej zabawy i
przygody, naładowane dużym potencjałem przeżyć estetycznych i etycznych.
***
3. Aksjologiczna i psychologiczna istota transgresji
Najbardziej zrozumiała staje się
osobowościowa sylwetka Mikołaja Przewalskiego w świetle tzw. transgresyjnej
teorii człowieka, opracowanej przez wybitnego psychologa polskiego Józefa
Kozieleckiego. W książce „Koncepcja
transgresyjna człowieka” (Warszawa 1987) ten uczony pisze: „Transgresja to zjawisko polegające na tym,
że człowiek intencjonalnie wychodzi poza to, co posiada i czym jest.
Transgresja to czynności inwencyjne i ekspansywne, wykraczające poza typowe
granice działania, to czynności, dzięki którym jednostka lub zbiorowość
kształtują nowe struktury lub niszczą struktury już ustabilizowane, tworzą
wartości pozytywne i wartości negatywne. Czynności te są źródłem rozwoju i
regresu... Historia człowieka jako gatunku i jako jednostki to historia
podejmowania nieustannych prób przekraczania własnych granic fizycznych i
poznawczych, to emergencja nieznanych dotąd form oraz struktur... Nie można
ignorować faktu, że każda transgresja i jej intencje rodzą się w umyśle
jednostki, że są wyrazem jej woli”...
Transgresja może się odbywać w dowolnej
dziedzinie życia ludzkiego, a szczególnie w wyższych formach jego aktywności,
takich jak filozofia, nauka, sztuka, moralność czy praca, to jest wszędzie tam,
gdzie człowiek w sposób twórczy i rozumny przekracza stan istniejący, tworząc
nowe wartości, teorie, osiągnięcia, odkrycia, teorie – krótko mówiąc – nowe
dzieła, nową, najczęściej pozytywnie rozumianą, rzeczywistość. M. Przewalski
jest właśnie klasycznym przykładem osobowości transgresyjnej. Dla tego typu
ludzi charakterystyczna jest m.in. tzw. motywacja hubrystyczna. Polega ona na
świadomym lub podświadomym dążeniu do potwierdzenia i wzrostu własnej wartości.
Podejmując ambitne próby wykraczania poza dotychczasowe osiągnięcia, dokonując
ekspansji twórczej człowiek potwierdza i wzmacnia swoje znaczenie i ważność
jako osoby. Człowiek bowiem niejako z natury skłonny jest dorównywać innym lub
wywyższać się nad nimi. Sam termin „hubris” lub „hybris” w języku greckim
oznaczał nieposkromioną pychę, arogancję, zuchwałość wywołującą gniew bogów.
Według psychologów motywacja hubrystyczna należy do głębszych pokładów
strukturalnych osobowości ludzkiej i nie da się jej sprowadzić do świadomych
przeżyć, poczuć i myśli o sobie. Józef Kozielecki wyróżnia cztery cechy
specyficzne tej motywacji: „1. Jest ona
nasycona czynnikiem egoistycznym. Podejmując czyny ekspansywne i twórcze
człowiek dąży do podwyższenia swojej wagi na skali porównań społecznych. Chodzi
mu zatem o osiągnięcie pewnych celów osobistych. Mimo iż nie jest to motywacja
altruistyczna, może ona prowadzić do transgresji konstruktywnych, które
pomnażają wspólne dobro. Motywy egoistyczne pobudzały wyprawy geograficzne,
rozszerzające horyzonty człowieka. Ponadto wysokie poczucie własnej ważności
wpływa pozytywnie na stosunek do drugiego człowieka. Samo-szacunek jest
warunkiem szacunku wobec innych.
2.
Motywacja hubrystyczna ma charakter hedonistyczny. Dążenie do potwierdzenia
własnej ważności jest dążeniem do maksymalizacji przyjemności i minimalizacji
przykrości, co w sumie prowadzi do „szczęśliwości”. Stopień nasycenia ładunkiem
hedonistycznym jest chyba jednak mniejszy niż w odniesieniu do potrzeb
materialnych czy seksualnych.
3.
Prawdopodobnie w większym stopniu niż inne dążenia motywacja hubrystyczna wiąże
się z procesami afektywnymi. Sądy o sobie są sądami gorącymi, wywołującymi
emocje pozytywne i negatywne. Potwierdzenie własnej ważności na skali
społecznej prowadzi do dumy i przyjemności. Jednocześnie poniżenie i upokorzenie,
będące ciosem w ludzką „hubris”, wywołują wstyd i lęk. Uczucia te są
prawdopodobnie szczególnie intensywne.
4.
Jest to z reguły motywacja heterostatyczna, która nie ulega nasyceniu.
Osiągnięcie pewnej pozycji w skali ważności podnosi aspiracje i zwiększa
wewnętrzne napięcie aspiracyjne. Teza ta nie wyklucza możliwości, że dla
pewnych ludzi, żyjących w pewnej tradycji kulturowej, motywacja ta przypomina
motywację homeostatyczną. W tym ostatnim wypadku osiągnięcie określonego
znaczenia daje satysfakcję. Wówczas dążą oni jedynie do utrzymania
dotychczasowego stanu rzeczy”... (Józef Kozielecki, „Transgresyjna koncepcja człowieka”, s. 178-179).
Motywacja hubrystyczna najprawdopodobniej
jest transhistoryczna i transkulturowa, występuje ona w każdej epoce
historycznej i w każdej tradycji kulturowej. Jest więc ważna zarówno w wymiarze
jednostkowym, jak i zbiorowo-historycznym. Przy tym można hipotetycznie
twierdzić, że rozmaite zbiorowości etniczne, a w ich łonie rozmaite specyficzne
grupy, mają swoje, im tylko właściwe natężenie motywacji hubrystycznej. Wydaje
się, że Rosjanie, jako naród i państwo, posiadali w XVI-XIX w. bardzo silną
motywację hubrystyczną, która zdominowała wszelkie inne i doprowadziła nie
tylko do powstania największego w dziejach ludzkości imperium, ale i do
licznych osiągnięć cywilizacyjnych i kulturotwórczych. Natomiast w łonie
państwa rosyjskiego wzmożoną motywację hubrystyczną wykazywali przedstawiciele
niektórych podbitych etnosów, mianowicie i niewątpliwie: Polacy lub osoby polskiego
pochodzenia, dla których wyczyny twórcze i ekspansywne stanowiły jednocześnie
swego rodzaju rekompensatę upośledzonego położenia narodowo-politycznego,
sposób zarówno na osobiste, jak i zbiorowe, samopotwierdzenie i samorealizację.
W tym miejscu wypada jeszcze dodać, że w motywacji hubrystycznej wyższego rzędu
bardzo często akcenty altruistyczne są znacznie silniejsze niż pragnienie
własnej ważności, co prowadzi do niezwykle korzystnych skutków społecznych.
Profesor Tamotsu Shibutani w dziele Society
and Personality (Englewood Clifs, 1961, s. 447) powiada: „There are a number of ways in which people
attempt to counterbalance a low level of self-esteem. With varying degrees of
success each person tries to disown or to cast off those traits that he regards
as alien to a desirable self-conception. Some become convinsed that inafequate
social status lies at the root of their difficulties, and they become
preoccupied with social mobility. They devote a substantial portion of their
lives to improving their standing in the community. They strive for a position
in which they can command respect; they want the admiration of other people, to
be assured that they count for something, to feel that their presence and
activities make a difference in the lives of those with whom they come into
contact.”
W określonej konstelacji
społeczno-politycznej sposobem na takie poprawienie samopoczucia – zarówno
jednostek, jak i grup społecznych – może być próba dokonania przewrotu
rewolucyjnego, i osiągnięcia w ten sposób władzy, która nobilituje,
dowartościowuje, daje poczucie mocy i wielkich możliwości, lub tytaniczny
wysiłek naukowy, badawczy, artystyczny, twórczy, sportowy itp., niekiedy także
wytwarzający poczucie mocy i wartości. „Power – oriented men often appear
strong, independent and self-confident. It has been long suspected, however, by
laymen as well as psychiatrists, that excessive ambition is a way of
compensating for a low level of self-esteem. Power is sought as insurance
against an underlying feeling of worth-lessness. (...) The setting of both very
high and very low goals is directly related to self-rejection. Seemingly
resolute men are often plagued by doubts about the affection of others. They
are often highly susceptible to flattery. They cling tenaciously to anything
symbolic of their sens of worth, and they assiduously avoid activities in which
they might be reminded of their shortcomings. The fact that they form idealized
self-conceptions indicates their inability to accept themselves as they are. It
is widely lelieved that the sense of inadequacy develops early in life during a
childhood lacking in warmth and affection”. (Tamże, s. 448).
Liczni psychologowie (Helmreich, Spencer,
Janusz Reykowski, Józef Kozielecki i in.) mówią o dwóch podstawowych formach
postaw hubrystycznych: wertykalnej, pionowej (dążenie do wyższości) i
horyzontalnej, poziomej (dążenie do doskonałości).
Pierwsza z nich jest rodzajem rywalizacji,
jej nosiciele konstruują w swym umyśle coś w rodzaju społecznej skali ważności,
na której lokują siebie i innych ludzi. Punktem centralnym tej hierarchicznej
konstrukcji jest zawsze własna osoba danego człowieka, porównywana ciągle z
innymi. Im wyżej mogą umieścić siebie, tym wyższe mają poczucie własnej
ważności. Dążenie do wyższości polega w tym przypadku na dwojakiego rodzaju
tendencji do polepszenia swej pozycji na tej skali, charakteryzuje się
podejmowaniem czynów transgresyjnych, dokonywaniem aktów twórczych, odkryć,
ekspansji, które mają zyskiwać aprobatę społeczną, przynosić sławę i możliwości
awansu służbowego.
Druga tendencja przejawia się w dążeniu do
obniżania pozycji innych. Działania destruktywne i agresywne, kłamstwo,
manipulacja, represje mogą zmniejszyć wagę innych osób i potwierdzić złudne
przekonanie o własnej wartości. Ta chęć wywyższenia się przyjmuje czasem formy
krańcowe, wręcz patologiczne: ludzie formułują aspiracje nierealistyczne,
budowane na rojeniach osobistej czy zbiorowej manii wielkości, na
samouwielbianiu i ubóstwianiu. Stąd się rodzi postawa Caliguli, czyli
człowieka, ogłaszającego się za boga. Stąd etniczne manie wielkości narodów
prymitywnych pod względem moralnym, samoogłaszanie się za narody „wybrane”, o
szczególnej misji dziejowej, stąd też – w imię własnej wyższości – popełnia się
zbrodnie ludobójstwa i unicestwiania cudzego dorobku kulturalnego. Takie wpadki
zdarzały się m.in. Niemcom, Chińczykom, Arabom, Rosjanom, Hiszpanom, Żydom,
Japończykom.
Dążenie do perfekcji polega na tendencji
do stałego polepszania swoich osiągnięć, do doskonałości. W tym przypadku
zarówno poziom osiągnięć, jak i oceny powodzenia czy niepowodzenia nie zależą
od opinii innych, lecz od samej osoby działającej. Ani dobra ani zła sława nie
mają wpływu na czyny i samoocenę mędrca dążącego do doskonałości. Jest to
bowiem dążenie nierywalizacyjne, gdzie punktem odniesienia jest sam sprawca,
jego idee, rozum, sumienie, ideały. Dzięki wysokim merytorycznym osiągnięciom
człowiek taki osiąga też pozytywną samoocenę, słuszną dumę i w ten sposób
potwierdza ważność swojej osoby. Tego typu postawy bardzo często cechują
wybitnych myślicieli, kapłanów, artystów, nauczycieli, uczonych, niekiedy
naprawdę znakomitych i ideowych polityków.
Dążenie do perfekcji przyjmuje różne
zabarwienie. Jednym razem jest ono realistyczne, kiedy to człowiek liczy się
zarówno z własnymi możliwościami, jak i z zewnętrznymi uwarunkowaniami. Nieraz
ma ono charakter neurotyczny, kiedy to jednostka formułuje takie kontury
własnej doskonałości, które są nieosiągalne, a wówczas twórcze w zasadzie
nastawienie może się stać destrukcyjne lub samodestrukcyjne. „Dążenie do doskonałości – powiada
Władysław Tatarkiewicz w eseju Doskonałość
moralna – łatwo budzi poczucie
wyższości i zadowolenia z siebie oraz pewność siebie, tę postawę, którą
niektórzy nazywają faryzejską... Często dążenie to jest egocentryczne i daje
gorsze wyniki moralne i społeczne niż postępowanie ekstrawersyjne oparte nie na
doskonałości własnej, lecz na życzliwości i dobroci dla innych”. (W.
Tatarkiewicz, „Pisma z etyki i teorii
szczęścia”, Wrocław 1992, s. 112).
Niekiedy dążenie do perfekcji i dążenie do
wyższości stanowią jakby dwie strony tej samej motywacji, tego samego
usposobienia, wówczas to jednostka raz stara się uzyskać poczucie wysokiej
wartości własnej w trakcie osiągania mistrzostwa (doskonałości), a raz w
rywalizacji, w pokonaniu konkurenta. Oczywiście, jest sprawą ewidentną, że
pierwsza z tych motywacji jest bardziej szlachetną, prospołeczną i twórczą,
podczas gdy druga może być moralnie i społecznie bezwartościową, a nawet
szkodliwą. Lecz, z drugiej strony, zarówno dążenie do doskonałości, jak i do
wyższości mogą jak pomnażać dobro społeczne, w szerokim tego słowa znaczeniu, tak
i je nadwerężać. Mogą też być społecznie neutralne i prawie nieoddzielne od
siebie, jak np. w rzetelnej rywalizacji sportowej.
Oczywiście, te prawdy psychologiczne nie
zostały odkryte i opisane dopiero w XX wieku, znano je znacznie wcześniej.
Jeden z klasyków filozofii chrześcijańskiej pisał: „Pożądanie
czci jednych pociąga do dobrego i odciąga od zła, jeśli mianowicie pragną czci
w sposób powinny; zaś co do innych, jeśli ich pragnienie jest nieporządne,
pożądanie to może być okazją do wielu złych czynów, gdy mianowicie ktoś nie dba
o sposób osiągnięcia czci. Dlatego Salustiusz mówi, że „dobry i podły jednako
sobie życzą czci, z tą jednak różnicą, że pierwszy używa do tego dróg
właściwych, drugi natomiast, nie mogąc się zdobyć na dobre sposoby, posługuje
się podstępem i fałszem”. A jednak ludzie, którzy czynią dobrze lub unikają zła
tylko przez wzgląd na cześć, nie są cnotliwi, jak to wynika ze słów Filozofa:
„nie jest mężnym, kto czynów mężnych dokonuje dla czci”.” (Tomasz z Akwinu,
„Suma teologiczna”, t. 21, s. 98).
Jak widzimy więc, zarówno motywacja
hubrystyczna, jak i zjawisko transgresji są czymś bardzo złożonym i
wieloaspektowym, nie dającym się zamknąć w jednoznacznych i bezdyskusyjnych
sformułowaniach. Nie ulega wątpliwości, że: „Każda z właściwości człowieka i osoby może być zrozumiana wychodząc nie
z jednego, lecz z kilku kryteriów: istoty jej ze względu na znaczenie dla jej
nosiciela; istoty jej samej; trwałości jej przejawiania się, jej miejsca i
powiązań w ogólnej hierarchii zjawisk, w które jest wkomponowana”. (K. K.
Płatonow, „Struktura i razwitije
licznosti”, Moskwa 1986, s. 58).
***
Człowiek jest układem znajdującym się w
stanie ciągłej aktywności. Podstawowym zaś rodzajem aktywności są działania
celowe. Racje te przemawiają za tym, aby nazwać człowieka układem telicznym...
Poznanie człowieka to poznanie jego celów... Cele bezpośrednio regulują
zachowanie i ukierunkowują czynności ludzkie. Decydują o tym, jakie sytuacje są
w odczuciu jednostki ważne, a jakie mało istotne. Osoba koncentruje uwagę
przede wszystkim na faktach i przestrzeniach życiowych o dużej w jej odbiorze
doniosłości...
Decydujący w tym wydaje się być osobisty
system odniesień aksjologicznych. Celami zaś rządzi prawo inercji, gdy powstaną
one raz w umyśle, dążą do wyrażenia się w zachowaniu, a ich realizacja
dostarcza satysfakcji. Z drugiej strony prawdopodobnie: „Cele są zasadniczymi wyznacznikami siły motywacyjnej. Decydują o
wysiłku i wytrwałości jednostki... Z reguły trudniejsze cele zwiększają
mobilizację człowieka i podnoszą jakość jego pracy. Wówczas działa on
skuteczniej”... (J. Kozielecki).
Cecha ta niewątpliwie charakteryzowała i Mikołaja Przewalskiego, który
stawał się tym bardziej uparty, ryzykancki, odważny i nieustępliwy, im większe
trudności piętrzyły się na jego drodze ku celowi. Im większe spadały nań
nieszczęścia i klęski, tym więcej odkrywał w sobie sił, ufności, wiary w to, że
potrafi wszystko pokonać. Im trudniej rysowała się kolejna niebezpieczna
wyprawa do Azji, z tym większym zapałem i entuzjazmem do niej się szykował. Jak
gdyby według zasady: „Wola życia jest
wolą walki”... Jakby według myśli, że „świat
nigdy nie jest silniejszy niż wola, którą mu się przeciwstawia”. (Erich M.
Remarque). Józef Kozielecki wywodzi: „Wybór
działania ryzykownego jest jedną z najbardziej złożonych i najbardziej ludzkich
operacji umysłowych. W procesie tym człowiek stosuje określone reguły
pozwalające wybrać to poczynanie, które umożliwia osiągnięcie celu. Nie ulega
wątpliwości, że decyzja zależy od antycypowanych konsekwencji działania, od ich
wartości, prawdopodobieństwa subiektywnego i ryzyka; zatem to, co możliwe,
determinuje to, co aktualne”.
Zazwyczaj też w trakcie mentalnego procesu podejmowania decyzji ludzie
ulegają tendencjom optymistycznym; uważają, że to, co wartościowe, jest też
bardziej prawdopodobne; przeceniają szansę wystąpienia wyników korzystnych i
nie doceniają możliwości negatywnych. Postępując zgodnie z omawianą strategią
ludzie biorą pod uwagę jedynie ostateczne wyniki działania. Nie ulega jednak
wątpliwości, że w pewnych sytuacjach samo działanie jest nośnikiem wartości i
wywołuje pozytywne emocje. Dla wybitnego uczonego sam proces odkrywania
przyrody może być ważniejszy niż ostateczne odkrycie, jak to miało miejsce
właśnie w przypadku Mikołaja Przewalskiego.
Mimo różnorodności, wszystkie działania transgresyjne mają tę samą
cechę wyróżniającą: są ukierunkowane na wyniki przekraczające granice
dotychczasowych osiągnięć, „transgresja to czyn, którego celem jest wyczyn”.
Także wyczyn naukowy.
Motywacja poznawcza działań ekspansywnych i transgresyjnych polega na
świadomym lub „instynktownym” dążeniu do satysfakcji wewnętrznej poprzez
rozumienie świata naturalnego, duchowego i społecznego, poprzez odkrywanie jego
struktur przyczynowo-skutkowych, poprzez odsłanianie tajemnic wszechświata.
Dążenie do intelektualno-teoretycznego oswojenia świata jest motywacją
nieegoistyczną, wychodzącą poza biologiczną zasadę przyjemności. Rządzi nią
raczej zasada kompetencji. „Człowiek tyle
tylko jest wart, ile ma w sobie siły twórczej. Tylko siłą twórczą różni się on
od zwierząt. Siła twórcza człowieka i narodów ocenia się mocą ich pojęcia lub
ujęcia, objęcia Boga w jego nieskończoności, w jego harmonii, a, co
najważniejsze, w jego miłości; z drugiej strony w stopniu urzeczywistnienia na
ziemi tych trzech przymiotów Boga. Siła twórcza to najznakomitszy objaw
wolności, samodzielności człowieka i ludów”. (F. H. Duchiński).
Niewątpliwie motywacja metafizyczna zwielokrotnia siły duchowe
człowieka, uodparnia go, dodaje otuchy, jednak w świecie ludzkim wiele jest
pogmatwania, a mało jednoznaczności. Zdarza się, że tendencja do posiadania lub
dominacji może być wyrażana w kategoriach miłości, osobista ambicja w formie
poświęcenia dla sprawy, tendencja do lekceważenia w kształcie inteligentnego
sceptycyzmu, wroga agresja może się kryć pod pozorem obowiązku mówienia prawdy.
Dopiero bliższe i bardzo uważne przyjrzenie się drodze życiowej, stereotypom
zachowania, filozoficznym wypowiedziom danej jednostki ludzkiej można
wnioskować, czy ma się do czynienia z osobowością etyczną czy też raczej z
typem osobowości ujemnej. „Etyczną
osobowością, tj. podmiotowością, która przeniknięta jest życiem substancjalnym,
jest cnota. W odniesieniu do zewnętrznej bezpośredniości, do losu, cnota jest
odnoszeniem się do bytu jako do czegoś, co nie ma charakteru negatywności, i
przez to jest spokojnym pozostawaniem w sobie samej. W odniesieniu do
substancjalnej obiektywności, do całości rzeczywistości etycznej, jest ona,
jako zaufanie, świadomym działaniem na jej rzecz i zdolnością do poświęcenia
się dla niej. W odniesieniu do przypadkowości stosunków z innymi jest ona
przede wszystkim sprawiedliwością, a następnie życzliwością. W sferze tej oraz
w swym zachowywaniu się wobec swojego własnego istnienia i cielesności
indywidualność wyraża swój szczególny charakter, temperament itd. jako swoje cnoty”...
(G. W. F. Hegel, „Encyklopedia nauk
filozoficznych”).
Wypada bodaj zgodzić się z tymi psychologami, etykami i filozofami,
którzy twierdzą, że prawdopodobnie najważniejszym dobrem prymarnym jest
szacunek dla samego siebie, który zresztą ma dwa aspekty. Pierwszy z nich to –
poczucie własnej wartości, mocne przekonanie danej osoby, że jej koncepcja
dobra, jej plan życia zasługują na realizację. Drugi –to to, że szacunek dla
samego siebie wymaga wiary we własną zdolność do urzeczywistnienia wykonalnych
zamierzeń. Jeśli wydaje nam się, że nasze plany są niewiele warte, ani dążenie
do ich realizacji, ani sama realizacja nie mogą być dla nas przyjemne.
Niepowodzenia czy utrata wiary w siebie łatwo prowadzą do rezygnacji. Widać
więc dlaczego szacunek dla samego siebie jest dobrem prymarnym. Bez szacunku
dla samego siebie nic nie wydaje się warte zachodu; nawet jeśli coś wydaje nam
się wartościowe, brak nam woli działania. Nasze pragnienia i działania wydają
się puste i bezcelowe, i łatwo popadamy w rezygnację, apatię i cynizm. „Człowiek nabiera przekonania o własnej
wartości, gdy jego zdolności zarówno są w pełni urzeczywistniane, jak i
nabierają charakteru odpowiednio złożonych i wyrafinowanych (...). Bo choć jest
prawdą, że bez aprobaty innych nie potrafimy uznać naszych wysiłków za
wartościowe, jest też prawdą, że inni cenią nasze działania tylko wtedy, gdy
to, co robimy, wywołuje ich podziw lub dostarcza im przyjemności. Działania
wskazujące na uzdolnienia złożone i wyrafinowane oraz na rozeznanie i subtelność
zyskują aprobatę zarówno samej osoby, jak i osób postronnych. Ponadto, w im
większym stopniu ktoś uznaje za wart realizacji swój własny sposób życia, tym
częściej docenia osiągnięcia innych. Ktoś, kto wierzy w siebie, nie zazdrości
innym powodzenia”. (John Rawls, „Teoria
sprawiedliwości”, s. 602).
***
Wydaje się, że transgresyjna koncepcja człowieka ma wiele wspólnego, a
w każdym razie posiada niejeden punkt styczności z teorią „woli mocy”,
opracowaną i przedstawioną przez Fryderyka Nietzschego w końcu XIX wieku. Także
w świetle tej doktryny da się wiele zrozumieć w postępowaniu nie tylko ludzi
wielkich, ale i po prostu ludzi jako takich. „Gdziem żywe istoty znalazł – pisał Nietzsche w „Zaratustrze” – tamem też znajdował wolę mocy; i nawet w woli służebnych znajdowałem
wolę panowania.
Aby silniejszemu słabsze służyło,
ku temu podmawia własna wola słabszego, która jeszcze wątlejszego panem w
zamian być pragnie; bez tej jedynie rozkoszy obejść się ono nie może.
I jako się małe większemu oddaje,
w zamian za rozkosz przewagi nad najmniejszym: tak też oddaje się i największe,
poświęcając kwoli mocy – życie własne.
I tem jest poświęcanie się
największego, iż ono jest zuchwałym pokuszeniem i niebezpieczeństwem, grą w
kości o cenę śmierci.
I gdzie jest ofiarność, usłużność
i wejrzenia miłosne: i tam też wola panowania. Na krętych ścieżkach wkrada się
tu słabszy w warownię i serce potężniejszego i wykrada – przemoc. (...) Tam
tylko gdzie życie, tam jest i wola; wszakże nie wola życia, lecz wola mocy!
Niejedno ceni sobie żyjący wyżej
ponad własne życie; lecz nawet i z tejże oceny przemawia – wola mocy...”
Od najprymitywniejszej bakterii po najbardziej mądrego człowieka,
wszystko, co żyje, walczy o swe przetrwanie, które z kolei jest możliwe
wyłącznie na podstawie posiadania pewnego minimum mocy witalnej i wywalczenia
sobie znośnych warunków egzystencji. Jest rzeczą oczywistą, że pęd ku potędze
czyli wola mocy jako tendencja życiowa jest znacznie zróżnicowana w
poszczególnych przypadkach. Wydaje się, że Mikołaj Przewalski posiadał ogromny
potencjał tej energii, zdawał sobie zresztą z tego sprawę, jak i z posiadania
innych właściwości, mających mu umożliwić samorealizację. Nie jest to zresztą
żaden wyjątek czy rewelacja.
Każdy człowieka ma swoje „mniemanie” o sobie i zadaniach życiowych,
swoją linię życiową i prawo ruchu, które trzymają go na uwięzi, jakkolwiek on
sam tego nie rozumie i nie zawsze zdaje sobie sprawę, że tak jest. Nie zawsze
jednak ludzie mają odwagę, by pójść drogą swego przeznaczenia, niekiedy z niej
zbaczają, by nie urazić innych ludzi lub by się im nie narazić. Jest to
oczywiste sprzeniewierzenie się Duchowi Świętemu, trzeba zawsze mieć dość
serca, by kroczyć przez życie drogą swego osobistego przeznaczenia i losu, bez
oglądania się na „innych”. „Arcydzieło
sztuki samozachowania – samolubstwo... By stać się tym, czym się jest, tego
pierwszym warunkiem będzie – by nawet w przybliżeniu nie przeczuwać, czym się
jest... „Nosce te ipsum” byłoby przepisem w celu zagłady... Miłość bliźniego,
życie dla drugich i tak dalej może być środkiem ochronnym w celu zachowania
najtwardszej samości... Trzeba całą powierzchnię świadomości ... utrzymywać w
czystości od wszelkiego wielkiego imperatywu. Strzeżcie się nawet wszelkiego
wielkiego słowa, wszelkiej wielkiej postawy! Wszystko to niebezpieczeństwa, że
instynkt przedwcześnie „się zrozumie”. Tymczasem rośnie i rośnie w głębi
organizująca, do panowania powołana „idea”, – zaczyna rozkazywać, zawraca z
wolna z dróg ubocznych i manowców, przysposabia poszczególne właściwości i
dzielności, które okażą się kiedyś, jako środki do całości, niezbędnymi, –
kształci kolejno wszystkie służebne władze, zanim da znać cośkolwiek o zadaniu
dominującym, o „celu”, „zamiarze”, „sensie”...” (Fr. Nietzsche, „Ecce homo”, s. 44).
Jest uderzające, jak często ten wątek powraca w listach i innych
tekstach pisanych przez Mikołaja Przewalskiego, który z pewnością zdawał sobie
sprawę z tego, że siebie musi się i powinno wybierać nieraz wbrew całemu
światu. „Osobowością staje się tylko ten,
kto świadomie potrafi afirmować wychodzące mu naprzeciw wewnętrzne
przeznaczenie; kto mu jednak ulega, ten pada ofiarą ślepego biegu wydarzeń i
zostaje zniszczony. Wielkością i zbawieniem każdej autentycznej osobowości jest
to, że na mocy dobrowolnej decyzji składa siebie w ofierze swemu przeznaczeniu
i świadomie czyni własną, indywidualną rzeczywistością to, co przeżywane
nieświadomie przez grupę, doprowadziłoby do nieszczęścia (...). Jest to dziedzina niebezpieczna i niepewna,
tak niebezpieczna i niedorzeczna, jak samo życie, kiedy rezygnuje z wszelkich
barier. Kto jednak nie potrafi utracić swego życia, ten go nie zyska (...).
Kto tylko świadom jest swej wiodącej
zasady, ten wie, z jakim niekwestionowanym autorytetem rządzi ona naszym
życiem. Ale z reguły świadomość jest zbyt zajęta osiąganiem swych celów, tak że
nigdy nie zdaje sobie sprawy z natury ducha, jaki determinuje jej życie”.
(C. G. Jung, „Rebis czyli kamień
filozofów”).
Pod wpływem tego ducha człowiek wkracza właśnie na drogę swego
przeznaczenia, kreśli swe cele, zaczyna czegoś „chcieć”. I jest to właśnie
początek dramatu ludzkiego życia. Arthur Schopenhauer („Świat jako wola i przedstawienie”, t. 1, s. 309, 267-268) powiada: „Wszelkie chcenie wynika z potrzeby, czyli z
braku, czyli z cierpienia. Kres kładzie mu spełnienie, lecz w stosunku do
jednego spełnionego życzenia co najmniej dziesięć pozostaje niespełnionych,
dalej, żądza trwa długo, wymagania idą w nieskończoność, natomiast spełnienie
trwa krótko i jest skąpo odmierzone. Ale nawet to pozorne zaspokojenie jest
pozorne: spełnione życzenie natychmiast ustępuje miejsca nowemu; tamta ułuda
jest znana, ta jeszcze nie znana. Trwałego, nie przemijającego już zaspokojenia
nie może dać osiągnięcie żadnego przedmiotu naszych pragnień, przypomina ono
zawsze tylko jałmużnę rzuconą żebrakowi, która pozwala mu pędzić nędzne życie,
by przedłużyć na jutro mękę. Dlatego póki świadomość naszą przepełnia wola,
póki zdani jesteśmy na napór życzeń w nieustannym towarzystwie nadziei i obawy,
póki jesteśmy podmiotami woli, nie znajdziemy nigdy trwałego szczęścia ani
spokoju”.
I im silniejsza jest nasza wola, tym większe jest nasze cierpienie i
tym dotkliwsze ostateczne rozczarowanie. „Każdy
osiągnięty cel – pisze Arthur Schopenhauer – jest znów początkiem nowej drogi, i tak w nieskończoność (...) To samo
okazuje się w ludzkich dążeniach i życzeniach, które zawsze mamią nas, ukazując
swoje spełnienie jako ostateczny cel pragnień, ale natychmiast po osiągnięciu
już wyglądają inaczej i dlatego szybko się o nich zapomina, uznaje za
przedawnione i właściwie zawsze odkłada na bok jako stracone złudzenia, choć
nie przyznając się do tego; przy czym dobrze, jeśli jeszcze zostaje coś do
życzenia, jakieś dążenie, by zachować stałą grę przechodzenia od życzenia do
zaspokojenia i od niego do nowego życzenia, których szybki bieg zwie się
szczęściem, powolny – cierpieniem, objawiającym się jako okropna, tamująca
życie nuda, tęsknota bez określonego przedmiotu, zabójczy languor...”
Dlatego na dnie każdego życia, także najbardziej udanego i nasyconego
osiągnięciami, leży gorycz rozczarowania i świadomość marności ludzkich
usiłowań. Wbrew temu, a może nawet właśnie dlatego, trzeba zawsze wybierać
drogi najlepsze, które są przecież jednocześnie i najtrudniejsze, – jak to
czynił Mikołaj Przewalski.
Chodzi o to, że każda inna alternatywa jest jeszcze gorsza i oznacza
samoalienację. Nawet w obliczu ewentualności popełnienia błędu co do swych
możliwości warto raczej wybrać to co wielkie, i to wbrew ostrzeżeniu filozofa,
który pisał: „Każdy, kto dąży do czegoś
ponad siły, czyni tak dlatego, bo uważa swe siły za większe niż są w
rzeczywistości. Tu może zajść błąd dwojakiego typu: 1. co do samej wielkości
sił, np. gdy ktoś uważa, że ma większą cnotę, wiedzę lub coś innego, niż ma
rzeczywiście; 2. co do rodzaju rzeczy: np. gdy ktoś uważa się za wielkiego i
godnego czegoś wielkiego na podstawie tego, co mu wielkości nie daje, np. z
powodu bogactw lub powodzenia. Powiedział bowiem Filozof: „kto posiada to, a
nie ma cnoty, nie może się słusznie czynić godnym czegoś wielkiego, ani też nie
może być właściwie za wielkodusznego uważany”. To, do czego ktoś dąży ponad
miarę swych sił, jest czasem rzeczywiście wielkie, jak to widać na przykładzie
Piotra, który zamierzał cierpieć za Chrystusa, a co było ponad jego siły.
Czasem jednak nie jest to czymś rzeczywiście wielkim, lecz takim jest tylko w
przeświadczeniu głupców: np. kosztowne ubranie lub poniżanie i krzywdzenie
drugich; w przeświadczeniu głupców należy to do nadmiaru wielkoduszności, w
rzeczywistości tak nie jest. Dlatego Seneka pisze, że „wielkoduszność, która by
się wynosiła ponad właściwą sobie miarę, czyni człowieka groźnym, nadętym,
zawadiackim, niespokojnym i we wszystkim co nieprzeciętne porywczym, z
zaniedbaniem godziwości w słowach i czynach.” (Tomasz z Akwinu, „Suma teologiczna”, t. 21, s. 95).
Ludzi nadprzeciętnych charakteryzuje wysoki poziom tzw. metapotrzeb:
dobra, piękna, porządku, sprawiedliwości, harmonii itp. Natomiast – według
Abrahama Maslowa – na 16 fundamentalnych właściwości tego typu osób składają
się: 1. Realistyczne nastawienie; 2. Samoakceptacja, jak też akceptacja swego
przyrodniczego i najbliższego socjalnego środowiska; 3. Spontaniczność, 4.
Koncentracja na problemach, nie na sobie; 5. Pewien dystans do ludzi i potrzeba
odosobnienia; 6. Niezależność; 7. Raczej niekonwencjonalna niż stereotypowa
ocena ludzi, zjawisk, sytuacji; 8. Uduchowienie; 9. Identyfikacja z ludzkością;
10. Bliskie i głębokie związki z niewieloma szczególnie kochającymi ludźmi; 11.
Przywiązanie do postaw i wartości raczej demokratycznych przy jednoczesnym
arystokratyzmie ducha; 12. Niemylenie środków z celami; 13. Filozoficzne
poczucie humoru; 14. Duży zasób energii twórczej; 15. Odporność na wpływy
kulturowe otoczenia; 16. Wznoszenie się nad środowiskiem, a nie tylko borykanie
się z nim. (Por. Galvin S. Hall, Gardner Lindzey, „Teorie osobowości”, Warszawa 1994, s. 255).
Wiara w siebie i we własne siły decyduje o tym, jak człowiek żyje, czy
potrafi być sobą, czy odreagowuje tylko to, co czynią, mówią, czują „inni”.
Potrafimy rozstrzygać tylko takie zadania, które w głębi duszy uważamy
za rozstrzygalne. Zwycięstwo nad przeciwnikiem, nad światem, nad sobą trzeba
początkowo odnieść we własnym sercu. Jeśli zaś nie mamy twardej gotowości do
walki, jeśli robak zwątpienia drąży nasz mózg, można z pewnością twierdzić, że
przegramy. Genialny twórca imperium Franków Karol Wielki pomimo wszelkich
usiłowań nie mógł nauczyć się czytać ani pisać. Nie do pomyślenia byłaby idea,
że tak było dlatego, że brakowało mu wrodzonych zdolności. Nie, po prostu Karol
Wielki był przekonany, że sztuka czytania i pisania jest szalenie trudna i
dostępna tylko dla ludzi o najwyższych uzdolnieniach, do których siebie nie
zaliczał, ale do których niewątpliwie należał. Nie potrafił wielki król
przekroczyć progu własnej nieśmiałości i elementarna umiejętność, dostępna dziś
nawet umysłowo niedorozwiniętym dzieciom, okazała się dla niego niemożliwą do
nabycia. Wszelkie zwycięstwo i każda porażka zaczyna się w sercu i umyśle
człowieka. Oczywiście, dyspozycje fizyczne, uzdolnienia umysłowe, odpowiednie
wyszkolenie, siła woli stanowią o naszych możliwościach. Lecz bez wiary we
własne siły nic one nie znaczą. Nie przypadkowo głosi dawna mądrość, że „wiara
góry przenosi”... Fryderyk Nietzsche zaś w „Ecce
homo” (s. 42-43 i in.) nie bez patosu
wołał: „Życie me lekkim się stało,
najlżejszym, gdy najcięższego żądało ode mnie!... Mądrość i samoobrona polega
na tym, by możliwie najrzadziej reagować i unikać sytuacji i warunków, w
których by się było skazanym swoją „wolność”, swoją inicjatywę niejako zawiesić
i stać się czystym „reagens”. Uczony, który w gruncie książki tylko „odwala”...
traci w końcu na wskroś i zupełnie zdolność myślenia na własną rękę. Jeśli nie
odwala, nie myśli. Odpowiada na podnietę (– myśl czytaną)... Uczony wydaje całą
swą siłę na mówienie „tak” i „nie”, na krytykę tego, co już pomyślane – on sam
już nie myśli. Instynkt samoobrony skruszał w nim, w przeciwnym razie broniłby
się przeciw książkom. Uczony – to „decadent”. – Widziałem to na własne oczy:
zdolne, bogato i swobodnie uposażone natury po trzydziestce już „na śmierć
zaczytane”, jeszcze tylko zapałki, które trzeba trzeć, by iskry – „myśli” –
wydały. – Wczesnym rankiem o brzasku dnia, wśród całej świeżości, o jutrzni
swej siły – czytać książkę. – to zwę występkiem!”.
***
Bywają ludzie, u których każdy sąd związany jest z ogólnym poglądem na
rzeczy. Są to ludzie całościowego światopoglądu. Sądy ich są zawsze
prostolinijne, często kategoryczne, niekiedy apodyktyczne. Rzadko są przyjemne
czy miłe, lecz wielką ich zaletą jest niezmienna szczerość. Podobnie i M.
Przewalski, rozumny, skoncentrowany, wnikliwy, absolutnie rzetelny i prawy,
wierny i prawdomówny był jednocześnie przez całe życie ufny jak małe dziecko
każdemu przyrzeczeniu; na złamanie zaś wiary reagował burzliwie i ostro, jakby
miało to być za każdym razem coś niezwykłego i rzadkiego w stosunkach między
ludźmi.
***
Powyższe roztrząsania psychologiczne i etyczne nie pretendują do tego,
by ująć życie i charakter M. Przewalskiego w do końca jasne i jednoznaczne
schematy. Tak nie bywa i tak nie jest także tym razem.
Wypada być może skończyć te rozważania słowami pisarza holenderskiego
Johana Brouwera, który w powieści o Joannie Szalonej, królowej Kastylii
(1479-1555), stwierdzał: „Właśnie dlatego,
że mamy przed sobą całe życie człowieka, musimy osądzać je ostrożnie. Naszym
analizującym umysłem nie wnikniemy aż po najistotniejsze jego tajemnice. W
gruncie rzeczy zrozumiemy niewiele. Zapewne głębiej niż rozum sięga intuicja,
zwłaszcza gdy towarzyszą jej współczucie i braterska świadomość. Może się więc
zdarzyć, że poetycka wyobraźnia dotrze głębiej niż oschły, trzeźwy rozum. Jednakże nikomu nie jest dane zrozumieć
bliźniego do końca. W swej najgłębszej istocie jesteśmy sobie obcy”...
Także wówczas, gdy łączy nas wspólnota pochodzenia czy usposobienia...
Lecz spojrzenie na życie silne i piękne, trudne i bohaterskie – jakim było
właśnie życie Mikołaja Przewalskiego – może wywołać wiele wartościowych wrażeń
estetycznych i spostrzeżeń etycznych, także dotyczących samej istoty i wartości
egzystencji ludzkiej. Być może ma rację poeta Rudyard Kipling, gdy w wiersz „A Song in Storm” pisze:
„Be well assured, though in our power
Is nothing left to give
But chance and place to meet the
hour,
And leave to strive to live.
Till these dissolve our Order holds,
Our Service binds us here.
Then welcome Fate’s discourtesy
Whereby it is made clear
How in all time of our distress,
As in our triumph too,
The game is more than the player of
the game,
And the ship is more than the crew!”
***
Zakończenie
Wielkość
w dobie małości
Nikt nie potrafi zgłębić owego ogromnego
ładunku zła i głupoty, który często tkwi w ludziach, zmuszając ich do
zapamiętałego oczerniania siebie nawzajem, a szczególnie ludzi dużego formatu,
którzy i po śmierci są narażeni na docinki i ciosy rozmaitej maści półgłówków i
zawistników. Jak ktoś nie potrafi dokonać czegoś dobrego, tym bardziej wysila
się w czynieniu zła. A im jest głupszy, tym bardziej w złem wynalazczy.
Doświadczył tego w sto lat po swym zgonie i bohater naszej książki. Osobnicy
nastawieni na przezwyciężanie przeszkód posiadają z reguły takie cechy jak
dynamizm, energia, odwaga, przedsiębiorczość, pewność siebie, pracowitość,
ambicja, otwartość i zdecydowanie graniczące z bezwzględnością. Często obok tych
właściwości występują również napastliwość, kłótliwość, zarozumiałość,
intelektualna agresywność i etyczna nietolerancja, które to cechy znakomicie
utrudniają współżycie otoczenia z ich nosicielami, o czym łatwo się przekonać
zapoznawszy się ze wspomnieniami o tej czy innej wybitnej jednostce jej
pospolitych znajomych. W formie jawnej lub zamaskowanej, ostentacyjnej lub
dyskretnej („wielkości” bywają różne, w tym też nietykalne) daje się w tych
wspominkach wyraz zdegustowaniu faktem, że „wielki nieobecny” był a to zaczepny
i hałaśliwy, a to zuchwały i bezczelny, a to zarozumiały i szorstki,
bezwzględnie narzucający swą wolę innym... Są to wszystko „małe prawdy”, które
w żaden sposób nie wyjaśniają fenomenu ludzkiej wielkości, ale pozwalają za to
„szarym” ludzikom poczuć, że wielcy też bywają w czymś równie mali jak oni.
Płynie z tego poczucia ogromna satysfakcja i jakby nobilitacja małości małych
ludzi...
Ten, kto jest coś wart, nieuchronnie z tym
się zetknie, chociażby po swej śmierci.
W 1990 roku ukazała się w ZSRR, USA,
Francji, Polsce skandalizująca książka radziecko-żydowskiego dziennikarza
Jurija Borewa pt. „Prywatne życie Stalina”,
w której ten autor twierdzi, że Mikołaj Przewalski był ojcem... Józefa
Dżugaszwili – czyli Stalina oraz pradziadem... Saddama Husajna... Tenże autor
później uporczywie do swej tezy wracał, mówiąc m.in. w wywiadzie dla „Przeglądu Tygodniowego” (14 stycznia
1990 r.): „– Myślę, że wy również nie
chcielibyście, aby potwierdziło się polskie pochodzenie Stalina. Do jego
ojcostwa pretendują trzy osoby. Są to – szewc Wissarion Dżugaszwili, książę
Egnataszwili – u którego matka Stalina pracowała w kuchni, oraz wspomniany
podróżnik Mikołaj Przewalski. Już porównując pomniki Stalina i Przewalskiego
widać ich ogromne podobieństwo. Na rok przed urodzeniem Stalina i w dwa lata po
tym fakcie Przewalski przebywał w Gori. Był to człowiek niezwykle dokładny i w
swoim pamiętniku pisał wszystko, co robi. Z tych pamiętników ktoś wydarł opis
dwóch lat, które być może wyjaśniały pochodzenie Stalina. Jest tylko potem
notatka, że Przewalski przekazał pewną sumę pieniędzy matce Stalina. Jeden z
radzieckich reżyserów chciał zrobić film o Przewalskim i udał się do Chin,
gdzie mu odmówiono pomocy, gdyż, jak powiedziano, Przewalski był wrogiem
Chińczyków. Ambasada radziecka zawiadomiła o tym Stalina i po jego osobistej
interwencji Chińczycy zupełnie zmienili zdanie i pomogli przy realizacji filmu.
Muzeum w Gori trzykrotnie posyłało Stalinowi fotografię szewca Dżugaszwili z
pytaniem, czy to jest jego ojciec i nigdy nie udzielił im odpowiedzi.”
Jak widzimy, w powyższych „argumentach”
nie ma żadnej siły dowodowej, mimo to tę kuriozalną bajkę o Stalinie jako
bastardzie Przewalskiego powtórzył w swej niezgorzej napisanej książce Edward
Radziński nie mówiąc o czeredzie pomniejszej płoci dziennikarskiej, jak muchy
na nieczystości łasej na wszelkiego rodzaju skandaliczne pomysły.
Moskiewski tygodnik „Sobiesiednik” (nr 43, październik 1990) zamieścił notatkę pod
tytułem „Saddam Husajn i Józef Stalin –
krewni”, w której można było przeczytać: „Jakub Dżiga – pod takim imieniem znano w Iraku Jakuba Dżugaszwili, syna
„ojca wszystkich narodów” Stalina. Uważano, że pod koniec wojny zginął on w
nazistowskim obozie koncentracyjnym. Jak wiadomo, Stalin odrzucił ofertę
wymiany go na feldmarszałka Paulusa. Jednak Jakub jakimś cudem ocalał, został
przerzucony przez hitlerowców na Bliski Wschód, gdzie próbowano wymienić go na
jednego z generałów alianckich. Czy wymiana miała miejsce – odpowiedzieć
trudno, lecz po zakończeniu wojny J. Dżiga osiadł w Iraku i niektórzy badacze
przypuszczają, że syn Stalina był pierwszym mężem matki obecnego lidera Iraku
Saddama Husajna. Nie nazywamy imion autorów tej wersji, gdyż wiadomo, że z
Irakiem nie ma żartów.”
Minęło pół roku, a to samo pismo wróciło
do sensacyjnego tematu („Sobiesiednik”,
nr 15, marzec 1991), pisząc m.in. co następuje: „Po zakończeniu wojny Stalina poinformowano o tym, że Jakub się
uratował, mieszka w Iraku i ma syna. Względy geopolityczne podyktowały
Stalinowi dalekowzroczną decyzję. Swemu irackiemu wnukowi przeznaczył on rolę
szczególną...” Wersja „Sobiesiednika”
– czytamy dalej w tym piśmie – przekonywująco wyjaśnia źródła niesłychanie
wiernej, po żołniersku niewzruszonej przyjaźni między Związkiem Radzieckim a
Irakiem...
Potraktujmy te kuriozalne pomysły niezbyt
dobrze wychowanych dziennikarzy jako niewyszukany żart kończący naszą opowieść
o wielkim uczonym, o szlachetnym i zacnym człowieku, jakim był Mikołaj
Przewalski.
Dotyczy to także coraz to bardziej
nasilającego się imputowania wielkiemu uczonemu rzekomego homoseksualizmu, gdy
nawet jego odrazę do tego zjawiska interpretuje się jako... „manifestację
ukrytych tendencji homoseksualnych”. Jest to oczywisty przejaw patologii, ale
nie M. Przewalskiego, lecz współczesnych psychoanalityków. To ich własne
skłonności, doświadczenia i styl życia popychają ich do nadawania wszystkiemu
tej, a nie innej interpretacji. „Niemal
wszystkie nasze codzienne czyny są rezultatem właśnie tych pobudek, które
uchodzą naszej uwagi. Owe nieświadome pierwiastki tworzą duszę rasy i
upodabniają do siebie osobniki wchodzące w skład rasy.” (Gustave Le Bon, „Psychologia
tłumu”, s. 52).
Doświadczenia osobiste często wpływają na
koncepcje teoretyczne wysuwane przez poszczególnych myślicieli. Z. Freud np.,
który, popełniając błąd brania pars pro toto – części za całość – absolutyzował
znaczenie czynnika erotycznego w procesach psychicznych i społecznych, nie
ukrywał, że jego miłość do własnej matki miała charakter szczególny, że jego
ojciec współżył seksualnie z własnym synem (bratem Zygmunta) i córką. W ślady
ojca poszedł i twórca psychoanalizy, utrzymywał stosunki homoseksualne ze swym
kolegą Wilhelmem Fliessem, wykorzystywał seksualnie własną córkę, którą zmusił
do uległości stosując przymus psychiczny i fizyczny, oddawał się wyuzdanej
„miłości” z kobietami publicznymi i żonami swych przyjaciół; z czym wszystkim
nie bardzo się nawet usiłował – jako człowiek moralnie i umysłowo chory – kryć.
(Por. Appignanesi Lisa, Forrester John, „Kobiety
Freuda”, Warszawa 1998, s. 19-72,
346-370).
Nie musi więc zaskakiwać, że i w jego
teoriach, będących owocem pracy głęboko schorzałego umysłu, czynnik seksualny
uchodzi za rzecz w świecie ludzkim absolutnie pierwotną i najważniejszą, choć
przecież w rzeczywistości normalnej tak nie jest.
Nic tedy dziwnego, że osobnicy o
chorobliwych skłonnościach wszystko interpretują w sposób odmienny, czy, jak
oni mówią, „inny” niż normalny. Wszelako wysuwając takie twierdzenia, piszą,
nie o kimś innym, jak się im wydaje, lecz o samych sobie, o swej własnej
chorobie. Ich zaś „analizy” literackie tylko potwierdzają obserwację życiową,
mówiącą, iż spotyka się niekiedy ludzi, których niepohamowaną wrogością napawa
nie tylko czyjaś wielkość, ale nawet zwykła normalność.
Najlepiej by było, gdyby ci osobnicy w
ogóle nie sięgali po pióro i nie powielali swych stereotypowych „zapisów
choroby”, które, choć przyciągają rzesze niewyrobionych kulturalnie
czytelników, nie posiadają przecież żadnej wartości kulturotwórczej, wręcz
przeciwnie, odgrywają rolę czynnika „kulturoburczego”. Działa bowiem i tu owe
prawo socjopsychologiczne, które Aleksander Fredro (1793-1876) ujął w trafne
słowa:
„Najszlachetniejszy zamiar nie sprosta głupocie,
Kto chce latać bez skrzydeł,
Musi skończyć w błocie.”
Obecnie, niestety, duża część literatury
historycznej, naukowej i pięknej grzęźnie właśnie w tym trzęsawisku
perwersyjnych pseudoanaliz, zupełnie bezwartościowych pod względem naukowym i
etycznym. Być może właśnie w takich czasach szczególnie potrzebne ludziom są książki,
w których podejmuje się próby prostego („tak” jest „tak”, „nie” jest „nie”),
uczciwego, rzetelnego interpretowania ludzkiego życia i historii.
Autor zdaje sobie sprawę z okoliczności,
iż część czytelników tej książki może czuć się nieco zaskoczona, znajdując w
tekście o charakterze biograficzno-historycznym tak liczne wątki filozoficzne.
Ich obecność wszelako nie była sprawą przypadku, autor bowiem wychodził z
założenia, że ważne są nie tylko fakty, ale i ich adekwatne rozumienie, które
bez pomocy „królowej nauk”, filozofii, nie jest możliwe.
Jak słusznie sugeruje Imre Lakatos w
tekście pt. „Falsyfikacja a metodologia
naukowych programów badawczych”: „Pisząc
historyczne studium przypadku powinno się, jak sądzę, przyjąć następującą
procedurę: (1) podaje się racjonalną rekonstrukcję; (2) próbuje się ją porównać
z faktyczną historią i skrytykować zarówno racjonalną rekonstrukcję za brak
historyczności, jak faktyczną historię za brak racjonalności. A zatem studium
historyczne musi być poprzedzone przez studium heurystyczne: historia nauki bez
filozofii nauki jest ślepa”. (Imre Lakatos, „Pisma z filozofii nauk empirycznych”, Warszawa 1995, s. 82).
W podobny sposób rozumował też autor książki o Mikołaju Przewalskim
zarówno wówczas, gdy – przed laty – rozpoczynał nad nią pracę, jak i wtenczas,
gdy ją – po 12 latach – kończył].
***
Bibliografia
1. Abecedarski
Ławrientij: Biełorusy w Moskwie XVII w.,
Mińsk 1957.
2. Abecedarsaki
Ławrientij: Biełorussija i Rossija,
Mińsk 1978.
3. Adler
Alfred: Sens życia, Warszawa 1986.
4. Akta grodzkie i ziemskie z czasów
Rzeczypospolitej Polskiej, t. 1-27, Lwów 1868-1923.
5. Akty izdawajemyje Wilenskoju
Archeograficzeskoju Komissijeju dla razbora driewnich aktow, t. 1-42, Wilno
1865-1915.
6. Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i
Zapadnoj Rossii, t. 1-15, S.-Petersburg 1862-1890.
7. Akty otosiaszczijesia k istorii Zapadnoj
Rossii, t. 1-5, S.-Petersburg 1846-1853.
8. Appignanesi Lisa, Forrester John: Kobiety Freuda. Warszawa 1998.
9. Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow
otnosiaszczichsia k istorii Siewiero-Zapadnoj Rossii, t. 1-14, Wilno
1867-1904.
10. Archiwum książąt Lubartowiczów Sanguszków w
Sławucie, t. 1-7, Lwów 1887-1910.
11. Arystoteles:
Pisma różne, Warszawa 1978.
12. Bacon
Francis: Eseje, Warszawa 1959.
13. Balińska
Izabela i in.: Fizjonomia wyrazem naszej
osobowości, Łódź 1993.
14. Barraclough
Geoffrey: Wstęp do historii współczesnej,
Warszawa 1971.
15. Bettelheim
Bruno: Cudowne i pożyteczne, t. 1-2,
Warszawa 1985.
16. Bitiukow
G. S.: Wielikij putieszestwiennik i
gieograf N. M. Przewalskij, Frunze 1962.
17. Birkenbihl
F. Vera: Komunikacja niewerbalna. Sygnały
ciała, Wrocław 1998.
18. Boniecki
Adam: Herbarz polski, t. 1-17,
Warszawa 1899-1913.
19. Boniecki
Adam: Poczet rodów w Wielkim Księstwie
Litewskim w XV i XVI wieku, Warszawa 1883.
20. Borew J.: Prywatne życie Stalina, Warszawa 1990.
21. Brouwer
Johan: Joanna Szalona, Warszawa 1992.
22. Bühler
Charlotte: Bieg życia ludzkiego,
Warszawa 1999.
23. Carrel
Alexis: Człowiek, istota nieznana,
Lwów 1938.
24. Chaunu
Pierre: Cywilizacja wieku Odrodzenia,
Warszawa 1993.
25. Chmielnickij
S. J.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij,
1838-1888, Leningrad 1950.
26. Chrząński
A. T. K. S.: Tablice odmian herbowych,
Warszawa 1909.
27. Cialdini
Robert: Wywieranie wpływu na ludzi,
Gdańsk 1994.
28. Cicero
Tullius Marcus: Pisma filozoficzne,
t. 1-4, Warszawa 1960-1963.
29. Ciechanowicz Jan: Księga herbowa Białej, Czarnej, Czerwonej i Zielonej Rusi, Inflant,
Litwy, Moskwy, Polski, Ukrainy i Żmudzi, Warszawa 2015.
30. Ciechanowicz
Jan: W bezkresach Eurazji, Rzeszów
1997.
31. Ciechanowicz
Jan: Z rodu polskiego, t. 1-2,
Rzeszów 1999.
32. Czerniawskij:
Gienieałogija gospod dworian Twierskoj
Gubiernii (rękopis w zbiorach Biblioteki im. W. Lenina w Moskwie).
33. Davies Norman: God’s Playground. A History of Poland ,
vol. 1-2, Oxford
1988.
34. Der Grosse Brockhaus. Jubiläumsausgabe, t. 9, Mannheim
1980.
35. Dilthey
Wilhelm: O istocie filozofii,
Warszawa 1987.
36. Dubrowin
N. F.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij.
Biograficzeskij oczierk, S.-Petersburg 1890.
37. Encikłopiediczeskij Słowar (F. Brockhaus, I. Efron), t. 25,
S.-Petersburg 1898.
38. Encyclopedia Britannica, vol. 18. London
1966.
39. Engelhardt
M. A.: N. Przewalskij, S.-Petersburg
1891.
40. Feliński
Szczęsny Zygmunt: Pamiętniki,
Warszawa 1986.
41. Freud
Zygmunt: Poza zasadą przyjemności,
Warszawa 1976.
42. Gawrilenko
W.: Russkij putieszestwiennik N. M.
Przewalskij, Moskwa 1989.
43. Gombrowicz
Witold: Dziennik, t. 1-3, Kraków
1988.
44. Griffits
Bede: Zaślubiny Wschodu z Zachodem,
Poznań 1996.
45. Grimajło
J.: Wielikij sledopyt, Moskwa 1959.
46. Gumilew
Lew: Gieografia etnosa w istoriczeskij
pieriod, Leningrad 1990.
47. Gumilew
Lew: Etnogieniez i biosfiera Ziemli,
Leningrad 1989.
48. Hall S.
Galvin, Lindzey Gardner: Teorie osobowości, Warszawa 1994.
49. Hegel
Georg Wilhelm Fryderyk: Encyklopedia nauk filozoficznych,
Warszawa 1990.
50. Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa
Polskiego, cz. 1-2, Warszawa 1853.
51. Horney
Karen: Nowe drogi w psychoanalizie,
Warszawa 1987.
52. Hryckiewicz
Walentin: Ot Niemana k bieriegam Tichogo
okieana, Mińsk 1986.
53. I-Cing. Księga Przemian. Warszawa 1995.
54. Istoriko-juridiczeskije matieriały
izwleczionnyje iz aktowych knig gubiernij Witebskoj i Mogilewskoj, t. 1-32,
Witebsk 1871-1906.
55. Jung Carl
Gustav: Rebis czyli kamień filozofów,
Warszawa 1989.
56. Karatajew
N. M.: Nikołaj Michajłowicz Przewalskij,
pierwyj issledowatiel prirody Centralnoj Azii, Moskwa-Leningrad 1948.
57. Kipling Rudyard: The light that failed, Moskwa 1975.
58. Kirschner
Josef: Jak być egoistą, czyli jak żyć
szczęśliwie, nawet jeśli innym to się nie podoba, Warszawa 1993.
59. Kirschner
Josef: Odnaleźć siebie. Drogi do
niezależności, Warszawa 1997.
60. Kmietowicz Frank: Ancient Slaves, Stevens Point 1976.
61. Koneczny
Feliks: Polskie logos a ethos, t.
1-2, Komorów 1997.
62. Konopczyński
Władysław: Dzieje Polski nowożytnej,
Warszawa 1986.
63. Korzon
Tadeusz: Wewnętrzne dzieje Polski za
Stanisława Augusta (1764-1794), Kraków-Warszawa 1897.
64. Kozielecki
Józef: Transgresyjna koncepcja człowieka,
Warszawa 1987.
65. Kozłow J.
W.: Wielikij putieszestwiennik,
Moskwa 1985.
66. Kozłow P.
K.: W aziatskich prostorach,
Chabarowsk 1971.
67. Kretschmer
Ernst: Ludzie genialni, Warszawa
1934.
68. Kretschmer
Ernst: Budowa ciała i charakter,
Warszawa 2000.
69. Kroeber
Louis Alfred: Istota kultury,
Warszawa 1989.
70. Kuchowicz
Zbigniew: O biologiczny wymiar historii,
Warszawa 1985.
71. Kuropatnicki
A. E.: Wiadomości o kleynocie szlacheckim,
Warszawa 1789.
72. Lakatos
Imre: Pisma z filozofii nauk empirycznych,
Warszawa 1995.
73. La Bruyere : Charaktery, Lwów 1911.
74. Le Bon
Gustave: Psychologia tłumu, Warszawa 1995.
75. Levi-Strauss
Claude: Smutek tropików, Warszawa 1960.
76. Lombroso
Cesare: Geniusz i obłąkanie, Warszawa
1987.
77. Lorenz
Konrad: Regres człowieczeństwa, Warszawa 1986.
78. Lorenz
Konrad: Tak zwane zło, Warszawa 1972.
79. Lowell Percival: Die Seele des Fernen Ostens, Jena
1911.
80. Łakier
Aleksandr: Russkaja gieraldika, t.
1-2, S.-Petersburg 1855.
81. Łunin B.
A., Riazancew S. N.: Nikołaj Michajłowicz
Przewalskij, Frunze 1948.
82. Majewski
Stanisław: Duch wśród materii, Poznań
1927.
83. Malinowski
Bronisław: Wierzenia pierwotne i formy
ustroju społecznego, w: Dzieła,
t. 1, Warszawa 1984.
84. Malinowski
Bronisław: Zwyczaj i zbrodnia w
społeczności dzikich, w: Dzieła,
t. 2, Warszawa 1984.
85. Małachowski
Piotr: Zbiór nazwisk szlachty, Lublin
1805.
86. Markow S.:
Wielikij ochotnik N. M. Przewalskij,
Smoleńsk 1946.
87. Mauss
Marcel: Socjologia i antropologia,
Warszawa 1973.
88. Merton K.
Robert: Teoria socjologiczna i struktura
społeczna, Warszawa 1982.
89. Meyer
Philippe: Złudzenie konieczne,
Warszawa 1998.
90. Murzajew
E.: N. M. Przewalskij, Moskwa 1953.
91. Nauka w Pribałtikie w XVIII – naczale XX
wieka. Ryga 1962.
92. Newman
Bill: Dziesięć cnót dobrego przywódcy,
Warszawa 1994.
93. Niesiecki
Kasper: Herbarz polski, t. 1-10,
Lipsk 1839-1845.
94. Niesiecki
Kasper: Korona Polska..., t. 1-4,
Lwów 1728-1743.
95. Nietzsche
Fryderyk: Ecce homo, Warszawa 1989.
96. Nietzsche
Fryderyk: Jutrzenka, Warszawa 1992.
97. Nietzsche
Fryderyk: Niewczesne rozważania, Warszawa 1993.
98. Nietzsche
Fryderyk: Poza dobrem i złem,
Warszawa 1990.
99. Nietzsche
Fryderyk: Tako rzecze Zaratustra,
Warszawa 1990.
100. N. M. Przewalskij i sowriemiennaja
gieografia, Moskwa 1989.
101.
Obolewicz W.: Istorija polskoj litieratury, Leningrad 1983.
102.
Onacewicz Żegota: Panowanie Henryka Walezyusza i Stefana Batorego, królów polskich,
Warszawa 1823.
103.
Ortega y Gasset Jose: Bunt mas i inne pisma socjologiczne, Warszawa 1982.
104.
Ostrowski hr. Janusz: Księga herbowa rodów polskich, Warszawa 1897.
105.
Pamiati
Nikołaja Michajlowicza Przewalskogo, S.-Petersburg 1889.
106.
Pascal Blaise: Myśli, Warszawa 1997.
107.
Plessner Helmuth: Władza a natura ludzka, Warszawa 1994.
108.
Plessner Helmuth: Pytanie o conditio humana, Warszawa 1988.
109.
Płatonow K. K.: Struktura i razwitije licznosti, Moskwa 1986.
110.
Pokrowskij S.: Putieszestwija N. M. Przewalskogo, Moskwa 1913.
111.
Polska
Encyklopedia Szlachecka, t. 1-12, Warszawa 1932-1939.
112.
Possevino Antonio: Moscovia, Warszawa 1988.
113.
Przewalskij N. M.: Iz Zajsana czerez Chami w Tibiet i wierchowja Żełtoj Rieki, Moskwa
1948.
114.
Przewalskij N. M.: Mongolia i strana Tangutow, Moskwa 1946.
115.
Przewalskij N. M.: Putieszestwije w Ussurijskom Kraje (1867-1869), Władywostok 1949.
116.
Przewalskij N. M.: Czetwiertoje putieszestwije w Centralnoj Azii, S.-Petersburg 1888.
117.
Przewalskij N. M.: Trietje putieszestwije w Centralnoj Azii, S.-Petersburg 1883.
118.
Przewalskij N. M.: Mietieorołogiczeskije nabludienija, S.-Petersburg 1895.
119.
Przewalskij N. M.: Ot Kiachty na istoki Żełtoj Rieki, Moskwa 1948.
120.
Przewalskij N. M.: Ot Kuldżi za Tiań-szań i Łob-nor, Moskwa 1947.
121.
Przewalskij N. M.: Putieszestwija N. M. Przewalskogo w Wostocznoj i Centralnoj Azii.
Obrabotany po podlinnym jego soczinienijam M. A. Lalinoj, S.-Petersburg, b.r.
122.
Przeździecki Aleksander: Podole, Wołyń, Ukraina, Wilno 1841.
123.
Radziński Edward: Stalin, Warszawa 1996.
124.
Rawls John: Teoria
sprawiedliwości, Warszawa 1995.
125.
Sawiołow Ł.: Lekcii
po russkoj gienieałogii, Moskwa 1908.
126.
Scheler Max: Istota
i formy sympatii, Warszawa 1980.
127.
Scheler Max: Pisma
z antropologii filozoficznej i teorii wiedzy, Warszawa 1987.
128.
Scheler Max: Problemy
socjologii wiedzy, Warszawa 1990.
129.
Scheler Max: Resentyment
a moralność, Kraków 1997.
130.
Schopenhauer Arthur: Świat jako wola i przedstawienie, t. 1-2, Warszawa 1995-1996.
131.
Sedlak Włodzimierz: Bioelektronika, Warszawa 1979.
132.
Seneka Lucjusz Anneusz: Dialogi, Warszawa 1996.
133. Shibutani Tamotsu: Society and Personality, Englewood Clifs 1961.
134.
Słowiańszczyzna
i dzieje powszechne, Warszawa 1985.
135.
Słownik
geograficzny Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich, t. 9,
Warszawa 1886.
136.
Spieszniew A. W., Szwejcer W.: Przewalskij. Kinoscenarij, Moskwa 1952.
137.
Stirner Max: Jedyny
i jego własność, Warszawa 1995.
138.
Szaposznikow N.: Heraldica, t. 1, S.-Petersburg 1900.
139.
Sztuka
przywództwa. Starochińskie lekcje Zen. (Wybór Thomas Cleary), Bydgoszcz
1997.
140.
Taczanowski Władysław: Listy do Antoniego Wagi, Konstantego Branickiego i Benedykta
Dybowskiego, Wrocław-Warszawa-Kraków 1964.
141.
Talko-Hryncewicz Julian: Muślimowie, Kraków 1924.
142.
Tatarkiewicz Władysław: Pisma z etyki i teorii szczęścia, Wrocław 1992.
143.
Tazbir Janusz: Polska przedmurzem chrześcijańskiej Europy, Warszawa 1987.
144.
Teofrast: Pisma
filozoficzne, Warszawa 1963.
145.
Tomasz z Akwinu: Suma teologiczna, t.
1-35, Londyn 1962-1986.
146.
Tukidydes: Wojna
Peloponeska, Wrocław 1991.
147.
Uruski Seweryn: Rodzina. Herbarz polski, t. 15, Warszawa 1931.
148. Vańa Zdenek: Die Welt der alten Slawen, Praha 1983.
149.
Weryha Darewski Aleksander: Znaki pieczętne ruskie, Paryż 1862.
150.
Wielka
Ilustrowana Encyklopedia Powszechna Wydawnictwa „Gutenberg”, t. 14, Kraków
1994.
151. Whiteside L. Robert: Face language, Hollywood , Florida
1994.
152.
Włodarczyk A.: Ród Jaruzelskich herbu Ślepowron, Warszawa 1926.
153.
Wojtyła Karol: Osoba i czyn, Lublin 1994.
154.
Zilboorg Gregory: Samotność, Warszawa 1982.
155.
Znaniecki Florian: Nauki o kulturze, Warszawa 1992.
156.
Znaniecki Florian: Socjologia wychowania, t.
1-2, Warszawa 1973.
157.
Znaniecki Florian: Społeczne role uczonych, Warszawa 1984.
***
Archiwalia
W książce wykorzystano materiały
archiwalne m.in. pochodzące z:
1. Narodowego
Archiwum Historycznego Białorusi w Mińsku,
2. Centralnego
Państwowego Archiwum Historycznego Białorusi w Grodnie,
3. Centralnego
Państwowego Archiwum Historycznego Litwy w Wilnie,
4. Działu
Rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy w Wilnie,
5. Działu
Rękopisów Biblioteki imienia W. Lenina w Moskwie,
6. Działu
Rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego,
7. Działu
Rękopisów Publicznej Biblioteki Wojewódzkiej i Miejskiej w Rzeszowie,
8. Państwowego
Archiwum Obwodowego w Żytomierzu na Ukrainie,
9. Archiwum
Narodowego Mołdawii w Kiszyniowie.
***
Do periodyków cytowanych lub
wzmiankowanych w niniejszej publikacji należą:
1. Izwiestija Sibirskogo Otdielenija Russkogo
Gieograficzeskogo Obszczestwa, 2. Lietuvos
Bajoras, 3. Przyroda i Przemysł,
4. Priroda, 5. Russkij Inwalid, 6. Russkij
Wiestnik, 7. Sobiesiednik, 8. Kurier
Wileński, 9. Magazyn Wileński,
10. Moskowskij Komsomolec, 11. Newsweek, 12. Razem (San Francisco), 13. Wiaczerni
Minsk, 14. W Kręgu Kultury, 15. Przegląd Tygodniowy, 16. Biblioteka Warszawska, 17. Hodnaść,
18. Sławianskij Wiestnik, 19. Witebskaja Starina, 20. Nowyj Mir, 21, Przegląd Techniczny, 22. Głos
Polski (Toronto), 23. Lietuvos
Ryta.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz